<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Czerneda
Tytuł Niepłakany
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1908
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

W miarę, jak siły wracały staremu, coraz czarniejsze myśli snuły mu się po głowie. Nim wstał z choroby, wiedział o wszystkiem: i o tem, że robotnikom nie dano żadnego zajęcia, ni zapomogi, i o tem, że fabrykę nie zaraz miano odbudować. Sąd przeprowadził już śledztwo, skąd pożar wynikł — i wykrył, że »z niewiadomej przyczyny«. Wszystko było w porządku. Stróż, jak dawniej, furtę otwierał i zamykał, kasyer, jak dawniej, siedział w białym domku za stołem, pan z panią, jak zwykle, zagranicę wyjechali, nic się więc dla nich nie zmieniło, tylko w tem miejscu, gdzie dawniej wznosił się gmach fabryczyny, teraz sterczały bezkształtne gruzy, a no i stu kilkudziesięciu robotników zostało bez chleba.
Śpieszno było staremu do jego fabryki. Pierwszego zaraz dnia, kiedy zwlókł się z łóżka, wybrał się o kiju, z głową zawiązaną, w znajomą mu drogę. Szedł powoli, zatrzymywał się, jednak szedł. Głowę opuścił na piersi, patrzał w ziemię, jakby lękając się widoku, który miał ujrzeć za chwilę. Próżno Jaś, który mu towarzyszył, do niego przemawiał: stary zbywał go niczem lub milczał.
O kilkadziesiąt kroków od muru, otaczającego zakłady, stanęli. Słotwiński podniósł głowę i spojrzał: na szarem tle rysował się wysoki komin fabryczny, zczerniały od dymu i płomieni. Widok ten dodał mu otuchy: nie widział wprawdzie ani dachu, ani wieżyczki ze dzwonkiem, ani zegara, zawsze jednak coś było. Chwilę postał, jakby zbierając siły i poszedł ku furcie. Furta otwarła się przed nim, jak otwierała się przez całe lata; stróż go przywitał, ale stary na nic nie zważał — szedł prosto przed siebie ku gruzom. Łzy mu płynęły po twarzy, nogi trzęsły się — on szedł dalej, już stanął na rumowisku, odkrył głowę i płaczem ryknął.
Jaś schwycił go za rękę.
— Dziadusiu, nie płacz... nie płacz, dziadusiu! — wołał i sam płakał, a stary chwytał go za głowę i do piersi tulił...
Fabryki... nie było!
Wtem głosy kilku osób zwróciły jego uwagę. Wstyd mu było łez przed obcymi — obtarł je szybko i stanął na boku; jacyś panowie, między nimi dyrektor i kasyer, zbliżali się do pogorzeliska.
Obojętni przechodzili koło starca, który stał z odkrytą głową, trzymając za rękę chłopaka z zaczerwienioną twarzą. Było ich pięciu; mieli z sobą papiery, plany, regestra; oglądali, pisali, liczyli. Jednego z nich tytułowano »inspektorem«; Słotwińskiemu obijały się o uszy: »ubezpieczenie«, »składki«, znów »ubezpieczenie«, »dwakroć« i t. d.
Nikt słowa do niego nie przemówił — przyszli i poszli dalej.
Jaś pociągnął za rękę »dziadusia«.
— Co to za panowie?
— To przyjechali ocenić straty, przez pożar zrobione.
— A po co?
— Żeby zapłacić za wszystko, co się spaliło.
— Czy i tobie, dziadusiu, za tę ranę zapłacą?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wróciwszy do domu, Słotwiński zastał Zagrobinę przy pracy. Dzieci, jak zawsze, przyjęły go okrzykiem radości, on przywitał się z niemi i poszedł do swej izdebki wypocząć chwilę.
Położył się na łóżku i dumał. Niewesołe były jego myśli. Poza nim życie pełne trosk i bólów, przed nim — kto wie, co go czeka? Z chwilą spłonięcia fabryki stracił wszystko, co przez długie lata kochał, co mu zastępowało rodzinę, do czego, jak pies, był się przywiązał. Nie rozumiał siebie bez fabryki, ani fabryki bez siebie — zrósł się z nią niemal w jedną całość. Teraz fabryki... nie było!
To cios jeden. Z nim równocześnie spadł nań cios drugi: pożar wydarł mu możność pracy. Słotwiński nie umiał inaczej na chleb zarabiać i był za stary, aby się imać nowej pracy: ciężko na schyłku życia zaczynać na nowo! Dziś i jutro miał jeszcze co do ust włożyć — w skrzynce chował kilka rubli na czarną godzinę, która teraz wybiła; było jednak tego niewiele — mogło wystarczyć zaledwie na czas krótki, a potem...
— Potem?... — pytał sam siebie, przysiadał na łóżku, targał siwego wąsa i znów rzucał się na pościel.
Z sąsiedniej izby dolatywał go głos Zagrobiny i szczebiot dzieci. Zdawał się wsłuchiwać w głosy, dochodzące go z izby, myśleć nad czemś głęboko. Krzaczaste brwi zbiegły mu się pod czołem, które sfałdowało się teraz pod ciężarem myśli.
— Nie, nigdy! — szepnął nagle do siebie, wstał i jął przewracać w kuferku.
Na samem dnie kuferka leżał węzełek, z którego wyjął czerwoną chustkę. W jednym z jej rogów miał zawiązany dorobek całego życia: kilka srebrnych rubli i trochę papierków. Liczył i przeliczał je bez końca, wreszcie zawiązał znów chustkę i zamknął kuferek.
Powoli poszedł do pierwszej izby, gdzie Zagrobina stała za wielką balią. Zaledwie siadł na stołku, już mu się Frania umieściła na kolanach i głaskała starego po twarzy. Zagrobina mówiła, a on słuchał, puszczając kłęby dymu z krótkiej fajeczki.
Gwarzyli o tem i owem — niedługo jednak wpadli na przedmiot, najbardziej ich obchodzący.
— Bieda — mówiła Zagrobina — bieda!... tylu ludzi bez pracy, a tu jesień i zima za pasem. Strach pomyśleć... Dederkowie krowę sprzedali; Ludwinkom dziecko zachorowało, wyzbyli się wszystkiego... on pono stróżem został... mój Boże, taki porządny rzemieślnik!...
Stary milczał, tylko coraz większe kłęby dymu puszczał.
— Bieda... — rzekł w końcu przez zęby. — I mnie trza myśleć o robocie.
— Zaraz o robocie! Niech pan Słotwiński wprzód wydobrzeje; na wiosnę może fabrykę postawią.
— Nie postawią, nie postawią, moja pani... Do wiosny daleko; trzeba wziąć się do pracy, żeby nie umrzeć z głodu... w świat może...
— Cóż znowu?! Czy to panu Słotwińskiemu tak źle u nas?.. Może kasza była za jałowa?..
I patrzała na niego jakoś dziwnie.
— Moja pani... czyż nie macie swoich czworga?... — odparł jej stary i otarł twarz rękawem.
Nie powrócono nigdy do tego przedmiotu. Stary co dnia chodził na pogorzelisko, gdzie spotykał dawnych swych towarzyszy, uprzątających gruzy. Po dwa złote dziennie płacono — trudno! i to było dobre, kiedy głód zaczął do domu zazierać. Narazie było to jedyne ich utrzymanie.
Sam nie brał się jeszcze do roboty: sił mu brakło: próbował, ale kilof z rąk mu wypadał. Siadał więc najczęściej na boku i patrzał, lub gawędził z którym. Odzyskał w końcu dawne siły, w głowie mu tylko czasami tak okrutnie szumiało, że rady dać sobie nie mógł. Czasami znowu zdawało mu się, że świat się cały kręci — i wówczas chwytał się rękoma przedmiotów, żeby nie upaść. Felczer objaśniał, że to skutki rany. Z każdym dniem coraz mniej mówił, coraz dłużej przebywał za domem, wreszcie, jak wyszedł raz rano, pożegnawszy się z dziećmi, tak więcej nie wrócił.
Daremnie Zagrobina wypytywała ludzi, czy nie widzieli starego. Dawali jej najsprzeczniejsze wskazówki; jeden tylko stróż fabryczny napewno jej mówił, że tego dnia przyszedł Słotwiński, jak zwykle, na pogorzelisko, obszedł je kilka razy dokoła, stawał, patrzał, potem wziął kamień z dawnych ścian gmachu, schował do kieszeni i poszedł prosto przed siebie.
— Hardy był... nie chciał mojego chleba — myślała Zagrobina i miała żal do niego.
Nikt go więcej nie widział.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Bierzyński.