Niespokojni (Lipski, 1998)/Zemsta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leon Lipschütz
Tytuł Niespokojni
Rozdział Zemsta
Pochodzenie Niespokojni
Wydawca Oficyna Druków Niskonakładowych Bronisław Sałuda
Data wyd. 1998
Miejsce wyd. Olsztyn
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZEMSTA

Błogosławiony ten, który przyzwolił
na wszystko złe...

Signor Santo Barochiah

Emil czytał Ksenofonta „Wspomnienia o Sokratesie”:
„...Oczywistym więc jest, że gdybyś naukę swoją uważał za mającą wartość, to wymagałbyś za nią wynagrodzenia... nie mniejszego od jej wartości. Sprawiedliwym zatem może jesteś, ponieważ nie oszukujesz gwoli chciwości, ale bynajmniej nie mądrym, gdyż posiadasz znajomość rzeczy, niemających żadnych wartości.”
W tym miejscu odłożył książkę na tapczan (zawsze czytał, leżąc) i zanotował:
„SOKRATES: — Co porabiają u ciebie moje myśli, Platonie?
PLATON: — Są owinięte w dzieła, które piszę.
SOKRATES: — Czy aby nie spleśniały?
PLATON (patrząc w ziemię): — Nie potrafię tego stwierdzić. Nie wszystko bowiem mówisz przy mnie i nie zawsze nadążam z moimi tabliczkami: (Zmieszany) Dlaczego sam nie piszesz swoich myśli?
SOKRATES: — Ooo, rozmowa poważna... Powiedziałem już: bo nie umiem pisać.
PLATON: — Tego nie mówisz na serio, Sokratesie. (Po chwili.) Zapewne nie zaliczasz się do nieśmiertelnych?
SOKRATES: — Skąd taka myśl? Pewnie, że nie.
PLATON (kurcząc się): — Po twoim zgonie, oby nastąpił jak najpóźniej, będę w twoje usta wkładał słowa, których nie powiedziałeś nigdy.
SOKRATES: — Do stu kurtyzan, które nieczysto pachną! (Targa sobie brodę, żuje ją, targa znów.) Niech cię Hades pochłonie! O, dobra, dobra Ksantypo. (Pomału uspokaja się; potem ze słodką ironią) Powiedz mi, Platonie, wytłumacz, z jakich powodów spisujesz słowa, które powiedziałem? Czy po to, aby rozmowy nasze, gdy przechadzamy się wszyscy o zmierzchu, czy w nocy pośród drzew, gdy głowa kręci się i pali, a rozmowa szumi, jak najlepsze wino, i nurza się w winie, uczynić rzeczą odstręczającą? Czy też po to, aby gawędy nasze, prowadzone w takt leniwych i rytmicznych kroków, swobodnie jak piana, która się tworzy i znika na sennej wodzie, uczynić rzemiosłem ciężkim i trudnym?
PLATON milczy, SOKRATES, z zamkniętymi oczami kiwa głową na kształt wahadła.
SOKRATES: — Powiedz mi lepiej, Platonie, o czym plotkują na mieście, chociaż ty tak się nadajesz do tego jak... jak... Nie chcę cię obrażać, Platonie.“
Wtem weszła Ewa i usiadła na tapczanie. Nie przywitała się.
Chciał ją wziąć za rękę, ale ją cofnęła. Miała twarz niezwykle nieruchomą.
— Czy coś się stało?
— Chcę, abyś przyszedł do mnie.
— Zostanę zjedzony przez twojego papę i ty też.
Uważał to raczej za życzenie, niż za propozycję.
— Mój ojciec będzie w sklepie.
— A mama?
— Mama jest u wariatów.
— Kucharka?
— Ma dziś wychodne.
— Liza?
— Wyślę ją do koleżanki.
— Więc ty to myślisz naprawdę? Mieszkańcy twojego domu mają przecież ogromne uszy i oczy.
— Nie pójdziemy zwykłą drogą. Do naszego domu jest też wejście od tyłu, od podwórka. Są drewniane schody prowadzące na... na rodzaj ganku. Tam wychodzą okna mojego pokoju.
— Więc będziemy włazić przez okno?
— Tak.
— To jest nieco głupawe.
Przestraszył się tego, co powiedział; przestraszył się i spocił. To ją musiało urazić, i trzeba będzie przynajmniej przez trzy dni tarzać się w prochu itd. Widział już tę męczącą perspektywę, ale jej punkt wrażliwości przesunął się niespodziewanie.
— Chcę, abyś przyszedł do mnie. Nie boisz się chyba, jeśli ja się nie boję?
Teraz ta cała historia wydała mu się dziwna i podejrzana. Poza tym odezwała się w nim ta strona, która była ciekawością i niesłychaną czułością równocześnie, chęcią zobaczenia i dotknięcia jej jeszcze jednej strony. Wyobrażał sobie, że pokój pachnie nią ostro jak klatki dzikich zwierząt w ogrodzie zoologicznym. (To było to samo co noszenie jej zapomnianych majtek i pończoch w kieszeni, które — wiedział o tym — znalazła w jego płaszczu matka i włożyła jak gdyby nigdy nic, z powrotem.)
A chciał dotknąć wszystkiego, co było choć trochę nią, ustami, chciał dotknąć samego dna, i było mu trudno przełknąć ślinę.
Poruszył głową. Uśmiechnął się i pogłaskał ją po włosach. Od myśli, że ona może czuć to samo, drgały mu ręce. Był wzruszony, ukląkł i pocałował ją w kolano małej dziewczynki.
Ale zobaczył, że jest sucha i surowa. Patrzyła na niego, ale poprzez niego.
— Więc nie chodzi tylko o to — pomyślał — gdybym jej nie kochał, wiedziałbym, o co chodzi.
Był wieczór i prowadziła go przez ulice, które lubił, przez podwórza, przez ganki półśredniowieczne, wsparte na drewnianych słupach. Nie było w niej dziś strachu człowieka, którego się ściga, natomiast on był przesadnie ostrożny i zwracał jej uwagę:
— Ten typ gapi się na ciebie.
Nie odpowiadała.
Różni ludzie z okien nad ziemią i z okien pod ziemią patrzyli na nich. Śmietniki, dużo kotów, przemknął szczur. W końcu drewniane, wytarte schody, zapach klozetów, obskurny ganek.
— Przez to okno?
— Tak.
O mało nie upadł i był zły. Ona skakała jak młoda koza. Światło nocnej lampki, łóżko niebieskie, ściany popielate, szafa niebieska, dużo maskotek (same koty, tylko jedna małpa).
— Mówiłaś, że masz okropny pokój. On jest miły.
— Ale to mnie dużo kosztowało. Dwa lata awantur.
Podeszła do szafy.
— Odwróć się.
Gdy gapił się na ścianę i usiłował odnaleźć zapach pokoju jak pies:
— Nie powiedziałeś mi jeszcze: „Montherlant twierdzi, że każda młoda dziewczyna chce w końcu pokazać swojemu... (tu zawahała się i połknęła wyraz) swoich rodziców.” Zdaje się, że o pokoju nie mówi. To było wystarczającym powodem, aby mój pomysł nazwać głupim. Ty nie chciałbyś, abym ja była jak każda młoda dziewczyna. A jednak ja jestem jak wiele dziewcząt.
Skurczył się cały, gdy ona połknęła ten wyraz, na podobieństwo ślimaka, który się chowa do skorupy, wydzielając śluz. Śluzem były słowa:
— Zgadzam się z tobą. (Nie zgadzał się.)
I potem:
— Nie należy się wstydzić komunałów, jeśli są prawdziwe, ani uczuć, które były tyle razy źle i dobrze opisywane, że wydają się śmieszne — jeśli są szczere, ani postępowania, które jest nieznośnie typowe — gdy jest słuszne.
Wypowiadając słowo „szczere”, uczyniłem już koncesję na rzecz komunału. Mania indywidualności i oryginalności XX wieku — kompensacja kompleksu strachu przed myśleniem na własną odpowiedzialność. To jest tak samo bezsensowne, jak mania podporządkowywania się i anonimowości średniowiecza — kompensacja kompleksu strachu przed odpowiedzialnością zbiorową.
Słyszał, jak się rozbiera. Rozróżniał szelest jej sukni, bielizny, i nowy, nieznany, podobny do zgrzytu, odgłos, jaki daje ciężki jedwab, ocierany o ciało.
Mówił dalej, bo bał się milczenia.
— Gdy miałem piętnaście lat, uważałem za hańbę całowanie się z dziewczyną na schodach, bo tak robią gówniarze i kuchty. Gdy miałem szesnaście, uważałem za szczyt całowanie się na schodach, bo właśnie tak robią gówniarze i kuchty. Teraz...
— Nie znoszę, gdy się przeżywa coś po to tylko, by potem móc wypowiedzieć jakąś teorię czy aforyzm. Twój monolog Sokratesa. Dla siebie jestem jedyna i niepowtarzalna. Jeszcze jeden powód, dla którego jestem zwykłą dziewczyną. Możesz się obrócić.
Ubrana w długi szlafrok. Kołnierz zapięty pod szyję. Surowość kroju, która była równocześnie perwersją. Szerokie rękawy, z których dłonie wystawały jak pręciki z korony kwiatu. Wiedział, że pod szlafrokiem jest naga, nie było to zresztą trudne.
To podziałało na niego paraliżująco. Było coś niesłychanie sztucznego i programowego w ich dialogu i w tej całej wizycie. Usiadła koło niego na łóżku.
— W naszym domu pewien staruszek popełnił samobójstwo. Strzelił sobie z dubeltówki w usta. Widziałam jego mózg na ścianie. Chcę, żebyś wiedział: tu męczyłam się i ściany są pokryte kawałkami mojego mózgu, moim strachem. Gdy jestem chora, leżę w tym łóżku, gdy mam wysoką temperaturę i majaczę, z tego kąta wychodzą postacie, szafa rozrasta się, puchnie ciągle, ciągle...; gdy mam miesiączkę, leżę tu rozkrzyżowana i przybita... ten pokój jest pełen mnie, przepełniony, już czas, żebym stąd poszła.
Mówiła to wszystko spokojnie i matowo. Była blada. Myślał: — To jest kąt, do którego ona zanosi swoje kości. Podeszła do okna. Rozpinała powoli, prawie pedantycznie szlafrok. Powiedziała ochrypłym głosem, tak jakby się dusiła:
— Chcę tutaj właśnie, w mieszkaniu mojego ojca i matki — rozumiesz? — też, kochać się z tobą.
Jakby błyskawica zapaliła się w nim i zgasła. Usiadła koło niego i przechyliła go.
Zarażała go pomału rozpaczliwą, ponurą chęcią wyduszenia rozkoszy: mieszanina zaciętości, gniewu, namiętności i wyrachowania. Odczuł, że nie jest już dla niej sobą, że jest rzeczą, służącą do spełnienia ofiary zemsty, obrządku zhańbienia. Był podwójnie przez nią wciągnięty w tej chwili, podwójnie wessany, pochłonięty i strawiony.
I wydawało mu się po raz pierwszy, że umiera. Potem fala zakryła go całkiem.
To, co działo się, nie było aktem seksualnym, ale obrzędem: prastarym, półmałpim, sprośnym i świętym.
Przez szparę w okiennicach patrzyła na nich i szczękała zębami jej młodsza siostra Liza. (Ewa nie dała zgasić światła.)

Po przyjściu do domu napisał:
„Zdaje się, zdania kreteńskie:
Wiedzieć to umrzeć. Otwiera swe usta Ea — Ojciec; bogom powiada: Boga trzeba zarzezać — i z boskim ciałem i krwią — zamiesić glinę Mami.
(W Egipcie)... bogini miłości Izyda-Hator karmi piersią króla młodzieńca.”
Patrzył przez długi czas na nie istniejące rzeczy. Potem oddzielił starannie to, co napisał, od tego, co miał napisać, i:

Kobiety.
Kobietom puchną jajniki, pęcznieją pochwy; obłąkane, na stosach sukien, siedzą i płaczą, albo patrzą pustymi oczyma przez okna.
Męczą je księżyce.

Epoka.
Dziwna epoka, schizofreniczna, epoka impotencji i neurozy przymusu, logiki i fizyki, która w swojej dokładności gubi materię, a poprzez wzory matematyczne przelewa się rzeczywistość.
Jesteśmy rozpięci na przeciwieństwach jak na krzyżu, jak gdyby krzyż był symbolem kultury Zachodu.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.