<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Nieszczęśliwi
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III,
W KTÓRYM NIESZCZĘŚCIA NAWET NA PROWINCJI
PRZEŚLADUJĄ ELEGANCKIEGO ALFONSA.

Zaraz po wyjeździe z Warszawy, obiecujący Alfons, przy pomocy rozważnego pana Pawła, dostał się do gościnnej i szanownej rodziny Synopizmowiczów, złożonej z pani Elżbiety wdowy i jej córki panny Zofji, którą na sześćkroć sto tysięcy obliczano.
Po kilku dniach Alfons był jak u siebie. Z mamą rozmawiał o świetnej przyszłości swego komisowego domu, który w silnej jego imaginacji miał już kompletne umeblowanie i nadkomplet urzędników. Ze starym rządcą mówił o gospodarstwie, a gospodyni odkrył jakiś sekret niezbędnie potrzebny do smażenia nelsońskich zrazów.
Z panną był jeszcze lepiej. Czytywał jej książki, układał bukiety, towarzyszył na przechadzkach, a nawet, co już stanowiło najlepszą wróżbę, w albumie jej napisał bardzo piękny wiersz, zaczynający się od zwrotek:

Zofija jest imię Twe,
Chocieś podobna do róży;
Zraniłaś serce me,
Które Ci wiernie służy.

Więc pozwól, różo nadobna,
By motyl przy Tobie siadł,
Królowej kwiatów podobna,
On Twe uczucia zgadł!...

Słuchając wykwintnych rozmów Alfonsa, panna i matka spoglądały na siebie i uśmiechały się nieznacznie. Bystry obserwator Alfons chwytał w przelocie te uśmiechy i rósł jak na drożdżach, zapominając nawet niekiedy o fatalnem nazwisku Synopizmowiczów.
Pewnego dnia pani Elżbieta rzekła do szczęśliwego młodzieńca:
— Pan wie, że pojutrze jest wesele przyjaciółki mojej Zosi i że Zosia ma być jej pierwszą druchną?
— Istotnie słyszałem o tem — odparł Alfons, nie zdając sobie zbyt dokładnej sprawy z wyrazu istotnie.
— Pan z nami pojedzie?
— O pani!... — szepnął Alfons z ukłonem.
— Otóż — ciągnęła mama — urządzimy się tak. Jutro wieczór wyjedziemy do stacji, stamtąd o dziesiątej ruszymy koleją, o dwunastej wysiądziemy i powozem, który po nas przyszlą, dostaniemy się na miejsce. Ślub ma być pojutrze koniecznie o jedynastej w południe, sądzę jednak, że na wypoczynek i zrobienie toalety będziemy mieć dosyć czasu.
Ponieważ Alfons nie wątpił o niczem, rozeszli się więc w jak najlepszej harmonji.
Tej nocy obie damy i ich służba żeńska nie spały z powodu przygotowań; na drugi dzień matka z podwójną gorliwością obchodziła gospodarstwo, a córka ogród z przyjemnym swoim konkurentem. To też gdy nadszedł wieczór, panie były bardzo senne, a gdy towarzystwo siadło do wagonu, matka rzekła:
— Panie Alfonsie! jestem przekonaną, że za chwilę obie wpadniemy w letarg, czuwaj pan więc, aby się nam co złego nie stało.
Młodzieniec z zapałem przyrzekł wypełnić słodkie zlecenie, usiadł vis à vis obu dam i uprosił konduktora, aby nikogo do ich przedziału nie puszczano.
Po upływie paru minut pociąg ruszył, damy jak na komendę zasnęły, a czuwający Alfons pogrążył się w słodkich dumaniach.
Gdy się ocknął, było około trzeciej rano. Lokomotywa gwizdała, a pociąg zwalniał bieg. Młodzieniec wychylił głowę i zapytał konduktora:
— Jaka to stacja?
— Sosnowice.
— Co? Co?...
— Sosnowice! — krzyknął jeszcze głośniej konduktor.
— Co ten człowiek mówi? — zawołały obudzone damy. — Sosnowice... to nad granicą, a więc przejechaliśmy dziewięć stacyj za wiele?...
Zrobił się hałas, z którego piękny Alfons zrozumiał jedno tylko słowo: niedołęga!...
On, Paluszkiewicz, vice-prezes spółki budowlanej i naczelnik nieistniejącego jeszcze ale zawsze komisowego domu, publicznie nazwany został niedołęgą, przez panią Synopizmowiczowę. Co za upokorzenie!
Pociąg powrotny wyjeżdżał dopiero w pół do ósmej, a stawał na miejscu dopiero o jedynastej; tym więc sposobem panie nie mogły być na ślubie, a Zosia nie mogła być starszą druchną. Co za rozpacz!
Przyzwoitość nakazuje nam zamilczeć o goryczach, jakich doświadczył Alfons do chwili przyjazdu na owe opłakane wesele. Szczęściem on i jego damy nie spóźniły się na obiad, przy którym desperujący młodzieniec zauważył uśmiechniętego pana Pawła.
— No — rzekł przyjaciel ojca — ani słowa, Fonsiu, zrobiło się głupstwo, ale może się jeszcze odrobi!
— Niepodobna! — odpowiedział Alfons. — Za wiele było z obu stron cierpkich uwag, abyśmy się powtórnie zejść mogli.
— Hum! — mruknął Paweł — w takim razie bierzże się tylko ostro do tej blondynki. Widzisz ją?
— Widzę. Któż to jest?
— Panna Klementyna Dygalska... Ma trzykroć!...
Pominiemy opis wesela i sposobu, w jaki Paweł zarekomendował Alfonsa czcigodnej rodzinie Dygalskich. Zaznaczymy tylko to, że młody człowiek usidłał nową swoją znajomość z całą energją, jaką podsycał w nim ranny zawód i wcale dobry szampan weselny.
Około północy rozmarzona i prawdopodobnie śmiertelnie zakochana dziewica, chłodząc się kosztownym wachlarzem, szepnęła asystentowi swemu o tem, że uwielbia poetów.
— Upewniam panią, że to są zwyczajni ludzie — perswadował Klementynie Alfons.
— Nie, panie, oni nie są zwyczajnymi ludźmi! — mówiła z zapałem dziewica. — To są istoty wyższe od nas umysłem i uczuciem i, doprawdy, uważałabym się za szczęśliwą, gdybym mogła widzieć kiedy prawdziwego poetę w chwili natchnienia.
— Przyjdzie to pani z całą łatwością, ponieważ posiadasz siłę zdolną obudzić natchnienie — odparł piękny Alfons.
— Mówisz pan jak poeta.
— Przy pani jestem nim!
— Chciałabym mieć dowód.
— A więc rozkaż pani.
— Pan improwizuje?
— Niekiedy.
W sercu panny Dygalskiej musiała się toczyć jakaś walka, dla ukrycia bowiem swych uczuć zasłoniła twarz wachlarzem. Alfons czuł, że nadeszła chwila stanowcza, a ponieważ różne rodzaje wypitych win teraz właśnie działać poczęły, nabrał więc dziwnej odwagi i szepnął:
— Rozkazujesz pani?
— Proszę — odparła stłumionym, zapewne ze wzruszenia głosem dziewica.
Natchniony młodzian pomyślał i patrząc namiętnie w oczy zachwycającej dziewicy, zaczął szczytną improwizacją:

Klemensa jest imię Twe,
Chocieś podobna do róży;
Zraniłaś serce me,
Które Ci wiernie służy.

Twarz dziewicy z różowej stała się purpurową. Alfons, widząc to, z podwojonym zapałem ciągnął:

Więc pozwól, różo nadobna,
By motyl przy Tobie siadł;
Królowej kwiatów podobna...

Nie dokończył... panna bowiem parsknęła mu w oczy śmiechem i uciekła.
Po upływie kilku minut elegancki Alfons zauważył, że w śmiechu panny Dygalskiej przyjęła udział panna Synopizmowiczówna, potem pani Synopizmowiczowa, potem pani Dygalska, potem trzy jakieś nieznane mu panny i cztery mężatki, potem wszystkie panny i wszystkie mężatki, a wreszcie całe towarzystwo, nie wyłączając lokai. Nie rozumiejąc, o co im chodzi, wybiegł bardzo zmieszany na ganek, gdzie zastał pana Pawła, który na niego zgóry napadł:
— Fe! kochany Fonsiu, jak można wszystkim pannom jedne wkółko wiersze powtarzać?
— Ależ...
— Co to ależ! Skompromitowałeś mnie i siebie, i musimy obaj natychmiast wyjeżdżać.
— Więc już wszystko stracone? — spytał drżącym głosem Alfons.
— Niewszystko jeszcze, ale jest źle! Musimy teraz zapukać do starego Fitulskiego, którego córka Dorota ma wprawdzie dwakroć, ale przytem garb i rude włosy.
— Ach!... — jęknął Alfons.
Pan Paweł bystro spojrzał mu w oczy.
— Wzdychać niema co — rzekł — tylko kuć żelazo, póki się da. Z Fitulskim interes zrobię, posag dostaniesz i coś po śmierci starego, a tymczasem trzymaj się ostro! Miałem list od ojca, którego Piotr stradował i jeszcze na Leszno chce wsadzić — cała nadzieja zatem w tobie...
Piękny Alfons opuścił głowę na piersi i poszedł się przebrać. Po upływie godzinki on i pan Paweł wyjechali, pozostawiając za sobą huczne dźwięki muzyki i jeszcze huczniejsze śmiechy bawiących się gości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.