Najnowsze tajemnice Paryża/Część trzecia/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Chciej usiąść mój książę, — rzekł Robert, — i pomówmy, ponieważ tego pragniesz.
— Prawie nic więcej nie mam do powiedzenia. Zresztą słowa są niepotrzebne między ludźmi, którzy się szybko umieją zrozumieć, a my rozumiemy się obadwa. Wszakże od pierwszego spotkania pojęliśmy, że potrzeba nie zna prawa! Nadto przewąchałem nasze prawdopodobne niebezpieczeństwa, i....
— I postarałeś się zabezpieczyć?
— Twoja przenikliwość je zwietrzyła, tém lepiéj, prędzéj pójdzie rozmowa. Dowód, że jesteś z granitu ulepiony; to nawet fakultet potwierdził. Mamy sobie niejedno dzieciństwo do wyrzucenia, lecz któż jest wolnym od błędów w tym wieku, w którym żyjemy? Budynek nie jest zagrożony przez wyłom w podstawie, lecz przez rysy w samym środku. Oto co się dotyczy człowieka fizycznego. Jak o finansista jesteś bardziéj zniszczony, przyznaję. Ale nikt oprócz mnie nie podejrzywa twéj ruiny, a nadto trzeba było własnego do niéj przyznania, aby mnie o tém przekonać.
Poświęciłem cały dzień dla zabezpieczenia twego szacownego istnienia na świecie, zrobiłem to w dziesięciu różnych stowarzyszeniach assekuracyjnych. Twoja śmierć przyniesie mi w zysku bagatelę, około 300,000 franków, po trzech miesiącach ciągłego żywota. Lecz traf zrządził, że potrzebuję téj bagateli, trzeba więc koniecznie ażebyś umarł. Jestem pewny, chciej mi tylko spojrzeć oko w oko, że ani chwili się nie zawahasz.
Bankier się wyprostował, przybrał minę prawie groźną i rzekł:
— Czy rzeczywiście powziąłbyś myśl nastawać na moje życie?
— Za kogóż mnie to uważasz Boże litościwy? Nazywam się książę Riazis, zwierzchnik wszechmocny dwudziestu i jeden; noszę na ręce wyryte znamię méj władzy. Kolekcya trucizn nie jest wyczerpaną, jedno skinienie wystarczy. Brutalstwo z méj strony? ach fe! za kogoż mnie bierzesz? dosyć abym dał rozkaz i nic więcéj...
Robert Kodom wstał z krzesła blady jak posąg marmurowy, — lecz nawzajem niewzruszony, zimny jak posąg, utkwił wzrok w twarzy Riazisa i wyrzekł:
— Jesteś dzieckiem młody człowieku. Wymówiwszy te wyrazy, założył w tył ręce i z największa obojętnością oraz powagą przeszedł się po pokoju, a potem nie patrząc na obecnego, usiadł przy biórku zaczął najspokojniéj pisać. Muzułmanin wstał; Kodom odwrócił głowę z najzimniejszą krwią spojrzawszy na niego.
— Zostań na miejscu. Azyatom nie braknie często szybkich pomysłów, ale im zbywa przymiotu do wykonania swych myśli. Ich wyobraźnia zbyt rozkołysana nie obejmuje szczegółów, które są przeważnemi czynnikami, jeżeli interes ma być dobrze poprowadzonym. Wynalazłeś proch, tego ci zaprzeczyć nie mogę. Wiesz tylko że on sprawia eksplozyą, ale nie wyrachowałeś, jak daleko może pocisk wyrzucić. Pozwól mi zliczyć cyfry, liczby są wprawdzie arabskie, lecz się na nich nie znasz, choć jesteś machometaninem. Rozmowa o podobnych przedmiotach wszędzie jest nieroztropną: pióro robi mniéj szmeru, niż wyrazy. Zapal cygaro i chciej być chwilę cierpliwym, nie będziesz długo się nudził czekając na skończenie mego rachunku. Nawet te mury mogą mieć oczy! Idziesz do teatru na komedyę francuzką, już tam nawet jesteś; siedź dziesięć minut spokojnie w swojem krześle, śpij nawet, jeżeli ci to dogodniéj.
Riazis poskromiony usiadł. Po upływie zastrzeżonego czasu nawet wcześniéj niż w 10 minut, Kodom podał mu arkusz welinowego papieru, zapełniony na prędce bazgraniną i liczbami. Ręce młodego człowieka opadły z podziwienia.
— I zrobisz to? zawołał z przerażeniem.
— Zacznę od jutra. Czy zechcesz mi towarzyszyć na banhof, w czasie odjazdu pociągu nadzwyczajnego jutro rano? Teraz jest ósma godzina.
— Będę tam z pewnością.
Po téj lakonicznej rozmowie, obaj dżentlemenowie uścisnęli się za ręce i rozłączyli.
Jednak Trelauney zaczął być niespokojnym o los Combalou. Od kilku dni nie otrzymał on żadnego raportu od tego ajenta, Więc wysłał Surypera ną ulicę Meslay do mieszkania zajmowanego przez pana Combalou. Odźwierny oznajmił, że od przeszłego poniedziałku nie był w domu i żę nie wiedzą, co się z nim stało....
Zobaczmy co zaszło w katakumbach potem, odkąd Robert Kodom wraz ze swemi towarzyszami zaprzestali ścigać cień w galeryach pełnych przepaści.
Nie słysząc już żadnego szelestu, Combalou ośmielił się wyjść z kryjówki, do któréj przystęp zatarasował. Wrócił macając i znalazł znowu łańcuch. Był to punkt bardzo dlań ważny, gdyż znajdował się na drodze zdolnej do przebycia w podziemiach; nie potrzebujemy dodawać, że ciemność panowała tam najzupełniejsza. Combalou zgubił swą latarnię w czasie ucieczki i pozostało mu tylko trzy zapałki, trzeba ich było użyć bardzo oszczędnie. Szedł on starając się kierować o ile można najtrafniéj, ażeby napotkać schody jak się pocieszał nadzieją, a gdy te wynajdzie, będąc na górze, krzykiem może sprowadzić pożądaną dla siebie pomoc.
Przeszedłszy ze dwadzieścia korytarzy w różnych kierunkach, Combalou uczuł się zmęczonym. Ocierał pot obficie z czoła mu spływający. Od czasu cło czasu drżały katakumby, o sklepienia odbijał się huk ponury, jakby w czasie trzęsienia ziemi. Odgłos ten pochodził od przejeżdżających pociągów drogą żelazną na powierzchni ziemi, to jest na wolnem powietrzu po dniu białym. Combalou wycieńczony, położył się na gruzach i zasnął.
Ile czasu spał? po obudzeniu mniemał że pięć lub sześć godzin od tego czasu upłynęło. Głód i pragnienie zaczęły mu dokuczać. Suche usta i krew uderzająca do głowy męczyły go niesłychanie; musiał więc przyłożyć spieczony język tło zimnych ścian galeryi, ażeby zaczerpnąć cokolwiek chłodu i wilgoci. Potem zebrawszy wszystkie siły, biegł o ile ciemność mu dozwoliła.
Nigdzie początku ani końca, wszędzie noc i milczenie!...
Combalou zaczął mówić głośno, gdyż strach go ogarnął, dreszcz członki przejmował.
— No, no, — wołał on — już dosyć tego... poddaję się... igraszka za długo trwała.... hej tam słyszycie?.....
Lecz głos jego brzmiał na prożno, tylko echo zdala odpowiadało, prawdziwą ironią śmierci... Uderzył więc pięściami o ściany... płakał!... Potem ukląkł i modlił się, przyrzekając ofiarować pięćdziesiąt świec do kościoła Ś-go Wawrzeńca, jeżeli wyjść z tych pieczar zdoła.
Nareszcie powstawszy, zaczął iść na nowo.
Godziny upływały, a zawsze noc i milczenie spotykał. Combalou upadł na ziemię, oddychając przerwanie, jak pies zdyszany... Po kilku godzinach, nieszczęśliwy leżał już bezwładny, ani żywy, ani umarły. Nad nim przejeżdżały pociągi, liczne powozy rozpryskując błoto i piasek pokrywające ziemię, na któréj żyje ludność Paryża. Jedni przybywali ze wsi, inni tam się przenosili. Rozmawiano, żartowano, palono cygara; żywi ruszali się nad stosami umarłych dopóki nie złączyli się z niemi, aby spać snem wiecznym. Ta chwila nie jest odległa!.. ziemia szybko pożera swoje twory. Combalou był umierający.....
Przed skonaniem są momenta, w których staje przed oczami całe nasze przeszłe życie najpierwszéj młodości; pięć minut wystarcza, aby odżyło wszystko w naszéj pamięci. Obrazy z całą prawdą rzeczywistych wypadków przesuwają się przed okiem duszy, jakby w czarodziejskiéj latarni. To téż Combalou ujrzał swą rodzinną wioskę, dobrą kobietę, która była jego matką, często mu powtarzającą: bądź uczciwym człowiekiem! Niestety! Paryż tak go zmienił! Paryż zatruwający duszę i ciało, Paryż w którym pieniądze są wszystkiem! Biedny Combalou! nagle ujrzał się w miejscu, gdzie stary proboszcz sioła uczył go do służenia przy mszy Ś-téj, Dominus vobis cum! mówił pleban, a malec odpowiadał — Et cum Spiritu tuo! — Amen! Na to wspomnienie oczy umierającego zalały się łzami... łzami będącemi skruchą.
Nagle pod sklepieniami podziemiów rozległ się śpiew religijny.