Najnowsze tajemnice Paryża/Część trzecia/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomiędzy placem Cambrai i Kollegium Francyi, wznosi się klasztor Ś-go Jana Laterańskiego. Mieścił on zawsze zbiór dziwnych postaci, niejako zewnątrz świata cywilizowanego żyjących. Parent Duchâtelet opowiedział czem był klasztor Ś-go Jana, jego fundacyą, historyą i przywileje aż do czasu pierwszej rewolucyi. Potem stał się on schronieniem dla bankrutów i fałszerzy, robotników którzy prawu wypowiedzieli posłuszeństwo, krzywoprzysięzców, niewypłacalnych dłużników i prześladowanych pisarków.
Privat-d’Anglemont, autor który robił spostrzeżenia nad najbrudniejszemi miejscami paryzkiemi, podobnie jak Laverrier obserwujący gwiazdy, przepędził nie jednę noc w tym labiryncie, w tych pełnych dziwowiska zaułkach dzisiejszego Paryża. Dotknął on palcem nędzoty owych kryjówek, stąpał po stopniach zrujnowanych, zwanych czarnemi schodami, widział wszystkie cierpienia, boleści i poświęcenia, bo śród tego śmieciska i cnoty nie są obce. Klasztor ten, powiedział on, jest nieczystą kryjówką, mimo tego przychodzili tam ludzie i żyli w tem zarażonem powietrzu. Zalegał ten budynek plac obszerny z wielu dziedzieńcami i starym kościołem. Ogrody i wielka ilość domów jedną całość tworzące miały 50 schodów; przy każdych w tyle znajdowało się podwórze pełne błota i cuchnącego gnoju; podwórza te stanowiły przystęp do mieszkań w tym gmachu.
Mimo tylu zmian, Ś-ty Jan Lateraneński niejako zatrzymał swe dawne przywileje, swe zwyczaje i nałogi. Pamiątki średniowieczne i prawa schronienia dotychczas nietykalnie się przechowały. Gmach klasztorny zawsze jest zamieszkany przez ludność ulegającą bardziéj prawu cygańskiemu, lub egipskim tradycyom, niż kodeksowi Napoleona. Izby zajęte przez różnego rodzaju włóczęgów, ulicznych muzykantów i śpiewaków, połykających pałasze, albo rozżarzone węgle i hecarzy. Oprócz tych klass interesujących, mieścili się tam ludzie praktykujący różne drobne rzemiosła bez nazwiska i patentu. Można tam było spotkać fabrykantów rzeczy fantastycznych, trudnych do uwierzenia.
Widzieliśmy, powiada Privat-d’Anglemont, ludzi obcinających sierść królikom dla zrobienia z niéj futer; kupczących szkłem potłuczonem, i takich co odwijali jedwab ze starych kapeluszy. Warsztaty strojących lalki staremi rupieciami, czyszczących szmaty, zgoła wszelkie rodzaje niezwykłego przemysłu w Paryżu, niczem są w porównaniu z tajemnicami sabaudzkiéj industryi. Ta ostatnia wygnaną została na czarne schody. Przechodząc przez ponure korytarze, niezdrowe cuchnące wyziewy odurzają powonienie, skaczą do oczów, ściskają serce.
Kilof i łopata wypowiedziały wojnę tym kupom błota, sprzątnęły gnoje, a przez to iluż na zdrowiu ocalonych zostało! Można powziąć wyobrażenie o stanie sanitarnym 12-go okręgu Paryża, czytając sprawozdanie złożone przez p. Quatrefages.
Ludność tameczną składają po większéj części zbierający szmaty; żyją oni zwykle w jednéj izbie służącéj im razem za magazyn. Nadto od kilku lat, fabrykanci nie przyjmują gałganów tylko pierwéj oczyszczone, więc szmaciarze muszą je płukać w téj saméj izbie, gdzie śpią z żonami i dziećmi. Jeżeli zaś dostawa do fabryk zostaje zawieszona, to wtedy szybko gromadzą się w mieszkaniu kupy szmat cuchnących i wilgotnych. Fermentacya z nich wynikająca, przechodzi odrazą wszelkie wyziewy w prosektoryach, szlachtuzach i kanałach ściekowych spotykane, a tem całe rodziny oddychać muszą.
Takie to mieszkania zajmują tłumy ludzi od dołu aż do samego poddasza. Izba mieści w sobie siedm po ośm łóżek; łóżka te są pewnym rodzajem skrzynek, w których śpią trzy lub cztery osoby w ubraniu. Można sobie wyobrazić pomięszanie razem kobiet, mężczyzn i dzieci, ten straszny nieład płci, wieku, a z tąd jakie wynika zgorszenie, gdzie bezwstyd, występki ocierają się o nędzę niezasłużoną. Ale rzućmy zasłonę na ten obraz pełen zgrozy i nikczemności, aby pójść za wątkiem naszego opowiadania.
Uderzyła szósta godzina z południa. W izbie trzeciego piętra, dwie osoby odmiennej płci były zatrudnione przy stole. Tapczan w jednym kącie, kufer z łachmanami w drugim, stolik zmurszały i dwie ławki stanowiły ruchomości w tem nędznem mieszkaniu. Wązki dymnik zastępował okna. Najem tej izby kosztował 40 centymów dziennie. Była to siedziba matki Helwecyi, która od czasu porwania dziecięcia Ludwiki, dała u siebie przytułek Poecie.
Matka Halwecya przez jakiś czas zajmowała się zbieraniem gałganow, lecz odkąd p. Combalou dał jéj kapitał 300 franków wynoszący, aby zajęła się opieką dziecięcia Raula Villepont, który nie dozwolił zostawić go matce, odtąd Helwecya stała się ambitną. Złożyła ona te 300 franków w kassie oszczędności i porzuciwszy zajęcie gałganiarki, przyjęła na siebie obowiązki budzicielki. Obowiązek ten polega na tem, ażeby za zapłatą pięciu centimów na noc, uprzedzić i budzić przekupki bazarowe oraz siadające na placach, kiedy wybije godzina wzywająca je do pracy.
Matka Helwecya miała ze 30 praktyk, co jéj przynosiło 30 su na noc; przez dzień zajmowała się pleceniem koron grobowych na których można było wyczytać: Żal i pamiątka! Takie stanowisko Helwecyi obudziło chciwość Poety; wyrobił on sobie przekonanie, iż ożeniwszy się z nią zrobiłby dobry interes.
Świeca umieszczona w nędznym lichtarzu, rzucała blade światło na izbę budzicielki. Na stole talerz napełniony zupą, w któréj spoczywały dwie łyżki, ział obrzydliwą wonią tłuszczu i kapusty. Poeta popijał dziwną mięszaninę z alkoholu, pieprzu i piołunku złożoną.
— Zgubisz się twoją trzęsianką, rzekła doń z humorem matka Helwecya. — Czy nie możesz robić jak inni? sądzisz że kwarta za 11 su gorsza jest od twojéj mięszaniny?
Poeta wzruszył ramionami i odrzekł:
— Twojéj kwarty ani się poczuje, a tém mniéj twojego soku lukrowego, połyka się to bez wrażenia w gardle, bez smaku; przynajmniéj za swoje pieniądze żądam satysfakcyi. Mój truneczek drażni piersi, ile razy łyknę go dobrą szklankę, doświadczam pewnych wzruszeń... to sprawia przyjemność.
— Tak!... ale mówmy rozważnie — odezwała się Helwecya, bo każdego wieczoru w pięknym znajdujesz się stanie... aż mnie odbiega chęć pójść do merostwa.
Poeta skoczył jak oparzony i zawołał.
— Tylko proszę głupstw nie mówić... wiesz że cię kocham.
— Kochasz bo cię żywię.
— Gdyby i tak było? przecie trzeba jakiego powodu, ażeby się przywiązać do kogo. Czy znalazłabyś wielu którzyby się chcieli z tobą ożenić? Daję ci moje nazwisko... kiedy pójdziesz ze mną pod rękę, to zadawalnia miłość własną, a tém gardzić nie można.
Matka Helwecya nalała na osobny talerz zupy i podała go swemu narzeczonemu. W tym przysmaku znajdowały się kawałki wołowego ogona, kartofle, groch, kapusta, główka śledziowa, a wszystko opieprzone i gwoździkami zaprawne. Poeta rozdął swe nozdrza i wąchał zapach zupy z widoczną przyjemnością.
— To mi się nazywa prawdziwy bulion, bodajto być u siebie. W restauracyach nie można spotkać takich kąsków jak tutaj! W téj chwili dało się słyszeć bolesne kwilenie. Głos wydobywał się ze skrzyni w kącie stojącéj.
— Otóż ten bęben znowu zaczyna! krzyknęła Helwecya. Poeta już pijany, uderzył w stół pięścią i wrzasnął.
— Nie można mieć ani minuty spokojności, jeżeli się nie uciszysz to cię do dna przykuję.
Szmaty poruszyły się w skrzyni i z tego gnoju pojawiła się chuda rączka, a potem główka. Malec zaczął płakać. Poeta porwał kawał jakiś z podłogi i rzucił na dziecko, pocisk trafił powyżéj oczka, krew wytrysnęła... Powstała matka Helwecya i wyjąwszy ze skrzyni dziecinę, więcéj do skieletu podobną niż do istoty żyjącéj, zawołała:
— Nic dziwnego że dziecko krzyczy, kiedyś go skaleczył odłamem stłuczonéj butelki!
— Cóż chcesz... co znalazłem tém rzuciłem! mruczał Poeta.
Helwecya odezwała się znowu.
— Patrz jak się wije z bólu, całe skrwawione i pokaleczone.
— Uśpij go, — krzyczał z gniewem pijany.