Niespokojni (Lipski, 1998)/Na dnie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niespokojni |
Rozdział | Na dnie |
Pochodzenie | Niespokojni |
Wydawca | Oficyna Druków Niskonakładowych Bronisław Sałuda |
Data wyd. | 1998 |
Miejsce wyd. | Olsztyn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Gwiazdy pływały jak lilie na wodzie i drgały lekko; niebo było jak jezioro. Księżyc wchodził pomału, jak aktor na scenę.
Wiedział, że przyjdzie za pół godziny.
Chodził wolno wzdłuż ścian pięciu pokoi, jak kot ocierał się ramieniem i ustami o szafy i półki. I nie sprawiało mu to przyjemności.
Chodził dookoła zegara, czarował go i ziewał; dookoła mikroskopu ojca, przez który zobaczył po raz pierwszy, pięć lat temu, plemniki; własne. Pił wodę w kuchni, oglądał ją przedtem pod światło, maczał wargi i nos w szklance. Patrzył z bliska w oczy małego psa (nazywał się Mula) i wąchał jego wydęty, komiczny brzuch.
I nie sprawiało mu to przyjemności.
Czuł, że jest rozpięty w oczekiwaniu, jak motyl pomiędzy szpilkami.
Wtedy ułożył na pluszowej tarczy patefonu płytę, „Kołysankę królewien” Strawińskiego, którą kochał. Dwa czarnoksięskie motywy, splatające się jak tańczące węże, wyginały się w zaczarowanej kuli z kryształu, podobnej do strasznych snów małych dzieci. Gdy zastygły wolno w pozie hinduskich tancerzy, usłyszał w tym daleko echo Bacha i sprawiło mu to teraz przykrość, bo mu się zbyt podobało.
Popatrzył na zegar, podszedł do szafy, wybrał piżamę i wkładał ją wolno, poważnie, starannie, jak kapłan przed spełnieniem ofiary. Kwiaty przeciągały się na jego długich rękawach, gdy podnosił ręce w górę, aby je tak trzymać długo. (Mojżesz podczas bitwy z Amalekitami). Przedmioty w pokoju składały się z cienia i aksamitu. Położył się na niskim tapczanie, patrzył bez przerwy na refleks światła, poruszający się koło fortepianu, i leżał jak owad, który udaje, że umarł.
Słyszał, jak szła po schodach, jak otwierała drzwi. Widział przez półprzymknięte powieki, jak wchodzi. Nie ruszył się.
Podeszła do niego. Stanęła. Nie ruszył się.
Wydał cichy syk, ujął jej dłoń, pociągnął ją w dół i upadła na niego. Odsunął ją miękko, aby rozciągnąć tę chwilę jak gumę, i głaskał ustami własne ramię.
Przyszła z plaży w dziewczynkowatej sukni, którą nosiła, gdy miała piętnaście lat. Miała mokre włosy. Stali przy oknie, odciskali wargi na szybie, za szybą przepływały światła, w pokoju było ciemno jak w akwarium.
Rozpinał jej suknię, która była łatwa do rozpinania. Przyniosła do łóżka morze w oczach, zapach słońca na skórze opalonych z jednej strony nóg (tak, jak jabłka są czasem zaczerwienione tylko z jednej strony), mieszaninę woni lekkiego potu i morskich wodorostów pod pachą. Obejmowała go udami jak ciepły piasek, barwa jej oczu zapadła się głęboko i nieustannie jak niebo, gdy się leży pod nim na wznak.
Leżała na plecach, dotykała policzkiem poduszki i ukazywała profil filuterny i tragicznie poważny, trzepoczące skrzydełka nosa, jak skrzydła ptaka.
Mówił jej do ucha:
— Zdechnę, słyszysz, tak mi się podobasz, mam ochotę lizać ziemię (Kochanie, za dwa lata będziesz ją lizał), tarzać się po podłodze. Wiatr wieje między twoimi włosami jak między gałęźmi nadmorskich krzaków. Chcę umrzeć, leżąc na tobie, tak, właśnie tak.
Jej dłoń, leżąca na krawędzi tapczanu, oświetlona plamą światła, odcięta cieniem od ciała, zaciskała się wolno i rozszerzała, jak pulsujące zwierzę, i zdzierała paznokciami równomiernie i rytmicznie warstwy nitek, potem warstwy skóry. Jej oczy błyszczały i gasły, błyszczały i gasły, jak latarnia morska z daleka.
Odwróciła pomału głowę w półuśmiechu, dolna szczęka opadła jej nieco w dół, odsłaniając błyszczące w ciemności zęby.
I ten grymas boleśnie bezosobowy jest grymasem orgazmu i agonii.
Opadała wolno w drganiach, zaciśnięta dookoła niego, zsuwała się po nim miękko, jak po słupie.
Potem wstała i chodziła boso wzdłuż ścian, a on widział jej ciało cętkowane jasnością i cieniami jak skóra lamparta; światło wędrowało plamami po jej udach, ramionach, głowie i brzuchu. Słyszał jej mruczenie bulgocące cicho w gardle jak u zasypiającego kota, szelest potrąconej kartki papieru; nic więcej.
W końcu wróciła. Siedziała na dywanie, nogi podwinięte pod siebie jak Budda, tułów wyprostowany, głowa odrzucona w tył; on oparł głowę na jej udzie; światło ześlizgnęło się z ramienia, z jej ramienia dziewczynki, w dół na sutkę, i wróciło: reklama z przeciwka. Przymknięte powieki błyszczały jak wyrzeźbione w metalu, wydawały się jej ciężkie, gdy je podnosiła.
Oto bardzo stare dziecko z ustami fauna leży przy piersi dziewczyny, marokańskiej Madonny, szesnastoletniej Madonny, trochę królowej Nefretete o chłopięcej szyi i bezczelnych ustach.
Wtedy z kąta wypłynęły dwie ryby o różowych, wypukłych i świecących oczach i znikły w ciemności. Zawieszone w spokoju, półśpiące, płaskie stworzenia wybuchły nagle fioletowym światłem, wykonały nerwowy tik i zapadły się w lekki piasek, który rozstąpił się pod nimi i pokrył je. Meduzy niebieskie i różowe kołysały się jak kwiaty o grubych i miękkich koronach. Kręgouste ryby, strzelające zielonymi, neonowymi światłami, płynęły sennie przez granatową, gęstą wodę. Ośmiornica wyblakła pełzła dookoła wzgórza korali.
Na samym dnie siedziała ona wśród gwiazd i wodorostów, z podkurczonymi nogami, pół bóg, pół zwierzę, podnosząc ciężkie złote powieki...
Nagle wstała (jego głowa upadła na dywan), podeszła do okna:
— Drań jesteś!
To były pierwsze słowa, które dziś wymówiła.
— Powiedziałeś chwilę temu, że zdychasz, że masz ochotę lizać ziemię. A gdy przyjechał stary ptak Rachmaninow mówiłeś to samo, gdy słyszałeś Landowską, starego ptaka, mówiłeś to samo, gdy czytałeś Montherlanta, to samo, gdy Anderson śpiewała „Śmierć i dziewczynę”...
Zaśmiała się.
Przyczołgał się do okna; leżąc na podłodze dotknął językiem jej stopy i mruczał:
— O, tak, Rachmaninow to jest stary ptak-orzeł, jego twarz, gdy grał, stałem przy estradzie, jest twarzą konającego, twoją twarzą tej chwili, gdy mówiłem do ciebie, słyszałem, jak dyszy i syczy, jak ty. I miałem ochotę wtedy, słusznie, i innym razem też, bogom za to dzięki, wyć, i wyłem, i teraz też, gdy liżę twoją nogę, gdy zlizuję z niej morską sól, należy próbować wszystko wargami, mieszać w sobie i ciebie, i to, gdy pewnego dnia pójdziesz, i Russela, i czarną Anderson, i brzuch mojego psa, i rzeczy, których nie znam, i wtedy...
Zobaczyła jego wywrócone oczy i połyskujące białka.
Powiedziała:
— Jesteś komediant. Mimo to kocham cię.
— Jestem nim też.
— Leżymy jeszcze na dnie morza?
— Ja tak, a ty nie.
— Popatrz, woda jest intensywnie niebieska, cytrynowo-żółte światełka na czułku tej żabnicy, a tu ryba bez własnych świateł. Przechodzimy w gęsty kolor turkusowy, kałamarnica o bladoniebieskich i bladozielonych światłach.
— Przestań. Ty nie masz tak prawa mówić.
— Dlaczego?
W tej chwili zadzwonił telefon.
— Psia krew.
— Do cholery.
Telefon dzwonił długo, bardzo długo. Potem przestał.
— Oto ryba mająca tylko oświetlone zęby, a między nimi czarna przestrzeń, stada srebrnych ryb, ryby leżące we wnękach koralowych, latające mięczaki koloru starego złota...
— Przestań.
— Dlaczego?
— Bo ty nie leżysz na dnie morza.
Telefon zadzwonił znowu. Dzwonił długo, bardzo długo. Ale teraz nie chciał przestać.
— Wściekł się, czy co?
Emil powoli wstał. Rozmowa. Bardzo krótka. Wraca i mówi:
— To był telefon z kliniki. Coś się stało mojej matce.
Ubrał się i wybiegł. Ewa była przez sekundę jak sparaliżowana. Potem ubrała się też. Kręciła się przed kliniką, jak dzikie zwierzę, uwiązane. Pamiętała tylko jodły z tamtej nocy.
Potem Emil zeszedł bardzo blady i uśmiechnął się:
— Moja mama umarła.
Kręcili się obydwoje, jak dzikie zwierzęta, tam i z powrotem.
— Ojciec nic o tym nie wie jeszcze. Ten idiota lekarz dyżurny myśli, że będę od razu chciał popełnić samobójstwo. Ojciec przyjdzie tu za jakieś pół godziny. I to ja mu to muszę powiedzieć.
Milczenie. Chodzili coraz bardziej nerwowo, coraz bardziej zdyszani.
— Ja będę musiał powiedzieć: „Mama umarła”, chyba tak? Co?
Ona milczała.
— Chyba tak? Kiedy on wreszcie przyjdzie?
Wtedy ona wzięła go delikatnie za ramię i pocałowała w oczy. Wtedy na zakręcie ukazał się Filip z docentem neurologii (jeszcze) N. Rozmawiali o czymś zapalczywie. On rzucił się do nich jak biegacz na sto metrów. Zapamiętał rozbawiony wyraz oczu ojca, gdy docierał do nich.
Potem:
— Przepraszam cię.
— Czy coś się...?
— Mama umarła.
I przerzuciwszy ten ciężar na ojca — uciekł. Usłyszał jeszcze za sobą zawstydzony głos Filipa:
— Przepraszam kolegę na chwilę...
— Chodź — zawołał do Ewy.
Nie był na pogrzebie i nie pokazał się trzy dni w domu.
— Zobaczyłem jakąś lalkę, która miała być poprzednio moją mamą. Miała ranę w sercu. Ten idiota myślał, że to skrzep, i próbował operować. Ale prędzej kollaps pooperacyjny.
Pauza.
— Mnie się wydaje, że ona wyjechała. Nikt, ale to nikt, nie może sobie zdać sprawy z czyjejś śmierci. Zrozumieć i odczuć, że jakiegoś człowieka nie ma, nie że odjechał albo coś takiego, że go nie ma, że nie istnieje więcej, a poprzednio istniał — to nie jest możliwe. Ja to zapomnę. Ale nigdy żadnej śmierci nie zrozumiem.
Wtedy nie płakał. I Ewa była zazdrosna, że nie płakał.
Jakaś młoda matka wżerała się w policzki swego rocznego dziecka. Potem zaczęła je bić po tyłku i biła je długo. A potem tyłek całowała i jadła. Bachor wrzeszczał. Matka ciągle jadła tyłek. (Emil patrzył na to z przerażeniem). A potem wrzuciła bachora do wózka i zaczęła — jak gdyby nigdy nic — rozmawiać z sąsiadką. (Emil zaczerwienił się ze wstydu). Bachor wrzeszczał. Matka zaczęła krzyczeć i znów bić po tyłku i tak ad infinitum.
Na pogrzebie matki Emila było mało osób, bo stosunek Filipa do pogrzebu odpowiadał stosunkowi Emila, tylko jemu nie wypadało. Dlatego stara praciotka z bocznej linii zaczepiła Emila w parku w trzy miesiące później i nudziła go. On czekał, jak prawie zwykle, na Ewę. Burczał, fukał, szczekał prawie na ciotkę, która była głuchawa. Gdy się ciotka w końcu zorientowała, powiedziała:
— Emilku, przyjdźcie do mnie z mamusią.
Wtedy Emil zrobił nieokreśloną minę i rozbeczał się. Powiedział przez łzy:
— Mama umarła.