Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Otworzyłem drzwi gwałtownie i wpadłem jak szalony. Petronella się przebudziła, wyciągnęła do mnie swe tłuściuchne rączki i położyła główkę na poduszkę. Co do matki, ta robiła pończoszki, poruszając nogą regularnie kołyskę. Najsprzeczniejsze domysły, uwagi, krążyły po mej głowie. Możeż być zbrodniarką ta, której wzrok swobodny i miły spoczywa na kolebce, kobieta pracująca spokojnie, oczekując ojca i czuwając nad dzieciną podczas snu z macierzyńska troskliwością?
Nie, to nie może być ona! to niepodobna aby to była ona, mówiło mi sumienie.
A jednakże, czytałeś jéj nazwisko, odpowiadał nielitościwy rozum i powtarzałem po sylabie, Mar-ty-na Fer-rand! liczyłem litery i stałem jakby bez duszy. Po takiem utrudzeniu ciała i umysłu po takich torturach, położywszy się usnąłem natychmiast. Z pierwszym brzaskiem dnia zerwałem się z posłania ostrożnie, ażeby nie przebudzić nikogo, moja żona spała spokojnie. Bez wątpienia zgryzoty nie mogły mieć siedliska w piersiach oddychających swobodnie z oznakami czerstwego zdrowia. Żaden zmarszczek nie zarysował pogodnego jéj czoła, żadne drgnienie nie wstrząsnęło spokoju tego ciała. I jeżeli spokój i swoboda ducha istnieją na ziemi, to ich wierny obraz miałem przed oczyma. Starałem się upewnić w tem przekonaniu, ale logika nieubłagana stawiała mi na tej drodze nieprzebytą zaporę.
I rzecież ona była potępioną! szeptał mi rozum. A ty sam! odpierało sumienie oburzone, jakiem prawem możesz uchylać zasłonę przeszłości drugich, kiedyś nie wzdrygnął się przed profanacya saméj śmierci?!
Walczyłem, lecz podejrzenie gryzło i jątrzyło powoli nie serce, pomimo oporu jaki stawiałem, aby sic nie poddawać zwątpieniu. Występek mój zależał od mojéj tajemnicy, od mego milczenia i był jedynym może w rocznikach sądów przysięgłych, ale jéj imię było wydrukowane, w gazetach ogłoszone!
Rozerwałem sznurki krępujące pakunek i rozwinąłem dzienniki po arkuszu. Szczegóły zbrodni Martyny były przerażające. Ona spała ciągle. Przybliżyłem przeklęty papier, który zrujnował mój spokój życia, do lampki palącéj się całą noc dla dziecka. Gazeta spłonęła, a ogień lizał litery opisujące spełnione zbrodnie, jak ogień piekielny, zanim pożarł wszystko, aż do skrawka papieru pozostałego w mych palcach.
Przez chwilę mniemałem, że się wszystko skończyło, że ten kawał papieru w popiół zamienionego, uniósł w niepamięć wszystkie moje cierpienia, niwecząc dowód materyalny okropności, które mnie tak nękały. Zebrałem całą siłę méj woli w tém postanowieniu, aby w siebie wmówić, że to był sen szkaradny i że się teraz przebudziłem. Nadaremnie! ogień nie zniszczył zarodka ogarniającego mnie zwątpienia. A kiedy mówię zwątpienia, to tylko przez ustępstwo dla pamięci téj nieszczęśliwéj, gdyż nie podobna mi było zamknąć oczów na niezbitą prawdę.
Cały tydzień — jak wiek długi — pasowałem się z pokusą, aby wszystko wyznać Martynie. Była to droga najroztropniéjsza i najwłaściwsza. Jednakże, ponieważ dotychczas unikałem wszelkich zwierzeń, czyż więc miałem prawo tak późno przyjmować rolę jéj oskarżyciela i sędziego? A potém jakiż koniec téj dramie? bezwątpienia rozłączenie.
Chociaż miałem niewątpliwe przekonanie o zbrodni, nie mogłem przecież odmówić towarzyszce mojego życia od lat dwóch, delikatności uczuć, których po stokroć byłem naocznym świadkiem i które mej uwagi nie uszły. Mogła ona znieść moją pogardę przed ślubem, lecz teraz, czy schyli czoło przed wstydem? Mniemam iż ją znałem dobrze. Ona porzuciłaby dom mężowski, aby zwiększyć jeszcze karę dla siebie i uniknąć przygniatającego ciężaru mojéj obecności, któraby stała się dla niéj wiecznym wyrzutem, nieustanną obelgą. A cóżby się stało z Pietrusią? moją pieszczotą, śród tych okrutnych rozłączeń! czyż który z nas z rękami stwardniałemi od pracy, zdoła wypiastować małego aniołka?
Lecz sam Bóg przyszedł mi na pomoc, zsyłając z niebios myśl serdeczną i pocieszającą, której mogłem się uchwycić a była ona deską zbawienia dla tonącego. Myśl ta ocalająca mnie od samobójstwa lub morderstwa, gruntowała się na przekonaniu, że Martyna jest niewinną. Wprawdzie było dowiedzionem, że popełniła zbrodnię i to potrzykroć, ale ulegała tylko tej fatalnéj niewidoméj sile, która pcha do czynu cierpiących konwulsye i epileptyków. Ona była niewinną! Światło zabłysło w mém umyśle... było to, co nasi wiejscy proboszczowie nazywają opętaną chwilowo; choroba do wyleczenia, dusza do wzmocnienia, wymagająca poświęcenia i uczucia, do czego sił mi nie zbywało. Byłem zdolny ponieść tę ofiarę. Zrobiłem postanowienie stanowcze, bo gruntujące się na miłości, odzyskania domowego spokoju.
Mając taki cel sobie wytknięty, myślałem, iż teraz zamiast jednego, będę miał dwoje dzieci do pielęgnowania i dla tych dwóch istot poświęcę się zupełnie. Tak myśląc byłem moralnie silniejszy, na wszystko odważny, chociaż brakowało mi mocy abym przez cały tydzień zdołał ukryć walkę, jaką rozum toczył nieustannie z sercem.
Martyna nareszcie spostrzegła moją niespokojność, moje ciągłe pomieszanie. Starała się ona pocieszyć mnie, podzielić moje zmartwienie; nawet w obec mego uporczywego milczenia, obawiała się okazać niedyskretną i dla tego o wyznanie na mnie nie nalegała.
Pewnego razu zostawiwszy w polu narzędzia rolnicze, przybiegłem do domu, jak nowożeniec w obawie iż go minie pierwszy kontredans. Uchyliłem płócienne firanki przed oknem zawieszone dla osłonięcia Petronelli od zbyt gorących pocałunków palącego słońca. Dziecina siedząc z powagą na środku izby, obwijała nogi lalki, którą nożem wystrugałem. Martyna spoczywała na krześle oświecona promieniem z przeciwległego okna, zdawała się być statuą świętéj, otoczona niebiańską aureolą.
Nie, zbrodnia nie zamieszkiwała w moim domu! Ten błogosławiony spokój, to poddanie się losowi, I ten szczytny wdzięk porządku i pracy, nie mogły mieć związku ze ziemi skłonnościami. Wszedłem do izby jak najciszéj, niepostrzeżony przez malutką, zajętą ubieraniem swojéj lalki. Kiedy się obejrzała i spostrzegła moje przybycie, skoczyła z radością, trzepocząc rękami i nóżkami. Martyna zarumieniła się, potem zbladła; wrażenie podobne, już kilka razy zauważyłem, a teraz mocniéj mnie zadziwiło.
— Oczekiwałam cię dopiero z zapadnięciem nocy — powiedziała, nadstawiwszy czoła do pocałunku, wszakże wziąłeś obiad ze sobą.
— Tu nie idzie o mój obiad, ale o to, że mnie wzięła ochota uściskać was obie, i zrobić wam niespodziankę. Idąc, przyszła mi do głowy myśl szczególna, naprzykład; kiedy takie ciepło na dworze, drogi na brzegu rzeki są świeżo wysypane piaskiem, kiedy wiewiórki skaczą po drzewach, a papugi swarzą się z kassikami, korzystajmy z tak pięknego czasu po południu i chodźmy na przechadzkę. Daléj ubierz się na poczekaniu, lewa noga naprzód, marsz!
Odzyskałem rok dwudziesty mojéj młodości podczas tego dnia szczęśliwego. Och tak dobrze jest wprowadzić w wykonanie natychmiast myśl dobrą i niespodziewanie przychodzącą. Za każdym krokiem sprzeczaliśmy się kto poniesie malca, kiedyśmy napotkali jaki owad lub kwiatek, kto go pierwszy poda Piotrusi. Całe szczęście ludzkie składa się z takich drobnostek, trzeba tylko dusz pojmujących się, aby były szczęśliwe. Pierwszy raz ujrzałem moją żonę prawdziwie swobodną, ufającą, wylaną, serdeczną. Jakże sobie dziękowałem za moją łagodność i przemilczenie poznanéj tajemnicy.
Wróciliśmy do mieszkania krokiem ociężałym, utrudzeni tym rozkosznym trudem, który męczy ciało, ale duszy skrzydła przypina. Petronela spala na rękach swojéj matki. Ach panie, gdybyś to czuł co ja w tcnczas czułem! łagodny promień słońca, pęk kwiatów uzbieranych po drodze, żona rozkosznie wspierająca się na mojem ramieniu, i dziecina igrająca przy nas, oto obrazek najszęśliwiéj przebytego dnia w calem mem życiu! Mój Boże ten dzień nigdy już nie miał dla mnie powrócić; nigdy! te kilka godzin razem spędzonych, śród wzajemnych wynurzeń serca, idąc ręka w rękę tak weseli, z czołem tak pogodnem jak ten wieczór przy zachodzącem słońcu — to wszystko już się nigdy nie powtórzyło.
I znowu nadeszła zima z jej wszystkiemi nieprzyjemnościami, uraganami i burzami na morzu. Opatrzyłem jak najlepijé mój domek, przeciw wszelkim zmianom powietrza; suty ogień palił się na kominku, aby moim dzieciom to jest Petroneli i żonie zimny, słotny wiatr nie dokuczał w naszym skromnym zakątku. Jednak mimo ostréj pory czasu, zajęcia wypędzały mnie z domu. Trzeba było przygotować się do wiosennych zbiorów, gdyż mieliśmy dwa razy zimno do roku. Pod moim zarządem pracowało sześciu tęgich pomocników, których przy robocie trzeba było pilnować. Za to z nadzieją widziałem zasiewy w dobrym stanie, oczekujące tylko słonecznych promieni, aby się wzmocniły. Moje rachuby otrzymania w Kwietniu znakomitych korzyści nie mogły być płonne. Nadszedł ten miesiąc tyle oczekiwany, ale sprowadził także straszną febrę, która peryodycznie wyludniała Kayennę.