Nieszczęśliwi (Prus)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Nieszczęśliwi |
Podtytuł | Powieść moralna |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I |
Indeks stron |
Z KTÓREGO WIDAĆ, ŻE PAN MEDARD BYŁ NIESZCZĘŚLIWYM OJCEM,
A PAN ALFONS NIESZCZĘŚLIWYM KONKURENTEM.
W przyzwoitym saloniku widzimy czterech mężczyzn, z których jeden jest młody i wykwintny, jeden dojrzały i zaniedbany, dwaj zaś inni, niemniej dojrzali, nie posiadają żadnych szczególnych znaków.
Mężczyzną dojrzałym i zaniedbanym jest gospodarz domu pan Medard Paluszkiewicz, były obywatel ziemski, odznaczający się niepospolitemi planami w zakresie finansowości. Z treścią tych planów obznajmia on rano swego ukochanego syna, w południe w restauracji swoich przyjaciół, po południu przy czarnej kawie wszystkich, którzy go słuchać pragną, wieczór zaś we własnym domu wszystkich, którzy go odwiedzają.
Młodzieńcem wykwintnym jest pan Alfons Paluszkiewicz, który w chwili obecnej bardziej zajmuje się spoglądaniem na zegarek i zwierciadło, niż słuchaniem rozmowy starszych.
Z dwu osób pozostałych, pan Piotr jest wspólnikiem Paluszkiewicza ojca i na zebraniach cukierniczo-restauracyjno-finansowych największem obok niego cieszy się uznaniem, pan Paweł zaś jest prowincjonalnym kapitalistą, ma folwark z pasieką i własne konie, któremi dziś przyjechał do Warszawy odwiedzić swoich przyjaciół.
Piękny Alfons coraz częściej spogląda na zegarek i lustro;
niecierpliwość tryska z każdego włosa jego czarnych wąsików. Światły ojciec dostrzega to i przerwawszy swój wykład o hodowli drobiu pod miastem, mówi do młodzieńca:
— Chciałbyś już wyjść?...
— Muszę — odparł syn.
— No, więc panowie wybaczą!
Goście uznają całą ważność interesów Alfonsa, który lekko skłoniwszy się im, niknie w pokoju bocznym. Następuje chwila milczenia, poczem zabiera głos przybyły własnemi końmi pan Paweł.
— Taki przystojny chłopak i dlaczego się nie żeni?...
Ojciec machnął ręką.
— Miał parę świetnych partyj, ale... Nieszczęśliwy w wyborze!
— W naszych stronach mówili coś o hrabiance Bostandżogło? — badał dalej Paweł.
— Było tam coś, było!... ale rozmyślił się. Hrabianka Bostandżogło miała dużo grymasów a posag wcale skromny! — odpowiedział ojciec z widocznym niesmakiem.
— Ja znowu słyszałem — wtrącił pan Piotr — że najwięcej Fonsiowi zaszkodziła siostra tą swoją nauką buchalterji...
— Anielcia uczy się buchalterji? — zapytał Paweł.
— Ach! uczy się, uczy!... — odparł gospodarz z największą niechęcią. — Ta dziewczyna uwzięła się nato, aby kompromitować nasze nazwisko.
— Nauka buchalterji nie kompromituje nazwiska — zaprotestował Paweł. — Sami przecież jesteście przemysłowcami.
— To zupełnie co innego! — rzekł gospodarz. — Ja wprawdzie byłem prezesem naszej spółki budowlanej, a Fonsio ma swój dom komisowy, ale my obaj jesteśmy mężczyźni, a operacje finansowe należą dziś do dobrego tonu...
— Więc Fonsio ma swój dom komisowy? Fiu! fiu! — dziwił się Paweł.
— Facecje! — wtrącił z lekceważącym uśmiechem Piotr.
Starszy Paluszkiewicz oburzył się.
— Jakto facecje? przecież nabył świadectwo gildyjne.
— Co znaczy świadectwo bez interesów? — ciągnął niezmieszany Piotr.
— Ma już umeblowanie do biura...
— A tak! stolik i dwa krzesła...
Paluszkiewicz starszy zerwał się z szezlonga i szybko przebiegł salonik, co oznaczało gwałtowne wzruszenie. Widząc to, spokojny Paweł skierował rozmowę na inny temat.
— Mówiono też w naszych stronach, że Fonsio starał się znowu o jakąś pannę Donnerwetter...
— Von Donnerwetter — poprawił pan Medard, zatrzymując się na środku pokoju.
— Cóżto za jedna? — pytał dalej Paweł.
— Córka bogatego przemysłowca — odpowiedział Medard.
— Mularza! — wtrącił Piotr.
Gospodarz ruszył ramionami i znowu począł przebiegać pokój.
— Dlaczegóż nie doszło małżeństwo?
— Intrygi... nieszczęście!... — objaśnił zirytowany ojciec.
— Podobno w liście do panny zażartował sobie z jej matki — zauważył Piotr.
Cichy Paweł bez znacznych wysiłków zauważył, że Paluszkiewicz starszy chce coś bardzo przykrego odpowiedzieć Piotrowi. Na szczęście w tej chwili ukazał się w mocnym negliżu piękny Alfons i z oburzeniem wykrzyknął:
— Nie rozumiem, słowo honoru daję, kto panu Piotrowi takie plotki donosi, a jeszcze mniej rozumiem, jak może człowiek poważny i przyjaciel naszego domu powtarzać je... słowo honoru!
— Robi to w dobrej wierze, w kółku zaufanem... — mitygował go Paweł.
Ale pan Piotr należał do ludzi twardych.
— Jakże, więc nie posyłałeś listów do panny? — spytał Alfonsa.
— Co za listy?... Napisałem do niej wiersz!
— Więc w tym wierszu musiało być coś ubliżającego dla matki...
— Cha! cha! cha!... — zaśmiał się ironicznie wykwintny Alfons, wbiegł do swego pokoju i poszperawszy tam między papierami, wyniósł niebawem inkryminowany dokument.
— Proszę cię, mój ojcze — rzekł do pana Medarda — odczytaj to panu Pawłowi, niech sam osądzi...
Poczem znowu ukrył się przed oczyma obecnych i wrócił do swojej toalety.
Ponieważ oburzonemu ojcu binokle ciągle spadały z nosa, wyręczył go więc Paweł i zaczął:
DO MARJI.
Maryja jest imię Twe.
Chocieś podobna do róży;
Zraniłaś serce me,
Które Ci wiernie służy.
— No przecież tu nic niema o matce — rzekł Paweł.
— Czytajmy dalej — upomniał go Piotr.
Więc pozwól, różo nadobna,
By motyl przy Tobie siadł,
Królowej kwiatów podobna,
On Twe uczucia zgadł...
— Nie widzę w tem nic złego — przerwał Paweł. — Owszem wiersz bardzo grzecznie i z komplimentami napisany!
— Ale sam fakt pisania listów do panien jest wysoce naganny — mruknął uparty Piotr.
Tym razem Alfons wszedł do salonu już zupełnie ubrany.
— Dziwaczysz pan, panie Piotrze — odezwał się. — Mając do czynienia z osobą młodą i poetyczną...
— Dzisiejsze młode osoby nie rozczulają się poezjami — przerwał mu Piotr. — Otworzenie domu komisowego lepiejby im trafiło do gustu!...
Piękny Alfons uśmiechnął się ironiczniej niż kiedykolwiek.
— Spodziewam się — rzekł — że mi pan Piotr pozwoli wyznawać własną teorją o gustach panien. Dla człowieka pięćdziesięcioletniego dom komisowy stanowi w małżeństwie jedyny argument, do którego ja jeszcze odwoływać się nie potrzebuję!...
— Brawo! — wykrzyknął rozweselony ojciec.
Pan Paweł przymrużył tylko oko i uściskał Alfonsa, który, pożegnawszy obecnych, wyszedł niebawem do miasta.
— Trzeba go ożenić! — mruczał Paweł — trzeba go ożenić!...
— Ależ my obaj tego ze wszystkich sił pragniemy! — upewnił go ojciec — tylko ta Warszawa jest dla nas tak nieszczęśliwą, że, jak cię szanuję, jesteśmy bliscy rozpaczy.
— Jeżeli dla niego Warszawa nieszczęśliwa, to niech spróbuje na prowincji — zauważył Paweł.
— Zapewne! — odparł gospodarz. — Na nieszczęście jednak ja między mojemi dawnemi znajomościami nie widzę dla niego stosownej partji, a nowych stosunków nie pozawiązywałem jeszcze.
— Jeżeli tylko o to chodzi, to wam najchętniej pomogę. W mojej okolicy znam kilka panien ładnych i posażnych...
— Drogi Pawle! — zawołał rozczulony ojciec, ściskając przyjaciela za rękę.
— Możesz polegać na mnie, tylko... nie traćmy czasu.
Pan Medard nagle zamyślił się, a potem, ściskając powtórnie dłoń zacnego człowieka, rzekł z powagą:
— Tylko Pawle... nie zapominaj o nazwisku Paluszkiewiczów!
— Rozumie się.
Ponieważ i pan Piotr bez względu na swój kwaskowaty temperament podzielał plany obu przyjaciół, uczuciowy więc gospodarz domu wpadł w ekstazę, w następstwie której, przeprosiwszy szanownych gości, wybiegł do przedpokoju.
— Józefie! — zawołał na lokaja.
— Słucham jaśnie pana! — odparł drzemiący sługa.
— Skoczysz do Fukiera i przyniesiesz trzy bocianki... tego po dwa ruble.
— Dobrze, jaśnie panie!...
Już miał się wrócić do gości finansista, kiedy nagle famulus jego, przypomniawszy coś sobie, rzekł:
— Jeszcze jedno, proszę jaśnie pana... Tam panna Aniela czeka na jaśnie pana w pokoju.
— Powiesz, że nie mam czasu — odparł niecierpliwie gospodarz.
— Kiedy, bo panna Aniela już z godzinę, jak mówiła mi o tem, a tylko ja nie chciałem prosić jaśnie pana przy gościach.
— Dobrze! dobrze!... — mruknął pan Medard. — Skaranie Boże z tą...
I z temi słowy wszedł do pokoju córki.
Panna Aniela, którą brat i ojciec oskarżali o kompromitowanie świetnego nazwiska Paluszkiewiczów, czytała w tej chwili jakąś książkę. Ujrzawszy ojca, powstała.
— Cóż za interes? — spytał pan Medard, majestatycznie patrząc na biedną dziewczynę.
— Chciałam z papą pomówić w ważnym interesie — odparła, rumieniąc się — ale może papa zajęty?...
— Nie mam wprawdzie czasu, ale... słucham! — rzekł ojciec rodziny, składając ręce tak po napoleońsku, jak najżarliwszy bonapartysta.
— Mój narzeczony — mówiła stłumionym głosem — chce się koniecznie z papą rozmówić...
Pan Medard uczuł dotkliwy ból w kościach.
— A jeżeli twój narzeczony rozmówi się ze mną, to czy się ciebie wyrzeknie?
— Nie...
— W takim razie nie mam do niego interesu.
Anielka zbladła i szepnęła:
— W takim razie pojutrze... nasz ślub...
— Twój ślub pojutrze?... z tym... z tym stolarzem?
— Tak, papo.
— Któremu dasz w posagu dwa tysiące rubli, mnie i Alfonsowi wydarte.
— Zrobię to dla... dla dobra papy! — odparła z wybuchem łez Aniela.
Pan Medard zsiniał, usłyszawszy ostatnie wyrazy córki, dowodzące najzupełniejszego braku wiary w jego finansowe zdolności, a bodaj czy nie w zdrowy rozsądek. Chwilę milczał, a potem podnosząc do góry prawą rękę, rzekł z namaszczeniem:
— Przeklinam cię, wyrodna córko!...
Poczem wrócił do gości.
— Co ci jest, Medardzie? — spytał uprzejmy pan Paweł.
— Jestem najnieszczęśliwszym ojcem! — westchnął gospodarz.
— Zapewne jakieś nowe zajście z córką? — dorzucił Piotr.
— Ja nie mam córki! nie wspominajcie mi jej imienia!... Ona dopełniła miary nieszczęść naszych w Warszawie!...
Ponieważ pan Paweł rad był poznać cały ogrom niedoli, przygniatającej jego szlachetnego przyjaciela, i ponieważ Józef z bociankami powrócił, pan Medard więc, usiadłszy w jak najtragiczniejszy sposób przy stoliku, rozlał wino w kieliszki i zaczął swoją ciekawą historją.
W KTÓRYM CZYTELNIK PRZEKONYWA SIĘ, ŻE PAN MEDARD
JEST NIESZCZĘŚLIWY JAKO PRZEMYSŁOWIEC I JAKO PRZYJACIEL.
— Wiecie, że prowadziłem gospodarstwo przemysłowe — mówił pan Medard.
— Niekoniecznie — wtrącił Piotr, patrząc we wnętrze pustego już kieliszka.
— Jakto nie?... Miałem przecież zamiar stawiać młyn parowy, gorzelnią, olejarnią...
— Aleś nie postawił.
Paluszkiewicz starszy poruszył się niespokojnie na fotelu i mówił dalej.
— Bądź co bądź przekonałem się, że daleko lepiej zużytkuję zdolności swe w mieście, i dlatego Suche Łapy sprzedałem.
— Prawdziwe szczęście! — dorzucił Piotr.
— Prawdziwe nieszczęście! — pochwycił gospodarz. — Wziąłem przecież za nie tylko siedem tysięcy rubli.
— Nie były warte więcej! Dom stary, budynki porozwalane, pola zaniedbane i las wycięty...
Paluszkiewicz usiadł bokiem do uszczypliwego Piotra i patrząc w oczy Pawłowi, ciągnął dalej:
— Przyjechawszy do Warszawy z synem i... z nią, umyśliłem stanowczo wejść na drogę operacyj przemysłowych. Tymczasem wyrodna ta córka wycofała z mego kapitału dwa tysiące rubli.
Paweł cmoknął, niewiadomo jednak, czy unosząc się nad dobrocią wina, czy nad złośliwością córki, a Piotr dodał:
— Panna Aniela miała prawo do pięciu tysięcy rubli.
— Zostawszy z czterema tysiącami rubli... — mówił gospodarz do Pawła.
— Było przecież pięć jeszcze — wtrącił zlekka Paweł.
— No, tak, — ależ utrzymanie domu!...
Zostawszy tedy z czterema tysiącami rubli, pomyślałem, że z taką sumą na własną rękę nic zrobić nie można i postanowiłem wejść do jakiejś znaczniejszej spółki...
— Na prezesa, albo dyrektora — uzupełnił Piotr.
— Sądzę, że miałem do tego prawo! — odparł Paluszkiewicz, patrząc na Piotra przez ramię. — Moje nazwisko i wiadomości...
— Nie robiły wrażenia na bankierach — dorzucił znowu Piotr.
Gospodarz zerwał się z krzesła; lecz po chwilowej rozwadze usiadł znowu i rzekł do Pawła:
— To wino jest bardzo mocne.
— Nie uważam tego — odpowiedział Paweł.
— Ale ja uważam!
Teraz już Piotr usiadł bokiem do gospodarza.
— Ponieważ — mówił znowu Paluszkiewicz — zmaterjalizowani tutejsi bankierzy nie umieją cenić przymiotów moralnych, ja więc i Fonsio nie mogliśmy robić z nimi interesów. Zdecydowaliśmy się więc utworzyć spółkę budowlaną...
— Na której ja straciłem połowę majątku — mruknął Piotr.
— Ty osądź nas, Pawle — rzekł podniesionym głosem Paluszkiewicz. — My z Fonsiem daliśmy trzy tysiące rubli...
— Było przecież cztery? — wtrącił zarumieniony Paweł.
— Tak, — no, ale wydatki na dom! Otóż daliśmy trzy tysiące rubli, Piotr sześć tysięcy, Marjan pięć tysięcy, — razem czternaście tysięcy. Za plac daliśmy sześć tysięcy rubli, nasze pensje wyniosły trzy tysiące...
— Jakie pensje? — spytał zdziwiony Paweł.
— No, moja pensja jako prezesa spółki, Fonsia, jako wice-prezesa, a Piotra i Marjana jako dyrektorów...
Pan Paweł pokręcił głową.
— Pozostało pięć tysięcy rubli, za które wystawiliśmy... powiadam ci, gmach!...
— Który się po upływie miesiąca zawalił! — krzyknął wzburzony Piotr — i na którym mimo to jest jeszcze kilkanaście tysięcy rubli długów. Ciekawym, kto je zapłaci?...
— My wszyscy, kochany Piotrze, ponieważ nas wszystkich wspólne spotkało nieszczęście!
Mówią, że wino posiada własność rozczulania temperamentów łagodnych, co najzupełniej sprawdziło się na Pawle, który już po raz drugi obcierał nos i załzawione oczy. Piotr jednak był odmiennego usposobienia, pałał więc gniewem.
— Wszyscy! wszyscy... — mówił Piotr. — Ja zapłaciłem i za ciebie i za siebie, a dotychczas nie wiem, kto mi owe cztery tysiące rubli zwróci!...
— Powiedziałem, że zwrócę i zwrócę!... — odparł podniesionym głosem gospodarz.
— Z czego?... kiedy?...
— To już moja rzecz.
— A więc moją rzeczą jest przynajmniej odbierać zaległe procenta, których doprosić się nie mogę.
— Cicho! cicho!... — uspakajał Paweł.
— Widzę, panie Piotrze, tak jest, panie Piotrze, że między ludźmi łatwiej znaleźć można pieniądze niż tak fi... dobre wychowanie!... — krzyknął Paluszkiewicz.
— A ja widzę, panie Medardzie, że pyszałki i zarozumialcy bez trudu zniżają się do kłamstwa i... i zapominają o obowiązkach honoru!... — odpowiedział tym samym głosem Piotr i powstawszy, począł szukać kapelusza.
Gospodarz zbladł, oprzytomniał i rzekł już spokojnie:
— Panie! w ciągu miesiąca... dwu najwyżej, odbierzesz pan swoje cztery tysiące rubli... lecz odtąd dom mój... Pan pojmujesz?
— Pojmuję panie, że dom swój przeniesiesz wkrótce na Leszno, do czego ci pomogę! — wrzasnął Piotr i wybiegł z saloniku, gwałtownie trzaskając drzwiami.
Paluszkiewicz starszy upadł w objęcia zgorszonego i zatrwożonego Pawła, wołając:
— Przyjacielu!... ożeń... ożeń Alfonsa!...
— Upewniam cię...
— Znajdź mu kobietę godną jego...
— Najniezawodniej... Jest kilka krociowych partyj w naszej okolicy.
— Wszystko mnie zawiodło: moje plany przemysłowe, córka, przyjaciel... niechże choć z syna doczekam się pociechy!
Wylew rodzinnych uczuć starego Paluszkiewicza był tak gwałtowny, że stroskany przyjaciel ledwie po półgodzinnych wysiłkach zdołał go zatamować. Czy skutkiem wzruszeń, czy też skutkiem zbyt dokładnego wypróżnienia butelek, zacny pan Paweł nie pamiętał słów własnych, uronionych przy tej okazji, utkwiła mu jednak dobrze w umyśle następująca rozmowa:
— A więc mogę liczyć na ciebie, drogi Pawle? — pytał już około północy pan Medard.
— Możesz... niezawodnie!... Wyswatam ci syna, jak pragnę...
Nim pan Paweł zdołał określić, czego mianowicie pragnie, przerwał mu znowu gospodarz pytaniem:
— A jakże będzie z naszą spółką?
— Z jaką spółką? — wykrzyknął zdumiony gość.
— No z tą spółką, mającą na celu otworzenie pod miastem hodowli trzody chlewnej. Powiadam ci, że dasz najwyżej cztery do pięciu tysięcy rubli...
Teraz dopiero zacny Paweł zauważył, że jest bardzo późno i powtarzając po raz setny obietnicę wyswatania pięknego Alfonsa, umknął co rychlej do swego hotelu i swoich koni.
W parę tygodni po opisanej uczcie, biedna Anielka, wyklęta po raz drugi przez ojca, przeniosła się do domu swego męża stolarza, wykwintny Alfons pojechał z panem Pawłem probować szczęścia na prowincji, a pan Piotr przez komornika zajął ruchomości starszego Paluszkiewicza. Znalazłszy się w tak trudnych okolicznościach, pomysłowy człowiek napisał do „wyrodnej córki“ długi list, który rozpoczął doniesieniem o swem ojcowskiem przebaczeniu, a zakończył bardzo naglącem wezwaniem o pożyczkę pięćdziesięciu rubli. Posłuszna córka przy pokornej odpowiedzi załączyła dwadzieścia pięć rubli i prośbę, aby ojciec jak najprędzej sprowadził się do domu jej męża, gdzie znajdzie osobny pokoik i wszelkie wygody, należne jego wiekowi.
Dobry ojciec zgodził się na propozycją, pod tym przecież warunkiem, aby wszelki posiłek przynoszono mu do jego pokoju, który dla zięcia, kompromitującego nazwisko Paluszkiewiczów, miał być na wieki zamknięty.
W KTÓRYM NIESZCZĘŚCIA NAWET NA PROWINCJI
PRZEŚLADUJĄ ELEGANCKIEGO ALFONSA.
Zaraz po wyjeździe z Warszawy, obiecujący Alfons, przy pomocy rozważnego pana Pawła, dostał się do gościnnej i szanownej rodziny Synopizmowiczów, złożonej z pani Elżbiety wdowy i jej córki panny Zofji, którą na sześćkroć sto tysięcy obliczano.
Po kilku dniach Alfons był jak u siebie. Z mamą rozmawiał o świetnej przyszłości swego komisowego domu, który w silnej jego imaginacji miał już kompletne umeblowanie i nadkomplet urzędników. Ze starym rządcą mówił o gospodarstwie, a gospodyni odkrył jakiś sekret niezbędnie potrzebny do smażenia nelsońskich zrazów.
Z panną był jeszcze lepiej. Czytywał jej książki, układał bukiety, towarzyszył na przechadzkach, a nawet, co już stanowiło najlepszą wróżbę, w albumie jej napisał bardzo piękny wiersz, zaczynający się od zwrotek:
Zofija jest imię Twe,
Chocieś podobna do róży;
Zraniłaś serce me,
Które Ci wiernie służy.
Więc pozwól, różo nadobna,
By motyl przy Tobie siadł,
Królowej kwiatów podobna,
On Twe uczucia zgadł!...
Słuchając wykwintnych rozmów Alfonsa, panna i matka spoglądały na siebie i uśmiechały się nieznacznie. Bystry obserwator Alfons chwytał w przelocie te uśmiechy i rósł jak na drożdżach, zapominając nawet niekiedy o fatalnem nazwisku Synopizmowiczów.
Pewnego dnia pani Elżbieta rzekła do szczęśliwego młodzieńca:
— Pan wie, że pojutrze jest wesele przyjaciółki mojej Zosi i że Zosia ma być jej pierwszą druchną?
— Istotnie słyszałem o tem — odparł Alfons, nie zdając sobie zbyt dokładnej sprawy z wyrazu istotnie.
— Pan z nami pojedzie?
— O pani!... — szepnął Alfons z ukłonem.
— Otóż — ciągnęła mama — urządzimy się tak. Jutro wieczór wyjedziemy do stacji, stamtąd o dziesiątej ruszymy koleją, o dwunastej wysiądziemy i powozem, który po nas przyszlą, dostaniemy się na miejsce. Ślub ma być pojutrze koniecznie o jedynastej w południe, sądzę jednak, że na wypoczynek i zrobienie toalety będziemy mieć dosyć czasu.
Ponieważ Alfons nie wątpił o niczem, rozeszli się więc w jak najlepszej harmonji.
Tej nocy obie damy i ich służba żeńska nie spały z powodu przygotowań; na drugi dzień matka z podwójną gorliwością obchodziła gospodarstwo, a córka ogród z przyjemnym swoim konkurentem. To też gdy nadszedł wieczór, panie były bardzo senne, a gdy towarzystwo siadło do wagonu, matka rzekła:
— Panie Alfonsie! jestem przekonaną, że za chwilę obie wpadniemy w letarg, czuwaj pan więc, aby się nam co złego nie stało.
Młodzieniec z zapałem przyrzekł wypełnić słodkie zlecenie, usiadł vis à vis obu dam i uprosił konduktora, aby nikogo do ich przedziału nie puszczano.
Po upływie paru minut pociąg ruszył, damy jak na komendę zasnęły, a czuwający Alfons pogrążył się w słodkich dumaniach.
Gdy się ocknął, było około trzeciej rano. Lokomotywa gwizdała, a pociąg zwalniał bieg. Młodzieniec wychylił głowę i zapytał konduktora:
— Jaka to stacja?
— Sosnowice.
— Co? Co?...
— Sosnowice! — krzyknął jeszcze głośniej konduktor.
— Co ten człowiek mówi? — zawołały obudzone damy. — Sosnowice... to nad granicą, a więc przejechaliśmy dziewięć stacyj za wiele?...
Zrobił się hałas, z którego piękny Alfons zrozumiał jedno tylko słowo: niedołęga!...
On, Paluszkiewicz, vice-prezes spółki budowlanej i naczelnik nieistniejącego jeszcze ale zawsze komisowego domu, publicznie nazwany został niedołęgą, przez panią Synopizmowiczowę. Co za upokorzenie!
Pociąg powrotny wyjeżdżał dopiero w pół do ósmej, a stawał na miejscu dopiero o jedynastej; tym więc sposobem panie nie mogły być na ślubie, a Zosia nie mogła być starszą druchną. Co za rozpacz!
Przyzwoitość nakazuje nam zamilczeć o goryczach, jakich doświadczył Alfons do chwili przyjazdu na owe opłakane wesele. Szczęściem on i jego damy nie spóźniły się na obiad, przy którym desperujący młodzieniec zauważył uśmiechniętego pana Pawła.
— No — rzekł przyjaciel ojca — ani słowa, Fonsiu, zrobiło się głupstwo, ale może się jeszcze odrobi!
— Niepodobna! — odpowiedział Alfons. — Za wiele było z obu stron cierpkich uwag, abyśmy się powtórnie zejść mogli.
— Hum! — mruknął Paweł — w takim razie bierzże się tylko ostro do tej blondynki. Widzisz ją?
— Widzę. Któż to jest?
— Panna Klementyna Dygalska... Ma trzykroć!...
Pominiemy opis wesela i sposobu, w jaki Paweł zarekomendował Alfonsa czcigodnej rodzinie Dygalskich. Zaznaczymy tylko to, że młody człowiek usidłał nową swoją znajomość z całą energją, jaką podsycał w nim ranny zawód i wcale dobry szampan weselny.
Około północy rozmarzona i prawdopodobnie śmiertelnie zakochana dziewica, chłodząc się kosztownym wachlarzem, szepnęła asystentowi swemu o tem, że uwielbia poetów.
— Upewniam panią, że to są zwyczajni ludzie — perswadował Klementynie Alfons.
— Nie, panie, oni nie są zwyczajnymi ludźmi! — mówiła z zapałem dziewica. — To są istoty wyższe od nas umysłem i uczuciem i, doprawdy, uważałabym się za szczęśliwą, gdybym mogła widzieć kiedy prawdziwego poetę w chwili natchnienia.
— Przyjdzie to pani z całą łatwością, ponieważ posiadasz siłę zdolną obudzić natchnienie — odparł piękny Alfons.
— Mówisz pan jak poeta.
— Przy pani jestem nim!
— Chciałabym mieć dowód.
— A więc rozkaż pani.
— Pan improwizuje?
— Niekiedy.
W sercu panny Dygalskiej musiała się toczyć jakaś walka, dla ukrycia bowiem swych uczuć zasłoniła twarz wachlarzem. Alfons czuł, że nadeszła chwila stanowcza, a ponieważ różne rodzaje wypitych win teraz właśnie działać poczęły, nabrał więc dziwnej odwagi i szepnął:
— Rozkazujesz pani?
— Proszę — odparła stłumionym, zapewne ze wzruszenia głosem dziewica.
Natchniony młodzian pomyślał i patrząc namiętnie w oczy zachwycającej dziewicy, zaczął szczytną improwizacją:
Klemensa jest imię Twe,
Chocieś podobna do róży;
Zraniłaś serce me,
Które Ci wiernie służy.
Twarz dziewicy z różowej stała się purpurową. Alfons, widząc to, z podwojonym zapałem ciągnął:
Więc pozwól, różo nadobna,
By motyl przy Tobie siadł;
Królowej kwiatów podobna...
Nie dokończył... panna bowiem parsknęła mu w oczy śmiechem i uciekła.
Po upływie kilku minut elegancki Alfons zauważył, że w śmiechu panny Dygalskiej przyjęła udział panna Synopizmowiczówna, potem pani Synopizmowiczowa, potem pani Dygalska, potem trzy jakieś nieznane mu panny i cztery mężatki, potem wszystkie panny i wszystkie mężatki, a wreszcie całe towarzystwo, nie wyłączając lokai. Nie rozumiejąc, o co im chodzi, wybiegł bardzo zmieszany na ganek, gdzie zastał pana Pawła, który na niego zgóry napadł:
— Fe! kochany Fonsiu, jak można wszystkim pannom jedne wkółko wiersze powtarzać?
— Ależ...
— Co to ależ! Skompromitowałeś mnie i siebie, i musimy obaj natychmiast wyjeżdżać.
— Więc już wszystko stracone? — spytał drżącym głosem Alfons.
— Niewszystko jeszcze, ale jest źle! Musimy teraz zapukać do starego Fitulskiego, którego córka Dorota ma wprawdzie dwakroć, ale przytem garb i rude włosy.
— Ach!... — jęknął Alfons.
Pan Paweł bystro spojrzał mu w oczy.
— Wzdychać niema co — rzekł — tylko kuć żelazo, póki się da. Z Fitulskim interes zrobię, posag dostaniesz i coś po śmierci starego, a tymczasem trzymaj się ostro! Miałem list od ojca, którego Piotr stradował i jeszcze na Leszno chce wsadzić — cała nadzieja zatem w tobie...
Piękny Alfons opuścił głowę na piersi i poszedł się przebrać. Po upływie godzinki on i pan Paweł wyjechali, pozostawiając za sobą huczne dźwięki muzyki i jeszcze huczniejsze śmiechy bawiących się gości.
W KTÓRYM ZDARZAJĄ SIĘ NIEPRAWDOPODOBNE
A JEDNAK PRAWDZIWE WYPADKI.
Stary Fitulski był nieociosanym gburem. Wykwintnego Alfonsa przyjął chłodno, przedstawił o tyle małej o ile garbatej spadkobierczyni swej Dorotce i wyszedł do gospodarstwa.
Po upływie dwu dni, w ciągu których pan Paweł wyjechał, a protegowany jego przymuszał się do pokochania zdefektowanej piękności, stary Fitulski wezwał Alfonsa do swej kancelarji i tam, nie owijając w bawełnę, zapytał go:
— Krótko węzłowato, pocoś pan tu przyjechał?
Struchlały Alfons ledwie zdołał wybąkać coś o sympatji dwu serc: męskiego i kobiecego.
— Majątku pan nie masz?
— Mam dom komisowy... — odpowiedział młodzieniec.
— Ja się tam na takie plewy nie łapię! — przerwał Fitulski. — Kończmy więc: żenisz się pan z Dorotą czy nie?
— Szczęśliwym będę...
— Bez tego! bez tego!... Pan jesteś handlujący?
— Mam świadectwo gildyjne.
— Dobrze. Ile pan potrzebujesz na spłacenie długów i ogarnięcie się?
— Pięć do sześciu tysięcy rubli — odpowiedział śmielej już młodzian.
— Dam trzy tysiące na miesiąc i na weksel. Dorotka pana weźmie, i za miesiąc albo wesele, albo zwrot pieniędzy, albo koza. Zgoda?
— Z prawdziwą przyjemnością... — bełkotał Alfons.
— Ceremonje nabok! Oto moja ręka. A teraz pożegnaj pan Dorotę i przychodź po pieniądze. Za dwie godziny odeszlę cię do miasteczka, stamtąd weźmiesz pocztę do kolei, koleją do Warszawy, a za dwa tygodnie zpowrotem i... ze świadectwami kościelnemi. Ślub za miesiąc nieodwołalnie.
Oszołomiony Alfons wypełnił wszystko jak najpunktualniej, weksel podpisał, trzy tysiące rubli do kieszeni schował i nad wieczorem był już w miasteczku.
Los, któremu bardzo wiele zależało na tem, aby wykwintny Alfons nie nudził się w mieście, zesłał mu dwu dawnych znajomych braci Pietraszkiewiczów, którzy tędy powracali z jarmarku. Alfons postawił jedną butelkę, bracia dwie, poczem zabrano się do gry w karty. Przy stoliku zjawili się, jakby z nieba spadli, niejaki baron von Fiegel, wielki magnat i oficer pruski, tudzież pan Gotlieb Oschuster, znakomity kupiec.
Grano świetnie, pito jeszcze lepiej. Po węgrzynie przyszedł szampan, po nim poncz, po ponczu znowu węgrzyn i znowu szampan, a nad ranem przyjaciele Alfonsa musieli go na rękach zanieść do jakiegoś numeru i położyć tam na lichej pościeli. Dalsze stosunki z nim były niemożliwe, ponieważ przegrał nietylko trzy tysiące rubli, dane przez Fitulskiego, ale nadto zegarek i zaręczynowy pierścień.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Nu, co tak rano? co się stało? — pytał Żydek chłopa.
— A niech tam pan Chaim idzie do oberży, bo przywieźli okomona z Wólki, co zwarjował...
— Co ja jemu poradzę?
— A niech ta pan Chaim radzi, co chce.
— Co jemu jest?
— Co mu ma być? czerwony jak ogień, rzuca się, krzyczy...
— Padło na mózg! — szepnął Żyd. — A gdzie on stoi?
— W tej izbie przy stajniach.
Zaspany parobek odszedł, a za nim niebawem podążył felczer z potrzebnemi narzędziami.
W zajeździe Żyd zauważył, że w numerze przy stajniach są do połowy otwarte drzwi i pali się światło. Zajrzawszy ostrożnie do izby, dostrzegł w niej na łóżku człowieka nieprzytomnego z twarzą czerwoną jak ogień. Człowiek ten coś mruczał, lecz leżał dość spokojnie.
Felczer zbliżył się do łóżka.
— A wa! na mózg uderzenie z pijaństwa! — Wziął chorego za puls, podumał i zabrał się do operacji.
Nie była ona zbyt łatwą. Należało bowiem choremu najprzód głowę ogolić, potem bańki postawić, potem je przeciąć i znowu postawić, ażeby krew odciągnęła od mózgu.
Zręczny Żyd, mimo lekkiego oporu ze strony pacjenta, zrobił to wszystko pokolei. Gdy już na przeciętych miejscach postawił drugi raz bańki, ukazał się we drzwiach parobek.
— No, a kiedy ta pan Chaim przyjdzie do okomona?
Żyd stanął struchlały.
— A to nie okomon? — spytał.
— Jaki ta okomon! To pan z Warsiawy, co się wczoraj upił krzyneczkę. O Jezu! — dodał — a wyśta poco jemu głowę ogolili i bańki postawili?
Pacjent poruszył się w tej chwili na łóżku, a Żyd skoczył jak opętany i znikł za drzwiami. Zostawił w numerze wszystkie swoje manatki, wpadł do domu, zaprzągł biedkę i przede dniem jeszcze wyjechał z miasta.
Wykwintny Alfons tymczasem miał sny bardzo przykre po wczorajszej hulance. Na podziw jednak obudził się wcześniej niż zwykle, czując jakiś szczególny ból głowy. Sięgnął ręką... zakrwawiona! Zerwał się i stanął przed lustrem... Wielki Boże! Jego kędziory znikły, a miejsce ich zajmują świeże ślady po bańkach!...
Pieniądze, zegarek i pierścionek — także znikły, bracia Pietraszkiewicz także, baron von Fiegel także i kupiec Gotlieb Oschuster także! Pozostał tylko piękny niegdyś Alfons ze swemi straszliwemi myślami.
Czytelniku! nie życzę Ci podobnych.
W KTÓRYM DOWIADUJEMY SIĘ RZECZY
JESZCZE DZIWNIEJSZYCH NIŻ DOTYCHCZAS.
Chyży telegraf przyniósł Paluszkiewiczowi (ojcu) wiadomość o nieszczęściach jedynaka. Przez kilka chwil stary finansista biegał po pokoju tak szybko jakby o ogolenie jego własnej głowy chodziło, poczem miał konferencją z Anielką i tego samego dnia wyjechał do mieściny.
Gdy, przybywszy na miejsce, zobaczył owiniętego szmatami Alfonsa, padł mu w objęcia i jęknął:
— Biedne dziecko! ileż nieszczęść spadło na ciebie w tak krótkim czasie...
Po upływie godziny rozmawiali już spokojniej.
— Słyszałem — mówił Alfons — że ojca przed miesiącem ten nędznik Piotr stradował. Cóż ojciec teraz robi?
— Mieszkam u Anielki — odparł pan Medard. — Poczciwe dziecko! Dała mi cudowny gabinet. Poznasz go, ponieważ będziemy w nim razem mieszkać.
— Aniela?... poczciwe dziecko?... — powtarzał zdumiony Alfons. — Wszakże ona ojcu dwa tysiące rubli wydarła!
Paluszkiewicz starszy zerwał się na równe nogi.
— Fe, Alfonsku! — wykrzyknął. — Ona wzięła to tylko, co do niej należało, a nawet mniej... Przyznam ci się zresztą, że gdyby nie uratowane przez nią pieniądze, to ten niegodziwy Piotr byłby mnie zamknął w areszcie dłużników.
Alfons kręcił głową.
— Niech jednak ojciec nie zapomina, że Aniela ma obecnie męża, jakiegoś tam stolarza, który skompromitował nazwisko Paluszkiewiczów, wdarłszy się...
Ojciec jeszcze gwałtowniej skoczył.
— Bój się Boga, Fonsiu!... jak możesz mówić coś podobnego o dzielnym i szlachetnym przemysłowcu, który uszczęśliwił twoją siostrę, a i nam wiele grzeczności zrobił?...
Alfons ruszył ramionami i odtąd milczał.
Obaj panowie Paluszkiewicze niebawem wrócili do Warszawy i osiedli w pokoiku ojca, pod opiekuńczemi skrzydłami Anieli i jej męża stolarza. Czas płynął, Alfonsowi poczęły nawet włosy odrastać, lecz mimo to wykwintny młodzieniec nie opuszczał dotychczasowego schronienia i nie ukazywał się na ulicy. Pamiętał on, że minął termin wesela z ułomną Dorotą i że stary Fitulski musiał już zamówić komornika, który przy najpierwszej sposobności pochwyci go i na Lesznie osadzi.
Pewnego dnia, gdy piękny Alfons siedział w warsztacie szwagra, przypatrując się robotom, ojcu jego wręczono list. Stary, otworzywszy go, przeczytał, co następuje:
Panie i Dobrodzieju!
Znany Mu jest zapewne nieuczciwy postępek Jego syna Alfonsa, który trzy dni bałamucił mi jedyną córkę, pozostawił ją w nieutulonych łzach, a sam przegrał i przepił w miasteczku w ciągu jednej nocy daną mu przeze mnie sumę trzech tysięcy rubli, tudzież kosztowności.
Takowy postępek mógłbym skarać więzieniem (bo wiem, że pan Alfons nic nie ma), gdyby nie biedna córka moja, która dotąd leżała u mych nóg, dokąd nie rozdarłem wekslu, załączającego się przy niniejszem.
Wzamian wymogłem na biednej córce swej, aby takowa primo: wyrzekła się płochego, a nawet złego młodzieńca, a secundo: aby mu odesłała otrzymane od niego wiersze, które się również przy niniejszem załączają.
Wyznać muszę, że konkury syna Jego za dużo mnie kosztowały, bo trzy tysiące rubli i spokój domowy. Lecz wolę to złe, niż podobnego zięcia.
Pokorny sługa
Ambroży Fitulski.
W liście istotnie znajdował się weksel Alfonsa i wiersze, jego ręką pisane. Kartka ta była zgnieciona i zabrudzona; widocznie biedna garbata dziewczyna rosiła ją łzami i okrywała pocałunkami.
Paluszkiewicz starszy rozwinął papier i czytał:
Dorota jest imię Twe,
Chocieś piękniejsza od róży;
Zraniłaś serce me,
Które Ci wiernie służy.
Więc pozwól, różo nadobna,
By motyl przy Tobie siadł...
— Nieszczęśliwy chłopiec, a ja najnieszczęśliwszy jego ojciec! — westchnął pan Medard, rzucając na podłogę piękny ten poetyczny utwór, który dzięki nieustannym konkurom jedynaka umiał już napamięć.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dalsze dzieje obu Paluszkiewiczów odkładamy do lepszych czasów.