Najnowsze tajemnice Paryża/Część trzecia/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Margrabia zdziwiony rzekł:
— Ale to dobry człowiek ten anglik! Bardzo piętnie z jego strony, że dał przytułek i chleb biedakowi.
— Kto wie? przerwała Blanka, — może Raul ma jaki błąd do naprawienia.
— Teraz kiedy jest ubogim powinien zaślubić siostrę leśniczego. Ach jakże się gniewam że nie wiem gdzie do niego pisać!.. on by to wszystko załatwił.
Margrabia zaśmiał się ironicznie, potem dodał:
— Ale, ale, zapewniano mnie, że Jan szalenie w tobie się kochał.
— Czy temu wierzysz ojcze? odpowiedziała Blanka z niejakim kłopotem.
— Czy byłaś mu wzajemną, ażeby zostać panią Janową?
Blanka usiadła do fortepianu, chcąc uniknąć odpowiedzi. W téj chwili otworzyły się podwoje, a lokaj wymienił nazwisko lorda Trelauney.
— Niech wejdzie, — rzekł margrabia, obróciwszy się do córki dodał: — odwiedziny te dozwolą, nam zabić przynajmniéj pół godziny....
Blanka powstała utkwiwszy wzrok we drzwi któremi wszedł lord Trelauney.
— Dobry wieczór margrabio, przebacz mi moje natręctwo i ukłoniwszy się z uszanowaniem, dodał:
— Mam zaszczyt powitać panią.
Blanka na to odpowiedziała lekkiem skinieniem głowy, tymczasem margrabia zawołał:
— Milord dla nas natrętny? och, och, jestem bardzo szczęśliwy gdy mam z kim pomówić. Nie potrafisz sobie milordzie wyobrazić, jak nasza okolica mało jest przyjazna, nikt się nie komunikuje z sąsiadami, każdy siedzi w domu, ach to nie do zniesienia.
Margrabia przysunął krzesło, Trelauney usiadł.
— Mam jednakże inną wizytę do oznajmienia....
— Jaką?
— Książę de Laroch-Maubeuge poluje w lasach niedaleko Houdan. Przybył on z kilkoma paryżanami, między ktoremi znajduje się pewien baron Maucourt.
— Ach milordzie, zawołał p. Charmeney, — biegają bardzo niekorzystne wieści o tym panu, powiedz mi czy w nich jest cokolwiek prawdy?
— Niewiem panie margrabio, zapewniają że p. Maucourt żyje kosztem pewnej damy....
— I że ukradłszy listy kompromitujące margrabinę Bryan-Forville, usiłował takowe jéj sprzedać. Musiała margrabina załatwić tę sprawę, gdyż o niej wszystko ucichło.
— Bo Robert Kodom nie lubi żartów gdzie idzie o honor powiedział p. Charmeny. — Zrobił wielkie ofiary żeby jego córka została margrabiną, przeto ani on, ani jego zięć nie łatwoby przebaczyli wyrządzonego im skandalu.
— Cokolwiek w tym względzie zaszło, przecież ci panowie mają zamiar jutro oddać panu wizytę, a jeżeli jestem dobrze zawiadomiony, mniemam że przybycie księcia Laroche-Maubeuge ma na celu jakiś interes.
— Jaki?
Trelauney spojrzał bystrona pannę Charmeney, która natychmiast oczy spuściła.
— Mówią że książę bardzo zajmuje się córką pana margrabiego...
— Och, och!
— Że zaś pana nie spotykają w Paryżu, przeto muszą go szukać aż we własnym domu.
— Patrz, patrz, — rzekł margrabia, — słyszysz Blanko, znowu nowy konkurent.
— Oh! zawołała Blanka, — wiesz mój ojcze, iż nigdy się nie zgodzę na zaślubienie jednej z tych maryonetek, które za granicą nazywają paryzkiemi artykułami....
— Książe nosi piękne nazwisko...
— Ale go bardzo źle nosi!
— Posiada znakomity majątek...
— Lecz tak szkaradnie go używa!
— Księże jest arcymodnym kawalerem....
— Umysł jego płaski, pospolity.
Trelauney słuchał z prawdziwem zadowoleniem toczącéj się rozprawy między ojcem i córką. Blanka broniła swych przekonań uporczywie. Kiedy książę Laroche-Maubeuge zjawił się w zamku, margraia ze złośliwy intencyą kazał go natychmiast poprosić do salonu. Blanka lodowato odpowiedziała na grzeczności księcia. Naturalnie, baron Maucourt nie pominął sposobności ażeby się wcisnąć do margrabiego Charmeney. Wszakże nie mógł on ani na chwilę pozostawać w błędzie, co do pogardliwego przyjęcia jakiego tam doznał; nie proszono go aby usiadł, wziął więc sam jedno z poblizkich krzeseł; kiedy odważył się odezwać nie odpowiedziano mu wcale. Książę był bardzo zajęty Blanką, nie zyskawszy jednak żadnego znaku przychylności, prócz objawów zniecierpliwienia i złego humoru; wyszedł więc z piekłem w duszy. Trelauney równocześnie z temi gośćmi pożegnał margrabiego, a odchodząc zapytał Blanki, czy nazajutrz ma zamiar używać konnéj przejażdżki.
— Bez wątpienia, — odpowiedziała, — to jedyna moja rozrywka.
— Będę więc miał zaszczyt spotkać panią, gdyż także chcę zrobić wycieczkę do lasu, — odezwał się Trelauney.
— Więc do jutra, — rzekła Blanka.
— Do jutra, odpowiedział lord ukłoniwszy się przy pożegnaniu.
Była to głośno zapowiedziana schadzka w obec margrabiego. Ważność tych szczegółów nie uszła uwagi ani księcia, ani barona Maucourt; zaczęto więc mówić w okolicy o możliwości blizkiego zamężcia panny Charmeney z gentelmanem, którego ojciec był przyjacielem lorda Byrona.
Trelauney postawiwszy z téj strony swe interesa na dobréj stopie, powrócił do Paryża, bo chciał skończyć z domem na ulicy Ś-go Ludwika i z bandą tajemniczą. Nie ukrywał on przed sobą wszelkiego rodzaju zawad, jakie mógł spotkać w dokonaniu tego zamiaru, ale dzieło zemsty powinien był spełnić o własnych siłach. Niepodobna mu było przyzwać do tej sprawy pomocy trybunałów, związkowi bezwątpienia zdołaliby umknąć przed ścigającą ich ręką sprawiedliwości. Jedno tylko nazwisko stałoby się odpowiedzialnem za wszystkie, nazwisko hrabiego Nawarran — jego ojca. Nadto Jan pomniał ile hrabia wycierpiał i nie mógł pomyśleć bez uczucia głębokiéj boleści, o swéj matce która dostawszy pomięszania zmysłów, zeszła z tego świata. Nakoniec nazwisko to chciał odzyskać bez zmazy dla siebie i swój siostry. Zabójstwo zaś dozorcy w lasku Wenseńskim prawie mimowolnie spełnione, uważał jako wypadek fatalizmu. Nagrodzić o ile można wyrządzone krzywdy, oddać biednym skradzione skarby, to był cel który sobie naznaczył.
Madziar stał się dlań pomocnikiem pewnym, wiernym i groźnym dla wrogów w téj walce na śmierć i życie. Był on wsparciem szacownem jakie mu Opatrzność na téj drodze zesłała. Jan i Madziar naradziwszy się, poszli do domu na ulicę Ś-go Ludwika, aby zbadać dokładnie miejscowe położenie. Już wspomnieliśmy że był to budynek w budynku, podobny do pudła magika. Dom ten jak wszystkie inne miał podwórze, które przebywszy, przez schody można było wejść na obadwa piętra. Drugi zaś czyli wewnątrz pierwszego umieszczony, miał komunikacyą z ulicą i dziedzińcem tylko przez studnią. W niéj znajdowały się rozgałęzienia podziemne i wązkie schody prowadzące do wnętrza murów....
Jan spuścił się do połowy studni, trzymając latarnię mocne światło rzucającą. Madziar pochylony nad studnią rzucił doń kamień. Usłyszano wtedy suche stuknięcie, a kamień zamiast zanurzyć się pozostał na powierzchni wody. Jan zniżył latarnię i ujrzał na dnie zamiast wody szkło okrągłe zrysowane przez uderzenie kamieniem. To szkło gatunek zwierciadła, stanowiło pokrywę i dozwalało suchą nogą dna dosięgnąć.
Kiedy Jan spuścił się na spód studni, Madziar wkrótce tam przybył. Oba poszli do gabinetu trucizn. Jan wziął kilkanaście flaszek, które mógł potrzebować, resztę potłukł.
— Zabierzemy akta równocześnie ze skarbami, rzekł do Węgra. Jutro uprowadzę ztąd wszystko.
Następnie udali się drogą do cysterny prowadzącą; gdy się tam zbliżali, ujrzeli zdala błyszczące światełko.
— Nie jesteśmy tu sami, — rzekł po cichu Madziar.
Jan zgasił swą latarnię. Wtedy spostrzegli Dostojnika i Roberta Kodom schylonych nad otworem prowadzącym do piwnicy, gdzie spoczywały nagromadzone skarby związku dwudziestu i jeden.
— Tajemnica tyle lat strzeżona, — odezwał się Robert, — teraz jest prawie nadwerężoną. Inni oprócz nas dotarli aż do tjé piwnicy. Trzeba naszą potęgę ocalić. Tu zaledwie jedna stopa wody osłania przystęp... Naprzód należy nam ochronić od zaguby majątek stowarzyszenia.
— Czy zrobiłeś to, cośmy uradzili? zapytał Riazis.
— Tak, — odpowiedział Robert. — Kupiłem dom na placu Panteonu. Tam piwnice dotykają katakumb, tylko potrzeba mur przebić, a przejście będzie dokonane. Tam to będziemy mieli przepaście bardziéj tajemnicze, milczące i głuche, niż kryjówki które nas tutaj zdradziły.