Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Postanowiłem oszukać moich towarzyszów podróży, mimo uporu z jakim mnie ścigali. Skierowałem więc mój statek ku brzegowi rzeki, gdzie liczne a płytkie rafy, niedozwalały płetwom tych potworów wcisnąć się dla niskiego stanu wody. Wylądowałem, zostawiając mą kawalkatę rekinów o kilkaset kroków. Wziąwszy na barki moją łódkę z całym ładunkiem, wyszukałem miejsca dobrze zasłoniętego przed palącemi promieniami słońca, gdzieby mój obóz na cały dzień założył. Uniosłem z sobą łódź aby nie zostawić śladu méj ucieczki. Znalazłem jedno ustronie dla mnie dogodnéj w téj strefie kiedy rośliny nie są pod wodą, wegetują niezmiernie szybko, tak że jeden dzień cuda stwarza, zmieniając widok okolicy do niepoznania.
Bogactwo krain tropikalnych pod względem roślinności jest wspaniałe, różnorodne. Tam to żyją palmy i niezliczone gatunki drzew bez nazwy, obciążone fantastycznemi kwiatami, pełne uroczych, i świetnych barw, jakby w czarodziejskiéj krainie. Kiedy więc Cecylka otworzyła jedno oczko, została tem olśnioną, a gdy otwarła oba, zaczęła klaskać w rączyny.
— Pięknie, pięknie, wyszczebiotała, całując mnie.
Miała zaledwie dwa lata, więc nie mogła jeszcze wszystkiego wypowiedzieć, lecz umiała już znakami wyrazić swa radość i zmusić do jéj podzielenia. Ładnie, ładnie powtarzała, łącząc gęsta z każdym wyrazem. Ale okrzyk, którego się najwięcéj obawiałem, wydarł się z usteczek Cecylki.
— Mama! mama!
— Przyjdzie, — trochę późniéj, wyjąkałem. I żeby ją zabawić, zrobiłem dla niéj wielki bukiet z cudnych kwiatów. Kiedy dziecina skubała listki, tymczasem pomyślałem o przygotowaniu śniadania i teraz nie zawiodły mnie poszukiwania. O kilka kroków od naszej oazy, znalazłem gniazda kassyków, wiszące rzędem na gałęziach, aż je uginały swym ciężarem. Ptaki nie pozwalały się obojętnie rabować, obsiadły więc gęsto sąsiednie drzewa, krzycząc przeraźliwie i urągając méj napaści. Pusty żołądek nie ma uszów; zbierałem jednak mą zdobycz oględnie, bo nasz statek nie mógł być przeciążony.
Cały dzień przeszedł dziecinie wśród nieustannych niespodzianek. Wszystko dla niéj było ładne, nowe, cudowne; zaledwie dwa lub trzy razy wspomniała o matce, upojona błogiemi zapachami natury, których jeszcze nie znała. Ze zmrokiem zmęczona bieganiem, zamknęła oczęta. Nie zapomniałem o prześcieradle i przywiązawszy go do dwóch giętkich gałęzi za pomocą sznurka, który mnie nigdy nie odstępował i zyskał pierwszy uśmiech Martyny, zrobiłem wygodną kołyskę dla ukochanéj Cecyiki, w środku méj łodzi. Wiatr pracował za nas, płynęliśmy nie wiem wiele już węzłów na godzinę. Téj nocy, we dwa dni po spełnionéj zbrodni, ośmieliłem się znowu myśleć o przyszłości, któréj biedni nigdy nie mogą ujarzmić. Bezwątpienia Bóg pozostawił jedyną nadzieję dla nas pozbawionych pociechy na tym świecie.
Cudny krajobraz nam towarzyszył; w około taż sama roślinność, wszędzie kwiaty, liście, ptaki w powietrzu, słońce promieniste na niebie. Badałem brzeg, aby upatrzyć miejsce do wylądowania. Mała już otwarła oczki, poglądając na okolicę z zadziwieniem; kołysanie barki mocno ją ucieszyło. Sprowadziłem ją na tór rzeczywistości tego świata, dając jej jajko, które przez oględność, starałem się upiec przed wyruszeniem ze stanowiska. Urządziłem prędko naszą sypialnię w gęstwinie jakby umyślnie na to przeznaczonej. Ach! jak tam było rozkoszne, jak się czułem szczęśliwy sam, bezpieczny, mając moją malutkę przy sobie. Skrzesałem ognia dla zapalenia gałęzi na naszą kuchnię, a w tem dał się strzał słyszeć, wraz z potężnym okrzykiem hura, rozlegającym się w okolicy. Straszne przeczucie przeszyło me serce: jest to pogoń za mną pomyślałem.
W pierwszej chwili chciałem uciekać, zebrałem więc moje manatki i wziąłem Cecylkę na ręce, oraz fuzyą umieściłem na ramieniu, kiedy przypomniałem sobie, iż Francya zawarła umowę z Holandyą o wydawanie zbiegów z jej posiadłości; tędy przeto ucieczka do Europy była mi niepodobną. Przedewszystkiem naglącą było dla mnie potrzebą ukryć mój zbawczy statek, porwałem go więc i uniosłem w gęstwinę lasu, gdzie schowawszy, dla zatarcia śladu, pokryłem gałęziami i pnącemi się roślinami. Dopełniwszy tej ostrożności, zrobiłem z deski siedzenie na mych plecach, przywiązawszy go wiekuistym sznurem do bark moich, i na niem usadowiłem Cecylkę, a ona objęła mnie rączkami za szyję. Tym sposobem mogłem puścić się przez gąszcze lasu, nadstawiając ciągle uszów, jak raniony jak raniony jaguar.
Hałas coraz się przybliżał do mnie, tak dalece że słyszałem głosy rozmawiających żołnierzy francuzkich; wszakże to oni mnie śledzili, bo nie oddaliłem się więcéj nad 40 mil, od miejsca mojej ucieczki. Jakim sposobem zdołali wykryć ślad, w którą stronę uszedłem?
Coraz bliżej słyszałem, jak się zachęcano do poszukiwania. Zakopałem się przeto w jedną nieprzejrzaną masę krzaków i pnących się lianosów; dziecina jakby przeczuła niebezpieczeństwo, przytuliła się do moich piersi. Bog wie jak długo zostawałem w tém okropnem położeniu, obrócony twarzą, ku ziemi, mając ręce pokaleczone kolcami, skłóty od owadów, w ciągłéj obawie aby nie być ukąszonym przez jaką gadzinę gnieżdżącą się na wilgotnym gruncie, nie bezpiecznym dla méj córki. Wtém nagle uczułem, iż się ziemia podemną zaklęsła i że lecę wraz z moją dzieciną, którą trzymałem z całéj siły w jakąś przepaść, gdzie upadłem zemdlony.
Kiedy wróciłem do przytomności, Cecylka cudownym sposobem ocalona, bawiła się błotem, w którém ugrzęłem. Światło dochodziło do nas przez wązkie rozpadliny niedozwalające przejścia człowiekowi, nawet równie jak ja szczupłemu. Znajdowałem się w wydrążeniu ze cztery metry szerokiem, a do trzech wysokióm, do którego otwór został zasunięty. Ze ścian sączyła się woda gęstawa i za dotknięciem ziębiąca. Wyciągnąwszy moje członki, dla przekonania czy który z nich nie był nadwyrężony, zdjąłem ciężką odzież, wziętą aby się zasłonić od zimnéj mgły w nocy i zabrałem się do zbudowania podstawy z twardego błota w grocie, na niej rozciągnąłem lnianą odzież i położyłem na tém dziecinę.
Teraz rzekłem sobie, trzeba pomyśleć o wydostaniu się z téj jamy. Ale od myśli do czynu daleko, bo me miałem przy sobie żadnej rzeczy, którąbym rozszerzył szczupły otwór światło dzienne przepuszczający. Jednak odjąłem lufę od méj fuzyi i nią starałem się odgrzebać ziemię w pobliżu szczeliny, co mi się udało bez wielkiego trudu, bo grunt był wilgotny i przesycony ściekającą do jamy wodą. Już wykopałem i odsunąłem ziemię na wysokość méj osoby, kiedy uczułem pod memi rękami jakieś kosmate ciało, okrągłe i najeżone, które za dotknięciem dreszczem mnie przejęło. Zdawało się, żem namacał wodnego węża. Nie mogłem tracić czasu na namyślanie się, trzeba było powziąć szybko stanowcze postanowienie, a więc na nowo uderzyłem w przedmiot zawalający drogę i przekonałem się, iż on nie był niczem inném, tylko grubem korzeniem, co mnie tak potężnego strachu nabawił.
Za pomocą więc tego korzenia wdarłem się na wierzch, a wtedy jakby cudem świeże i ciepłe powietrze twarz moją owiało, powtórzone wstrząśnienia usunęło ziemię wilgotną i o radości! ujrzałem nad moją głową liście, oraz płat szafirowego nieba. Byliśmy więc ocaleni! Naturalnie wzięła mnie teraz ciekawość przekonania się, co spowodowało mój upadek i wnet ujrzałem, że to był spadzisty wzgórek, po którym ściekając wody deszczowe wydrążyły jamę, gdzie stoczyłem się bez szkody dla dziecięcia i sam doświadczywszy tylko omdlenia więcéj z braku powietrza, niż od potłuczenia.
Poszedłem następnie nad brzeg rzeki, tam znalazłem moją łódkę wybornie ukrytą, tak jak ją zostawiłem. Żaden szelest nie przerywał ciszy na około, nic nie słyszałem, coby budziło moje podejrzenie. Nasi w pogoń wysłani musieli zmienić kierunek i udali się inną drogą. Według powziętego planu, wypadało mi czekać nocy, urządziłem przeto mały posiłek dla siebie i Cecylki, a przytém zrabowałem wszystkie kwiaty w około, z wielką uciechą méj córki, teraz po tylu wstrząśnieniach, pokrzepienie snem było dla nas nieodzowném.
Dopiero chłód wieczorny mnie przebudził. Przyczołgałem się na brzeg rzeki dla zbadania co się tam dzieje, ostrożność mi to nakazywała. Pagaja indyjska pełna oficerów wracających z polowania płynęła wolno z biegiem wody. Byli to myśliwi na zwierzynę, a ja ich wziąłem za polujących na ludzi, wracali oni bez wątpienia do St. Louis. Skoro tylko znikła mi z oczu pagaja zesunąłem mą łódkę na wodę. Według mego obliczenia, pozostawało mi jeszcze blisko 80 mil do zrobienia, nim byłbym bezpiecznym od pogoni, czyli jakie 12 do 15 dni niepokoju, przezorności i nocnéj żeglugi.