Nikotyna Alkohol Kokaina Peyotl Morfina Eter + Appendix/Eter
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nikotyna Alkohol Kokaina Peyotl Morfina Eter + Appendix |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Towarzystwa Polskiej Macierzy Szkolnej |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Napisał Dr. Dezydery Prokopowicz.
LE CATOBLEPAS, buffle noir, avec une tête de pourceau tombant jusqu’a terre et rattachée a ses épaules par un cou mince, long et flasque comme un boyau vide. Personne, Antoine, n’a jamais vu mes yeux ou ceux qui les ont vus sont morts. Si je relevais mes paupières roses et gonflées, tout de suite ta mourrais. ANTOINE. Ah! ah!... celui-lá... a... a! Eh bien!... Si j’avais envie de les regarder, ces yeux? Mais oui, sa stupidité féroce m'attire! je tremble!... Oh! quelque chose d’irrésistible m’entraine à des profondeurs pleines d’épouvante!! |
G. Flaubert. La Tentation de St. Antoine. |
ZAPOZNAŁEM się z eterem z okazji operacji, którą mi robiono, gdy miałem 7 lat. Zasypiając, usłyszałem jakiś szczególny rytm, który zdawał się wszystko przenikać. Rytm ten usłyszałem i przy następnych eterostanach. Sądzę, iż pochodzenie jego jest następujące: eter zaostrza ogromnie słuch (stan ten trwa jeszcze kilka godzin po eteryzacji), skutkiem tego dochodzi do świadomości rytm uderzeń krwi w uszach. Zdawało mi się, że umarłem i lecę w przestrzeni międzygwiezdnej, która wyglądała, jak ciemno—niebieska tapeta, pokryta złotemi, kilkoramiennemi gwiazdkami. Wszystko drgało w tym szczególnym rytmie. Myślałem z ironją: „Oni mnie tam operują na ziemi, a nie widzą, że ja — umarłem”. Podniesiono mi na chwilę maskę z eterem: zobaczyłem mój dziecinny pokój, leżałem na stole. Pomyślałem: „umarłem, jestem w piekle, gdzie są djabły? może za moją głową?” Usiadłem, by się obejrzeć za siebie. Założono mi maskę i trzech lekarzy siłą, z trudem ułożyło mię na dziecinnym stole, który służył za stół operacyjny. Z dalszych wizji przypominam sobie niewyraźnie jakiś jakby rajski ogród. Upał. Dwoje nagich, czerwonawych, tłustych, „obfitych” ludzi opycha się winogronami. Coś tropikalnego, bogatego, zmysłowego i obrzydliwego. Po narkozie, z radosnem zdumieniem, przekonałem się, że żyję. Z uczuciem roztkliwienia i szczęścia dotykałem przedmiotów, stwierdzając że są, że są twarde i że „przecież jestem znów w rzeczywistości”.
W wieku lat 14-tu zabijanie owadów eterem podsunęło mi chęć spróbowania ponownie tego narkotyku. Napajając chustkę eterem przykładałem ją do nosa i wdychałem głęboko. Było lato. Siedziałem wśród zbóż, na osłonecznionym pagórku. Za chwilę posłyszałem ten sam rytm, wszystko pozostało takie samo, a jednak stało się jakieś inne, podobne do tego, co było wtedy. I tu nastąpiła najdziwniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek przeżyłem pod eterem i którą potem napróżno usiłowałem odnaleźć. Widziałem otaczające zboża, pagórek, słońce — ale nie ja to widziałem: jaźń znikła pozostała bezosobowa świadomość. W krótce potem stworzyłem bardzo konsekwentny logicznie system panteistyczny, gdzie ponad stanem idnywidualnej jaźni umieszczałem ponad osobowy świadomy byt.—
Odtąd eteryzowałem się coraz częściej. Maximum osiągnąłem jako uczeń 8-ej klasy. Lubiłem przechadzać się wieczorem po ponurych dzielnicach warszawskiego Powiśla z chustką pod nosem i flachą eteru w kieszeni. Eter nigdy nie dawał mi nawet śladów euforji: tylko dziwność i ponurość. W owych czasach byłem głęboko niespokojny i zrozpaczony (jak to często bywa we wczesnej młodości) i szukałem zapomnienia o sobie, o własnem nieszczęściu w nauce (studjowałem prawie bez przerwy) i w narkozie. Wytworzyła się we mnie jakby „seconde personnalité narcotique”. W normalnym stanie nasz czas układa się od czuwania do czuwania, wieczór zszywamy z rankiem, a senne marzenia — to niewyraźne marginalja; w owych czasach istniało dla mnie jeszcze drugie, ciągłe w sobie życie — pod narkozą, które od czasu do czasu dopominało się bezwzględnie o — dalszy ciąg. Podobnie kobieta „przyzwoita” nie myśli o życiu erotycznem, lub myśli z obrzydzeniem. Ale przecież od czasu do czasu wyżyć się musi. Jak? Wiedzą jej kochankowie. W zwykłym stanie pamiętałem (i pamiętam) tylko szczątki głębokich i silnych doznań narkotycznych: ale wystarczyło kilka razy głęboko wciągnąć powietrze przez chustkę nasyconą eterem — i w kilka sekund już byłem gdzieindziej, tam, odrazu odpoznawałem swój stan — i przeżywałem niejako drugi raz pewne rzeczy lub ich dalszy ciąg. —
Oto te resztki, które przechowała moja normalna świadomość: czas jest niejako zwolniony, zdaje się, że upływają niezmiernie długie okresy — a trwa to kilka lub kilkanaście sekund. Przestrzeń też olbrzymieje: most (Poniatowskiego) robił na mnie wrażenie czegoś nieskończenie wielkiego. Dzięki eterowi zacząłem rozumieć poezję symboliczną. Każda latarnia, pęknięcie płyty trotuaru, przechodzący pies, wszystko to było symbolem, koniecznością, miało nieskończenie głębokie znaczenie, było straszliwie ważne. Wszystko jest piękne i straszne; jakiś pagórek z jesiennemi drzewami, noc, zostawiły niezatarte wspomnienie niewypowiedzianej wielkości i tragicznego piękna — jak „Ulalume” Poe’go. Ta symboliczność, piękno i konieczność, to że wszystko rozwija się, jak wspaniała symfonja, przypomina doznawanie rzeczywistości w początkach schizofrenji. Wydaje się, że ma się zdolność przewidywania. Myślę: „Tam—ktoś idzie”. Odwracam się i rzeczywiście spostrzegam przechodnia. Sądzę, że daje się to objaśnić w ten sposób: słyszy się przechodnia, ale do świadomości dochodzi nie odgłos kroków, lecz tylko wynikający z tego wrażenia sąd: „Ktoś idzie”. Stąd złudzenie „proroczości”. Fontanny uczuć i myśli zalewają świadomość, zdaje się, że życie jest, jak puchar przelewający się przez brzegi. Powiedziałm wtedy do siebie: „Każda chwila jest godna Szekspira”. To znowu przychodzi tak straszliwe, niemożliwe do zapamiętania, martwe przerażenie, taka samotność „kosmiczna”, jaką przeżywa chyba tylko samobójca i o której zdaje się nikt, nigdy nie przyniósł wieści, bo znają ją tylko ci, co odchodzą. Są to stany poprzedzające omdlenie, spowodowane nadmiarem narkotyku. Pomyślałem w takiej chwili: „Gdybym mógł spamiętać to, co teraz czuję, to już nigdy nie mógłbym się śmiać”.
Myśli moje i doznania odnosiły się do metafizyki: rzeczywistość odczuwałem jako nieustanną, wytężoną walkę Boga z Nicością. Równowagę, spokój rzeczywistości widziałem jako równowagę potężnych, zmagających się ze sobą sił. Rzecz psychologicznie interesująca: w owym czasie byłem panteistą — deistą miałem stać się kilkanaście lat później — a jednak pod eterem byłem, a raczej bywałem, właśnie deistą. Mówię bywałem, gdyż niekiedy zdawało mi się, że Nicość zwyciężyła Boga. Pamiętam, że raz w takim właśnie stanie usłyszałem, jak w ubogim domku robotniczym babka uspakajała małe wnuczątko. Doznałem głębokiego wzruszenia. Myślałem: „Boga niema, życia zagrobowego niema, na tamtym świecie niema więc nagrody dla tej staruszki, ale i na tym świecie też jej nie będzie, bo nim wnuczek się odwdzięczy — babka umrze. A jednak ona go tuli. Oto prawdziwa, bezinteresowna miłość”. —
To znowu zwyciężał Bóg. Widziałem jasno Jego istnienie. Wytwarzałem jakieś oczywiste rozumowania, które tego dowodziły. Zapisałem je, odczytałem na trzeźwo — kompletna bzdura. Raz tylko napisałem niezły wiersz pod eterem:
Nie, ja nigdy, nigdy nie zapomnę,
Jakie Moce, światłe, przeogromne,
Morza Mocy drżały wokoło mnie.
— W chwili tej Bóg mówił do mnie.
Oceany słońc... otchłań słońca...
Jasność... jasność... jasność... bez końca!...
— Bo mój Bóg był wtenczas ze mną.
Pamiętam, że kiedyś przebudziłem się z omdlenia eterowego i poczułem nagle jakąś obecność, bliżej niż chmury, która opiekuje się mną i prowadzi mię przez życie. Poczułem tak wyraźnie, że upadłem na kolana, zalany łzami z okrzykiem. „Boże — jesteś!”. Sądzę, że ten intensywny dualizm: Bóg — Nicość, ich wzajemna walka, której polem zdawał się świat cały, to (być może) nic innego, jak rzutowanie na metafizykę wewnętrznych, organicznych procesów: walki mojego ciała z trucizną — eterem.
I jeszcze jedno. Dręczyła mię w owych czasach myśl, którą w ten sposób sformułował św. Bazyli Wielki: „Nie znam kobiety, ale nie jestem dziewicą”. Eter nietylko nie dawał mi ukojenia, lecz przeciwnie, myśl ta stawała się okropną nie do zniesienia pod wpływem narkotyku. Nigdy, jak wtedy, nie odczuwałem nędzy zupełnej samotności.
Gdy poznałem kobietę — intensywność doznań eterowych osłabła. Siła metafizycznych wdzierań się ku Bogu nie była tak tragiczna, momenty pełni nie były tak rozsadzające, ani też przerażenie samotności tak zupełne. Stopniowo przestawałem używać eteru: nie czując tak gwałtownej potrzeby ucieczki od siebie, nie pragnąłem tej okropnej odmiany świadomości i gdy, jako chłopiec 17-to letni, eteryzowałem się co kilka tygodni, teraz jako dorosły mężczyzna nie robiłem już tego od kilku lat i to bez specjalnego wysiłku woli.
Przedstawiłem, wedle możności, to, co pamiętam ze stanów eterowych, ich dziwność jednak wymyka się z pod opisu. No, ale wszak nie mam robić propagandy proeterowej. Przedstawię więc szkodliwość eteru, starając się wmówić ją sobie i innym z tą samą siłą przekonania, z jaką małżonkowie w chwili zawierania małżeństwa starają się wziąć na serjo przeświadczenie o tem, że chcą naprawdę i będą sobie nawzajem wierni.
Sądzę, iż jednym z głównych uroków — a zarazem jedną z najgłębszych szkód — narkotyku, nawet tak przykrego i nie dającego euforji — jak eter, (przynajmniej dla mnie) jest to, iż gwałci on niejako sanktuarjum duszy: jak świętokradca rozbija święte naczynia i wyjmuje bezbronnego Boga, którego nie powinny dotykać takie ręce i widzieć takie oczy, napawa się Jego widokiem, dotknięciem i niszczy Go: tak samo narkotyk wdziera się w głębie podświadomości, gdzie drzemią i rozwijają się jakieś myśli, jakieś stany, które dopiero znacznie później, gdy dojrzeją, mają wejść w naszą świadomość. Jest to więc coś, co przypomina też poronienie: niedojrzały, potworny jeszcze embrjon zostaje wydobyty na światło dnia. Tak było np. u mnie z deizmem. Dzięki więc narkotykowi poznajemy własne głębie, ale nie we właściwej porze, drogą gwałtu. Sądzę, iż działa to niszcząco na podświadomość i przedwcześnie odsłonięte jej twory nie rozwiną się już nigdy tak harmonijnie, jakby to miało miejsce bez interwencji narkotyku.
Ciekawe są same doznania: myśli wydają się ciekawemi tylko, dopóki się jest pod narkozą. Eter to kłamca i to na krótką metę.
Następnie podkreślam, że eter nie daje euforji, ani zapomnienia o rzeczywistych cierpieniach duszy, lecz przeciwnie — potęguje je, a potem po wytrzeźwieniu, następuje bardzo przykry »katzenjammer«.
Zauważyłem też, iż działa on fatalnie na płuca: prawie zawsze po eteryzowaniu się, miałem prędzej lub później, po upływie kilku dni—do 10-ciu, uporczywe zaziębienie z gorączką, tak że musiałem kłaść się do łóżka, nieraz na 2 tygodnie.
Wreszcie zapach eteru jest ohydny i denuncjuje on eteromana na kilka kroków i to nawet na drugi dzień po eteryzacji. A zdarza się też, że nieprzytomnym zaopiekuje się komisarjat, czy pogotowie ratunkowe i będą płukać żołądek domniemanemu »niedoszłemu« samobójcy.
Nie znam wprawdzie narkotyku dającego tak silne metafizyczne wzruszenia, lecz mijają one szybko, a opłacane są zdrowiem. W rzeczywistości takie rzeczy każą na siebie czekać, ale samotna wycieczka górska może też dać potężne metafizyczne przeżycia, które znacznie lepiej utrwalają się w świadomości od kradzionych przeżyć i wymuszonych ekstaz narkomana.