Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Opowiadają, starzy, że co pięć lat febra odwiedza tę wyspę. Kiedy zapomni swéj wizyty w ciągu lat dwudziestu naprzykład, to prowadząc ściśle swoje rachunki, przez lat cztery z kolei grasuje zajadle, aby wybrać należny sobie haracz śmierci. Byliśmy właśnie w jednym z tych peryodów i tylko narzekania słyszano w całéj kolonii. Dwaj lekarze szpitalni, oraz ich pomocnicy, literalnie całemi dniami byli zajęci. Kumoszki w pewnym już wieku, wołały używać leków od czarownic indyjskich; połykały piaye z niemałym wstrętem wprawdzie, ale też i z dobrą wiarą która ich ocalała.
Piaye, jest gatunek lekarstwa powszechnego na wszystkie choroby, ani mniéj ani więcéj jak nasze proszki z perlimpinpiny u handlarzy jarmarcznych, z tą różnicą tylko, że proszki i balsamy naszych szarlatanów są zawsze złożone z materyału zaprawionego anodynami; tymczasem piaye, robią się z roślin działających na umysł i wolę, to jest zwykle zabijają lub leczą. Śmiertelność nie wielką była w S-t Laurent, lecz z Hattes i stolicy dolatywały groźne wieści, tutejszą ludność przestraszające. Uczuwano w powietrzu, że epidemia jeszcze się nieusadowiła, ale już posiała swe gońce.
Klimat Guyanny, mianowicie francuzkiéj, nie jest tak zabójczy, jak go deportowani czasów wielkiéj rewolucyi przesadnie wystawili. Zgubne febry skoro im tylko wcześnie starają się zaradzić, są rzadko śmiertelne, trzeba się tylko zabezpieczyć przed częstemi zmianami powietrza. Zdarzają, się miesiące deszczów ulewnych, które bez przerwy po sobie następują, są dnie kanikularnych upałów naprzemian z dniami dżdżystemi, a takie nagle zmiany sprowadzają katary i choroby zapalne. Ale żeby tameczną ludność ochronić od podobnych wpływów ze zmiennéj atmosfery wynikających, od 12 lat rozmaite środki zaradcze przedsięwzięto.
Najmniejsza chałupka osiedlonego jest lepiéj urządzona pod względem hygienicznym, niż niejeden dom w najładniejszych dzielnicach Paryża. Cyfry statystyczne dowiodły, że śmiertelność między europejską ludnością w tamtych okolicach jest daleko mniejsza, niż p owiększej części w skupionych zakładach fabrycznych we Francyi. Plaga dziesiątkująca najwięcéj zabiera ofiar z rasy indyan. Niedołężni, niedbali o najpierwsze potrzeby czystości, nietroszczący się o swe życie, przyjmują śmierć jako posłańca przybyłego z rozkazu Najwyższéj Istności, przeciw niéj wcale nie walcząc. Pogrzebanie odbywa się byle gdzie, według obrządków religijnych każdego plemienia. Składając zmarłego pokrywają ciało kilku calami ziemi, albo zostawiają na wierzchu między drzewami w poblizkim lesie. Wiatry unoszą zgniliznę z trupów na wszystkie strony, mianowicie w czasie burz panujących.
Już doniesiono zakonnicom u Ś-go Ludwika o kilku wypadkach epidemii. Klasztor wspomniony znajduje się o 3 mile od kolonii, płynąc w górę rzeki Maroni. Zażądano spiesznie naszych lekarzy; wrócili oni w takiem usposobieniu, że ich oblicza nic uspokajającego nie zapowiadały. Jednakże wiosna dobrze wróżyła, pierwsze tygodnie przeszły bez wypadków, bez wielkich upałów i miano nadzieję, że jeżeli potrwa czas pogodny, to ostatnie ślady epidemii znikną zupełnie.
W żeńskim szpitalu tylko jeden wypadek zameldowano. Zachorowała stara około 70 lat mająca Bretonka, na całe życie skazana do Kayenny i od lat 20 zamieszkująca w kolonii. Polubiła ona Martynę w czasie jéj pobytu w klasztorze i czując się blizką skonu, prosiła aby moja żona zamknęła jéj powieki. Trudno odmówić ostatniej proźbie umierającego. Urzędnik zdrowia w przechodzie udzielił Martynie wszelkich przepisów hygienicznych, które przyrzekła ściśle zachować i pomimo smutnego przeczucia jakie powziąłem o tych niewczesnych odwiedzinach, musiałem uledz proźbie méj żony, bo uważała jako obowiązek oddać tę posługę umierającéj. Chciałem jéj towarzyszyć, ale się temu oparła mówiąc:
— A kto będzie czuwał nad naszą córką?
Złożyła na mojem ręku dziecinę, zaklinając się, iż dłużéj nad godzinę w szpitalu nie pozostanie. Rzeczywiście nie czekałem na nią długo, bo matka Kardec oddała ducha w pięć minut po przybyciu mojéj żony; mówiono, że tylko na jéj obecność zaczekała, ażeby skończyć życie. Martyna jednak wróciła z tego widowiska śmierci z tak smutnem wrażeniem, że ją zaledwie pieszczoty córki rozweselić na chwilę zdołały. Lecz wkrótce na nowo niepokój i smutek ją ogarnął. Ściskała ona dziecię, całowała konwulsyjnie, a wpatrując się w drobne lica szeptała:
— Ach śmierć jest straszliwą!
Potem uklękła w jednym rogu pokoju i długo modliła się za duszę biednéj zmarłéj. Całowała żarliwie szkaplerz dany przez nieboszczkę Bretonkę, przy ostatnim uścisku; następnie wstawszy pokrzepiona, zrobiła mały ołtarzyk z rozmaitych przedmiotów, które z kieszeni wydobyła. Stanowiły one spuściznę po zmarłéj: różaniec z czarnych perełek, książka do nabożeństwa z któréj wypadło kilka obrazków niezgrabnie kolorowanych, następnie nóż drewniany, jaki zwykle noszą rybacy nad kanałem la Manche, a zawieszony na mocnym rzemieniu.
Nadeszła noc, Martyna ze zwykłą słodyczą zawezwała nas do kolacyi, siedliśmy do stołu, dziecina dzwoniła łyżeczką przypominając podanie należnéj sobie porcyi. Lecz mimo usiłowań wspólnych aby zatrzeć niemiłe wrażenie, obraz śmierci towarzyszył uczcie rodzinnéj. Wieczór przeszedł na ponurem zajęciu. Zona moja bardzo krótko znała starą kobietę, nic nie wiedziała z jéj przeszłości, ani o jéj zbrodni, ale nie mogła pozbyć z pamięci tego oblicza znękanego maligną, ani nadewszystko ostatniego spojrzenia umierającéj, któréj duch wybierał się na wieczną podróż. Odgadywałem te myśli z jéj rysów twarzy, gdyż szanowałem milczenie żony, nie wyrzekliśmy do siebie ani słowa przez cały wieczór. Powoli rozebrała się Martyna i wyciągnąwszy rękę do mnie powiedziała:
— Zimno mi!
Nic mnie nie ostrzegało, aby zanosiło się na jaką chorobę, miała puls regularny, cerę zwyczajną, oddech świeży, czułem tylko, że doświadczała dreszczów. Zaniosłem więc ją na łóżko i wkrótce jéj wielkie oczy zamknęły się. Jak dziecię usnęła. Nazajutrz rano przebudził ją odgłos dzwonu; była bladą i trochę zgorączkowaną. Dzwonek zwoływał na mszą za umarłych. Martyna zadrżała i powstawszy rzekła:
— Chcę iść do kościoła, nie będzie tam nikogo zapewne prócz mnie, aby zmówić pacierz za tę biedną duszę. Odzieję się dobrze, — pozwól mi Piotrze na spełnienie méj chęci. Rzuciwszy garść ziemi na grób biedaczki, wrócę natychmiast! zobaczysz.
I usiłowała uśmiechnąć się, aby mnie uspokoić. Byłem wzruszony i smutkiem przejęty, jakieś bolesne przeczucie nurtowało w mém sercu: chciałem ją odprowadzić do drzwi kościelnych.
— Zostań, za pół godziny wrócę, — rzekła wychodząc, — prędko kończą ze staremi odepchniętemi przez społeczeństwo, jak ta Bretonka. Patrz, dobry ogień pali się na kominku, za powrotem zjemy gorące śniadanie, do widzenia, zaraz wrócę.
Nie wróciła sama, bo ją przynieśli. Nad grobem uczuła nerwowe wstrząśnienie i w chwili pokropienia trumny, upadła zemdlona. Lekarz przewidując że będzie potrzebny, nadszedł zaraz za temi co przynieśli Martynę.
— Niech ją szybko rozbiorą! dobrze że się pali na kominie, trzeba mocno rozcierać, — rzekł doktor, ujrzawszy chorą leżącą na łóżku, bladą i wijącą się śród dreszczów nerwowych. Kiedy została ogrzaną otworzyła oczy i ujrzawszy mnie:
— To nic, to przeminie Piotrze, zawołała podając mi rękę, którą ze łzami ucałowałem.
Doktor po zbadaniu choréj z całą troskliwością, wziął mnie na bok i rzekł: — Jesteś mężczyzną Piotrze, winienem ci prawdę objawić. Twoja żona jest silnéj natury, mam nadzieję, że odniesiemy nad chorobą zwycięztwo. Nietrzeba ani chwili ją opuszczać.
Idę do apteki wydać rozkazy i przysłać tu infirmerkę.
Zaledwie lekarz skończył mówić, kiedy Martyna zerwała się z łóżka, drżąca z pianą na ustach, dzikiem spojrzeniem, z wyciągniętemi jak sztaby żelaza rękami. Ach widok jej był okropny!