Nic nie ginie!/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nic nie ginie! |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXV Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom IV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom IV |
Indeks stron |
Tydzień temu, wybierając się na ceremonjalną wizytę, dobyłem najlepszy surdut, który od roku nietknięty wypoczywa w szafie. Ale kiedym go przymierzył, opanowała mnie nagła trwoga: surdut — wisiał jak worek!
Przez chwilę myślałem, że go odmienił mój zakrystjan. Spojrzałem na nazwisko krawca, — ten sam. Kiedyś, przy klapie oderwał mi się guzik, który naprędce przyszyłem białą nitką i zaczerniłem atramentem. Po sprawdzeniu okazało się, że nić jest ta sama, tylko atrament wyblaknął. Wkońcu — znalazłem w kieszeni zmiętą kartkę, na której, przed laty, zapisywałem godziny lekcyj i nazwiska uczniów.
Niema wątpliwości, to mój surdut; a nie przystaje do figury dlatego, że od roku strasznie schudłem...
Teraz dopiero przyszedł mi na myśl mój kaszel, gorączka i ciągły upadek sił. Widocznie nurtuje mnie ciężka niemoc, na którą wśród zajęć nie zwracałem uwagi.
Ale czy dziś nie będzie już spóźnioną troska o zdrowie?...
Spojrzałem w lusterko i dla pewności wydobyłem swoją fotografją, robioną przed dziesięcioma laty. Okropna zmiana. Wówczas wyglądałem jak olbrzym, bah! nazywano mnie pięknym mężczyzną, a dziś — wyglądam jak szkielet...
Nie mogłem się łudzić. Tak gwałtowne zmiany, w połączeniu z okolicznościami, które sobie teraz dopiero przypomniałem, w moim wieku — znaczą śmierć. Oby tylko nie poprzedziło jej długie konanie!...
Osłabiony, upadłem na krzesło. Pomimo właściwego mi stoicyzmu uczułem obawę i chęć ratowania się. Chciałem pisać do siostry, do brata, który jest lekarzem, i prosić o pomoc.
Ale wkrótce ocknął się rozsądek. Moja siostra mieszka w innej części świata z mężem i dziećmi; brat także posiada własną rodzinę i, pomimo obszernej praktyki, nie zbiera majątku. Godziż się burzyć ich spokój i narażać na koszta, które ani o jedną godzinę nie opóźnią mego losu?
Zkolei przemówiła sprawiedliwość. Prawda, że oni zawdzięczają mi obecne stanowiska i szczęście. Wiem, że oboje z radością spłaciliby dług, zaciągnięty w dzieciństwie. Ale czy wypada mi przyjmować spłatę, zatruwać im życie i psuć własne dzieło?...
Zbudziło się we mnie uczucie skąpca. Społeczność jest skarbnicą, do której i ja przecie złożyłem grosz i nie cofnę go dla chwilowej słabości. Bądźcie tam szczęśliwi!... Niech wasze siły i troskliwość zwrócą się do tego, co zaczyna żyć, nieuszczuplone przez człowieka, który dziś lub jutro będzie tylko trupem. Gdybym przyjął waszą opiekę, stanąłbym jak wyrodek wobec tych członków rodziny, którzy poświęcili się dla innych.
Takie myśli zapanowały mi w duszy; tylko w głębi, na dnie, wiło się coś, jakby — żal i obawa.
Człowiek jest zawsze człowiekiem!
Poszedłem do najlepszego doktora, nietyle po radę, w której skuteczność nie wierzyłem, ile dla dowiedzenia się, na jak długo wystarczy mi życia?
Doktór ów jest trochę dziwak, ale zdatny. W jego przedpokoju tłoczy się pełno ludzi, których leczy za małe pieniądze i, jeżeli hałasują, wymyśla im przez drzwi gabinetu.
Niedługo czekałem, bo mnie spostrzegł między pacjentami i zaprosił. Jest to człowiek niski, tłusty, zadyszany. Gdy wszedłem do gabinetu, posadził mnie na szezlongu i poczęstował cygarem, mówiąc:
— Cóż tu profesora sprowadza?... O ile pamiętam, unikałeś pan doktorów, jak morowego powietrza i — słusznie!... My nic nie wiemy, chyba to jedno, że Żydzi są największe łajdaki. Mam racją, czy nie mam racji?...
Wlepił we mnie latające oczki i wziął za puls.
— Musisz profesor — mówił dalej — mieć lichy apetyt, sen djabła wart, w nocy pocisz się, kaszlesz, a może i trochę krwią plujesz?... Wyobraź pan sobie, jak te łajdaki szachrują...
Pochylił mnie na szezlongu, osłuchując płuca i serce.
— Właśnie dziś byłem u jednego, który ma sklep z mosiądzem i galopujące suchoty. Wierzy osioł jak w talmud w to, że mogę mu przedłużyć życie, ale swoją drogą, gdym wszedł, trzymał on już w jednej ręce rubla, a w drugiej — pół rubla na honorarjum... Zapisałem mu dwie recepty i spostrzegłem, że chce mi dać rubla. Ale później rozmyślił się i bojąc się, ażebym go nie zbeształ, dał dla mnie pół rubla, w niezawodne ręce swojej małżonki.
Doktór siadł przy biurku i opowiadał dalej, pisząc receptę.
— Wyobraź sobie, profesor, że stara czarownica, z tego półrubla ukradła dziesiątkę i oddała trzy złote zięciowi. Ten kajdaniarz ukradł znowu dziesiątkę i wręczył mi — dwa złote groszy dwadzieścia... Gdyby rodzina szanownego pacjenta była liczniejsza, możebym nie dostał nic, a może — musiałbym dołożyć. Masz profesor Żydów, oni tacy zawsze!...
Podał mi receptę i zaczął informować.
— Musisz profesor brać te proszki, porzucić lekcje i położyć się do łóżka. Za parę dni będę u pana, a wtedy zobaczymy, co dalej robić.
— Za pozwoleniem! — odezwałem się. — Doktór wie, że ja utrzymuję się z lekcyj, a mam ledwie czterysta rubli oszczędności. Otóż chciałbym wiedzieć, czy moje środki pozwolą na długi wypoczynek...
Doktór zamyślił się.
— A ileż profesor wydajesz dziennie na życie?... — spytał.
— Rubla.
— Rubla życie — mruczał doktór — lekarstwa liczmy dwa złote...
Nagle, zawołał głośno, klepiąc mnie.
— Bądź profesor spokojny. Pański fundusz wystarczy na... trzy kuracje!...
Dowiedziałem się tedy, czego mi było potrzeba. Pożegnałem oryginalnego doktora i na odchodne chciałem mu wręczyć honorarjum. Ale on wziął mnie lekko za ramię i wyprowadził za drzwi, mówiąc:
— Razem!... razem, zapłacisz pan, jak skończymy kuracją...
Ale prawda, że mosiężnik gałgan?... Oni tacy wszyscy!...
Doktór jest w naszem mieście nietylko najzdolniejszym lekarzem, ale także najlepszym muzykiem i w uroczyste święta grywa w kościele na organach. Sam pochodzi z Żydów i jeszcze się nie ochrzcił.
Wyszedłem od niego w dziwnym nastroju.
Miałem pewność, że umrę, najpóźniej za kilka miesięcy; doświadczeni lekarze nie mylą się co do takich pacjentów, jakim ja jestem... Mimo to nie czułem trwogi, tylko wrażenie — jakby coś we mnie skamieniało. Spokojnie myślałem, że porzucę lekcje, aby którego z uczniów nie zarazić suchotami, ale że — nie będę się kładł do łóżka. Nie warto przedłużać takiego zdrowia!
Szedłem przez ulicę z zaciśniętemi rękami, pewnym krokiem, jak idą na rusztowanie skazańcy, którzy nie chcą okazać słabości ducha. Gdyby mi się otworzył grób pod nogami, wstąpiłbym tam bez wahania. Dziwiłem się tylko (śmieszne pretensje!), że pomimo tak wielkiej zmiany w mojej duszy, w mieście nie zmieniło się nic.
Gromada uczniów biegnie ze szkoły, potrącając się z krzykiem. Kilku Żydków rozprawia o interesach, z takiem zajęciem, jakgdyby nikt na świecie nie umierał. Dzień jest piękny, młodzi urzędnicy z wielką energją kłaniają się uśmiechniętym kobietom. Przez okna cukierni widzę ludzi znacznie starszych ode mnie, którzy grają w szachy, albo czytają gazety...
Widok zwykły. A przecież wydał mi się nadzwyczajnym. Moja tłumiona boleść była tak wielka, iż zdawało mi się, że napełnia cały świat.
Gdy wszedłem do klasztoru, korytarze jaśniały od słońca. Niebo było czyste, a przez wielkie okna wlewała się złota powódź blasków. Możnaby sądzić, że jest już maj, a był dopiero początek marca. Naprzeciw jednego okna stał, grzejąc się na słońcu, dziewięćdziesięcioletni zakonnik, a gdym się zbliżył do niego, odezwał się z wybuchem szczerego śmiechu:
— Patrz asan dobrodziej... cha! cha! cha!... za parę tygodni będzie wiosna. Widziałem pączki na krzakach...
Nie pamiętam, com mu odpowiedział i śpiesznie pobiegłem do swojej izby. Tu znowu pełno słońca. Z podwórza dolatuje odgłos rąbanego drzewa i cichy świergot wróbli. Ale na łąkach, daleko, leży jeszcze śnieg. Drogą od miasta wlecze się chłop sankami, zaprzęgniętemi w jednego konia, a na sadzawce, na której lód już taje, ślizga się kilku chłopców. Ścigają się, krążą wkoło, jeden upadł...
Tak samo i ja bawiłem się niedawno... Nawet zdaje mi się, żem jeszcze powinien być między nimi...
O Boże! czy życie nie jest... szyderstwem?
I otóż stoję przed tobą — widmo moich lat młodzieńczych, — złamany, zużyty, samotny i zapomniany. Wielu drwiło ze mnie, niektórzy litowali się, a wszyscy mówili, żem zmarnował zdolności i siły.
Nie spowiadam się przed Bogiem, bo On, jeżeli jest, osądzi mnie lepiej niżbym ja sam potrafił. Nie spowiadam się przed ludźmi, ci bowiem już wydali na mnie wyrok, nie czytając skargi i nie słuchając obrony. Zdaję tylko rachunek przed tobą, przeszłości moja — i — przed sobą.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W takiem otoczeniu i pod takiemi wpływami chcę pisać własny życiorys i przedstawić tych wszystkich, o których, jak i o mnie, mówiono, że się zmarnowali.
Życie jest jak promień słońca. Gdy raz upadło na ziemię, musi albo odbić się od czegoś, albo w coś wsiąknąć.
Gdy promień odbija się, a szczególniej od złota, orderów, jaskrawych barw lub pięknej twarzy, wówczas jest widzialny, zwraca powszechną uwagę i zdobywa sławę.
Lecz gdy promień słoneczny wsiąknie w coś, wtedy znika dla oczu, a pospólstwo mówi o nim, że się zmarnował. On tymczasem budzi rośliny z zimowego snu, daje zieleń ich liściom, zapach kwiatom. Podtrzymuje wszelkie istnienie, zapala uczucia, nadaje polot myślom.
Był czas, żem wzdychał do rozgłosu i żałował zmarnowanego życia. Lecz jeżeli, o Duchu świata, znowu rzucisz mnie w gromady istot, goniących za szczęściem, wybacz nierozsądne narzekania i spraw, abym na drugiej stacji był także promieniem, który zniknął, nie zaś tym, który się odbił.