Najnowsze tajemnice Paryża/Część trzecia/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Surdut wytarty, kapelusz odświeżony, bez rękawiczek — możeż w takim stanie istnieć na świecie on elegant czystéj krwi, on tak wszędzie pożądany? Ukryty w miękkim fotelu, pogrążony w bolesnych dumaniach? Raul rozczulił się nad sobą i mimowolnie zapłakał. Oskarżając los o niesprawiedliwość, nareszcie zdecydował się zrobić krok stanowczy.
Otworzył więc biórko, wyjął z niego pudełko z pistoletami i spróbował cynglów. Broń była w porządku, wszystkie sprężyny działały wybornie. Haul włożył ładunek, potem wziął arkusz papieru, pióro najlepsze.... i zamyślił się.
Niepodobna odbierać sobie życia bez pożegnania na piśmie pozostałych na tym padole. Nie było prawie przykładu samobójstwa, żeby umierający porzucił świat niewdzięczny, bez poświęcenia mu jakiéj bądź poezyi. Człowiek nim się zabije, lubi rzucić na swój grób kilka kwiatów retoryki.
Powiedzieliśmy że Raul się zadumał. Do kogóż napisze? nie ma już przyjaciół. Jego list przechodziłby z rąk do rąk w klubie. Wyśmianoby go w Zgodzie. Tam znajdują się ludzie, których z upodobaniem poniżał swoim przepychem, ci wcale go żałować nie mogą. Był tylko jeden człowiek do którego mógłby napisać z niejaką pewnością zyskania współczucia....
Haul przeto skreślił jego nazwisko, — Adryan Saulles. Następnie list zawierał te kilka wierszy.
„Rzucam ten świat, przyjacielu! Nieszczęśliwy grom jaki we mnie uderzył, jest tego rodzaju, że mi odjął wszelką moc duszy. Żadnem złudzeniem już mamić się nie mogę; świat ten jest samolubny, pełen próżności...
W tém miejscu Raul usłyszał tuż przy sobie wybuch śmiechu ironicznego, obejrzawszy się więc, ujrzał za sobą lorda Trelauney który czytał ponad ramieniem piszącego.
— Pan tutaj? rzekł Raul powstawszy.
— Tak, we własnéj osobie.
— Jakim sposobem pan wszedłeś?
— Przez drzwi nieinaczéj.
— Któż panu otworzył?
— Pański lokaj.
— I pan śledziłeś moje cierpienia?
— Dla czego mówisz tak głośno?
— Lecz dla czego mój los może pana interesować?
— Mam do tego bardzo ważny powód. Znajdowałem się tu ukryty za firankami i widziałem jak nabijałeś twe pistolety.
— I cóż to pana obchodzi?
Trelauney oparł się o kominek i rzekł:
— Więcéj niż się panu zdaje.
— Może pan masz ochotę przeszkodzić memu samobójstwu?
— Mam bozwątpienia.
Raul uśmiechnąwszy się boleśnie, wyrzekł:
— Dlaczego pan pragniesz abym żył jeszcze?
— Zanim na to odpowiem, muszę najprzód wiedzieć dla czego chciałeś umrzeć. Czy już nic nie przywiązuje pana na ziemi? Prawda że twoi przyjaciele lubili tylko przyjemność, być przyjmowanemi w twoich salonach, ciągnąć bank przeciw tobie.
Odwiedzali cię, bo wypada ażeby ludzie światowi ko munikowali się między sobą i żeby człowiek trzymający konie, prawdopodobnie nie miał innych stosunków, bez ubliżenia sobie — tylko z takiemi co ich nie trzymają. Twój ojciec popłynął do Ameryki, nic ci nie zostawił prócz wątpliwéj sławy nazwisko.
Nie masz matki, — nikt, nikt się tobą nie interesuje. Pozostaje ci tylko jeden sposób, zostać fotografem, lub nauczycielem konnéj jazdy. Ale to jest boleśnie, kiedy cię wychowano w zbytkach i wygodach. Kobiety dawniéj ubiegające się o twą przyjaźń, teraz na ulicy będą cię unikać, trzeba wykreślić się z trzech klubów, nim cię o to poproszą... Położenie twoje jest przykre, smutne, zgadzamy się oba pod tym względem.
— A więc panie, — przerwał Raul, — dlaczego stajesz między mną a pistoletem?
Trelauney mówił daléj:
— O gdybyś czuł co to jest obowiązek! gdybyś miał żonę i dzieci.... wtedy rzuciłbyś zdala od siebie broń zabójczą. Nie mamy prawa zabijać się kiedy byt dwóch istot od nas zawisł. Wtedy znalazłbyś w sobie energią, zdobył się na poświęcenie, o czem teraz powątpiewasz!
— Żonę... dziecię!.... wyszeptał Raul.
Trelauney dobył z kieszeni gazetę wieczorną i wskazawszy Raulowi jeden ustęp, rzekł, czytaj. Artykuł znajdował się między rozmaitościami. Raul przeczytał następujące doniesienie:
„Fakt nadzwyczajny, wypadek wewnętrznego spalenia się miał miejsce wczorajszéj nocy w izdebce Ś-go Jana Laterańskiego. Pewien człowiek oddawna nadużywający gorących trunków, przypadkiem zbliżywszy ogień do ust, uległ zapaleniu się w nim spirytusu i tak gorzał przez kilka godzin. Nędznik ten mieszkał u trudniącéj się zbieraniem szmat, z którą jak mówią miał się ożenić. Dręczony strasznem cierpieniem, porwał gałganiarkę i usiłując wdmuchać ogień w jéj usta, popalił nieszczęsnéj włosy i oczy. Napróżno ta kobieta starała się odepchnąć rozwścieczonego; straszną walkę toczyli między sobą, tarzając się po podłodze oraz gryząc i szarpiąc ciało bez litości... Sąsiedzi przybiegłszy na miejsce tego wypadku, nie znaleźli tylko kupę popiołu i kości. Niewiadomo co się stało z dzieciną, zostawioną u tych ludzi przez nieznajomych rodziców na wychowanie.
— To okropne, — rzekł Raul, rzucając na stół gazetę. Lecz nie pojmuję jaki związek może mieć ten wypadek z mojem położeniem.
— Dam ci zaraz klucz do téj zagadki. Ta mała istota o któréj wspomina gazeta, jest dziecięciem Ludwiki Deslions... dziecięciem które Combalou zobowiązał się ukryć na zawsze, jednem słowem, ta istota jest twoim synem.
— Moim synem! wykrzyknął Raul z przerażeniem.
— Nie ma wątpliwości. — mówił daléj Trelauney. Ludwika była czystą, niewinną dziewicą, ona wierzyła twym przyrzeczeniom, ona cię kochała. Dziecko ma dzisiaj dwa lata, wycierpiało męki mogące zabić starego człowieka.... a ty jego ojciec! chciałeś się zastrzelić, ponieważ lękałeś się iż będziesz biednym bez majątku.... ach!
Trelauney w téj chwili zaśmiał się takim śmiechem pogardy i takiem oburzeniem, że mimowolnie Raul musiał schylić czoło ku ziemi.
— Co pan chcesz abym uczynił? wyjąknął.
— Nie wiadomo co się stało z dzieckiem, nie prawdaż? — ale ja wiem.
— Pan!..
— Uniosłem go daleko od tych morderców których Bóg sam ukarał... Oddam ci syna wtedy, gdy na to zasłużysz, gdy będzie można powierzyć twojéj opiece jego życie, tobie któryś chciał się targnąć na swoje własne, ręką świętokradzka!
— Panie....
— W tedy doświadczysz radości ze spełnienia najszczytniejszych obowiązków, w zaparciu się siebie, w poświęceniu. Odwagę któréj ci teraz zabrakło, poczerpiesz w miłości twéj żony.
— Co pan chcesz powiedzieć?
— Ludwika jest ocalona... czy chcesz ją zaślubić?
— Lecz z czego żyć będziemy!
— Kupiłem dobra twojego ojca....
— Wiem.
— Będziesz tam rządcą z dwóchset frankami pensyi na miesiąc.
— Któż jesteś, — zawołał Raul.
— Czy zgadzasz się na to, — zapytał Trelauney.
Raul wahał się, stojąc zamyślony; wtedy lord podał mu pistolet i rzekł głosem uroczystem: Wybieraj.... lecz wspomniej Raulu, że Ludwika cię kocha, że ona nigdy nie kochała tylko ciebie, żeś ją uwiódł a jednak ci przebaczyła!.....
— O tak, tak przyjmuję twą ofiarę! — powiedział Raul.
Teraz wyjawię ci kto jestem. Już raz spotkaliśmy się w naszem życiu; wtedy nosiłem inne nazwisko, odtąd zmieniło się me oblicze.... dawniej nazywano mnie Janem Deslions, — jestem bratem Ludwiki.
— Pan?... i Raul chwyciwszy podaną rękę przez Trelauney’a zrosił ją łzami.
— Bogu niech będą dzięki! — zawołał Jan. — Niedawno płakałeś jak nikczemnik, teraz uroniłeś łzę uczciwego człowieka!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Kiedy Jan Deslions rozpoczął dzieło wymiaru sprawiedliwości i pomsty, tymczasem stowarzyszenie dwudziestu i jeden, wiło się jak wąż posiekany, którego członki złączyć się usiłują.
Był to dzień 15 Października. Tej nocy mieli się zebrać stowarzyszeni w domu na ulicy Ś-go Ludwika. Członkowie przybyli mając twarze czarnemi maskami zasłonięte.
Robert Kodom policzywszy obecnych, rzekł:
— Znowu jest nas tylko dwudziestu! zostaliśmy zdradzeni i bez wątpienia nasz skarb musi być roztrwoniony....
— To jest niepodobieństwem! szepnęli stowarzyszeni.
Robert Kodom porwał pochodnię i zawołał:
— Możemy się o tem przekonać....