Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Obmyłem twarz dzieciny ze krwi pokrywającéj ranę i zbadałem ją, lecz dopatrzyłem tylko zadraśnięcie jakby kolką, na któréj przypadkiem mogła buzię położyć. Szukałem na około kolców, lecz nie znalazłem żadnego, tylko przy nogach dostrzegłem robaka na kilka cali długiego, obrzydliwéj czerwoności, zdeptałem go jednem uderzeniem nogi. Był to koralowy wężyk! Wziąłem na ręce moją drogą istotę i nie mając innych środków, zacząłem wysysać rankę bez odetchnienia, wypluwając wyssaną krew z materyą. Obrzmienie widocznie malało i ból ustał. Obwinąłem potem twarzyczkę dzieciny chustką ze szyi, zasłaniając jak najmocniéj od zetknięcia się z powietrzem.
Po dwugodzinnym pochodzie, ujrzałem ognie indyjskiéj wioski, byłem u Palenków. Udałem się prosto do najcelniejszego mieszkania, które uważałem iż należało do naczelnika plemienia, a żelazny pierścień na mym palcu okazał się cudownym talizmanem. Staruszka grzebiąca w popiele, powstawszy z uszanowaniem przywołała naczelnika rodziny, który nadbiegł wraz z 20 dzieciakami do domu. Oglądano pierścień podając go z rąk do rąk, z oznakami głębokiego uszanowania, potem posadzono mnie na honorowem miejscu i przez ośm dni nie podobna było wyrwać się z objęć gościnnych indyan, nie dozwalających mi pójść w dalszą drogę. Cecylka stała się przedmiotem największych pieszczot.
Pokazałem poczciwym Palenkom ranę zadaną przez wężyka i opowiedziałem jakim sposobem starałem się natychmiast zaradzić temu wypadkowi. Czarownica téj wioski chciała na nowo obmyć ranę, lecz gdy oparłem się temu, przeto poprzestała tylko na zadaniu roztworu z soku ziół, co wielką ulgę dziecięciu sprawiło. W ciągu naszego pobytu u tych dobrych ludzi, znowu przyszliśmy do czerstwego zdrowia, odzyskaliśmy siły oboje. Zgromadzonym indyanom oświadczyłem chęć puszczenia się w dalszą drogę, z wielkim ich zmartwieniem, bo potężny zwierzchnik koniecznie chciał nas zatrzymać. A żeby mnie do tego zachęcić, nietylko zapragnął podzielić się ze mną władzą jak wprzódy naczelnik Danisów, lecz co więcéj uczcić niby bożyszcze, do któregoby się modlili jego poddani. Odmówiłem kanonizacyi, jak przed kilkunastu dniami nie przyjąłem królestwa. Kiedy już nie pomogły ani ofiarowane godności, ani usilne prośby, naczelnik plemienia dał mi przewodnika, odprowadził nas aż do granicy. Tam ucałował mi ręce, robiąc znaki na czole, które przez grzeczność starałem się naśladować.
W końcu szóstego dnia podróży, cierpką woń soli uczułem. Oddychałem nią z rozkoszą bo był to ocean Atlantycki, a tam, tam dalej Europa. Nie podobna mi było dojść prosto do brzegu, gdyż zasłaniały go i broniły doń przystępu szeregi skał ciągnących się nad wodą. Napróżno śledziłem jakiéj drogi, ale żadnego przejścia nie odkryłem.
Teraz spocząwszy, zacząłem rozpamiętywać mą ucieczkę przez lasy, tak miłą tam samotność, mimo doświadczonych trudów i niebezpieczeństwa. Jak że przyciskałem do serca mą Cecylkę! ileż mi było drogie to dziecię tylko mém staraniem istniejące, jak tkliwe stały się dla mnie jéj pieszczoty, jéj niewinny uśmiech. Bardzo wiele ucierpiałem przez te trzy tygodnie, a jednak były to dnie najszczęśliwsze w mojém życiu.
Nareszcie znalazłem jednę rozpadlinę w skale. Z początku otwór ukazał się niewielki, lecz daléj ciągnął się pewien rodzaj galeryi, bo po drugiéj stronie światło dzienne ujrzałem. Przejściem tém postępowałem ostrożnie... W tém nagle uczułem że w jakąś sieć się zaplątałem, Cecylka wyśliznęła się z rąk moich i została w powietrzu zawieszona. Im więcéj się szamotałem, tym bardziéj zostałem krępowany przez siéć niewidzialną, potem coś czarnego i kosmatego zaczęło się poruszać... teraz poznałem żem wpadł w zasadzkę rako-pająka. Potwór ten rzadko opuszcza lasy, musiał więc tutaj mieć wiele zdobyczy na swe pożywienie, kiedy się w tym przesmyku nad morzem usadowił. Rzeczywiście ujrzałem na ziemi szkielety ptaków morskich, które się jego łupem stały. Korpus pająka czarny i błyszczący był tak wielki jak talerz; jego nogi żylaste i sierścią pokryte, olbrzymią postać mu nadawały.
Przejęty strachem i obrzydzeniem, zaledwie mogłem pochwycić nóż wiszący u mego pasa. Przeciąłem nici i zacząłem uciekać ku otworowi nad brzeg morski prowadzącemu. Potwór przyskoczył do mnie... Przez to wydrążenie w skale widziałem spokojne i błękitne morze, niebo jasne... powietrze było łagodne... a ja z mojém dziecięciem mam umrzéć!... Biédna istota z wyciągniętémi rączkami żądając pomocy, wołała: ojcze!...
Kupiecki okręt stał w przystani, ze spuszczonemi żaglami drzemiąc na kotwicach. Jeszcze trzy kroki, a byłbym ocalony!... Zdobyłem się na ostatnie wysilenie, w chwili więc kiedy pająk oparł na méj szyi kosmatą łapę, uzbrojoną w naczynie ssące podobnie jak pijawka, kiedy już miał ukąsić mnie śmiertelnie, wtenczas zatopiłem nóż w jego boku, aż po samą rękojeść. Zielonawa ropa wytrysła z brzucha pająka aż na moje oblicze, wstręt i obrzydzenie było silniéjsze nad mą energją, upadłem na wpół omdlony.
Suryper przerwał swe opowiadanie, dla otarcia czoła z zimnego potu.
— Wtedy, dodał Trelauney, — przybył w łodzi majtek z okrętu, który stał w przystani. Ów majtek szukający jaj nad brzegiem morskim, słyszał głos rozpaczliwy. Wyciągnął łódź na piasek, i uzbrojony wiosłem, pośpieszył ci na pomoc. Trzema uderzeniami zgniótł pająka, a w pół godziny potém ty i twoja Cecylka byliście na okręcie. Kapitan zgodził się zamknąć oczy na twą obecność między nami, tym sposobem wróciłeś do Francyi.
— Tak panie! zawołał Surypere. — Ten majtek nazywał się Jan Deslions! to pan nim byłeś!...
— Cóż się stało w Kayennie po twojéj ucieczce?
— Mniemano, że jak wielu innych zbiegów, zginąłem w lasach lub w błotach rzeki Maroni. W Paryżu dzięki opiece Furgata, zdołałem ujść wszelkich poszukiwań.
— Powiedz dzięki Opatrzności, wykrzyknął Trelauney. — Ona nie chciała aby mimowolnie grzeszący, byli tak traktowani jak istotni zbrodniarze.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Stan zdrowia Surypera co dzień się polepszał. Był on silnéj natury i dla tego wyszedł zwycięzko ze wszelkich potłuczeń na drodze żelaznéj. Trelauney udał się do domku, gdzie wczoraj przeniesiono Ludwikę.
— Jakże przepędziła tę noc, zapytał Magdaleny.
— Ludwika śpi ciągle, — odrzekła dobra kobiecina.
— Jest to skutek chloroformu... zobaczmy naszą biédną chorę.
Magdalena zatrzymała go i powiedziała:
— Janie co się z tobą stało? co znaczy twoje przebranie? dla czego stałeś się innym człowiekiem? przysięgnij mi, że w tém nie kryje się żadna zbrodnia!
— Matko, przysięgam ci, odparł Jan. — Przybyłem nie popełnić ale ukarać zbrodnią.
— Wszystko jest dla mnie niepojętem i wolę ci wierzyć niż oskarżać.
Oboje weszli po cichu do pokoju Ludwiki. Nad jéj łóżkiem wisiał krucyfiks i palma poświęcona. Magdalena podniosła firanki, Ludwika otworzyła oczy. Ta co dotąd pozostała dla niéj matką, podała choréj szklankę z mlekiem. Dziewczyna wypiła napój machinalnie.
— Czy dzisiaj czujesz się lepiéj, zapytała Magdalena.
— Lepiéj? odrzekła Ludwika poglądając w koło siebie...
— Tyś miała niedobre sny bezwątpienia — mówiła daléj Magdalena, — jesteś bladą... mogłabym myśleć że się boisz... opowiedz mi co ci się śniło.
Ludwika wsparła głowę na rękach.
— Co mi się śniło! zawołała. — Oh to piękny sen, tam można widzieć aniołów w obłokach, kwiaty i ptaszki, oddychać zapachami i słyszéć święte melodye... o ja nie śniłam...
— Poznajesz twój pokoik, ten gdzieś się co wieczór modliła?
— Modliła... powtórzyła Ludwika, i serdecznie płakać zaczęła.
Jan przy łóżku stał ukryty za firanką, bo lękał się aby jego obecność nie przypomniała Ludwice sceny w lesie i owego dnia kiedy strzelił do Raula Villeponta. Kiedy ujrzał łzy płynące z ócz Ludwiki, rzekł pocichu:
— Ona jest ocalona!