Nic nie ginie!/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nic nie ginie! |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXV Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom IV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom IV |
Indeks stron |
Ojciec mój był drobnym szlachcicem. Miał pięćdziesiąt morgów ziemi, na niej chatę i budowle gospodarskie. Sam robił w polu, a matka w domu. Jeszcze teraz, zdaje mi się, że widzę na wzgórku wielką sosnę z rudym pniem, z gałęźmi jak zielony parasol, a pod nią ojca, który, podkasawszy granatową kapotę, idzie za pługiem ciągnionym przez dwa woły gniade. Za nim skaczą wrony, polujące na pędraki w świeżych skibach. Gdybym zaś słuch lepiej wytężył, może z odległości czterdziestu lat doleciałoby mnie echo śpiewu skowronków i nawoływań: byś kso! kso!...
Matka pracowała wraz ze sługami. Ale że było ich tylko dwie, na duży dom, więc pracowała ciężko. Piekła chleb, gotowała obiady, prała naszą bieliznę z grubego płótna, doiła krowy i zbierała pokrzywy w rowach albo pod płotem.
Przez dziesięć lat byłem jedynakiem. Później urodził się brat, po nim siostra, i znowu brat.
Nie mieliśmy zbytków, lecz mierny dostatek. Piękny chleb razowy i pszenne bułki piekły się co tydzień. W spiżarni ciasno było między workami kaszy, mąki, połciami słoniny, kręgami sadła. Znajdował się tam jeszcze miód, powidła i różne suszeniny. W lochu, naprzeciw okna matki, stały hładysze kwaśnego mleka. W śpichrzu było zawsze dosyć ziarna.
Kilka razy na rok przychodziły do nas Żydki z miasteczka. Jeden garbaty i łysy, który szył odzienie z domowego albo kupnego sukna, drugi wysoki i kaprawy, robił dla nas obuwie, a uprząż dla koni. Co uszyli, to szło do komory, gdzie już i tak wisiało pełno kapot, czapek, kożuchów, kaftanów i spódnic. Widziałem tam i pałasz w kącie. Ale klinga jego zardzewiała, a skórzaną pochwę coś objadło, bo ojciec mój po sejmikach nie jeździł, a za czasów Napoleona — z karabinem obszedł Europę.
Dzielny to był starzec. Miał tęgi wzrost, twarz rumianą, oczy siwe i bystre. Kiedy wrócił z wojska, nie poszedł na cudzy chleb, choć go zapraszali, ale wziął się do pługa. Własnej ziemi nie posiadał, więc najął się do służby, do sąsiada swoich rodziców. Pracował jak parobek. Za to, po kilku latach, szlachcic dał mu córkę i grunt.
Ja, syn najstarszy, przeznaczony byłem na dziedzica tej fortuny, którą ojciec miał zamiar zaokrąglić. W tym celu składał nawet pieniądze do malowanej skrzyni.
Na szczęście czy nieszczęście rodzicielskie plany nigdy się nie spełniły.
Dokoła nas mieszkali sąsiedzi, ubożsi i bogatsi. Ten, który siedział najbliżej, miał pięćset morgów i żył po pańsku. Trzymał ekonoma, bił chłopów, a syna, mego rówieśnika, oddawał do szkół.
Z paniczem tym znaliśmy się od dziecka. W święta jeździliśmy razem konno: on na siodle, a ja oklep. W dzień powszedni łowiliśmy raki w rzece, albo wypatrywali gniazda w lesie.
Gdy jednak chłopiec wstąpił do szkół, zaraz w pierwszym roku nauczył się dumy, choć nie dostał promocji. Począł chodzić między opłotkami w mundurze z kołnierzem czerwonym, a ze mną już nie bawił się.
— Nie wdaję się z tobą! — powiedział mi raz — bo twój ojciec orze jak chłop, a ty świnie pasiesz.
Ja świń nie pasłem. Tylko jak wleli im żarcie w koryto, odpędzałem psy, które właziły tam z nogami i łbami i same zjadały wszystko. Swoją drogą, gdy dawny przyjaciel nazwał mnie świnopasem, rozbeczałem się tak, żem ledwie konwulsyj nie dostał.
Aż zląkł się ojciec, który wtedy z drzewem przyjechał z lasu. Gdym mu zaś opowiedział o moim wstydzie, wpadł w zadumę. Siadł na pniu przed domem, oparł brodę na rękach i długo rozmyślał. A potem z matką radzili w izbie do późnej nocy, aż się w kaganku cały knot wypalił.
Na drugi dzień wydobył ojciec ze skrzyni nasz dyplom szlachecki i parę worków rubli srebrnych. Uważnie odczytał dyplom, przerachował pieniądze, a potem mnie zawołał.
— Wicku! — rzekł — pójdziesz i ty do szkół i będziesz nosił mundur, ażeby cię byle kto nie wyzywał od świnopasów.
Rozpłakałem się i upadłem ojcu do nóg. Całowałem go tak serdecznie, że kiedym wstał, musiałem pójść do kuchni i umyć się, bom sobie nos o buty powalał.
Gdym wrócił, ojciec znowu począł mówić:
— Słyszysz, Wicku. Na twoją naukę pójdzie grosz ciężko zapracowany. Zbierałem go na posag dla reszty dzieci. Pamiętaj więc, żebyś to zwrócił, jak skończysz cztery klasy i zostaniesz księdzem, bo tak chce matka. Nie mnie zwrócisz, bo ja już w grobie będę za osiem lat (ojciec na każdą klasę przeznaczał mi dwa lata!), ale matce i młodszym. Chleb im dasz i opiekę, gdy będą w potrzebie. Pamiętaj!
Ojciec, zwykle milczący, spracował się tak, że otarł pot rękawem. Ja płakałem, aż mi oczy zapuchły. Upomnienie ojca wzruszyło mnie jak największe zaklęcie, bom przywykł każde słowo jego uważać za doniosły wypadek. Prosty ten człowiek wobec ludzi przemawiał czynami. Wyrazów używał tam tylko gdzie czyny nie sięgały — najczęściej w rozmowie z Bogiem.
Takim sposobem wszedłem do szkół. Ale dawny mój przyjaciel, choć go już w drugiej klasie dogoniłem, a później prześcignąłem, wciąż dawał mi przezwisko świnopasa. Ustatkował się dopiero, gdy mu raz siostry, kąpiąc się w rzece, tonęły, a mój ojciec wyciągnął je z narażeniem własnego życia.
Kiedym ukończył cztery klasy, prędzej niż się spodziewano, spytała mnie matka, czy zechcę wstąpić do seminarjum. Milczałem — patrząc w ziemię, gotowy spełnić rozkaz i rozpocząć wypłatę zaciągniętego długu. Ale ojciec wyczytał widać z mojej twarzy wahanie się, bo odciągnął matkę na bok i znowu złożyli radę.
Rezultat był ten, żem miał wrócić do szkół i pracować na patent z siedmiu klas. Ojciec wydobył ze skrzyni nową sumę pieniędzy i rzekł tylko te słowa:
— A pamiętaj, że to dług!
Szkoły ukończyłem z nagrodą, mając lat dziewiętnaście. Byłem zdrów i silny, właśnie jak syn człowieka, który chodził za pługiem. W piersiach coś mi się paliło, ale nie uderzało do głowy, w której panował rozsądek. Rwałem się do życia, ale zaciągnięty u rodziców dług gotów byłem spłacić. Tylko matce, gdy zobaczyła, żem tak wyrósł, zrobiło się żal oddawać mnie do seminarjum. Więc ucałowała mnie w głowę, (łzy jej dziś czuję na twarzy!) i rzekła cicho do ojca:
— Kaziu! chyba go nie oddamy do księży?...
Ojciec spojrzał na nas, wzruszając ramionami.
— A on tam poco? — odparł.
Od tej chwili mogłem sam wybierać zawód. Obijało mi się nieraz o uszy słówko: uniwersytet, więc postanowiłem wstąpić do uniwersytetu. Nie chcąc jednak nadużywać łaski rodziców, pojechałem wprzód na guwernerkę.
Byłem tam dwa lata. Za moje pieniądze oddałem młodszego brata do szkół, sprawiłem matce salopę, a ojcu barany. Przy ostatecznym jednak rachunku, okazało się, że na dalszą naukę mam tylko pięćdziesiąt rubli.
Ojciec znowu przyszedł mi z pomocą. Nie wspomniał o tem, że już trzeci raz u niego dług zaciągam, ale przed wyjazdem szepnął mi do ucha:
— Wicusiu! ja myślę, że Jasiowi te szkoły nie są potrzebne.
Wstyd mnie ogarnął, bo to moja zarozumiałość wypchnęła chłopca w świat i przysporzyła wydatków ojcu. Więc dla uspokojenia się powiedziałem, że za rok, a za dwa najpóźniej na wychowanie młodszych dzieci — ja będę przysyłał pieniądze.
— Ja skończyłem szkoły — rzekłem — byłożby więc sprawiedliwie, ażeby nie kończyli ich młodzi, z mojej winy?...
A ojciec na to:
— Jesteś dorosły i masz więcej rozumu niż ja. Rób, jak chcesz. Niechaj wszyscy idą do szkół, jeżeli ma to być szczęście.
W owej epoce najbliższy uniwersytet był w Kijowie. Jechało się tam furami żydowskiemi, bez mała tydzień, i dłużej. Podróże były kosztowne, więc choć niekiedy zatęskniłem do domu, nie odwiedzałem go przez cztery lata.
W początkach zaznałem dużo biedy. Wstąpiłem na wydział prawny i dopiero po upływie roku przeszedłem na wydział fizyko-matematyczny, który najlepiej odpowiadał memu usposobieniu i zamiłowaniom.
W uniwersytecie kształciło się mnóstwo młodzieży z różnych okolic kraju. Wszyscy oni z łatwością zawiązywali stosunki i żyli gromadą, na wspólny koszt. Ja tylko nie miałem towarzystwa. Nędza zrobiła mnie nieśmiałym, praca — odludkiem, żarty kolegów — opryskliwym. Przez całe tygodnie nie rozmawiałem z nikim, przez miesiące karmiłem się razowym chlebem i herbatą. Możebym i umarł z wyczerpania sił, gdyby nie drobne zasiłki z domu. Ojciec domyślał się z listów, że mi źle w Kijowie, więc przysyłał, ile tylko mógł, nie wahając się zaciągać długów.
Dopiero egzamin, złożony na pierwszym kursie, w nieoczekiwany sposób wpłynął na zmianę mojej doli. Zwrócił on uwagę profesorów i zjednał przyjaźń kolegów. W ciągu dwu tygodni, ja, okrzyczany za dziwaka, zyskałem sławę najzdolniejszego ucznia, znalazłem przyjaciół i kilku protektorów. Mój pokój na Padole pod strychem, gdzie był tylko stół i drewniana paka, napełnił się gośćmi. Oni podziwiali moją nędzę i naukę, a ja — żem tylu życzliwych zobaczył w swem mieszkaniu.
Od tego czasu jak grad spadały na mnie wykrzykniki pochwalne, zaproszenia, lekcje. Pewien bogaty szlachcic ukraiński ofiarował mi posadę dozorcy swoich synów, zbytkowne mieszkanie, życie i kilkaset rubli pensji, nie licząc podarunków.
Nagłe przejście od niedostatku do nadmiaru zachwiało moją równowagę duchową. Byłem młody, pieniędzy miałem dość, więc — zbudziła się we mnie chęć używania. Wpadłem w odmęt znajomości, zabaw i wydatków. Nie przeszkadzało mi to w naukach, ale do pewnego stopnia zatarło wspomnienia o rodzinie. Byłem tak szczęśliwy, że mi przez głowę nie przeszła myśl o kłopotach w domu. To też w owej epoce, gdy mój ojciec, skutkiem wydatków na brata i klęsk w gospodarstwie, musiał zaciągać długi coraz większe, ja trwoniłem pieniądze. Czasami tylko ogarniał mnie nieokreślony niepokój, a wtedy wysyłałem do domu — pakę bakalij i suszonych konfitur kijowskich.
Pożyczki na edukacją, wzięte z rodzinnego kapitału, poszły w niepamięć. Chwilowo zapomniałem o obowiązku spłacania ich. Był to ciężki błąd, za którym niedługo nastąpiła pokuta.
Gdy złożyłem egzamin na czwarty kurs, zdawało się, że przyszłość mam już w kieszeni. Byłem przedmiotem pewnego rodzaju licytacji dla profesorów. Jeden zachęcał mnie do wyłącznego zajęcia się botaniką. Drugi zapewniał, że tylko w dziedzinie chemji znajdę pole dla swoich zdolności. Trzeci twierdził, że popełniłbym zdradę, gdybym nie poświęcił się geologji. Wszyscy trzej obiecywali wyrobić mi stypendja i ułatwić wyjazd zagranicę.
Takie zachęty i obietnice pochlebiały mojej dumie. Nie myślałem jednak o szukaniu przyszłości w nauce teoretycznej, mając przed sobą ponętniejsze widoki.
Szlachcic, u którego byłem guwernerem, miał ogromne dobra w okolicy żyznej, posiadającej wyborne środki komunikacji. Był to człowiek wykształcony i przedsiębierczy, zakładał cukrownie, dystylarnie, olejarnie, browary i mnożył majątek.
Fabryk tych było już siedem, a miało być dwa razy więcej. Procent przynosiły dobry, mogły jednak przynosić jeszcze lepszy. Główną zawadę w ich rozwoju stanowił brak kierowników, czemu szlachcic postanowił zaradzić, przygotowując specjalistów na własny koszt.
Między innymi zwrócił się do mnie. Ofiarował mi tysiąc rubli rocznie, z warunkiem, że po skończeniu uniwersytetu, wyjadę na trzy lata zagranicę, dla obeznania się z dystylatorstwem i cukrownictwem. Potem miałem zostać u niego naczelnym dyrektorem kilku fabryk, ze znaczną pensją i procentami od czystych zysków. Szlachcic twierdził, że gdyby mi się udało wprowadzić choćby niewielkie ulepszenia do jego zakładów, po pewnym czasie mógłbym zarabiać od piętnastu do dwudziestu tysięcy rubli rocznie. Ludzie fachowi potwierdzali jego rachunek.
Rozumie się, że propozycją przyjąłem bez wahania. Wprawdzie czekało mnie znowu kilka lat pracy i zależności. Wiedziałem jednak, że potem dla całej rodziny będę miał zapewniony byt, o jakim ani ja, ani ojciec nie mogliśmy marzyć przed laty.
Na wakacje, wziąwszy od mego dobroczyńcy urlop i paręset rubli, pojechałem do rodziców — ekstrapocztą.
Po kilkudniowej forsownej podróży stanąłem w domu o północy. Księżyc nie świecił. Przy słabem migotaniu gwiazd wieś nasza wydała mi się ubogą, a gościniec — węższym niż dawniej.
Rodzice uwiadomieni o moim przyjeździe czuwali, dzieci spały od kilku godzin. Na odgłos trąbki pocztyljońskiej ojciec i matka wybiegli przed dom. Zastałem ich u wrót, które rozpadły się ze starości.
Kiedym wysiadł z bryczki, matka zapytała: kto to? i nie czekając odpowiedzi, objęła mnie za szyję, a po niej ojciec. Nie mówiliśmy nic, nie mogliśmy nawet przypatrzyć się naszym twarzom. Czułem tylko, że moja nauka, sława, dochody i świetne widoki topnieją wobec przywiązania dwojga ubogich ludzi.
Weszliśmy do izby, gdzie paliła się łojowa świeca, w mosiężnym lichtarzu, z wysuwką. Nasz dom zapadł się głębiej w ziemię, do sufitu dostawałem ręką, pokoje wydawały się ciasne, w powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Ojciec zupełnie osiwiał i zmizerniał, matka zgarbiła się. Odzienie na nich było wytarte.
Na widok mój matka zapłakała. Płacz jej niebawem przeszedł w szlochanie takie smutne, że opanowała mnie obawa i nieopisana tęsknota. Aż ojciec oburzył się:
— Ładnie go witasz, po czteroletniem niewidzeniu! — rzekł do matki.
— To nic! to nic! — mówiła, siląc się na uśmiech. Przez parę minut oczy jej były suche. Po chwili przecie tak się zaniosła od płaczu, że nie chcąc robić mi przykrości, wybiegła na dziedziniec.
Stopniowo uspokoiliśmy się. Matka chciała mnie poczęstować kurczęciem z mizerją, alem podziękował. Wtedy ojciec poradził nam, abyśmy spać poszli.
Odprowadzili mnie do pokoiku, którego okno, okienicą zamknięte, wychodziło na ogródek. Sufit był tak niski, żem musiał głowę schylać. Pod ścianą, naprzeciw okna, stał tapczan, na którym dawniej sypiałem. Przy tapczanie stolik i krzesło, oboje małe i niewygodne.
Ucałowany i pobłogosławiony zdjąłem prędko odzienie i ległem spać. Kołdra wyciągnięta naukos ledwie mi sięgała po szyję, a z tapczanika nogi mi wystawały. Stary nasz pies, Bryluś, zbudzony światłem wymykającem się przez szpary okienicy, począł szczekać i wyć. Później ułożył się pod ścianą i cicho skomlił.
Pomimo zmęczenia sen nie przychodził. W sercu mojem burzyła się dziwna mieszanina szczęścia i smutku. Coś rwało mnie dogóry i przybijało do ziemi, może rażąca sprzeczność między mojemi nadziejami, a ubóstwem rodziców.
Skrzypnęły drzwi. Weszła matka na palcach.
— Śpisz? — spytała, całując mnie. — Śpij, śpij, ja cię nie budzę... Żebyś ty wiedział, jak ja cię dawno nie widziałam!...
Masz takie cieniutkie koszule... chwała Bogu!... Tylko nie wiem, czy ja to potrafię uprać?... Śpij, śpij...
I odeszła, szepcąc pacierz:
„Pod Twoją obronę uciekamy się... Jak on wyrósł!... święta Boża Rodzicielko...“
W drugim pokoju za ścianą, brat mój piętnastoletni, Jaś, przewracał się niespokojnie i mówił coś przez sen.
Zgasiłem świecę i wkrótce straciłem świadomość.
Rano zbudził mnie ruch za oknem. Przetarłem oczy. Przez szpary i kółko wycięte w okienicy wlewał się do pokoju dzień. Za okienicą słychać było szeptanie trzech dziecięcych głosów.
— Ludka! nie zaglądaj, bo zbudzisz! — mówił cienkim tenorem Jaś.
— A może Wicuś nie śpi — odparła Ludka, mająca teraz dziewięć lat.
— Jaki to Wicuś?... Czy to starszy Jaś?... — pytał pięcioletni Kazio.
— Nie Jaś, tylko braciszek — poprawiła go Ludka.
— Nie braciszek tylko brat! — odezwał się Jaś i dodał:
Braciszek to taki, co jeszcze leży w kołysce.
Odeszli parę kroków dalej. Wkrótce usłyszałem hałas stołka ciągnionego po ziemi i głos Ludki.
— Cicho! cicho!... Ja zobaczę, czy śpi. A jeżeli obudził się, to mu przyniosę wodę i ręcznik.
— Nie ty, tylko ja! — odezwał się Jaś.
— Nieprawda, bo ja!... Ty pójdziesz w pole i dasz znać tatkowi, że Wicuś wstał... Kaziu! nie baw się piaskiem, bo powalasz sukienkę i w niedzielę nie pójdziesz do kościoła.
Dźwigany stołek uderzył o ścianę... Nagle zniknęło światło wchodzące przez szpary, a w kółku okienicy ukazały się dwie rączki przeświecające i — ciemne oko Ludki.
— Widzisz? — pytał Janek.
— Widzę! — odparła.
— Śpi?...
— Nie wiem, ale na stoliku leży czapka z daszkiem i z niebieskim lampasem — szepnęła Ludka.
Potem zeskoczyła ze stołka i wkrótce odeszli wszystko troje.
— Czy Wicuś jest taki duży jak tatko? — zapytał Kazio przed odejściem.
— Wicuś jest mądrzejszy od Jasia! — odpowiedziała mu Ludka.
Dla tych dzieci przyjazd mój był ważnym wypadkiem. Teraz dopiero przypomniałem sobie, żem w Kijowie nie pomyślał o nich i nie przywiozłem im najmniejszego podarunku, ja bogacz, ukochany brat!
Gdym się nieco ogarnął i wyszedłem na podwórko, Jaś i Ludka z krzykiem przybiegli do mnie i zaczęli całować po rękach. Witając się z nimi, uczułem, że coś chwyta mnie ztyłu za nogi. Był to Kazio.
Potem Jaś pokazał mi cenzurę, rzeczywiście dobrą, którą na mój przyjazd od kilku dni trzymał w kieszeni, a Ludka wyniosła z pokoju swoje kajeta i była gotowa zdawać egzamin na dziedzińcu, obok studni z żórawiem. Kazio zaś, nie chcąc, aby go zaćmiły zasługi starszych, potoczył się na krótkich nóżkach do ogrodu i — przyniósł mi zieloną żabę!
Odtąd po całych dniach wszyscy troje chodzili za mną, strofując się wzajemnie za natrętność. Ich przywiązanie do mnie było pełne podziwu, ślepej wiary i nieograniczonego poświęcenia. Zdaje się, że na mój rozkaz dwoje starszych skoczyłoby w ogień, a Kazio poszedłby za nimi — dla towarzystwa. Było to ubóstwienie.
Po obiedzie Ludka znikła na parę godzin. Gdy przed wieczorem wszedłem do mego pokoju, znalazłem nad tapczanem wianek, a na stoliku dwa bukiety z polnych kwiatów osadzone w małych garnuszkach. Od tej pory siostra codzień ozdabiała mi pokój kwiatami.
Po zachodzie słońca ruch gospodarski zmniejszył się. Siedliśmy z rodzicami na kłodzie przed domem i zaczęliśmy rozmowę o sobie.
Nie pytałem ich o nic. Kilka godzin wystarczyło do przekonania się, że nad rodziną naszą cięży ubóstwo. Budowle pochyliły się; w dachach i ścianach były dziury. W śpichrzu i spiżarni — pustka. Krowy i konie zmizerniały, a na odzieniu rodziców znać było ślady naprawek. Zwiększone wydatki i parę lat nieurodzaju podkopało skromny dobrobyt.
Kiedym ubolewał nad takiem położeniem i sobie przypisywałem winę, ojciec odparł ze szczerym śmiechem.
— Facecje! Zetrze bieda zęby, nim staruchom dokuczy. Nie trzeba nam innego szczęścia nad powodzenie dzieci. Nie jesteśmy chyba nicwarci, kiedy pod naszem okiem wyrasta młodzież zdrowa i chętna do nauki. Już ty i Jaś będziecie czemś lepszem między ludźmi, aniżeli ja albo mój ojciec. W waszych osobach rodzina wzmogła się. To dosyć!
Ojciec był człowiekiem, który przez całe życie więcej dbał o szczęście innych, aniżeli o przyjemności własne. Potrzeby miał małe, siły ogromne, więc znaczną część ich poświęcał na ofiarę. Był to hojny bogacz — w odzieniu biedaka.
Teraz opowiedziałem rodzicom historją czterech upłynionych lat. Gdym opisywał mój niedostatek, matka ocierała łzy, a ojciec kiwał głową. Gdym mówił o powodzeniu późniejszem, matka składała ręce na znak radości, ojciec ze zdziwieniem słuchał. Kiedy nareszcie, przyszła kolej — na propozycje szlachcica i na to, że za kilka lat mogę mieć piętnaście tysięcy rubli rocznego dochodu, — oboje rodzice spojrzeli po sobie. Matka była jakby zalękniona, a ojciec pochmurny.
— Nie strach tobie, Wicusiu, zostać wielkim panem? — spytała nagle matka, żegnając się.
— Phy! — mruknął ojciec. — Napoleon był większym panem, a także powstał z niczego. Szlachcic może być i królem.
Uważałem jednak, że moje świetne widoki obudziły więcej niepokoju i zdziwienia, aniżeli uciechy.
W najbliższą niedzielę przypadał odpust. Do kościoła było kilka wiorst. Jeden nasz koń zakulał, więc my, starsi, poszliśmy na nabożeństwo piechotą, a Kazia i Ludkę oddaliśmy na wóz sąsiadowi.
W kościele stanęliśmy przy drzwiach, zwyczajnie jak biedacy. Kapota mego ojca i chustka matki nie dawały nam prawa do ławek przed ołtarzem. Wszelako mój mundur z szafirowym kołnierzem i złoconemi guzikami zrobił wrażenie. Ubodzy sąsiedzi usuwali się z miejsc, bogaci ściskali ojca za rękę, kobiety nie spuszczały ze mnie oczu.
Nabożeństwo trwało kilka godzin, poczem wróciliśmy do domu, a z nami mniejsze dzieci, bo sąsiad, który je tu przywiózł, pojechał w inną stronę.
Nie uszliśmy stu kroków za wieś, gdy Kazio zaczął płakać ze zmęczenia i głodu. Ludka także ociągała się i pobladła.
Wtedy ojciec wziął na ręce Kazia, a ja Ludkę, pomimo jej oporu i zapewnień, że dojdzie sama. W połowie drogi dziewczynka oparła głowę na mojem ramieniu i twardo zasnęła. Słońce piekło, droga była nierówna, Ludka dość ciężka. Pomimo to nie oddałbym jej nikomu. Mała ofiara, jaką dziś po raz pierwszy zrobiłem dla niej, sprawiła mi duże zadowolenie. Byłem szczęśliwy, czując, że jestem użyteczny.
Zdaje mi się, że w czasie powrotu z kościoła, uczułem silniejsze niż dawniej przywiązanie do Ludki. Wtedy przemknęła mi myśl, że tem mocniej będę kochał moje rodzeństwo, im więcej oddam mu usług.
Wieczorem poszedłem wcześniej do swego pokoiku i leżąc na tapczanie, czytałem książkę. Za ścianą, stojącą w głowach, była sypialnia rodziców. Około jedynastej usłyszałem tam cichą rozmowę.
— Wiesz, Kaziu! — odezwała się matka. — Mnie się zdaje, że Wicuś nie mówi już pacierza klęczący...
— Ja żadnego nie mówiłem, kiedym był w wojsku — odparł ojciec.
Długie milczenie. Na pobliskim gościńcu słychać było turkot przejeżdżającej bryczki.
— A co ty myślisz, Kaziu, o tych fabrykach i nadziejach Wicusia? — mówiła matka. — Mnie czegoś strach ogarnia. Wicusiowi, kiedy rozpowiadał o tem, aż oczy świeciły z radości. Widać on nieborak pragnąłby mieć dużo pieniędzy, a nie wie o tem, jak trudno wejść bogaczowi do Królestwa Niebieskiego...
— Kto zgadnie, co z tego jeszcze będzie?... — odparł ojciec. — Cieszy się zwyczajnie jak młody.
— Ale my powinniśmy go reflektować — rzekła matka.
— At!... — mruknął ojciec. — Tyle jego szczęścia, ile sobie rachuje na dzień jutrzejszy. Co my go mamy dręczyć perswazjami, kiedy to zrobi świat prędzej czy później. Każdy młody myśli, że będzie Bóg wie czem. Ja przysiągłbym, że zostanę chorążym, a nie zostałem nawet podoficerem. Jakób Dąbrowski mówił, że będzie jenerałem, a Wąsowicz chwalił się, że awansuje na króla, jak zabraknie kandydatów...
Starsi młodym nie wytłomaczą nic. Dopiero świat ich przekonywa!
Knot świecy pokrył się grzybem, wielkości orzecha. Zdmuchnąłem światło.
Więc z mojej sławy, dochodów i stanowiska, ma być to, co z jeneralstwa Dąbrowskiego i korony Wąsowicza?...
Nie. Zbyt wiele czuję w sobie sił, abym nie złamał przeszkód, jakie mi świat postawi!
Swoją drogą podsłuchana mimowoli rozmowa utkwiła mi w sercu jak gwóźdź. Odtąd za słońcem mojej wiary w siebie, niby cień włóczyła się wątpliwość, oparta na gorzkiem doświadczeniu człowieka, co znał marzycieli i sam kiedyś marzył.
Wakacje prędko przeleciały. Czytałem książki, uczyłem Jasia i Ludkę, niekiedy doglądałem robót w polu. W obojgu dzieciach spostrzegłem niezwykłe zdolności, z cechami wprost przeciwnemi.
W Ludce przeważał nastrój poetyczny, — w Janku pociąg do matematyki i ścisłych badań. Wspólnemi własnościami obojga była silna wyobraźnia i wielkie współczucie. Trudno opowiedzieć, w jaki sposób oddziaływał na te dzieci krzyk cierpienia, albo czyjeś łzy. Ta ich wrażliwość była fatalnem piętnem.
Z pieniędzy, przywiezionych ze sobą, posprawiałem rodzeństwu odzież i książki, Jankowi dałem na wpis i chciałem kilkadziesiąt rubli zostawić ojcu. Kiedym wspomniał o tem, twarz starca oblała się krwią. Pierwszy raz spojrzał na mnie z wyrazem dumy. Umilkłem zawstydzony, ucałowałem go w rękę, a pieniądze oddałem Jasiowi, na opłacenie stancji.
— Mnie nie potrzeba — wymawiał się hardy chłopiec — ja idę do szóstej klasy i będę dawał korepetycje.
— A dużo ci zapłacą? — spytałem.
— Oho!... Z dziesięć złotych na miesiąc.
I znowu bryka żydowska zawiozła mnie do Kijowa, bo ekstrapocztą wstyd mi było wracać.
Pobyt w domu przywrócił mi do pewnego stopnia równowagę moralną. Osłabił pychę, wzmocnił przywiązanie do rodziców i zaszczepił miłość dla rodzeństwa. Jeżeli mnie z niskiego stanowiska wydźwignęła praca i zdolności, to Jaś nie mniej pracował ode mnie, a zdolności miał większe. Jeżeli ja chlubiłem się szlachetnością uczuć, to Ludka była przy mnie aniołem. Jaka zaś przepaść istniała między ich uwielbieniem dla mnie, a moim początkowym chłodem dla nich!