Najnowsze tajemnice Paryża/Część trzecia/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kodom poszedł kurytarzem podziemnym wraz z całą bandą.
— Patrzcie! zawołał, — cysterna jest próżna...
— Podnieśmy kamień, — rzekł jeden z członków.
Kamień został usunięty, stowarzyszeni ujrzeli pod wodą swoje skarby, błyszczące jak skalne kryształy.
— Nie wszystko się tu znajduje, — mruczał Robert. — Tam w kącie wprawdzie leży czyste złoto w sztabach nagromadzone, lecz między beczkami są też i puste. Furgat nie żyje, zostaliśmy zrabowani! Wiecie że hrabia Nawarran zniknął, komuż przekazał naszą tajemnicę? Kto wie czy między nas nie wcisnął się potężny nieprzyjaciel?
Jeden z bandy wystąpił naprzód i uchyliwszy maski pokazał swą twarz ogorzałą; był to Dostojnik zabójca Furgata.
— Furgat, — rzekł — został zamordowany i domyślam się kto był jego zabójcą.
. Znajduje się człowiek mający wyryty na ramieniu znak przywództwa.
— Widziałeś go? zapytał Robert.
— Widziałem.
— Jego nazwisko?
— Każe się nazywać lordem Trelauney.
Robert pięście zacisnął i rzekł:
— Trelauney, ach to ten sam który zna tajemnicę Wandy, który oswobodził Madziara i poważył się przedstawić w pałacu na ulicy Ponthieu za pośrednictwem Adryana Saulles! Odgadłem wszystko przy pierwszem z nim spotkaniu. Lecz jak go zdołamy pochwycić? Znam się na ludziach, dla tego powiadam, że on jest strasznym nieprzyjacielem. Co bądź, musimy walczyć, stowarzyszenie 21 nie jednego wroga już pokonało.
Dostojnik uważając tę chwilę za korzystną dla siebie, odezwał się do zgromadzonych.
— Pokazałem wam moje oblicze, teraz wiecie kto jestem, nazywam się Riazis-Bey. Towarzystwo paryzkie przywykło liczyć się ze mną. Gdzieindziej nazywają mnie księciem.... potrzebuję was, wyrzeczcie czy mogę być waszym przewodnikiem?
— Panowie, — przerwał Robert Kodom — Książę Riazis wyższym jest od wszelkiego podejrzenia, z tego względu przewództwo nie może być w lepsze ręce powierzone. Nadto nienawidzi tych, którzy nie boją się wypowiedzieć nam wojny. Trzeba otrzymać zadośćuczynienie od ludzi, pragnących nas rozproszyć i zgubić. Żelazem i trucizną należy skończyć ze zdrajcą; za tę cenę można się ocalić. Jeżeli mi zawierzycie, to oddamy staranie o wymiar zemsty Riazisowi, a skoro w trzy miesiące uwolni nas od lorda Trelauney i barona węgierskiego jego wspólnika, wtedy na ręku naszego obrońcy wyryjemy znak władzy, niegdyś postrach siejącéj, dziś prawie zapomnianej.
Trucizny w czarnym gabinecie spoczywają, kiedy nasi wrogowie wolno chodzą po Paryżu, noże rdzewieją w pochwach naszych zbirów! Nasze skarby maleją zamiast się powiększać, jeszcze rok takiego stanu, a nasze weksle ciągnione na naszych bankierów, powrócone wam bez zapłaty zostaną. Strzeżcie się! bo możemy wpaść w ręce sprawiedliwości jak zwykli winowajcy, a kto wie czy trybunały raz wtrąciwszy się w nasze interesa, będą tak łatwe do zwalczenia jak nasze wrogi....
Zimny dreszcz przeniknął słuchaczy.
— Śmierć nieprzyjaciołom! zawołano jednogłośnie.
Riazis korzystając z panicznego przestrachu, zrobił uwagę, że znak służący przewódzcy, byłby mu nieodzownie potrzebny i dodał:
— Nie mogę być pospolitym mordercą, ani nawet narażać swoją osobę na podobne wypadki; mogę tylko dawać rozkazy i te winny być wykonane. Potrzebuję całéj naszéj armi. Nadto ludzie znajdujący się w kamieniołomach, jak również i ze wzgórzu Śéj Genevievre, są tylko Furgatowi posłuszni. Władza jakąbyście mi udzielili byłaby pozorną, gdybym éj od dnia dzisiejszego nie używał w całéj obszerności.
Stowarzyszeni wyszli dla naradzenia się. Następnie, na wniosek Roberta Kodom, Riazis otrzymał znak dowództwa, ale trupia główka z jéj emblematami tylko za pomocą pewnego kwasu na jego ramieniu wyrytą została, we trzy miesiące bez śladu zniknąć mogła, tak że wrazie zdrady, Riazis nagle ujrzałby się przez swą armią opuszczony.
Kiedy stowarzyszeni dwudziestu i jeden obmyślali środki obrony, Trelauney ze swéj strony zdążał do wytkniętego sobie celu. Margrabia Charmeney wrócił na wieś, a Blanka jak pierwéj robiła konno wycieczki w okolice. Mieszkanie margrabiego stanowił jeden z tych szlacheckich domów, który z nawyknienia nazywano zamkiem, chociaż do tego nie miał żadnego prawa, prócz dawnych wspomnień do téj miejscowości przywiązanych. Zamek ów liczący zaledwie jeden wiek istnienia, miał jednak pozór starodawnego budynku. Wzniesiony z ciosowego kamienia składał się z korpusu o jednem piętrze i dwóch wież, które pretensyą do zamku niejako usprawiedliwiały.
Wybiła ósma godzina wieczorem: Blanka siedziała przy oknie w głównym salonie. Fortepian był otwarty; kilka książek leżało na dębowym stole; margrabia po obiedzie drzemał w wielkim fotelu. Blanka marzyła.... Trudno byłoby zdać sprawę z uczuć, które ją w zadumę pogrążyły. Liczyła ona dwudziestą pierwszą wiosnę, a w około niej nie można było dostrzedz śladu zapowiadającego zmianę jéj położenia, tak przez każde dziewczę pożądanego o czem wszakże Blanka sama przedsobą zataić usiłowała.
Smutny też był pobyt dziewicy w zamku Charmeney! bo margrabia zaledwie zgodził się trzy miesiące mieszkać w Paryżu. Zresztą Blanka nie lubiła ani balów, ani hucznych zabaw. Co dla innych stawało się potrzebą, stanowiło największą przyjemność, to dumne dziecko uważało za błyskotkę jej niegodną. Nie lubiła ona poddawać swój kibici w tańcu młodzieży, która płomienistym wzrokiem rzucała na jej ramiona. Częstokroć odpychała rękę zbyt natrętnie ją ściskającą.
Blanka siedząc w otwartem oknie, patrzała na daleką okolicę, szukając tego czego tam ujrzeć nie mogła. W wiekach średnich znudzone kasztelanki spędzały czas wyglądając godzinami z wysokiej wieżycy. Panna Charmeney rzuciła okiem na drzemiącego ojca i czoło jéj zachmurzyło się. Jedyny człowiek z którym mogłaby pomówić, on jeden szczerze ją kochający, spał teraz chrapiąc niemiłosiernie. Blanka obróciwszy się znowu do okna, schyliła głowę jakby pod ciężarem natrętnych myśli. Jéj rysy twarzy nie miały nic dziecinnego, przeciwnie objawiały pewną rozwagę i smętny wyraz oblicza pochodzący z nawyknienia do długich zadumań.
Niewiadomo czy przez nieuwagę, czy też umyślnie upuściła książkę, a łoskot jakkolwiek nie wielki, obudził przecież uśpionego margrabiego.
— Ty jesteś tutaj Blanko?
— Tak ojcze.
— Należało zadzwonić żeby lampę przyniesiono.
Blanko wstała i wydała rozkaz oświetlenia salonu.
— Myślałem rzekł margrabia, — o tym biednym Villeponcie; wieczorem czuję iż mi go niedostaje, przywykłem grać z nim kilka partyj, a gdy jeszcze proboszcz nie przyjdzie, to już nie wiem co mam z sobą zrobić.
— Czy ojciec zrobił wizytę nowemu właścicielowi w Mesnil?
Margrabia wzruszył ramionami i zawołał.
— Kto to jest ten kawaler Pulnitz! de Pulnitz! Nie pojmuję jak może się sadowić na wsi cudzoziemiec bez ważnych powodów, bez rodziny. Niech sobie wróci do swego kraju, jeżeli go ma tylko! Mnie nigdy nie przyszła myśl zamieszkać w Prusach lub gdzie indziéj.
— Może on jest wygnańcem?
— Jeżeli nim jest niech nas o tem uprzedzi, nim zaś to zrobi, nie mogę zaufać takim i jemu podobnym przybyszom.
— Jednakże przekonałeś się mój ojcze, że pan Villepont był gościem mogącym nas skompromitować.
— Zapewne.... lecz kto mógł przewidzieć że bogaty bankier skończy w taki sposób, iż weźmie nogi zapas i drapnie jak zwyczajny kramarz. Szereg nieszczęśliwych spekulacyj, niepowodzeń były tego przyczyną. Co bądź, ten leśniczy który strzelił do twego konkurenta, wielką nam zrobił przysługę.
— Ach zapomniejmy o tem, odezwała się margrabianka. Lecz ojciec mówił daléj:
— Co się stało z tym chłopcem? On nie był bez serca. Mówią że wsiadł na okręt i popłynął do kolonii, gdybym wiedział gdzie się znajduje, to napisałbym do niego, aby wrócił do kraju. Nie wie bezwątpienia, iż sprawa ta nie wywołała żadnych złych następstw, a jednak rozstał się na zawsze ze swą starą matką.
Blanka otarła łzę, któréj powstrzymać nie mogła.
— Raulowi musiała zgasnąć zuchwała mina, — ciągnął dalej margrabia. Są ludzie, którzy bez majątku stają się istnemi zerami. Teraz nie ma już 50 żakietów, dwustu kamizelek do zmiany. Jak on był zabawny ze swemi krawatami rozmaitych kolorów!
— Raul znajduje się w naszéj okolicy mój ojcze.
— Nie wiedziałem o tem....
— Widziałam go wczoraj, — powitał mnie skromnie.
— A co on tu porabia?
— Jest rządcą w majętności, należącej dawniéj do jego ojca.
— U tego anglika?
— U lorda Trelauney ojcze.