Niespokojni (Lipski, 1998)/Ewa i księżyce

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leon Lipschütz
Tytuł Niespokojni
Rozdział Ewa i księżyce
Pochodzenie Niespokojni
Wydawca Oficyna Druków Niskonakładowych Bronisław Sałuda
Data wyd. 1998
Miejsce wyd. Olsztyn
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EWA I KSIĘŻYCE

Gwiazdy nad tobą
i gwiazdy pod tobą
I dwa obaczysz księżyce.

A. Mickiewicz

Mniej więcej piąta po południu. Sama w mieszkaniu w biustonoszu i w majtkach. Czesała się. Bardzo lubiła się czesać.
Twarzą w twarz z sobą: lustro. Śmieszne.
Kształty i barwy przepływały poprzez nią, i głowa jej podobna była do ekranu. Perspektywy, cienie, światła — płynące.
„Emil nie chce odejść, wciąż tu jest, ale tylko z boku, obecny, granatowy, smutny w moim sercu. Es jest silny, bardzo duży, na samym środku, mama... zaraz, zaraz, już... jej nie ma, Es, pomarańczowy, duży kwiat, oooo, spada w przepaść, dlaczego? mama czarna... i całkiem czerwona, wygląda jak duża dziura, znów całkiem czarna, czy nie umarła?”
Bardzo lubiła się czesać. Czesała się dla przyjemności. To były wolne ruchy rąk przy głowie, samo pieszczenie się, uczucie zasypiającej kotki.
Wolno, wolno rozpruło ją to, potem weszło cicho na palcach i zamieszkało w niej. Tak została nawiedzona.
To, to był brak dążenia, stan, który jest gotowy w sobie, zaokrąglony jak kula, nie potrzebujący nikogo i niczego: coś z mrugnięcia wieczności: stan, który jest.
Eros tworzący świat, nieskończona czułość dla ludzi, zwierząt, kamieni, marmurowa Galatea, Atum-Re, mieszkający w byku czy koźle, Zeus w łabędziu, przyjemność wąchania i oglądania gwiazd, umierania, wydobywania się na wierzch jak z dna studni i pogrążania się, rozkosz przytomnej ekstazy; nic nie jest potrzebą, wszystko jest spełnieniem.
Grzebień tkwił we włosach. Twarzą w twarz ze sobą. Zamknęła i otworzyła oczy. Prąd obrazów, przechodzący przez nią i porywający jak pociąg w marzeniach dzieciństwa. Uśmiechnęła się i odtąd tak zostanie: uśmiech Buddy. (Chrystus nie śmiał się nigdy.)
Bała się ruszyć, jakby to się mogło w niej stłuc. Ostrożnie przechyliła głowę, i wtedy w jej wnętrzu rozlało się ciepło, które nie było tylko ciepłem i poczuła je w końcach palców... Była nim przepełniona, rozlewało się poza nią, było dobre i szalone.
Grzebień wypadł jej z włosów, i nie podniosła go.
Około wpół do szóstej i koniec nienaturalnie pięknego lata: księżyce, słońca, księżyce, słońca. Gdy wyszła z domu, znalazła wystawę, aby obejrzeć swoją twarz. Była zdziwiona, nie znajdując w niej żadnych zmian. Wtem przeraziła się: „Nie włożyłam sukni... Jaką włożyłam? Nie wiem, w jaki sposób, ale na szczęście”...
Szła w stronę śródmieścia, pomału, uśmiechając się, oczy półprzymknięte. Przeszła na drugą stronę jezdni, samochody krzyczały za nią, wyślizgiwała się im w ostatniej chwili gestem matadora; tańczyła pomiędzy samochodami.
Z daleka jeszcze zobaczyła niebieskie oczy, które potem znikły za jedną szarą panią i pokazały się znowu już bliżej, i blond włosy, i jasną sukienkę: delikatna mała, dawno niewidziana Basia. Niebieskie oczy robiły się coraz większe, w miarę zbliżania się, nienaturalnie duże, pokrywały się mgłą, mały nos węszył. Poczuła idący od Ewy zapach, podobny do zapachu szczęścia, nieokreśloną i niedającą się określić aurę, zapach gorzki i zwycięski.
Cofnęła się i stężała. Nie odezwała się do niej i gdy Ewa minęła ją, patrzyła za nią długo, starając się nie stracić jej z oczu w tłumie. I kiedy Ewa już była bardzo daleko, kiedy wyłaniała się, unoszona przez falę i zapadała się i wreszcie znikła; niebieskie oczy wciąż jeszcze szły za dziewczyną, która miała być Ewą.
Ewa tymczasem weszła do parku, i tu wessała ją wielka cisza, wyolbrzymiona przez daleki hałas miasta, skrzyp wózków nianiek, bełkot dzieci. Wystawiła twarz do zachodzącego słońca.
Bachory przebierały różowymi nogami jak świerszcze, życie wchodziło powoli na tęczówki, potem zanurzało się w źrenice, potem znowu wypływało; tętniło wolno. Starsze mówiły:
— O, ten rak święty, ten robak, chodź tu, kochanie, patyk ci dam.
Mogłoby się wydawać, że rozmawiają między sobą, ale one tylko mówiły do samych siebie.
Rozmawiała z nimi o wodzie, o łabędziach, które pływały obok, o czarach.
W alei, gdzie nie było nikogo, uciekła i zobaczyła ziemię z bliska, zupełnie z bliska. Poprzez góry piasku wędrował, jak wielbłąd, mały żuk, niosąc na grzbiecie wielki błysk słońca, miniaturowa trawa, podobna do oazy, zmięty papier, który wyglądał jak szara skała, dymiący jeszcze niedopałek papierosa — mały wulkan.
Usłyszała opadanie na wodę kropel wodotrysku, szum pobliskiego mrowiska, ciche skrzypienie liści, ocierających się o siebie, przy zupełnej nieruchomości powietrza, i jeszcze jeden szmer: to wiewiórka na wysokim świerku wachlowała się ogonem.
I tak jakby wszystko było przezroczyste, poprzez wiele warstw szyb i luster zobaczyła małego żuka i niebo, zobaczyła w ziarnkach piasku morze, na wodzie pływająca twarz matki, fale, zalewające brzeg, na dnie muszle; i wszystko było widać poprzez wszystko: ucieczki z domu, lekcje matematyki, rozkosz, góry. Basia, łąka w górze rzeki, balon sylwestrowy, chodzący za nimi jak pies, zapach ziemi po deszczu, kołyszące się zboże, które śpiewa, i rzeczy niewidziane dawno i rzeczy niewidziane nigdy... I poczuła strumień życia płynący przez nią jak powietrze przez organy, poczuła, że dźwięczy jak rezonująca struna.
Podniosła głowę. Zieloność świeża i jasna, gdzieniegdzie już dojrzała i ciemna, granatowa w miejscach cieni; a na wierzchołkach drzew pieniła się jeszcze zieloność.
Oplątany był drzewami kościół koloru złotawego piasku, oparty na jońskich i lekkich kolumnach, o łukach barokowych i kapryśnych, pomiędzy które wkradało się wesołe i jedwabne niebo.
Na głowach świętych, którzy stali w łagodnie rzeźbionych wnękach, siedziały niebieskie gołębie. Wiatr zeskoczył z drzewa, zaszumiały gołębie, i zobaczyła je, gdy przybierały barwę dalekich gór. Znak na powstanie.
Łabędzie, białe plamy, szły spać. Spokojnie błyszczała woda. Wieczór. Komary tańczyły i świergotały jak pisklęta. Zapach unosił się z ziemi. Odszukała ławkę, gdzie przestraszyły ją strażniczki ciemności, i przeszła koło niej. Kasztany stały wyprostowane, nadsłuchujące. Kredowy błysk nad wodą. Jaskółki, latające szerokimi łukami. Bzyk nad uchem. Wyszła z parku.
Dziewczyna w jej wieku poprawia pończochę. Dwoje dziesięciolatków obejmując się, idzie przez ulicę. Przebiegło stado dziewczynek, zatrzymało się: szepty, wierzgania kopytami, przestępują z nogi na nogę niecierpliwie. Park odchodzi w coraz głębszą ciemność. Już kapią gwiazdy.
Szła ulicami, które były oświetlone i jasne, aż weszła w kręte i brudne, gdzie wciąż jeszcze ten sam policjant wchodził do bramy, gdy ktoś wolał „Ratunku!“
Starucha o kiju uniosła głowę i mówiła, bełkotała coś do Ewy i wyrazy ginęły w bezzębnej jamie, czarnej otchłani,
staruszkowie-żebracy kładli się do snu na dużej skrzyni, jak jaskółki, jak kochankowie, bo marzli bardzo, bo marzli jak marzł Dawid na starość,
czarny pies, czarny duży pies, pies duży jak cielę, chodził za nią i z czułości lizał jej łydki,
bachory bawiące się w pyle jak wróble, bachory pełzające po ziemi, jak glisty, patrzały na nią albo pisiały za nią szerokimi strumieniami rekordzistów.
I ona nie wiedziała o tym.
Znalazła się w ślepej uliczce, weszła do bramy i napisała ołówkiem: „Tu była Ewa”, i szła przez podwórza, bramy, podwórza, bramy — instynktem miejsc nieznanych.
I przed bramami domów siedziały kobiety, siedziały kobiety okrakiem na krzesłach, siedziały kobiety bez majtek, i siedziały znużone praniem,
prostytutki i półprostytutki wołały i pluły za nią z okien jednopiętrowych domków albo przyklejały się do niej nieruchomymi oczami,
z szynków wychodzili mężczyźni weseli i pijani, podchodzili do niej i cofali się.
I ona nie wiedziała o tym.
Słyszała ochrypły głos: „Dziewczynko”, słyszała go podwójnie, dzieciństwem i teraz, dalekimi ośmiu latami i teraz, podeszła do niego, ile, milczenie, ile, milczenie, wziął ją na kolana, wziął ją na siedząco,
nie widzę twojej twarzy, nie trzeba, dlaczego jesteś taka dziwna, niczego nie trzeba, już pójdę, zostań, masz mokre ręce i nie ruszaj mnie.
Wstała, próbował ją zatrzymać, ale czarny pies, czarny, duży jak cielę pies pokazał zęby i warknął.
„Jak obwód koła, który się domyka” — powiedział Filip o obwodzie koła, które się zamknęło, życie, które jest wypełnione po brzegi, przepełnione, życie, które donikąd nie dąży, które spełniło ostatnie pragnienie dzieciństwa, aby się zamknąć.
Weszła pod arkady mostu, pod wielki cień, i słyszała małe fale morza, które dotarły aż tutaj, jak pukały w brzeg i o coś się dopominały. Położyła się na trawie, twarzą do ziemi, i oddychała głęboko, jak ziemia i morze przed burzą.
Poszła powoli wzdłuż przystani, jak ślepa, po omacku, instynktem miejsc nieznanych, znalazła jedną łódkę, która nie była przywiązana.
Z daleka zawył holownik, a ona, leżąc pod wielkim niebem, dawała się unosić prądowi, pomału, bo rzeka przy ujściu zmęczona jest przebyciem dalekiej drogi,
wyrzeźbione między ziemią a niebem przesuwały się cienie kutrów rybackich i widma żaglówek,
skały nadbrzeżne schodziły do morza i kąpały się,
strażnicy trąbili, trąbili na nią mało gorliwie,
bo morze, rozedrgane lekko, jak pokryta łuskami skóra jaszczurki, było spokojne, morze ciemnogranatowe, po którym ciągnęły się i błyszczały, jak białe szosy w nocy, pasma zupełnego spokoju.
Patrzyła nic- i wszystkowidzącymi oczami na molo portowe i oświetlone okręty i chciała, by wyły i odjeżdżały, patrzyła na niebo, wstępujące po drabinie Jakubowej, na księżyc nierzeczywisty i gwiazdy fioletowokryształowe, czerwonawe, lila, i jeszcze raz poczuła, jak płynie przez nią prąd życia podobny do wiatru między nadmorskimi krzakami, jak ją łamie, rozdziera, aż przestaje pomału istnieć, aż nic z niej nie pozostaje, tylko strzęp unoszony i targany przez wiatr.
W górze i w dole słychać było szelest gwiazd.
Księżyc — czarodziejski kamień, z którego powodu wyją psy, wrzeszczą koty, nawiedzeni luną wychodzą z pokojów, miesiączka płynie, Murzyni tańczą, a na ludzi schodzi cisza lub dziwny niepokój — pływał po wodzie.
Czyjaś matka zasłaniała okno w dziecinnym pokoju, była dziewczyna, która suszyła sobie włosy, nieznani chorzy umierali po szpitalach, lampa naftowa, którą staruszek zapomniał zgasić, syczała i kopciła, i był pies, czarny i duży jak cielę, pozostawiony samotnie na brzegu.
Niesłychana tęsknota za księżycem, pragnienie, by go mieć... a już dawno wiedziała, że jest wszechmogąca.
Przechyliła się, wzięła go w ręce, i woda rozstąpiła się łagodnie pod ciężarem jej ciała i zamknęła się ponad nią.
Jezus Nazareński chodził po falach. I ona powinna móc leżeć na powierzchni wód.
Kilka baniek powietrza z płuc. Mięśnie wyczerpały się szybko. Trzy razy wypływała, nim zaczęła tonąć. Opadała powoli. Przechodziły przez nią jeszcze gwałtowne drgania: głowę odrzuciła do tyłu, prężyła się, kurczyła i wyprostowywała nogi. W końcu wszystko ustało.
Ryby o smutnych twarzach przepływały koło niej. Mijała, opadając, meduzy, które wyglądały jak kwiaty o mięsistych płatkach. Zdenerwowane ruchem, świeciły fioletowo i zielono.
Świecąca kropla oczu, zawieszony w wodzie przezroczysty Cestus veneris, potem rybki-latarnie, latające mięczaki koloru ciemnego złota, kręgouste ryby, kałamarnica o bladych światłach...
Wśród wodorostów, już na samym dnie, siedziała z podwiniętymi nogami jak Budda, i ciążyły jej złote powieki.
A pod niebem był wielki wiatr i porywał gwiazdy jak liście.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.