Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zbliżyłem się aby ją, powstrzymać. Niech zostanie w tym stanie, rzekł lekarz, — dobrze jest aby się nerwy wytężyły, prędzéj się uspokoją po zmęczeniu, wtedy możemy skuteczniéj działać lekarstwami. Przesilenie trwało pięć śmiertelnych minut: przez ten czas odpychała jakieś widma imaginacyjne, mówiła o Bogu i o Świętych, potem upadła na poduszki jak ciężka kłoda.
Choroba Martyny zatrzymywała mnie dwa tygodnie w domu. Trawiła ją potężna gorączka. Podczas majaczenia, przypominała sobie piosnkę, w któréj moje imię kilka razy się ponawiało i którą nigdy w najszczęśliwszych dniach nie śpiewała. Był to pewien rodzaj ronda burgundzkiego, wykonywany przez chorą z brawurą właściwą jej prowincyi; lecz nie mogła daléj dojść, jak do czwartego wiersza; a kiedy zaczęła piąty, zatrzymywała się zaraz na pierwszym wyrazie i wtedy jéj usta bladły, pokrywając się pianą. Potem chowała głowę pod kołdrę i śpiewała daléj pieśń nabożną.
Kumoszki z całéj kolonii odwiedzały nasze mieszkanie. Co wieczór fakultet lekarski w spódnicach i czepkach otaczał łóżko mój żony, oczekując napróżno jéj wyzdrowienia. Co do mnie, jakkolwiek miałem wielkie zaufanie w nauce naszego zacnego lekarza, zacząłem przecież tracić cierpliwość, do czego opowiadania o cudownych wyleczeniach przez indyan wielce się także przyczyniły.
Słysząc przytaczane wypadki przez te prorokinie, smarowanie ciała miało być powszechnem lekarstwem, najskuteczniejszem zaś w gorączkach przepuszczających. Leczyło również rany zadane przez jadowite gadziny; zgoła miałem pełne uszy pochwał o tych niezrównanych lekach. Martyna znękana czarnemi miksturami, wzdrygała się ujrzawszy podawaną jéj filiżankę z napojem. Nie miała tyle przytomności, aby mi mogła wynurzyć swe życzenie, napróżno badałem ją jak dziecko, powtarzając dziesięć razy pytanie, ona odpowiadała wzrokiem kołowatym, uśmiechniętym, od czasu do czasu powracając do swéj piosenki ulubionéj i następnie usypiając przy tej bolejącéj melodyi.
Pewnego poranku, mając więcéj nabitą głowę, niż dotąd o cudo wnem smarowaniu, zmęczony rozprawami i miksturami dawunemi choréj bez skutku, zawołałem: sprobójmy!..
Powierzyłem więc Martynę opiece infirmerki, którą poznałem, że jest troskliwą i łagodną przy czuwaniu nad choremi i udałem się znowu w podróż do Hattes, tym razem sam bez dozoru bo już nie uważano mnie jako więźnia.
W lekkiéj łodzi szybko popłynąłem, a ponieważ statek mój nie był obładowany, przeto bez wysiłku w godzinę na miejscu stanąłem. Szczęśliwym trafem znalazłem w chacie indyjskiego czarodzieja Galibi (jest to nazwa plemienia tamecznego). Mogłem go Bóg wie jak długo szukać i nadaremnie, gdyż pokolenie to jako koczujące, nigdy długo jednego miejsca nie zajmuje. Tam gdzie znajdzie owoce i połów ryb dostateczny, tam się sadowi, mieszkając dopóty, dopóki zupełnie nie wyczerpie naturalnych płodów. Gdy to nastąpi, idzie daléj i tak ciągle prowadzi życie. O hodowaniu bydła nie chce ani słyszeć, bo jak mówi: nie może zostać niewolnikiem swego wołu, albo barana.
— Jakież wyobrażenie mają europejczykowie o szlachectwie ludzi? pytał się Galibi z zadziwieniem.
Zaledwie znalazłem tyle czasu, aby zjeść kawał chleba i wypić kieliszek wódki, to też wkrótce siedliśmy do łodzi i mimo wszelkiego uszanowania dla godności człowieka, Galibi silnie pomagał mi wiosłować; zatrudnienie to nie uważał za ubliżające dla siebie. W kilka godzin byliśmy już w naszym domku, a Martyna patrzała na nowo przybyłego, niesie nie domyślając. Ująłem rękę żony, którą mi bez oporu powierzyła, lecz gdy uczuła kolnięcie dla zaszczepienia lekarstwa, wtedy krzyknęła z podziwieniem i ukryła się w łóżku tak, że jéj nie mogliśmy wydobyć. Trzeba więc było działać na nią przykładem. Zdjąłem obuwie i nadstawiłem nogi operatorowi, Martyna przyglądała się temu z dziką ciekawością.
Kiedy Galibi ze mną skończył, ona przez naśladownictwo wysunęła nogi z pod kołdry, wytrzymując nacinanie lancetem bez syknięcia, poczem nadstawiła ręce z machinalną obojętnością. Lecz terapeutyka indyjska nie ograniczała się na samem tatuowaniu, trzeba było jeszcze połknąć napój, aby kuracya była zupełną. Napój ten przechodził odorem, goryczą i obrzydliwym pozorem wszelkie najszkaradniejsze lekarstwa naszych europejskich aptekarzy, którzy przecież nie lada są ludzie w swéj sztuce. Usiadłem więc w głowach przy łóżku i połknąłem napój, patrząc Martynie oko w oko. Uniosła się ona ambicyą i wypiła jeden łyk z okropnéj filiżanki.
Lekarstwu zapewne było zrobione z ziół narkotycznych, mocno działających, bo Martyna natychmiast zasnęła, a ja także nie mogłem się opędzić śpiączce. Miałem jednak tyle mocy nad sobą, że zapłaciłem czarodziejowi, który uradowrany moją hojnością odszedł, a ja powierzywszy klucz od głównych drzwi infirmerce, sam rzuciłem się na posłanie. Prosiłem nadto poczciwej matki Hermanowéj, aby czuwała nad nami, co jéj łatwo było dopełnić, bo mając niejednego malca do pilnowania, nad naszą dzieciną i nad nami mogła rozciągnąć opiekę, co też szczerze nam przyrzekła.
Obudziliśmy się nareszcie, Martyna w końcu dnia czwartego, a ja wieczorem piątego. Podczas tego długiego snu byłem męczony straszliwy gorączką, po której nastąpił niewymownie stan przyjemny. Martyna nuciła swą piosnkę głosem pewniejszym, i na teraz pamięć ją nie zawiodła. Dzięki Bogu! zawołałem w pierwszem uniesieniu, wierząc że już wyzdrowiała.
Usłyszawszy mój głos, Martyna obróciła się do mnie; jéj ciało odzyskało czerstwość i na tém koniec. Wstawszy machinalnie wzięła się do swych zwykłych zatrudnień, w końcu miesiąca w naszem gospodarstwie wrócił dawny porządek, jak za lepszych dni w przeszłości, ale już nie czułem drugiéj przyjaznéj duszy obok siebie. Niekiedy napadały ją szalone wybuchy serdeczności, porywała ona dziecinę w swe objęcia, potem stawiała na ziemi, jakby nic niezwykłego nie zrobiła i znowu krzątała się około gospodarstwa, z tąż samą bierną regularnością.
Długa choroba méj żony, bardzo opóźniła prace w polu, korzyści ciągnione z ziemi, nie są zawisłe od domowych wypadków.
Przychodziła mi myśl zostawić wszystko losowi, nakształt dzikich pokoleń, lecz uśmiech méj córki przypominał, że należy pamiętać o jéj przyszłości; wyruszyłem więc w pole, gdzie jak wół pracowałem bez względu na deszcz lub palące słońce; trzeba było nagrodzić czas stracony.
Pewnego popołudnia będąc przy robocie w polu, zadumałem się nad mojem smutnem położeniem. Zona na pół obłąkana, dziecię długo potrzebujące matczynéj opieki i nie mogące zrozumieć mego przywiązania, oto bolesne przeznaczenie które mnie czekało. Słońce piekło paląc mą głowę, czułem zmęczenie, a strumienie potu ściekały po twarzy. Daléj do pracy i myśl o twéj Cecylii! powiedziałem sobie dla dodania sił i odwagi. Lecz wymówiłem imię mojego dziecka. Przyszła mi nieodparta chęć ujrzenia córki natychmiast, pobiegłem więc do domu jak szalony. Zatrzymałem się przy płocie dla odetchnienia. Usłyszałem głos Martyny wibrujący, donośny — ona śpiewała. Nie wiem dla czego, ale zimno zrobiło mi się na sercu. W tym śpiewie było coś okropnego, jak wycie na pustyni: rzuciłem łopatę i podbiegłem bliżéj domu. Podniósłszy słomianą zasłonę, którą zawiesiłem przed oknem, dla ochrony przeciw palącym promieniom słońca, utkwiłem oczy wewnątrz mieszkania, aby zobaczyć, co się tam dzieje.