Nikotyna Alkohol Kokaina Peyotl Morfina Eter + Appendix/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Nikotyna Alkohol Kokaina Peyotl Morfina Eter + Appendix
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Towarzystwa Polskiej Macierzy Szkolnej
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MOTTO:

„Wszelako dziwne jest w tej
książce materji pomięszanie“.

Henryk Sienkiewicz

„Ogniem i mieczem“.


PRZEDMOWA

PONIEWAŻ tak zwaną „swobodną twórczością“, to jest tak zwanem „śpiewaniem ptaszka na gałęzi“, nic dla społeczeństwa i narodu zrobić nie mogłem, postanowiłem, po szeregu eksperymentów, zwierzyć się ogółowi z moich poglądów na narkotyki, zaczynając od najpospolitszego: tytoniu, a kończąc na najdziwniejszym chyba: peyotlu (któremu rezerwuję osobne miejsce), w celu choćby małego wspomożenia dobrych potęg w walce z temi najstraszniejszemi, poza wojną, nędzą i chorobami, wrogami ludzkości. Może i ta praca (z powodu pewnego tonu w sformułowaniu gorzkich prawd) potraktowana będzie humorystycznie lub negatywnie, jak moja estetyka, filozofja, sztuki sceniczne, istotne portrety, dawne kompozycje i t. p. „swobodne wytwory“. Oświadczam oficjalnie, że piszę poważnie i chcę wreszcie coś bezpośrednio pożytecznego zdziałać, a na idjotów i ludzi nieuczciwych sposobu niema, jak to w ciągu mojej dość smutnej działalności miałem sposobność przekonać się. Mówi się komuś: „jesteś głupi, ucz się, a może zmądrzejesz” — nic nie pomoże, bo człowiek głupi jest przytem zarozumiały i to, nawet jeśliby mógł przy usilnej pracy zmądrzeć, uniemożliwia mu wybrnięcie z błędnego koła. Mówi się draniowi: „to nieładnie być taką świnią, zastanów się, popraw się” — próżne gadanie: nie rozumiemy tego, że większość draniów jest świadomie właśnie draniowata — oni wiedzą o tem i nie chcą być innymi, o ile tylko mogą draniowatość tę dobrze zamaskować. „Czy można patykowi przebaczyć, że jest patykiem” — jak mówił Tadeusz Szymberski — i miał rację.
Byłem niegdyś „fighting man'em” — człowiekiem bojowym par excellence — miałem ideje i chciałem o nie walczyć — nie było gdzie i z kim. Bynajmniej nie sprzeniewierzyłem się moim idejom (Czysta Forma w malarstwie i w teatrze i reforma artystycznej krytyki), tylko przyszedłem do przekonania, że są one w każdym razie obecnie nie na czasie i że może wogóle minął dla nich ich czas. To, co twierdziłem jeszcze przed wojną, a co wyraziłem w IV-tej części książki pod tytułem „Nowe Formy w malarstwie”, że sztuka ginie, dzieje się na naszych oczach, a wobec tego czy będzie i jaka będzie krytyka artystyczna w mojem znaczeniu, to jest krytyka formalna, jest bez znaczenia. Co innego jeśli rzecz idzie o literaturę, nie jako sztukę — tam jest jeszcze coś do powiedzenia i może jeszcze się na ten temat wypowiem. Obecnie jestem stosunkowo pogodnym osobnikiem lat średnich, który o żadnych „wyczynach” w wielkim stylu już nie marzy i pragnie jako tako skończyć to życie, którego dotąd przynajmniej, mimo klęsk i niepowodzeń, nie żałuje. Co będzie to będzie. Zaznaczyć tylko muszę, że „dziełko” niniejsze będzie nosić charakter wysoce osobisty, a więc niejako pośmiertny. Nie jest to megalomanja i chęć zaprzątania swoją (nikomu dotąd niepotrzebną) osobą ludzi zajętych czem innem i daleko przyjemniejszem. Ale pisząc o moich osobistych przeżyciach nie mogę pominąć siebie. W każdym razie będzie tu podana w sposób przystępny część prawdy o mnie i to prawdy bezpośrednio dla ogółu pożytecznej.
Czemże to jest wobec potwornych plotek, które o mnie krążą. Pod tym względem, w naszem już i tak wyjątkowo plotkarskiem i lubiącem bawić się oszczerstwami społeczeństwie, spotkało mnie zdaje się wyróżnienie. Mimo całego braku megalomanji, co z całą uczciwością podkreślam, mam wrażenie, że doborem bzdur i kłamstw, jakie o mnie mówiono i mówi się jeszcze, nie każdy, przeciętnie znany u nas człowiek, poszczycić się może. Nie będę wchodził tu w przyczyny tego zjawiska, ale sądzę, że pewną rolę w wytworzeniu się niechęci ogólnej w stosunku do mnie była trudność w zgnębieniu mnie intelektualnem przez ludzi bez odpowiednich do tego kwalifikacji, a powtóre pewne niezwracanie przezemnie uwagi na opinję publiczną, przez co czyny, które u innego przeszłyby bez zwrócenia uwagi (n. p. wypicie aż trzech wódek w jakimś barze), w stosunku do mnie wywoływały niekorzystne dla mnie oburzenie, nieproporcjonalne do ich wartości. Mniejsza z tem.
A więc: zaczynam pisać dziś (6/II 1930 r.) tę książkę „na P.”, to znaczy w stanie palenia. Jutro, jak zwykle, przestaję palić — sądzę, że tym razem definitywnie, lub na czas bardzo długi — i rozdział o nikotynie będę pisał w miarę odzwyczajania się od papierosów, przyczem jest możliwość, że w środku pisania zapalę znowu, i „nie omieszkam zwierzyć się” z tego faktu przed ewentualnemi czytelnikami. Tyle razy się to zdarzało! Z nikotyną walczę już od lat 28-iu i mimo częstych okresów abstynencji (do kilku tygodni), nie zdołałem całkowicie jej przezwyciężyć. Możliwe to jest i teraz, mimo zaczęcia niniejszej pracy. Zbliża się jednak chwila, w której staje się to koniecznem, o ile nie miałbym zrezygnować z wszelkich wyższych aspiracji w stosunku do siebie samego. Detale na ten temat później. Sądzę, że ten sposób opisu, — to znaczy na NP1 [1], czyli w stanie niepalenia — będzie dość istotny, ponieważ jednocześnie pragnąc ulubionego i znienawidzonego narkotyku ostatniego chyba rzędu — (niech będą przeklęci Indjanie i ci, którzy to świństwo do nas zawlekli) — będę mógł lepiej zanalizować ogarniające nałogowego palacza pokusy i podać sposoby ich odparcia, na tle wspomnień ohydnego samopoczucia (często maskowanego przed sobą i innymi) przy powrocie do tej świńskiej, bezpłodnej i ogłupiającej trucizny. Właśnie niedawno nie paliłem aż 4 dni — (a wiadomo, że drugi dzień jest najgorszy i że 3-go zaczyna się poprawa) — aż tu „trach” i zapaliłem nanowo (zanalizuję mechanizm tego faktu później) i wszystko „fajt” od początku. Oczywiście nie wytrzymałem i zapaliłem dziś rano — poprostu żeby zobaczyć jak to tam wszystko wygląda na P. Nie żebym „znowu już tak” nie mógł wytrzymać, tylko tak sobie: jeszcze raz na świat spojrzeć z „tamtej strony” — (upadku, ogłupienia, zniechęcenia i t. p.) a potem już definitywnie „szlus”. Tak to się tłumaczy przed sobą te historje. Nie — najgorszą rzeczą jest słabość — durchhalten — a jak, o tem napiszę w rozdziałku o nikotynie. Zapaliłem — to jest ponury fakt (kogóż to właściwie obchodzi, ale chodzi o innych, o tysiące, miljony zaczadziałych, otępiałych, sflaczałych) — i piszę dalej tę przedmowę w stanie zupełnego otumanienia. Właśnie chciałem się zająć dalej moją filozoficzną pracą (bardzo ryzykowna historja i jeszcze nie wiem co z tego wyjdzie), ale okazało się to absolutnie niemożliwem: tępota, brak tego, co dr. mat. Stefan Glass nazywa „igriwost' uma”, brak możności jakiego-takiego skupienia się. To tylko zwierzenia tymczasowe — wszystko będzie opisane z „detajlami” później. Zacząłem pisać tę przedmowę z rozpaczy, nie mogąc się zabrać, z powodu zatrucia nikotyną, do czegoś lepszego, chcąc raz zacząć to „dziełko”, usprawiedliwić przed sobą własną swą egzystencję. Czy wszelka „twórczość” nie pochodzi z tych źródeł?
Wracając do opinji publicznej: byłem i jestem dotąd nałogowym palaczem, walczącym bohatersko od lat 28-iu ze straszliwem przyzwyczajeniem. Do pewnego stopnia możnaby mnie uważać w pewnych okresach za nałogowego pijaka, o ile za takiego (różne są standarty (wzorce) uzna się kogoś, kto urzyna się przeciętnie raz na tydzień, potem nie pije miesiąc, albo i więcej i który miał jedną jedyną w życiu pięciodniówkę — (à propos pewnej premjery scenicznej — okoliczność wysoce łagodząca) i do 10-ciu trzydniówek i który nigdy nie chlał wódy rano przy goleniu się. Ale nigdy nie byłem kokainistą — temu przeczę stanowczo, mimo że dla wielu perwersyjnych kretynów i to moje oświadczenie może być właśnie dowodem za, a nie przeciw [2]). O ile możnaby mnie nazwać okresowym pijakiem, „Wochensaüfer”, na przestrzeni lat 10-ciu, to proponowałbym nazwę „Quartalkokainist” w okresie trzyletnim i to z dużą przesadą. Dwa razy w życiu zażyłem kokainę na trzeźwo i zaraz postarałem się zapić to świństwo. Inne wypadki zażywania tego drogu (z czem się nigdy nie kryłem, podpisując rysunki robione w tym stanie odpowiednią marką Co) połączone były zawsze z wielkiemi „popojkami à la manière russe”. Nigdy nie byłem morfinistą, mając idiosynkrazję do tego specyfiku, (raz w życiu miałem zastrzyk minimalny i o mało nic umarłem) ani eteromanem, z powodu jakiegoś braku zaufania do eteru, mimo że używałem go parę razy w życiu: z wódką i przez wdychanie. Rysunki, owszem, były dość ciekawe i przy wdychaniu uczucie ginięcia świata i ciała, a potem „metafizycznego osamotnienia w przestrzennej pustyni”, zabawne, ale jakoś to nie przemawiało nigdy do mego przekonania. Innego zdania jest dr. Dezydery Prokopowicz, który opracuje w „dziełku” tem część eteryczną. Bohdan Filipowski, okultysta i długoletni nałogowy morfinista, zajmie się swoim ulubionym drogiem, na myśl o którym mnie robi się wprost zimno — tak straszne rzeczy przeżyłem wtedy w Petersburgu, gdy przez 4-ry godziny walczyłem ze śmiercią, wśród torsji i zamierania serca. Tak więc stanowczo odpieram zarzuty co do nałogowego używania wyżej wymienionych preparatów, przyznając się do sporadycznego używania peyotlu i meskaliny, pierwszego wyrobu dr. Rouhier, a drugiej fabrykacji wspaniałej firmy „Merck”. Również przeczę przy sposobności jakobym oddawał się homoseksualizmowi, do którego czuję wstręt najwyższy: jakobym żył płciowo z moją sjamską kotką, Schyzią, (Schizofrenją, Isottą, Sabiną, którą bardzo lubię, ale nic pozatem) i jakoby nierasowe zresztą kocięta z niej zrodzone, były do mnie podobne; jakobym miał stragan portretowy na Wystawie Poznańskiej i robił 10-ciominutowe portrety po 2 złote (czego te dranie nie wymyślą!); jakobym był blagierem i rzucał się na kobiety przy lada sposobności; jakobym uwodził mężów żonom, chodził we fraku (nigdy nie miałem fraka wogóle) na Giewont, pisał sztuki sceniczne dla kawału, nabierał i kpił i nie umiał rysować. Wszystko to są plotki wymyślone przez jakieś obskurne baby, kretynów, i idjotów, a nadewszystko przez draniów, chcących mi zaszkodzić. Odpieram te znane mi plotki i zgóry te wszystkie, które krążyć jeszcze o mnie w Zakopanem i jego przysiółkach będą. Szluss.
Jeszcze jedna rzecz: może kto pomyśleć, że piszę tę książkę dla autoreklamy. Otóż nie: będą tam opowiedziane rzeczy, które mi wcale zaszczytu nie przynoszą, a głównym celem jej jest uchronienie dalszych pokoleń od dwóch najpotworniejszych „ogłupjansów” (stupéfiants): tytoniu i alkoholu, tem groźniejszych, że są one dozwolone, a szkodliwość ich niedostatecznie jest uświadomiona. Narkotykami „białemi” wyższej marki zajmuje się dziś elita ludzkości i te nie są tak groźne — to arystokracja narkotyzmu. Niebezpieczniejsze są te szare, codzienne, demokratyczne jady, na które każdy bezkarnie pozwolić sobie może.
Metoda moja jest czysto psychologiczna. Chodzi mi o zwrócenie uwagi na skutki psychiczne trucizn tych, skutki, które każdy, nawet początkujący może już w miniaturze na sobie oglądać, na długo przedtem, nim całkowicie opanowanym zostanie. Ja nie będę przed Wami rozbijał jaj (kurzych) i wrzucał ich do spirytusu, abyście zobaczyli jak ścina się białko pod wpływem „przezroczystego płynu”, (jak to czynił za mojej pamięci ś. p. książę Giedroyć); ja nie będę Wam pokazywał w przezroczach zakopconych płuc i rozdętego serca palacza, ani zdegenerowanej wątroby pijaka, ani zanikłego, wielkości piąstki, żołądka kokainisty — „ja nie będę grał Wam pieśni smutnej o cienie, lecz dam tryumf dumny i okrutny...” i t. d. — chcę Wam ukazać drobne psychiczne przesunięcia, które w ostatecznem swem rozwinięciu dają obraz zupełnie innych niż w punkcie wyjścia osobowości, duchowo zdeformowanych, pozbawionych wszelkiego t. zw. „geistu” (słowo polskie „duch” nie oddaje tego, co niemieckie „Geist” i francuskie „ésprit” — dryg, mknik, wyskrzyk, wybłysk, wypęd i t. p.), siły twórczej i tego rozpędu w Nieznane, do którego konieczna jest odwaga i beztroska, zabijana systematycznie przez ohydny nałóg. Mnie od skutków nikotyny, od której dotąd całkowicie wyzwolić się nie zdołałem, uratowało to, że często i czasem na dość długo (kilka tygodni) przestawałem palić, tak że w sumie ½ lub ⅓ roku faktycznie nie paliłem. Oczywiście działanie takiej abstynencji par intermittence nie mogło być tak korzystne, jak wielkie ciągłe okresy wyrzeczenia się zupełnego — ale i to zrobiło swoje. Ale ci, którzy palą stale, a w 90% wypadków muszą palić coraz więcej, popełniają systematyczne duchowe samobójstwo ratami, nieznacznie, sami o tem nie wiedząc, pozbawiając każde przeżycie barw i blasków i niszcząc rzecz najcenniejszą: intelekt, za cenę przyjemności prawie żadnej. Bo czyż nałogowy palacz ma wogóle jakąś przyjemność? Tylko negatywną — zaspokojenia wstrętnej, nienaturalnej potrzeby. Tak jest podobno ze wszystkiemi narkotykami, o ile dany osobnik doprowadzi się do dostatecznie wysokiego stopnia znałogowania.
Jeśli młodzieńcowi lat 16-tu pokażecie wątrobę 40-stoletniego alkoholika, przerośniętą i zdegenerowaną, czy przestanie pić na ten widok? Nie — zbyt daleko jest od niego ten rok 40-sty, jest czemś niewyobrażalnem — wiem to z własnego doświadczenia. A zresztą każdy mówi: „E — czy będę żył o kilka lat dłużej, czy krócej, to jest „ganc wurszt und pomade” — „chodzi o tę chwilę”. A potem, jak przyjdzie te ostatnie pięć lat, których się taki nieszczęśnik lekkomyślnie wyrzekł i które mogą być mu faktycznie odjęte, to na głowie staje taki, aby przedłużyć to życie którego w większej ilości wypadków przedłużać już nie warto. Żyje potem taki osobnik po własnej istotnej śmierci, zidjociały, wewnętrznie a często i zewnętrznie zniedołężniały, niezdolny do wydatnej pracy, zhipokondryczały, liczący tylko puls co pięć minut i zażywający tony lekarstw, które nie mogą już odrodzić zdegenerowanych komórek. Trzeba ukazać skutki psychiczne doraźne, których powolnego postępu („schleichender Vorgang” — brrr! Strach!) nie każdy może zaobserwować, a szczególniej ten, co używa danego narkotyku stale, bez przerwy. Wyższe narkotyki dają wściekłe reakcje — zaraz widać ich szkodliwość. Chęć pokonania tych reakcji, a nie pragnienie pozytywnych skutków, jest często przyczyną popadania ludzi w nałogi. Nikotyna nie daje wyraźnej „glątwy” („katzenjammer”) i tem jest niebezpieczniejsza dla ogółu. Oddać się kokainie czy morfinie bez zastrzeżeń, mogą w większości wypadków tylko osobniki już jakby predysponowane, degeneraci i tak nie wiele co warci. Tytoń zaczadza, a alkohol spala powoli najlepsze czasem mózgi. Są tacy, co mówią: „Palę i piję, nic mi to nie szkodzi i doskonale się czuję” — oczywiście do czasu. Całe masy drobnych niedomagań psycho-fizycznych kumulują się powoli, ażeby potem nagle wybuchnąć w postaci zupełnie określonej choroby psychicznej, lub fizycznej. Ale pomyśl, o Osobniku nieszczęsny, jakbyś świetnie się czuł, gdybyś tego wcale nie robił, jeśli organizm Twój jest tak silny, że nawet przy ciągłem zatruwaniu go może jeszcze znośnie funkcjonować. Jakimbyś był, gdybyś tego nie robił, nie dowiesz się nigdy. Szkody tej niepodobna zmierzyć i ocenić. Wiedzą o niej trochę ci, którzy przestawali i zaczynali znowu. Cóżbym ja dał, żeby odwrócić te 28 lat palenia i to z przerwami. A dziś kiedy mi to szkodzi stokroć więcej niż wtedy, gdy miałem lat 18, jest mi również stokroć trudniej rzucić wstrętny nałóg, niż za „dobrych dawnych czasów”. A cóż musi się dziać z prawdziwymi alkoholikami i kokainistami, do jakich zaliczyć się, mimo wielkiej chęci moich „wrogów”, nie mogę — strach pomyśleć.
Tak więc zaczynamy: jutro jest bal, urzynam się i pojutrze koniec. Daleko łatwiej rozprawić się z nikotyną na tle lekkiej choćby „glątewki” poalkoholowej.

7/II 1930 r.



NIKOTYNA

LEW Tołstoj twierdził podobno, że człowiek, który nigdy w życiu swem nie zapalił papierosa, niezdolnym jest do prawdziwej zbrodni w całem znaczeniu tego słowa. Jest w tem zdaniu pewna przesada, bo wiadomo że n. p. w Europie choćby, na długo przed wprowadzeniem tytoniu, ludzie mordowali się niezgorzej. Może dopomagał im w tem alkohol — czort wie — nie mojem zadaniem jest pisać historję narkotyków całego świata. Zresztą — kiedyś nie było też alkoholu. Ale jak tylko daleko sięgnie się w dzieje ludzkie, zawsze na jakieś „omany narkotyczne“ natrafić można. Widocznie świadomość, doprowadzona do pewnego stopnia wyostrzenia, nie mogła wprost znieść samej siebie wśród metafizycznej potworności Istnienia i czemś musiała łagodzić swą własną perspikację. Używanie narkotyków połączone było zawsze z obrzędami religijnemi, było częścią integralną różnych kultów. Religja i sztuka też były przecież kiedyś zasłonami dla zbyt okropnie jaskrawo świecącej z czarnej otchłani Bytu, Wiecznej Tajemnicy. Dopiero począwszy od Grecji rozpoczyna się pojęciowa walka z tajemnicą tą — walka, która musi skończyć się oczywiście porażką. My żyjemy w epoce wielkiego przełomu. Wszystkie elementy przeszłości i zarysowującej się przyszłości są w naszych czasach pomięszane. Sądzę, że na tle społecznego uspokojenia, do którego zdążamy, zbliża się czas końca wszelkich omanów, a z nim także końca narkotyków. Dzisiejsza klęska narkomanji jest też ich ostatnim przedśmiertnym podrygiem, na tle pomięszania przeszłości z przyszłością. Ponieważ lepiej jest aby coś już zgangrenowanego i niezdolnego do życia odpadło prędzej, chcemy niniejszą pracą przyczynić się do przyspieszenia tego procesu. Co dawniej było na miejscu, było czemś twórczem, dziś może być balastem, utrudniającym skonsolidowanie się przyszłego ustroju ludzkości. Do takich balastów należą bezwzględnie narkotyki, jakkolwiek rola niektórych (nikotyny i alkoholu) może wydawać się pewnym ludziom narazie społecznie dodatnią. Mimo przesady w rzekomem zdaniu Tołstoja, twierdzę, że nikotyna może być doskonałym wstępem do alkoholizmu i wszelakiego omamienia: stwarza pewien typ mechanizmu psychicznego, który daje się zastosować do każdego innego nałogu. Człowiek palący znajduje się już na tej równi pochylej, z której w dowolną przepaść stoczyć się można, a na dnie której może znaleźć się i zbrodnia, nawet jeśli ku niej żadnych specjalnych predyspozycji nie było. Mało jest notorycznych pijaków, którzyby wcale nie palili. Pod pojęciem prawdziwego pijaka, rozumiem kogoś stale, codziennie używającego alkoholu do końca życia — chyba jeśli strach przed śmiercią zabronił mu już w ostatniej nieomal chwili przed wypełnieniem się jego życia, używać zabójczego płynu i przedłużyć trochę w ten sposób zmarnowane wogóle istnienie. Ludzie nie palący, a pijący, co jak twierdzę rzadko stosunkowo się zdarza, przestają zwykle pić wporę, przed czasem krytycznym, mniej więcej koło czterdziestki i są w stanie dokończyć swych istnień we względnej jasności ducha. Przykładem klasycznym tego typu jest Boy, który przecie pisał kiedyś hymny pochwalne na cześć alkoholu, a teraz używa go czasem jedynie, w wypadkach prawdziwie wielkich uroczystości. Dlatego wydajność jego nie słabnie i ma on możność rozwoju wewnętrznego aż do końca dni swoich.
Jest w człowieku pewne nienasycenie istnieniem samem, nienasycenie pierwotne, związane z samym faktem koniecznym istnienia osobowości, które nazywam metafizycznem i które, o ile nie jest zabite nasycaniem nadmiernem uczuć życiowych, pracą, wykonywaniem władzy, twórczością i t. p. może być złagodzone jedynie przy pomocy narkotyków. „Für elende Müssiggänger ist Opium geschaffen” — powiedział zdaje się ktoś. Pozorna sprzeczność tego twierdzenia z następnemi wywodami na temat „społeczności” nikotyny i alkoholu (o ile są używane w dawkach nie przekraczających pewnych granic) w związku ze społeczną mechanizacją, będzie wyjaśniona w dalszym ciągu. Wogóle dzielę narkotyki na pozornie społeczne i wyraźnie a-społeczne ale — o tem później. Otóż nienasycenie to, o którem była mowa wyżej, a które polega na ograniczoności każdego indywiduum w Czasie i Przestrzeni i na przeciwstawieniu się jego nieskończonej całości Istnienia, nazwałem kiedyś uczuciem metafizycznem. Występuje ono w najrozmaitszych związkach z innemi stanami i uczuciami, tworząc różne z niemi amalgamaty a opiera się o bezpośrednio daną jedność naszego „ja”, naszej osobowości. Może ono być jako takie motorem różnych działań i może nadawać specjalne zabarwienie czynnościom, nie będącym bezpośrednim jego przejawem. Jeśli dominuje w psychice danego osobnika, jest przyczyną twórczości religijnej, artystycznej, lub filozoficznej. Jeśli jest tylko podrzędną składową całości danej psychiki, może być powodem umetafizycznienia dowolnych sfer działalności odpowiedniego osobnika, lub nadawać tylko specyficzny charakter jego przeżyciom wewnętrznym. Nie będę tu przedstawiał w skrócie moich poglądów filozoficznych i estetycznych. Ostatnie znalazły wyraz w książkach już wydanych: „Nowe Formy w malarstwie”, „Szkice estetyczne” i „Teatr”. Co do filozofji, możliwem jest, że ogłoszę niedługo podstawową moją pracę na ten temat. Narazie wystarczą może powyższe wyjaśnienia. Otóż twierdzę, że wszystkie narkotyki, tak „społeczne”, w początkowych i w małych dawkach jak i a-społeczne, nasycają do pewnego stopnia, wynikające z samej istoty Bytu, to znaczy z ograniczenia indywiduum: nienasycenie i tęsknotę, aby w dalszem działaniu przytępić te stany i zabić je zupełnie. Podobnie działają: religja, sztuka i filozofja, które początkowo wyrażają na różne sposoby metafizyczny niepokój, łagodząc zasłonami: konstrukcji i uporządkowania uczuć metafizycznych w kultach, konstrukcji form artystycznych w sztuce i systemów pojęciowych w filozofji okropność samotności indywiduum w bezsensownym Bycie, następnie, w związku z uspokojeniem społecznem, degenerują się i zanikają, w miarę zanikania samego niepokoju, do czego same się przyczyniły.
Jeszcze jedna kwestja: kiedyś Debora Vogel (dr. phil. i poetka) zarzuciła mi pewną niekonsekwencję w teorji historycznego rozwoju form artystycznych, w związku z mojem twierdzeniem, że uczucie metafizyczne, zdefinjowane wyżej, przeszedłszy punkt maksymalnego natężenia swego wyrazu, zaczyna w miarę uspołeczniania się ludzkości maleć, dążąc w granicy do zera. Dowodziłem tego na fakcie upadku religji, kończenia się filozofji w impasie negatywnego określenia granic poznania i rozwydrzenia nieprzekraczalnego form artystycznych. „Jakże więc zanik wyrażanej treści, jednej i tej samej w całej sztuce, t. j. poczucia jedności w wielości samej w sobie — spytała perfidnie Debora — pogodzić z rozwydrzeniem wyrazu”? Może nie dosłownie cytuję Jej słowa, ale coś takiego „rzekła”. Na to „odparłem” surowo: Zarzut niesłuszny. Dawniej ludzie byli duchowo zdrowsi, mniej przyspieszeni życiem. Siły duchowe indywidualne mniej więcej pozostają te same, a siła społeczna rośnie, wymagając coraz większego natężenia ze strony indywiduów, które nie mogą nadążyć stawianym wymaganiom standaru pracy i wysiłku. Społeczeństwo pod każdym względem przerastać zaczyna zdolności swoich elementów, co do wypełniania funkcji, które na nie nakłada. W sferze sztuki dawniejsi twórcy długo żarli materjał, długo go trawili i długo dojrzewały owoce ich pracy. Artyści przeżywali siebie w tworzeniu form spokojnych i wielkich, a widzowie i słuchacze mogli doznawać mocnych artystycznych wrażeń od dzieł prostych i pozbawionych elementu perwersji, t. j. tworzenia harmonijnych całości z części, jako takich w swem działaniu, nieprzyjemnych. Dziś, kiedy uczucia podstawowe dla sztuki, związane z poczuciem jedności i jedyności „ja”, zanikają, artysta, aby wydrzeć z siebie moment metafizycznego zachwytu, musi spiętrzyć daleko potężniejsze środki wyrazu. Widz, czy słuchacz, mając mały zapas uczuć tych do przeżycia, może doznać wyładowania jedynie pod wpływem dzieł, szarpiących mu z dostateczną siłą nerwy. Do tego dołącza się kwestja zblazowania i wyczerpania środków artystycznych w miarę rozwoju sztuki, które już teraz dokładnie się przed nami zarysowuje. Dawniej artysta wyprzedzał mało swoją epokę, różnił się od poprzedników swych minimalnemi, w porównaniu do dzisiejszych czasów, zmianami koncepcji ogólnej i związanemi z nią deformacjami rzeczywistości i uczuć. W miarę uspołeczniania się ludzkości, postępującej mechanizacji i przyspieszenia życia, artysta właśnie, jako ten osobnik wyspecjalizowany w kierunku bezpośredniego wyrażenia metafizycznych uczuć, musiał pod względem form ich wyrazu, oddalić się od społecznego podłoża, którego pod względem życiowym jest funkcją. Stąd pochodzi wzrastający rozdźwięk między prawdziwymi artystami, a organizującem się w formy przyszłości społeczeństwem i ograniczenie istotnego zrozumienia ich dzieł do małych grup zanikających osobników dawnego typu. Sądzę, że jasnem jest dlaczego zanik uczuć metafizycznych prowadzi do rozwydrzenia form artystycznych, które jest końcem sztuki wogóle na naszej planecie. Ale dość o tem — nie brnijmy w zapomniane i nikomu niepotrzebne już teorje artystyczne. Otóż narkotyki z początku zastępują pewnym nielicznym osobnikom sztukę, religję i filozofję — (mówię oczywiście o zdeklarowanych nałogowcach jadów wyższego rzędu) — a następnie wyjaławiają ich pod tym względem spotęgowanego przeżywania ich osobowości zupełnie, niszczą ich kompletnie pod każdym względem, odgraniczając od społeczeństwa, zamykając w ich własnym niedostępnym świecie obłędnych przeżyć i deformując poczucie ich rzeczywistości do granic, poza któremi wszelkie porozumienie ich z normalnymi ludźmi staje się niemożliwe. Inaczej rzecz się ma z alkoholem w małych dawkach i nikotyną. Jady te przytępiają zdenerwowanego współczesnego człowieka powoli, niszcząc w nim również osobowość, ale nie rujnując w ten sposób, aby niezdolnym był do spełnienia mechanicznych funkcji w dzisiejszem społeczeństwie. Europa na tle jej starej kultury i zdegenerowanej ludności, możeby nie zniosła zaprowadzonej odrazu prohibicji alkoholowo-tytuniowej, na tle niewspółmierności życia z dogasającemi uczuciami metafizycznemi, które jednak przeszkadzają, jak mały kamyk zabłąkany w tryby precyzyjnej maszyny. Ale małe początkowe dawki tytoniu i alkoholu, uspakajające w pierwszych fazach nałogu rozszarpane nerwy europejczyków, muszą wzrastać, a przytem wzrasta ciągle zupełnie niepotrzebnie ilość konsumentów w następnych pokoleniach, które przy odpowiedniej tresurze, mogłyby się zupełnie inaczej uspokoić. Starsi zatruwają się coraz bardziej, czyniąc się przedwcześnie niezdolnymi do pracy, a młodzi za ich przykładem coraz wcześniej zaczynają pić i palić, przez co zatraca się nawet uspakajające znaczenie tytoniu i alkoholu, a czas kryzysu, to jest czas w którym trucizny te zaczynają działać a-społecznie, przesuwa się w kierunku początku życia — następuje systematyczne skrócenie okresu wydajności ludzkiej i przedwczesne zużycie najzdolniejszych jednostek, jako obdarzonych subtelniejszemi systemami nerwowemi. Skutki ujemne niedługo przeważać będą nad dodatniemi, a wtedy będzie już pod pewnemi względami zapóźno — im dalej w przyszłość, tem gwałtowniejszy będzie szok reakcji, w razie gwałtownej prohibicji, która okaże się czy prędzej czy później konieczną. Wydaje mi się, że ludzie kierujący, zaślepieni w jednym kierunku: ekonomicznym, nie zdają sobie sprawy z wagi zagadnień, psychicznych dotyczących poszczególnych osobników, których scałkowanie daje wysokie współczynniki w ogólnej sumie społecznej. Społeczeństwo kokainistów byłoby czemś wręcz potwornem — o tem wie każdy. Ale nie każdy jest w stanie pojąć, że w stosunku do tego, jakiem byłoby społeczeństwo abstynentów narkotycznych, naród palaczy i umiarkowanych alkoholików jest proporcjonalnie również czemś strasznem. A w takich narodach obecnie żyjemy, jesteśmy ich elementami, nie wiedząc, w jak okropnej atmosferze przebywamy i jacy sami jesteśmy.
Na gwałtowne zaprowadzenie abstynencji mogą sobie pozwolić kraje względnie młode, których obywatele nie mają za sobą starej kultury i nerwów tak starganych, jak ludzie powojennej Europy. Trzeba też brać pod uwagę stopień alkoholizacji i nikotynizacji danego kraju. U nas zdaje się on wzrastać z każdą chwilą i dlatego sytuacja nasza jest groźna. Twierdzę, że ogólna walka z tytoniem i alkoholem powinna przejść krótki (n. p. 10-cioletni) okres systematycznych ograniczeń, poczem we wszystkich krajach Europy, bez względu na związane z tem kwestje ekonomiczne, powinna nastąpić absolutna prohibicja tych dwóch straszliwych „assommoir'ów”, a zawikłania i straty stąd wynikłe zrekompensują się w bardzo krótkim czasie w związku ze zdrowiem psychicznem i wydajnością pracy obywateli. W stosunku do beznadziejnych nałogowców, to jest takich, którym w razie zaprzestania grozi śmierć, możnaby zastosować system rejestracji i wydzielanych porcji, który podcina odrazu kontrabandę. Systemem tym wytępili podobno Amerykanie kokainizm w pewnych stanach, a Japończycy opiumizm na Formozie. A zresztą nie moją jest rzeczą obmyślanie środków technicznych wykonania tego planu — ja ograniczam się do psychologji.
A więc nikotyna i jej ścisły pomocnik: czad węglowy (CO). Któż z palących nie zna cudownych i przykrych skutków pierwszych papierosów. Początek palenia przypada zwykle na okres „pierwszych miłości”, tak zwanych „weltszmerców” czyli poprostu mniej lub więcej uświadomionych przeżyć metafizycznych, wogóle w czasie pierwszej konsolidacji indywidualności w stanie embrjonalnym, w której to epoce ludzkiego życia formują się charaktery na cały jego ciąg dalszy. Zasadniczem działaniem papierosów w tej epoce jest przytłumienie bezprzedmiotowej rozpaczy, a nawet złagodzenie różnych objektywnych przykrości życiowych. Poza nieprzyjemnościami w rodzaju bólu głowy, mdłości (a nawet torsji) i niesmaku, stan psychiczny ulega przesunięciu od złości w kierunku niepozbawionej uroku, a nawet przyjemnej melancholji, przyczem występuje pewne intelektualne podniecenie i pozorna jasność myśli, połączona z łatwością pracy. I to jest prawie wszystko czego można od papierosów oczekiwać. Działanie tego rodzaju trwa bardzo krótko — u niektórych parę miesięcy zaledwie — poczem zaczynają występować skutki ujemne, które przemaga się przy pomocy wzmożonych dawek jadu. Gdyby ci, którzy zamiast starać się wysiłkiem woli zmienić swój nastrój wewnętrzny i złagodzić okropność świata przez opanowanie rzeczywistości kawałek za kawałkiem, wiedzieli co tracą na dalszych dystansach przez wymignięcie się z problemu przy pomocy użycia tytoniu, przeraziliby się i rzucili natychmiast nałóg w stanie jeszcze zalążkowym. Ocenić potworne zmiany, zachodzące nieznacznie w strukturze psychicznej pod wpływem palenia, mogą tylko ci, którzy nigdy nie palili w sposób ciągły i często przerywali to psycho-fizyczne świństwo, walcząc przynajmniej w ten sposób przeciw systematycznemu, zbyt prędkiemu podnoszeniu codziennej dawki ogłupiającego dymu. Jednak już w pierwszych stadjach palenia występuje zjawisko pewnej samoobrony organizmu, jako symptom poczucia upadku po każdem tytoniowem nadużyciu. Początkujący palacz zawsze ma wrażenie, że pali wyjątkowo, w związku ze specjalnemi okolicznościami, dla pewnych chwilowych celów, ale broń Boże nie ma zamiaru stosować tego niecnego precederu na stałe. Zanim tytoń stanie się nieznacznie potrzebą każdej chwili dnia, używany bywa tylko w związku ze zdarzeniami, wybijającemi się ponad codzienną szarą rzeczywistość: jakiś wieczór towarzyski, wytężająca umysł dyskusja, sytuacja, której spotęgowanie uroku wydaje się w danej chwili ważniejsze od zdrowia na całe życie, konieczność terminowego wykonania jakiejś pracy — wszystko to są rzeczy, dla których warto pozornie poświęcić dobre samopoczucie nazajutrz, brak fizycznego i duchowego wstrętu do siebie i niesmaku, a głównie sprawność władz umysłowych. Ale nadewszystko nie zdaje sobie sprawy taki lekkomyślnik, że każde poddanie się zabójczej djalektyce narkotyku zacieśnia mu pętlę na szyji, utrudniając wybrnięcie z matni, w którą często przez snobizm, tanie szukanie nowych wrażeń i całkiem prostą głupotę nierozważnie popadł.
Piszę obecnie na „P”, po kilkudniowem „NP” i dlatego tak jasno widzę całą ohydę tego zjawiska: pozytywnie nie daje mi to absolutnie nic, jak i większości palaczy, poza czysto zewnętrzną przyjemnością: zaspokojenia mizernych apetycików smakowo-węchowo-dotykowych. Wartość objektywna dokonanej pod wpływem palenia pracy, poza złudną szybkością wykonania, będzie bezwzględnie niższa, jeżeli się weźmie pod uwagę wysiłek, który trzeba w nią włożyć w celu definitywnego wykończenia. Bo nigdy praca palacza nie jest doskonałą odrazu: musi on potem długo i mozolnie „pipczyć” i poprawiać swoje dzieła, zamiast żeby odrazu wyrzucić je z siebie w idealnej postaci, odpowiadającej pierwotnemu pomysłowi. I to stosuje się nietylko do wytworów umysłowych, ale do wszelkiej wytwórczości wogóle. Tylko w pewnych dziedzinach trudniej to sprawdzić: jest się miernym szewcem, czy krawcem i koniec. Nie wie się, że to nadużycie tytoniu zatrzymało rozwój wewnętrzny i uniemożliwiło postęp techniczny. Miałem sposobność zaobserwować to dobrze na malarstwie, które łączy problem jasności umysłowej z problemem sprawności technicznej. Na większych okresach teza moja bezwzględnie jest sprawdzalna. Tylko nie każdy ma w kierunku tym doświadczenie i dostateczną zdolność introspekcji (samoobserwacji), a nadewszystko dobrej woli. I tak jakoś to będzie — mówi się i brnie się niepostrzeżenie w otchłań postępowego upadku.
Ale z początku nie jest tak źle, dopóki nie osiągnięty został punkt, w którym szkodliwość powiększenia dawki zaczyna rosnąć w postępie geometrycznym. Coraz większa ilość narkotyku przestaje wkrótce działać jako „doping” — zaczyna się prawdziwa tragedja: już nic z siebie więcej nie można wydobyć, choćby się wypaliło 150 papierosów na dzień. Może ktoś wogóle nie umie z siebie nic wydobyć — to inna kwestja. Ale twierdzę, że na 100 wypadków takich u ludzi palących będzie 90, których przyczyną jest zatrucie nikotyną i tlenkiem węgla, którego na tle niezupełnego spalania się tytoniu i papieru, dużo musi być w dymie papierosowym. Ogłupienie i otępienie wzrasta z każdem zaciągnięciem się zabójczym dymem, a jednocześnie potęguje się niepokój. Najgorsze są uczucia sprzeczne: tytoń dostarcza właśnie najgorszą taką parę: powierzchownego podniecenia i niemożności zużytkowania go z powodu paraliżu wyższych centrów. Czuję to doskonale pisząc te słowa i w miarę jak będę dalej pisał systematycznie każdego dnia „na NP”, każdy z czytelników odczuje tę zmianę. A jeśli nie? To byłoby okropne — dowodziłoby, że zbyt już długo paliłem i że odzwyczajenie się bez wybitnie ujemnych skutków w samym początku abstynencji jest niemożliwe. Nie, po trzykroć nie — chodzi tylko o czas. Ale oczywiście jeżeli ktoś zacznie przestawać palić pod sam koniec życia, kiedy pod wpływem ciągłego palenia bez przerwy doszedł już do dawek zbyt wielkich, dla takiego niema już nadziei i lepiej żeby skończył w ogłupieniu, nie pozwalającem mu przynajmniej widzieć jego upadku z całą jasnością. To są właśnie okazy dla regestracji — brzydkie słowo i lepiej go w czyn nie wprowadzać. Mam wrażenie, że fakt iż u nas, w Rosji i na Bałkanach tak zwani „wielcy starcy” są taką rzadkością, ma swoje źródło w paleniu z zaciąganiem się. Ludzie u nas, passez moi l'expression grotesque, „wyprztykują się” przedwcześnie, tak w życiu, jak i w literaturze — powtarzają się conajwyżej w coraz gorszych wydaniach. Ale to zjawisko, żeby ktoś w pełni mądrości i środków, tak życiowych jak artystycznych, dokonał jako przemądrzały starzec swych największych dzieł i czynów, to się spotyka w wyżej wspomnianych krajach rzadko. Przypisuję to bardziej działaniu palenia, niż pijaństwu. Alkohol spala przynajmniej prędko swoje ofiary, niekiedy w sposób twórczy, przy bardzo szybkiem potęgowaniu dawek. Zanikotynizowane „żywe trupy” błąkają się czasem bezpłodnie bardzo długo, żyjąc tylko wspomnieniami dawnych dobrych czasów i sławą przeszłości, ale nie tworzą przeważnie nic. Niemcy palą po większej części cygara, a cygarami rzadko kto się zaciąga, to jest wciąga dym do płuc, gdzie na wielkiej przestrzeni chłonnej, resorbuje się olbrzymia część jadów w nim zawartych. Ilość nikotyny, którą wchłania błona śluzowa gardła i nosa, a przez ślinę żołądek, jest znikomo mała w porównaniu do ilości, którą mogą pochłonąć płuca. Francuzi przeważnie nie zaciągają się wcale — zanikotynizowany Francuz należy do wyjątków. Chociaż trzeba przyznać, że ilość zaciągających się ludzi wzrosła po wojnie i w krajach zachodnich. Anglicy ratują się fajką, przez co może więcej trucizny wchodzi im ze śliną do żołądków, ale zaciągających się t. zw. „synów Albionu” jest stosunkowo mało. My, Rosjanie i Bałkańczycy wszelkich rodzajów, nie mówiąc już o prawdziwym Wschodzie, wciągamy świński dym aż do pępków i zatruwamy się o jakie 80% więcej niż ludzie Zachodu. U nas przeważnie człowiek lat 50-ciu jest skończony. Ocalili się ci, którzy albo nie palili wcale (Boy n. p.), albo jak Żeromski i mój Ojciec, którzy przestali w porę palić w związku z chorobą płuc. I niech nie gadają optymiści, że „nam to nic nie szkodzi, my możemy sobie na to pozwolić”. Powtarzam: kto nigdy nie przestawał palić na czas dłuższy, nie wie kim mógłby być, gdyby nie palił wogóle wcale, lub przestał zupełnie przed ostatecznem zagłupieniem się i dezorganizacją woli. Wiadomo, że przeważna część palaczy musi w pewnym okresie zacząć pić, albo używać w dużych ilościach kawy, lub herbaty. Wyjątki stanowią ludzie, którzy zmechanizowali się w jakiejś bezmyślnej robocie i nie mają już w stosunku do siebie żadnych wymagań. Alkohol bowiem jak i kofeina (teina okazała się poprostu kofeiną) są najlepszemi antydotami na nikotynowe zagłupienie i mogą w pewnych granicach skompensować gnuśne uśpienie kory mózgowej, zaczadzonej tytuniowym dymem. W ten sposób dochodzi się też do nałogowego alkoholizmu i kofeinizmu, które mają też swój kres dopingu i muszą doprowadzić do zjełopienia i rozkładu cielesnej karkasy. Można jeszcze pobudzić takiego osobnika do nagłych wyładowań w wypadkach wyjątkowych, ale jego codzienne „rendement” zmniejsza się przy używaniu tych odtrutek z przerażającą wprost szybkością. Kofeina specjalnie zmusza do daleko szybszego przyrostu dawek, niż alkohol i nikotyna.
Jeśli chodzi o prawdziwą przyjemność palenia, mają ją tylko palacze początkujący, albo ci, którzy na skutek rzadkiej niezmiernie specyficznej właściwości, niezdolności do przyzwyczajenia się do nikotyny, zachowali pierwotną świeżość wrażeń, ograniczywszy się do kilku, lub kilkunastu conajwyżej papierosów dziennie. Prawdziwy nałogowiec, a takich wśród palaczy jest olbrzymia większość, pali jednego papierosa za drugim, zabijając natychmiast najlżejszą występującą potrzebę. Jest to czysto negatywna i niegodna człowieka przyjemność, polegająca na usuwaniu najmniejszej przykrości, zamiast jej prawdziwego przezwyciężenia. W ten sposób powstaje właśnie ogólny psychiczny mechanizm, który z przyzwyczajenia do każdego zadania z konieczności zastosować się daje: zamiast ataku wprost, obejście i wymiganie się z trudności raczej, niż ich pokonanie. Doprowadza to do zaniku woli i stwarza gotowy typ reakcji w stosunku do innych podniet, prowadząc też tą drogą do alkoholizmu i wyższych „białych obłędów”. Każdą trudność życiową przezwycięża się, na podstawie pierwszych doświadczeń dodatniego podniecenia, coraz większą ilością papierosów, cygar, czy fajek, aż w końcu osiąga się ten punkt graniczny, od którego począwszy żadna dawka już nie wystarcza i trzeba sięgnąć po inny środek, albo też zadowolnić się niedoskonałem rozwiązaniem danego problemu, czy niezupełnem przezwyciężeniem nadarzającej się trudności, bo do prawdziwego wysiłku woli i twórczości „z niczego”, jedynej istotnej, znałogowany do ciągłego przenoszenia trudności na zewnątrz, do liczenia na coś poza nim się znajdującego, osobnik ten nie jest już zdolny. Zwykle początkujący palacze nie palą rano, oszczędzając najlepsze godziny dnia. Niektórzy zaczynają popołudniu, po pierwszem obfitszem jedzeniu. Inni palą pierwsze papierosy dopiero wieczorem, kiedy zmęczony aparat odbiorczy, nie jest w stanie samodzielnie przyjmować wrażeń i kiedy bez sztucznego podniecenia nie jest się zdolnym do odczuwania radości życia i do istotnego przeżycia nadarzających się przyjemności. Zamiast poprostu pójść spać i odpocząć, ma się potrzebę użycia jeszcze czegoś po całodziennej pracy, do której zmusza wytężone, wypięte do ostatnich granic nasze współczesne życie. Wtedy rozpoczyna się życie z kapitału. Ale czas palenia ma zdolność szybkiego rozciągania się od wieczorów ku popołudniom i porankom. Potem obejmuje ranek od pierwszego śniadania, a następnie przychodzi palenie naczczo, a nawet w nocy, w przerwach od snu i mamy do czynienia z osobnikiem, który szybko zdąża do zupełnego otępienia, zatracając w niem powoli poczucie tego kim był, kim miał zostać i do czego był zdolny kiedyś, zanim zaczęły go „omamiać kłęby pozornie rozkosznego dymu”. Nawet bardzo zaawansowany palacz budzi się względnie czysty i zdrów, pod wpływem nocnej przerwy. Kto nie przestawał nigdy palić, nie wie jak cudownem jest dalsze przedłużenie tego stanu, aż do chwili wspaniałego zwycięstwa nad nałogiem, kiedy praca zaczyna iść lepiej niż w stanie zanarkotyzowania, kiedy wzmaga się wydajność, a stan bezpłodnego zdenerwowania, objawiającego się w niespokojnych ruchach, błędnie latających spojrzeniach i drgawkach niepewnych rąk, ustępuje miejsca poczuciu, kierowanej czystą wolą, siły. Tak — tak budzi się normalny palacz, o ile nie jest przytem ciężkim neurastenikiem, dla którego początek codziennego dnia jest wogóle czemś przykrem i trudnem. Wtedy marzy o pierwszym papierosie, jako o czemś, co dopiero ma nadać pierwotną wartość zaczynającemu się porankowi. A potem z tumanem we łbie brnie już w ten codzienny dzień z rezygnacją kogoś, który wpadł w zębate tryby maszyny, aby dopiero pod wieczór przekonać się, że wogóle „żyć można”. Ale nawet jeśli mamy do czynienia z tym wypadkiem najgorszym, to stany porannego przygnębienia dają się przy odpowiednim reżymie skrócić z 2—3 godzin na dwie lub trzy minuty. Tylko broń Boże mając takie usposobienie nie należy palić, bo ranna depresja zabita nikotyną, podnosi znowu głowę koło południa i trwa nieraz aż do późnego popołudnia, aby zmienić się we wzrastające podwieczorne podniecenie i „szał nocny” uniemożliwiający wczesne zaśnięcie, co powoduje wzmożoną dawkę tytoniu. W ten sposób zmienia się drobne, chwilowe niedomagania w poważną psychozę, obejmującą cały dzień, a nawet dobę i potęgującą się z latami w zupełną niezdolność do normalnego życia. Najbardziej podatnymi do takiego zaćmienia sobie istnienia są typy schizoidalne, fizyczni astenicy. Ale nawet notoryczni pyknicy przez działanie narkotyków ulegają „schizoidalnemu przesunięciu”, albo w razie pomieszania materjału w danych osobnikach, ich schizoidalna komponenta ulega znacznemu spotęgowaniu. Pyknicy są mniej podatni wogóle na działanie wszelkich jadów, ale i oni zbaczają pod ich wpływem daleko od drogi, przepisanej im przez ich psychiczną strukturę. Oni też tracą szalone ilości energji na przeciwdziałanie narkotykom, mimo że pozornie odhamowują się pod ich wpływem i są niby zdolni do jakichś nadzwyczajnych schizoidalnych czynów: do fanatyzmu w wierze, twórczości artystycznej formalnej i do tworzenia metafizycznych koncepcji. To wszystko jest blaga: pyknicy muszą być na swoich miejscach, a schizoidy na swoich. Schizofrenja dla schizofreników — zasada Monroe w psychologji i psychjatrji.
Ciekawym jest fakt, że palacz palący naczczo, co specjalnie szkodliwe jest na serce, żołądek i system nerwowy, mniej odczuwa doraźne złe działanie pierwszego papierosa, niż mniej namiętny nałogowiec, zapalający poraz pierwszy po śniadaniu. Może zanadto zajęty jest przyjemną obserwacją chwilowego zniknięcia przykrego stanu, w którym się obudził. Ale już następnych parę papierosów daje mu poznać w miniaturze to, co się będzie w nim potęgować przez cały dzień, a następnie z dnia na dzień przez całe dalsze życie. Nienaturalne podniecenie wzrasta do południa. Jeszcze umycie się (i to porządne! — o czem mowa będzie w appendixie) rozprasza trochę działanie jadu. (Przesąd że wprost niepodobna ogolić się porządnie bez palenia, jakoteż, że niewykonalnem jest napisanie listu, usuwa pierwszy eksperyment. Głupie narowy i tyle). Przy jednoczesnym dopingu, którego jednak nie udaje się zużytkować dowolnie w pozytywny sposób, wzrasta ogłupienie i pewne rozproszenie. Może to sprzyjać jedynie pracy mechanicznej, nie wymagającej twórczego wysiłku. Dlatego twierdzę, że tytoń może być tolerowany jedynie w krajach o małym jeszcze stopniu mechanizacji i starej kulturze, gdzie ludzie mają specjalnie roztrzęsione nerwy, jeśliby chodziło o to, aby jaknajwiększą ilość ludzi ogłupić do tego stopnia, aby przestali być niebezpieczni i w tem ogłupieniu mogli automatycznie spełniać swoje funkcje. To ostatecznie przyjść musi w dalszym rozwoju społecznym na świecie całym. Ale działanie uspakajające tytoniu jest czasowe — możliwe jest tylko przy pewnej dawce, w pewnym okresie życia. Powiększanie dawki prowadzi do zupełnego rozstroju psychofizycznego i czyni palących niezdolnymi nawet do najgłupszej pracy — oni ją markują, ale nie wykonywują — odwalają aby zbyć, nie dbając o istotną wydajność. Czy tem się nie da wytłumaczyć nasza przysłowiowa nieakuratność, niedokładność, samooszukiwanie się i lenistwo? Znam mechanizm ten dokładnie na sobie samym — oczywiście w miniaturze. Wiem ile wysiłku kosztowało mnie utrzymanie się na standarcie pracy na P. w okresach palenia — bo muszę przyznać sobie jedno, że nie poddałem się skutkom nikotyny. Ale poco utrudniać sobie życie lub obniżać jego poziom dla marnej przyjemnostki wciągania smrodliwego dymu i w dodatku dla ujemnych skutków psychicznych. Jeśli chodzi o wydajność na daleki dystans, to tytoń i alkohol w małych nawet dawkach zmniejszają ją znakomicie, dając złudne jej poczucie subjektywne. Dlatego widzimy w krajach młodszych, gdzie problem uspokojenia nerwowego na okres najintenzywniejszej pracy (od 20-go do 50-go roku) nie jest istotny, ten pęd ku prohibicji nawet pozornie niewinnych «społecznych» narkotyków. Dlatego w Europie nadużycia w sferze alkoholu (szkoda że niema kar za przepalanie się) są karane, a umiarkowane używanie nawet popierane, jako dające dochód Państwu. Jest to polityka na «mały dystans», z dnia na dzień, bez myśli o dalekiej przyszłości. Zamiast liczenia na «krótkie uspokojenie» obywatela — (niech pocierpi jedno pokolenie z rozchlastanemi nerwami) — trzebaby postarać się o to, aby obywatel ten mógł po mechanicznem przepracowaniu się, odgiąć się i odprężyć w jakiś istotniejszy sposób, nie tracąc energji na głupstwa, magazynując ją raczej w celu podniesienia poziomu swej pracy. Ale ogłupiony alkoholem i tytoniem osobnik nie może sobie na to pozwolić — on aby odpocząć musi szukać jeszcze bardziej niż jego praca ogłupiających rozrywek, a ma ich poddostatkiem: Wyczerpane do dna i bez skutku starające się uartystycznić kino; radio, jako «radiokręcicielstwo», lub conajwyżej jako uczuciowe narkotyzowanie się muzyką, w sposób taki, w jaki czyni to wyjący «pod harmonję» pies, bez doznawania głębszych artystycznych wrażeń, do czego konieczna jest istotna muzyczna kultura i muzyczne, a nie «wyjcowe» zrozumienie muzyki; chroniczny, beznadziejny dancing, ta najpotworniejsza z nieuświadomionych plag dzisiejszych społeczeństw; jeszcze najlepsza z nich: sport, który, o ileby był trzymany w ryzach, a nie rozdymany do śmiesznych rozmiarów jakiegoś kapłaństwa, mógłby przynajmniej sprzyjać odrodzeniu fizycznemu, nie niszcząc przez swoiste zagłupienie wyższych zainteresowań ludzi młodych i zdrowych. A do tego jeszcze puchnąca z dnia na dzień codzienna gazeta, której przeczytanie stanowi jedyny «poważny» wysiłek umysłowy conajmniej 80% ludzkości. To jeszcze dobrze zaawansowany palacz wytrzyma, ale o zajęciu się jakąś intensywniejszą umysłową pracą po skończeniu zajęć zawodowych, mowy być nie może. Coś go pędzi, gna, pcha i brutalnie wyrzuca z samego siebie i z domu. On musi gdzieś «zajść choć na chwilkę», tam pogadać, tu niby coś ważnego załatwić, co wcale ważnem nie jest, tam posiedzieć musi, bo ktoś bez niego żyć nie może, co wcale prawdą nie jest, gdzieindziej znów ratować od czegoś kogoś, kto tego ratunku wcale nie potrzebuje i t. p. i t. p. Nieskończona jest pomysłowość palacza w kierunku usprawiedliwienia przed sobą ohydnego zdenerwowania, niepokoju i niemożności skupienia się — podaję tu skromne, najprostsze przykłady — proces ten może przybrać najróżnorodniejsze formy, zależnie od struktury psychicznej i życiowej sytuacji danego osobnika. Tysiące pretekstów znajdzie zatruty nikotyną, aby usprawiedliwić to wstrętne »gnanie«, które wywołuje w nim przeklęty bezpłodny jad. O prawdziwem skupieniu się mowy być nie może — praca odbywa się gorączkowo, jest pracą pozorną, a nie efektywną — zanikotynizowany człowiek udaje sam przed sobą, że pracuje, oszukując bezczelnie siebie i innych zewnętrznem czysto »szastaniem się« i »krzątaniem« — w istocie daje fałszywy towar za zmarnowane bezpowrotnie dary boże: czas i energję. Istotniej załatwi się to wszystko jutro, a każde jutro jest jeszcze gorsze. W ten sposób na marne idą wszelkie pomysły i projekty, unoszone ze śmierdzącym dymem w sferę niewykonalnego, t. zw. »niewykonabuł«. Po wieczornym mizernym «wstrząsie» występuje potrzeba czegoś silniejszego, jeszcze hardziej »assommant« — dancingi stoją otworem. A potem jeszcze długo w noc czyta się, paląc niesłychane ilości papierosów, głupie powieścidła oryginalne i tłomaczone, któremi zalane są obecnie księgarnie, aby obudzić się nazajutrz z głową, jak kubeł pomyji, z niesmakiem w ustach i niesmakiem do życia, który da się jeszcze pokonać nową porcją śmierdzącej trucizny. I tak żyje się »jako tako«, z dnia na dzień, tracąc z każdą chwilą poczucie istotności wszystkiego, zamieniając się nieznacznie w bezmyślny, galaretowaty twór, niepodobny zupełnie do tego skonstruowanego indywiduum, którem się być mogło. Tymczasowość, duchowa krótkowzroczność, potęgujący się brak wymagań od siebie i innych, płytkość we wszystkiem, począwszy od filozofji, do koncepcji społecznych, poszukiwanie najlichszego towarzystwa, niewymagającego żadnego wysiłku umysłowego - oto właściwości cechujące prawdziwego palacza. Aby tylko dzień przewalił się jako tako, aby tylko wykręcić się sianem z trudnych zagadnień, aby tylko zamazać przed sobą niesamowitą grozę życia, wymagającą natężenia wszystkich sił w celu istotnego podołania straszliwym zagadnieniom, które ono stawia. Wszystko jakoś samo się załatwi. A pod maską ożywienia i ruchliwości, potęgująca się dosłownie za każdem pociągnięciem dymu z ohydnego zielska, śmiertelna nuda i ponury onanistyczny bezwład, będący skutkiem natychmiastowego nasycania każdej chętki zagwazdrania sobie mózgu djabelskim czadem. Nieposzanowanie dla siebie tkwi na dnie tego wszystkiego. Jak człowiek świadomy tego, że z godziny na godzinę staje się coraz gorszym kretynem, może pozwalać sobie na lichą przyjemnostkę, która go skretynia, jest właściwie niepojętym cudem. Chyba że tego nie rozumie. Książka ta ma właśnie na celu otworzenie oczu tym, którzy giną przez nieświadomość, a nie przez brak woli. Każdy palacz jest ruiną, tego, którym mógłby być, gdyby nie palił. Oczywiście daję tu przykład krańcowy, na podstawie pewnych zjawisk, zaobserwowanych na sobie, które wskutek częstego zaprzestawania palenia, nie rozwinęły się w swej formie ostatecznej. Ale trzeba przyjąć, że z małemi wahaniami na każdego, nawet na największego tytana, wpływa palenie w podobny sposób.
Jeden wytrzyma lepiej ten proceder, inny gorzej, ale mimo różnicy współczynnika natężenia, zmiany u różnych osobników będą jakościowo identyczne. »Hinter dieser glänzenden Fassade sind nur Ruinen«, jak mówi o »obumierających schizofrenikach« Kretschmer, którego książkę »Körperbau und Charakter« powinien znać absolutnie każdy człowiek względnie inteligentny. Możeby nareszcie ktoś zdecydował się przetłomaczyć na polski to wspaniałe dzieło. Ale u nas zawala się rynek księgarski ohydną literaturą dla kretynów, temi potwornemi kryminalnemi powieściami, od których nawet mędrsi ludzie idjocieją, a wartościowe rzeczy w literaturze całego świata starannie się pomija. Niedość na tem: złudzone świetnemi rezultatami finansowemi obcych rekinów pseudo-literatury, nasze rekiniątka też produkować zaczęły swoją cuchnącą tandetę, zaplugawiając znakomicie i tak już konającą naszą literaturę. Tfu — paskudztwo poprostu — »ot butaforskie majaczenia«, jak mówił pewien generał. Palacz przyzwyczaja się brać nienaturalne, bezpłodne podniecenie za stan twórczy, przestaje rozróżniać między istotą rzeczy, a maską, traci wszelką zdolność wartościowania. Plugawe własne dowcipy bierze za najczystszy «esprit», ekskrementalne z pod ciemnej gwiazdy wymysły uważa za objawienia, a dupowate ględzenia za ostatni wybłysk «causeur’stwa». Wymagania jego maleją i szuka tylko kupy durniów, wśród których mógłby jeszcze brylować swoim zaćmionym mózgiem, a towarzystwo ludzi wyższej marki nudzi go i męczy. Wszelki umysłowy wysiłek i skupienie staje się prawdziwą torturą i gnuśny, gnijący w śmierdzącym własnym sosie nikotynista, śmieje się cynicznie z własnego upadku i myśli sobie: «e, jakoś to będzie. Żyjemy tylko raz. Poco sobie czegoś odmawiać?. I tak jest mało przyjemności» mimo że gdzieś na dnie duszy bełkoce w nim jeszcze, szczególniej w pierwszych stadjach zatrucia, tajemny głos o innem, lepszem życiu, które w sobie beznadziejnie zaprzepaścił. Stara się nie słuchać tego głosu i nienawidzi tych, którzy budzą w nim jakie takie wątpliwości. Wiem na co się narażam pisząc te słowa, bo przecież 95% członków naszego społeczeństwa pali, a co gorsze zaciąga się, a z tych znowu jakie 50% przedstawia albo bezmyślne automaty, albo lżejszych i cięższych psychopatów — bo są tylko te dwa gatunki palaczy. Ale niech tam... Mnie już i tak nic nie zaszkodzi.
Jeszcze jedno: tytoń bezwzględnie odbiera odwagę. O ile na tle ogłupienia, które wywołuje, pozwala przeżywać względnie znośnie stany zbydlęcenia, wywołane np. więzieniem, okopową wojną, ciężką chorobą, bezmyślną pracą, o tyle odporność palącego na gwałtowne niebezpieczeństwa, wymagające tego charakterystycznego „wytwarzania siły z niczego” dla przeżycia chwil, przechodzących codzienną miarę i dla racjonalnej obrony, jest bezwarunkowo mniejsza. Chyba, że tak już ogłupiał, że wogóle wszystko mu już jest jedno. Taki niech sobie pali do syta, niech się psia-krew zapali na śmierć i szybciej zniknie z powierzchni naszej planety, by nie plugawić swoim żywym trupem bądźcobądź pięknego chwilami świata. Mimo bredni intuicjonistów i antyintelektualistów, nie rozumiejących słów, których używają i pokrywają niemi własne ubóstwo myślowe, jedną z niewielu największych i najpiękniejszych rzeczy jest chyba rozum ludzki. To jest truizm. I ten rozum niszczyć systematycznie, otrzymując wzamian zszarzałą wizję świata [3], depresję psychiczną i ohydne zdenerwowanie, udające prawdziwą siłę i napięcie! A wy, baby — o rozum może wam nie chodzi tyle co nam, ale o piękną skórę tak. Otóż wasze zamsze, aksamity, brzoskwinie i alabastry zmieniacie na wyschnięte, brudne, pożółkłe szmaty. Może to wreszcie wam do rozumu przemówi, mimo że naogół macie go mniej niż my. Nawet Antoni Słonimski, który nie uznaje definicji pojęć, (patrz, jeśli chcesz, koteczku: słynna, dla mnie polemika o „Sen srebrny Salomei” z Pomirowskim w „Wiadomościach literackich”) krzyczał kiedyś: „świat nie jest piłką footballową — świat się zdobywa głową!” — i tę to głowę zamieniać dla marnej przyjemnostki w bezładny bałagan i śmietnik, z którego nic nowego i wartościowego narodzić się nie może — okropność!! Dlatego wzywam Rodziców, aby katowali dzieci zaczynające palić, jeśli inaczej do ich przekonania przemówić nie zdołają. Ale mają prawo robić to tylko wtedy, gdy sami nigdy nie palili, lub palić przestali. Niech mężowie niepalący gnębią (do tortur włącznie) żony, które palą, a żony niech zatruwają (jak to one tylko podobno umieją) w maksymalny sposób życie mężów, aż póki wszyscy nie rzucą do djabła wstrętnego nałogu. Niech przyjaciele podniecają się wzajemnie w szlachetnym sporcie „NP”, tak mało u nas niestety rozpowszechnionym. Niech kochankowie — ale dość.
Teraz opowiem Wam pokolei przeżycia tego, który palić przestał z dnia na dzień, ale niestety dopiero od jutra — bo te słowa piszę z parszywą „kumetą” w plugawym pysku, zatruty zupełnie, z trudem utrzymujący się przy tak stosunkowo łatwej pracy, jak pisanie tego „dziełka”, które temniemniej powinno być przez każdego przeczytane i na wszystkie języki przetłumaczone. Tak, od jutra, od jutra — trudno. Ale zobaczymy, czy właśnie od jutra nie stanie się to prawdą i czy ja, Wielki Mistrz Czasowego NP, nie pokażę Wam wyższej marki i czy nie przestanę od jutra palić nazawsze. I jeśli kto mnie z papierosem w zębach zobaczy, będzie miał prawo pomyśleć, że zrezygnowałem z przeżycia końca życia na najwyższym poziomie, na jaki mnie stać, że wogóle zrezygnowałem z siebie. Nie będę mówił tu o takich rzeczach, jak: skleroza, przyśpieszenie starości i popsucie żołądka, (a propos: ci, którzy twierdzą, że bez P. porządnie się „wy-tego” nie mogą, niech sprobują jeść śliwki i robić gimnastykę Müllera, a zobaczą) — chodzi mi tylko o psychikę. Tamte wszystkie historje zostawiam specjalistom, ale oni też muszą przestać palić, aby mieć sąd objektywny i doświadczenie. Aha — jeszcze jedno: niedobrze jest nie zaznawszy nigdy błogosławionych skutków niepalenia po-raz pierwszy w życiu przestać i koniec, bez żadnych manigansów — pierwszy raz w życiu, zaznaczam. Taki pan, co nigdy nie przestawał i przestanie nagle, nie będzie palił rok, dwa może najwyżej, a potem do palenia wróci i nigdy już nie przestanie. Znowu zacznie od 3 papierosów dziennie, a skończy na 60-ciu lub stu, nie marząc nawet o powtórzeniu próby. Złe skutki papierosów widzi się (nawet w lustrze) i odczuwa jasno i dobitnie, o ile po 3-4-ro-dniowej przerwie zapali się na nowo. Poza czysto bydlęcą przyjemnością (czyż niema lepszych do djabła starego!!) pierwszego, no powiedzmy 3-go łyku smrodliwego dymu, odrazu występuje ten stan który oprócz czysto fizycznych objawów (zawrotu głowy, sflaczenia łydek, ogólnego fizycznego rozmamania, chęci pójścia gdzieś, smaku ohydnej spalenizny) jest próbką (Muster, échantillon) tych zmian psychicznych, które są udziałem każdego palacza, z tą różnicą, że przy takiem przerwaniu krótkiej abstynencji, ma on je podane w sposób skondensowany, a nie rozwleczone na przebieg całego życia. A więc przedewszystkiem ten charakterystyczny żal „poco ja zapaliłem (łam)?”. Za cenę wątpliwej przyjemności smakowo węchowej (mamy przecież lepsze, psia-krew!) odczuwa się: zmącenie myśli, odosobowienie (ale przykre), nieswojość i nieodpowiedzialność, brak decyzji w najmniejszej rzeczy, rozwiązanie samego pępka osobowości, osłabienie (wiadomo czem są papierosy dla sportowców — kompletną zgubą, gorszą od alkoholu), a nadewszystko to specyficzne zszarzenie rzeczywistości, które znają tylko zapalający papierosa po kilkudniowej przerwie, ten zalew pospolitości i nudy, który można porównać do polania barwnego dywanu kubłem szarych i gęstych nieczystości. Życie traci urok momentalnie i wszystko powleka się krzepnącym szybko pokostem banalności, jałowości i zwykłości. Człowiek czuje się znękanym i brudnym, mimo, że przed 1/2 godziną wyszorował się szczotką Braci Sennebaldt z Białej i wesoły był jak ptaszek. Każda komórka zdaje się być oblepiona wstrętnym, śmierdzącym sosem — czemś w rodzaju tego klajstru ohydnego, który gromadzi się w długo nieczyszczonej fajce. Ratunku szuka się w 2-gim, 3-cim i 10-tym papierosie i po paru godzinach jest się na dnie zwykłego upadku i wspomina się tylko te kilka dni niepalenia, jako pobyt w jakiejś cudownej krainie krystalicznych barw, ognia, zapału, zadowolenia z siebie i najwspanialszych możliwości. A potem przestaje się nawet za tem tęsknić. Wraca palacz nieszczęsny jak biedny koń do kieratu, do beznadziejnego kręcenia codziennego dnia, bez nadziei wybrnięcia, bez wyższych aspiracji (odwalić i odpocząć jak bydlę), bez możności postępu w jakimkolwiek kierunku, nawet w sferze swej mechanicznej pracy — jest skończony i przeważnie o tem nie wie. Ale gdzieś na dnie zostaje mu niejasne wspomnienie trochę męczących — to prawda — ale czystych chwil zmagania się z zabójczym nałogiem, kiedy to jeszcze mógł wybrnąć z matni. Zmarnował wszystkie jasne możliwości życia dla nędznego wciągania do płuc przetworów niedostatecznego spalania się demonicznego zielska z piekła rodem, słusznie tytoniem zwanego (Ty-toń!). Palacz zaczynający palić po dłuższej przerwie (od kilku miesięcy zacząwszy) nie doznaje przeważnie wyżej opisanych objawów. Przeciwnie — ma znowu to rozkoszne podniecenie, w które popadł zapaliwszy poraz-pierwszy, tylko bez ujemnych objawów inicjacji we wstrętny, upadlający nałóg — bez nudności, bólu głowy i tym podobnych zjawisk. Myśli sobie: „poco ja przestałem palić? Przecież to jest cudowna rzecz. Walmy dalej” I nieznacznie, zaczynając od małych dawek, tylko zwiększając je w nierównie szybszy sposób niż wtedy kiedy zaczynał, przechodzi do stanu normalnego, przeważnie beznadziejnego już palenia i postępującego z niem krok w krok zagłupienia. Nie ma on tych kryterjów dla ocenienia swego upadku, co ten palacz, który choćby kilkakrotnie nawet przestawał i zaczynał znowu — nie czuje skutków ostrego zatrucia, które występuje po krótkiej przerwie, na tle silnych objawów abstynencji, wskutek braku antydotów, wytwarzanych przez organizm. Ten, co zrobił krótką próbę, lub kilka takowych, przestanie czy prędzej czy później na całe życie. Wspomnienie cudownych chwil wyrzeczenia się nie da mu napewno spokoju i grozić będzie w momentach nawet najlepszej zabawy widmem zmarnowanegu beznadziejnie życia, które mimo wszystkiego, co przeciw niemu powiedzieć można, jest przecie jedno i jedyne. Dlatego ci, którzy przestaną i potem znów zaczną, nie martwią się tem zbytnio i nie przesadzają okropności swego upadku. Zdobyte w ten sposób doświadczenia umocnią ich tylko i w pewnej decydującej chwili zerwą z popełnianem systematycznie postępowem umysłowem samobójstwem nazawsze. Bo nietyle chodzi o płuca, arterje, gardło, serce i żołądek, ile o mózg i system nerwowy, o rozum i jasną wizję rzeczywistości, bez których nawet płuca centaura i żołądek świni nic nie pomogą.
Dla zaprzestania palenia trzeba wybrać odpowiednią chwilę. Najlepiej nie robić tego (jak niesłusznie czynią niektórzy) w okolicznościach wyjątkowych: na wakacjach, w podróży, czy bezpośrednio po zakochaniu się, a nawet po zaręczeniu. Powrót do normalnej codzienności przypomni zaraz o niedawnym jeszcze nałogu i zmusi do usprawiedliwienia pierwszej niechęci do zwykłego życia, uczuciem braku okropnego, w swej zdradliwości pochłaniania najlepszych władz ducha, narkotyku. Najlepiej jest przestać palić w ciągu spełniania najbardziej zwykłych, codziennych zajęć. Można jeszcze conajwyżej uczynić to w sobotę, lub wilję jakiegoś święta (byle nie przed Bożem Narodzeniem, lub Wielką Nocą), aby jeden dzień mieć wolny dla przyzwyczajenia się do nowego stanu. Pod żadnym pozorem nie trzeba przez kilka dni przyjmować wieczornych zaproszeń. Śpiączka zaraz po kolacji i niemożność prowadzenia normalnych rozmówek towarzyskich (brrr — co za ohyda!) są bardzo dogodnemi pretekstami do „zapalenia sobie jednego”. „Jeden przecie nie zaszkodzi” — bąknie skwapliwie jakiś palacz, który jak wszyscy nałogowcy lubi widzieć kuzyna, sąsiada, czy przypadkowo spotkanego gościa, a nawet (a może właśnie właśnie — kto wie?) przyjaciela, w tym samym upadku, w którym on sam się znajduje. Stan bezpośrednio po przestaniu należy przeżyć w skupieniu, w towarzystwie najbliższych — (na dalszych nie ma się coprawda nawet ochoty) — bo stan ten (o ile się wreszcie za 3-cim, lub 4-tym razem przyrzeczenia dotrzyma) nigdy już nie wróci. A nadzwyczajny to jest okres — tak jakby się zażywało jakiś nieznany narkotyk. Bo i tak jest zaiste. Organizm, truty systematycznie, zmuszony jest do wytwarzania jakichś anty-ciał do walki z zalewającą go trucizną. Zwolnione ze swych wstrętnych obowiązków te raczej przeciw-ciała (poco łączyć cudzoziemską przyczepkę z polskiem słowem) szaleją same. Zatrucie tą antynikotyną jest tak przyjemne, że wynagradza po-stokroć przykrości abstynencji. Trzeba się tylko wsłuchać w głos swych komórek i bebechów, a nawet „psychicznych głębi”, a nie wmawiać w siebie, że żyć bez papierosów niepodobna i nie jęczeć ciągle: „ja chcę palić, nie mogę mówić, pracować, nic mi się nie chce robić” i t.  p. Należy mówić, robić coś, przeżywać tak właśnie, jak nakazuje dane usposobienie — należy je w swoisty sposób wykorzystać. A przedewszystkiem co do pracy: w 3—4 dni występują już dodatnie skutki wyrzeczenia, w związku z wydajnością roboty, tak umysłowej jak fizycznej, a to, co się przez pierwsze 3 dni straci wskutek pewnej, nawet rozkosznej, niemrawości, okupi się latami całemi naprawdę „radosnej twórczości”, choćby to było nawet rąbanie drzewa, lub rachowanie na maszynie. Ale trzeba stosować ten sam wysiłek co zwykle, a nie zwalać niechęci do jego wykonania na stan NP. (To samo stosuje się do stanu NPi = nie-picia). Wzrasta wskutek niepalenia sumienność wykonania wszelkich robót, jak również wynalazczość we wszystkich kierunkach, a stąd i ekonomja wysiłku. Wzrasta też apetyt i ilość potrzebnego snu — ale tylko początkowo. 4-5 dni można żreć ile wlezie, a potem już łatwo opanować ten zdrowy zresztą instynkt organizmu, budzącego się do nowego życia. Wcale nie trzeba obżerać się tak intensywnie i tyć jak tuczona świnia, jak to niektórzy robią. W ciągu 3-ch tygodni kwestja odżywiania się jest uregulowana kompletnie przy minimum dobrej woli w tym kierunku. Tylko nie dać się opanować temu „zastępczemu” pozwalaniu sobie na wszystko inne, jako wynagrodzenie za cierpienia tytoniowej wstrzemięźliwości. Tej właściwości pozytywnie przyjemnej pierwszej fazy abstynencji nie mają, o ile wiem, inne narkotyki. Znam trochę (trochę, powtarzam do stu tysięcy djabłów!) głód alkoholowy i ten jest jako stan psychiczny w pierwszym okresie bezwzględnie nieporównywalnie przykrzejszy od głodu tytoniowego. Wykorzystać należycie ten stan wspaniały nie każdy potrafi, bo nie każdy umie słuchać głosu swego Dajmoniona. Dlatego na ten punkt zwracam największą uwagę. Wystarczy pójść na samotny spacer, aby mieć wszystkie atuty w ręku. I niech nie plotą pesymiści, że zdolność wykonania tego jest w związku z indywidualną konsystencją i że niektórzy nie mogą i że „meine Wahrheiten sind nicht für die Anderen,[4]”. Wszystko zależy od nastawienia zgóry. Niektórym poleca się zaprzestanie palenia po uprzedniej „popojce”, o ile już dawniej pić nie przestali. Jedno drugiemu pomaga znakomicie. Do drugiego śniadania mogą kropnąć już tylko jedną wódkę na NP, do wieczora piwo, a nazajutrz koniec ze wszystkiem i stan cudowny, krystaliczny, wzniosły! Najlepiej jest przestać palić od samego rana. Trzeba się przygotować na nieprzyjemne 1/2 godziny — po umyciu się jest już dobrze. Ale nie każdy wytrzyma te 1/2 godziny, które jest naprawdę przykre: trzeba w ciągu tego krótkiego czasu zwalczyć całą ohydę ranka, po uprzedniem napaleniu się nocnem, bez pomocy papierosa. Można też palić do umycia się i przestać równo z umyciem się. Można i o 12-tej w południe, wyszedłszy na mały spacer, lub o 5-tej, a nawet 7-ej wieczorem, ale to już tylko jako niejako przygotowanie do przestania rannego. Najlepszy jest jednak system od chwili przebudzenia się — z uprzednią „popojką”, lub bez — wobec wielkości celu to nawet jest prawie że obojętne.
Zaraz rano występuje już pewne ożywienie zankylozowanych w jadzie komórek i to nie tylko mózgowych i nerwowych, ale i całego ciała. Odczuwa się komórki tak, jakby koło odczuwało kulki w osi, świeżo wymyte i naoliwione. Przychodzą oczywiście z początku takie myśli, raczej myślowe wywłoki: „to jednak jest nonsens. Co mi tam! Będę palił i koniec. Żyłem dotąd tak — co ja będę sobie głowę zawracał jakiemiś abstynencjami, które więcej może energji zabierają, niż samo palenie”. Na takie myśli trzeba poprostu plunąć — niewolno wdawać się w najlżejszą choćby dyskusję z demonem narkotyku — wiadomo, że jego djalektyka, polegająca na zlekceważeniu czasu, musi być silniejsza. Tu wola, ta zwykła, prosta, nieskomplikowana, nudna czasem jak cholera wola, musi powiedzieć swoje: „nie będę palił(a), choćby tam (gdzie, gdzie?) nie wiem co”. I wytrzymać. Już pierwsze wytrzymanie daje odskocznię do następnego. A dobry Dajmonion nie daje długo czekać na nagrodę. Zjawia się ona w postaci rozkosznego poczucia wolności i swobody i tej „igriwosti umá”, błyskotliwości umysłu, o której mówi Stefan Glass i ja też za nim. Energja psycho-fizyczna wzrasta z minuty na minutę i fale jej mijają się z falami zdrowej senności i zdrowego ogłupienia i dzikiego apetytu. Żreć ile wlezie i spać, choćby co chwila — nic to. Dobra nasza — bonne la nôtre. Tylko nie zwalać całej poprawy na stan NP. i prócz wysiłku zasadniczego, tego z zaciśniętemi „zęboma”, podpuszczać ciągle ten zwykły wysiłek codzienny, który się robi normalnie, aby podołać zwykłym zajęciom i obowiązkom. Najgorszy jest ranek następnego dnia, po nocy w czasie, której śpi człowiek (ewentualnie „sprytne bydlę w surducie”) z siłą 40-stu susłów parowych. Nie chce się taki osobnik zbudzić z tą myślą, że rano nie czeka go rozkoszny pozornie „papirosik” ranny, naczczo, lub po tak zwanej „kawusi”. Uczucie pustki i nudy zdaje się być nie do przezwyciężenia. Poczucie nonsensu jest tak wielkie, że zapalenie tego „papirosika” wydaje się szczytem sensu wogóle, czemś bez czego świat jest nieznośnym chaosem, istnienie więzieniem, a życie, które podjąć trzeba jakimś smrodliwym ciężarem. Zerwać się, nie myśleć nic psia-krew, odwalić 8 ćwiczeń Müllera, choćby zęby pękały od zaciśnięcia, buch do tubu, metalowej misy, lub łazienki (o tem osobno w appendixie) i do roboty „wo cztoby to ni stało”, „coute que coute” (tak zwane po rosyjsku „kutkiekutnoje rozpołożenje ducha”.) Tak — przyznaję to: przychodzą tak straszne chwile poczucia bezsensu wszystkiego, nietylko całego Istnienia, ale najnormalniejszego, najszczęśliwszego, najbardziej bydlęcego życia, że choć gryźć granity i popijać benzyną. Wytrzymać: godzinę, dwie, choćby trzy. Wypić mocnej herbaty czy kawy nawet, jeśli serduszko jest w portkach i puls spadł poniżej 50-ciu uderzeń na minutę. Nic to — zaraz będzie lepiej. Zaraz przyjdzie ten rozkoszny stan poczucia tego, że się panuje nad wstrętnym, słabym bydlakiem w sobie, że się jest ponad nim, że się jedzie na nim, jak na burej suce, ku niedosiężnym zawsze celom swego przeznaczenia, a nie gwazdra się, gwajdli i gwędoli pod nim, z zaprzepaszczoną ludzką godnością i wolą w strzępach, jako nędzna ofiara podłego mechanizmu, nakręconego zżółkłemi łapami najpodlejszego z djabłów, tego „od nikotyny”. Coraz więcej będzie chwil takich i po 5-ciu lub 6-ciu dniach wahań, po okropnym kryzysie „bezsensowności Istnienia wogóle”, na 6-ty (lub u niektórych na 10-ty dzień) czuje się, że pierwsza podstawa jest zbudowana — że jest nieomal dobrze. Nie dać się skusić tej „dobroci” i rżnąć dalej — oto zadanie. Wyrobić w sobie to poczucie obowiązku dążenia do doskonałości — złe samopoczucie powinno być w tym stanie uważane za luksus, na który nas nie stać i koniec. A z chwilą kiedy to uczucie (a jest o nie w stanie NP. o 100% łatwiej niż w P, nie mówiąc już o Pi) się zjawi można uważać palacza za prawie uratowanego. Zadowolenie ze zdobywania nowych obszarów ducha, nie zamroczonych odurniającym, kretynizującym, jełopizującym dymem, staje się nieludzką rozkoszą, której szanujący się osobnik (nawet stosunkowo dość bydlakowaty i głupi) wyrzec się już nie jest w stanie. A teraz zwierzenia ze stanu niepalenia NP dzień po dniu, pisane na gorąco, zupełnie szczerze, bez żadnej propagandystycznej przesady:
NP—1 = Bydlęca rozkosz istnienia. Zanik dość znaczny (chwilowy jak to wiadomo z doświadczeń uprzednich) intelektu. Wściekły apetyt i senność. Wzmożona odczuwalność w stosunku do wszystkiego — tak ujemna, jak dodatnia. Przezwyciężenie rannego pesymizmu bez p. dało wiele zadowolenia.
NP—2 = Chwile dzikiej rozkoszy z powodu „oczyszczenia się”. Wzmożone uczucia metafizycznego nienasycenia. Chwilami dzika chęć zapalenia, w celu uwolnienia się od pewnego smutku przemijania. Lekka nieobecność samego siebie w świecie. Zwężenie ogólno-psychicznego pola widzenia daje pewien optymizm, zresztą nieistotny, ale dobry na pierwsze dni NP. Całe życie na P stopione w jedną pigułkę. Występują z niebywałą wyrazistością wspomnienia bardzo dawnych okresów na NP.
NP—3 = Daleko krótszy okres porannego zniechęcenia. Krótkie okresy dość silnej rozpaczy, niczem nieusprawiedliwionej, szybko zostają zatłamszone narastającą chęcią życia. Chwilami potworny nonsens wszystkiego na NP, kusi do palenia: cóż bowiem jest ten skromny dymek, wobec tego, że i tak wszystko sensu nie ma. Ale poczucie dalszego dystansu i możliwości, rozwiewa te pokusy. Dzika rozkosz czystości wewnętrznej potęguje się ku wieczorowi. Daleko większa zdolność przystosowania się do zmiennych warunków i niespodzianek.


Nota dra D. Prokopowicza. Często spotyka się ze zdaniem, że papieros ułatwia skupienie myśli przy pracy umysłowej. Zdanie to jest tylko pozornie słuszne, gdyż w rzeczywistości sprawa ta przedstawia się w sposób następujący:
W normalnym stanie światło świadomości oświeca dużo przedmiotów naraz, tak że z jednej strony potrzeba pewnego wysiłku woli, aby skupić uwagę na jednej rzeczy, z drugiej strony — gibkość myśli ułatwia nieoczekiwane skojarzenia. Zaciągnięcie się papierosem przykręca niejako lampę świadomości, toteż oświetla ona mniejszy krąg: co przedtem było w półmroku — teraz tonie w ciemności. Wskutek tego łatwiej jest — wobec mniejszego wyboru przedmiotów — skupić uwagę na jednej rzeczy (na tem więc polega ułatwienie skoncentrowania uwagi), ale z drugiej strony w tej zadymionej atmosferze kontury rzeczy stają się zamdlone i obrzemiałe, zatraca się świeżość i ostrość widzenia, zleniwiała myśl asocjuje z trudem i na niedaleką metę.



ALKOHOL (C2H5 OH)

TYLE o tym nieszczęsnym alkoholu jest już napisane, że niedobrze się robi, gdy się w tej sprawie „dotyka pióra“, jak mówił (negatywnie zresztą) w pewnym wywiadzie Ferdynand Goetel. Cóż robić — coś powiedzieć w tej materji trzeba, gdy się wypiło w przeciągu 15-tu lat „niemało“ hektolitrów tego płynu i posiada się taką wiedzę, co do jego tak dodatnich, jak i ujemnych skutków.
Jestem za absolutną prohibicją [5], ale muszę przyznać, że czasami, mimo że możnaby się ostatecznie bez niego obejść, alkohol załatwia mnóstwo nieporozumień, tak wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Według mnie powinien jedynie być dozwolony, do czasu, artystom i literatom, którzy wiedzą z absolutną pewnością, że w krótkim czasie mogą się „wyprztykać“ i że bezwzględnie bez pomocy alkoholu nicby wartościowego nie stworzyli. Ale ten problemat, wobec nieistotności literatury, która zaczyna kończyć się w naszych czasach (o czem obszernie gdzieindziej) i końca sztuki, który nawet zdaje się dla największych gigantów optymizmu przestaje być mitem, [6]traci także na swej, pozornej już jadowitości. Co komu po tem i czy warto, aby nawet artyści truli się narkotykami, wobec tego, że ich ostatnich podrygów formalnych nikt już naprawdę nie potrzebuje. A w innych sferach, jeśli nie doraźnie, to w każdym razie na przestrzeni już paru lat, daje alkohol skutki psychiczne tak ujemne, że odruchem każdego szanującego się człowieka i społeczeństwa powinna być absolutna (nawet małe piwo wykluczone!!) abstynencja i prohibicja. I niech nie gadają alkoholicy, tak zwani„umiarkowani” (najgorszy gatunek) o zwiększeniu potrzeb na inne narkotyki, o „zdrowotności” małych dawek, o konieczności używania sfałszowanych produktów i t. p. bzdurach. W ten sposób żadna wielka ideja nie byłaby nigdy wprowadzona w życie. Tylko ostre postawienie kwestji przez małą grupę ludzi, umożliwia powolne filtrowanie się przemian w bezwładne cielska społeczeństw. Ale następnie tylko zorganizowana akcja może utrwalić choćby w części dobre skutki i rozpuścić skoncentrowaną ideję w rozczyn, z początku słaby, którego siła będzie jednak wzrastać stale, w miarę ciągłego, wytężonego działania. Umiarkowanie postawiona kwestja skazana jest zgóry na zagładę. Świat posuwa się naprzód (względnie w tył, w pewnych sferach) skokami i bez rewolucji w najszerszem znaczeniu bylibyśmy dotąd w okresie totemizmu, magji i ludożerstwa. Może bylibyśmy szczęśliwsi — kto wie? Ale jeśli już raz społeczeństwo zgnębiło indywiduum, to powinno je dognębić szybko do końca. Kłamliwy okres demokratycznych pseudo-swobód ma się ku końcowi. Pojęcie demokracji było ostatnią maską dla ginących dawnych wartości w stanie rozpadu. Dlatego uważam, że mimo iż Europa jest nerwowo roztrzęsiona i zniekształcona wojną i mimo kryzysu, który to wywołać na czas pewien może, powinno się dążyć do zupełnej prohibicji na tle psychologicznego, a nie fizjologicznego uświadomienia wszystkich obywateli. Nawet jeśli narazie umiarkowany alkoholizm może mieć pozornie dodatni wpływ w kierunku bezbolesnego zmechanizowania ludzkości, okupione to będzie depresją, której skutki trzeba będzie zwalczać przez setki lat, podczas gdy abstynencja da się osiągnąć za cenę moralnego i fizycznego jednorazowego wstrząsu jednego pokolenia.
Faktem jest, że przy pomocy alkoholu da się dokonać w danej chwili czynów, którychby się bez użycia go w tej właśnie chwili nie dokonało. Chodzi o to, czy w danym fachu i przy danej strukturze psychicznej warto ryzykować ruinę w przyszłości dla pozostawienia po sobie działania czynów i tworów, które ostatecznie możnaby osiągnąć przy większej pracy i wysiłku bez tej pomocy.
Zdaje się że naprawdę jedyną sferą, w której jeszcze (zwracam uwagę na to jeszcze) problemat ten ma pozory istotności, jest twórczość artystyczna i literacka. Bo ostatecznie rzecz biorąc, to czy się dany „pismak” czy „artystyczny błazen” (bo tak musimy określić ten zanikający rodzaj ci-devant pracowników umysłowych w stosunku do wielkości przemian społecznych) skończy wcześniej, czy później, mała będzie stąd pociecha czy zmartwienie, tembardziej, że nigdy (w przeciwieństwie do innych sfer działalności) nie będziemy mogli przewidzieć, czegoby mógł jeszcze dokonać i czy skończył się we właściwym czasie. Sferę tę cechuje fantastyka psychologji, nieobliczalność i nerwowość — występuje w niej pierwiastek tak zwanego natchnienia. Mówię to bez oczu wzniesionych w górę, zupełnie poprostu — natchnienie jest faktem i to faktem taksamo pod pewnemi względami zwykłym, jak jedzenie i picie. Tyle tylko, że nie można poznać dokładnie warunków jego powstania — czasem nawet jeden kieliszek wódki może być przyczyną stworzenia rzeczy naprawdę wielkich, jako point de déclanchement — niema na to polskiego słowa — a szkoda. Wszystko zależy od dystansu, na jaki jest zamierzone dane życie i dana twórczość. Zwracam tylko pewnym ludziom uwagę na przykry wypadek: — oto można uważać siebie za krótkodystansowca i zniszczywszy się gruntownie przedwcześnie i nie dokonawszy obiecanych sobie i innym dzieł, znaleźć się wobec szalonych pragnień na dalszy dystans i nie mieć już wtedy ani dość siły, ani odpowiedniej organizacji wewnętrznej dla ich spełnienia. Natchnienia też nie łowi się przypadkiem poza pewnemi granicami, w których ono narzuca się samo. Jeśli ktoś w przerwach od chwil takich będzie tylko pił, uganiał się za dziewczynkami, siedział w kinie lub na dancingu, zmarnuje w sobie ten dar bardzo szybko. Jedyna rzecz dla artystów i literatów, to wypełnianie chwili pustki twórczej intelektualną pracą. Ale mało kto dzisiaj to robi. Ich to nudzi biedaków — wolą się bawić; ale niedaleko zajadą w ten sposób. Widać to już na poprzednim pokoleniu, a ci „najmłodsi” trwonią swe siły zdaje się w jeszcze szybszem tempie i alkohol wraz z nikotyną nie jest w tym procesie bez przyczyny. Ale mniejsza o nich — to jest rasa wymierająca. Mogłaby wymrzeć w trochę piękniejszych i potężniejszych formach — trudno. Lecz jeśli chodzi o wszystkich innych działaczy i pracowników, to musimy oświadczyć się bezwzględnie przeciw alkoholowi. Ja sam do 30-go roku życia nie piłem prawie nic. Później czasami używałem alkoholu przy pisaniu pierwszego szkicu rzeczy scenicznych. Bynajmniej nie pisałem po pijanemu — tylko wskutek chęci szybkiego naszkicowania całości, musiałem się wzmocnić paroma wódkami, poprostu dla dodania sobie sił. Powieści moje, wbrew mniemaniu niektórych, są kompletnie „narkotik—und alkoholfrei”. Rysowałem zaś po pijanemu to przyznaję i to nietylko po pijanemu, ale eksperymentowałem ze wszystkiemi znanemi narkotykami i mimo, że stanów tych, jako takich, nie uznaję, w portretach, w tych właśnie stanach robionych, dokonałem na bardzo małą skalę rzeczy, którychbym jednak bez tego nigdy wykonać nie potrafił. Zaznaczę tylko, że nie uważam prac tych za skończone dzieła sztuki, ale za coś w swoim rodzaju zupełnie odrębnego. Portret jako taki jest psychologiczną zabawą przy pomocy artystycznych środków, ale nie dziełem sztuki — mógłby niem być oczywiście przy pewnych warunkach, jak i trzy jabłka na serwecie, czy walka byków. Ale dość o tem — nudne to jak cholera — ani sztuką, ani teorją nie myślę się więcej zajmować.
A więc któż nie zna dziwności pierwszych chwil poznania się z alkoholem. Nie będę wdawał się tu w analizę tych momentów, aby nie zachęcić kogo do ich zakosztowania. Wciągnięcie się w alkoholizm postępuje daleko szybciej, niż przyzwyczajenie się do nikotyny. Byłem pijakiem bardzo początkującym, ale wiem coś o tem. Alkohol działa potężniej niż nikotyna — dodaje tak zwanych „skrzydeł” myśli i uczuciom. Wszystko zdaje się łatwem i bliskiem, po najtrudniejsze rzeczy wydaje się, że trzeba tylko sięgnąć. Sięga się i nawet za pierwszym, drugim razem coś w tej ręce zostaje. Sięga się trzeci raz i czwarty — zostaje coraz mniej. Ale przyjemność łatwego sięgania jest wielka i tak się szybko człowiek „wysięga”, że potem nie zostaje mu nic, a sięganie trwa dalej i ogranicza się tylko do zamiarów. Alkoholicy żyją zamiarami — przestają oceniać objektywne wyniki swych własnych, pozornych wysiłków. Bo wysiłek jest pozorny i za każdym razem spuszczenia się na pomoc „przezroczystego płynu” osłabia się zdolność dokonania prawdziwego aktu woli, który stwarza podstawę do dalszego działania. Alkohol tę podstawę niszczy, przyzwyczajając nałogowca do zastępowania autentycznej woli przez protezę. O ile nikotyna jest tylko środkiem pomocniczym, dopinguje, ale ostatecznie wykonać trzeba wszystko samemu, o tyle alkohol daje złudzenie stwarzania i w tem leży jego wyższe niebezpieczeństwo. Jest to jednak tylko złudzenie: pozwala on kombinować dany materjał, ale nie stwarza rzeczy nowych, chyba tam, gdzie w grę wchodzą kwestje techniczne, poprostu zręczność rąk (czy innych członków) przy szybkim rysunku (i to specjalnie przy rysowaniu z natury), improwizacji n. p. fortepianowej, przy grze w bilard (małe dawki!!), w tańcu improwizacyjnym i innych mniej szlachetnych czynnościach. Ale bezwzględnie zgubnym jest wszędzie tam, gdzie chodzi o operowanie pojęciami. Ułatwia połączenia — może pomóc do skonstruowania ad hoc humorystycznej mowy n. p., ale nie pomaga tam, gdzie chodzi o sprawność ośrodków najwyższych, przy komponowaniu poezji, dramatów i powieści, wszystko jedno, że dwie pierwsze istności są dziełami sztuki, a trzecia nie — materjałem ich są pojęcia. Uczuciowe skojarzenia następują szybko i bez wysiłku i często z nich jeszcze, jako z materjału, dadzą się wyrobić na trzeźwo wyższe wartości, ale jeśli chodzi o samo „koncypowanie”, działanie alkoholu jest złudą, szczególniej dla typów schizoidalnych. Jeszcze pyknik łatwiej sobie poradzi z krótkiem spięciem mózgowem, na tle zwałów lippoidów, któremi są obłożone jego nerwy i gangliony. Ale dla początkującego nawet „schyzia” alkohol jest zabójczy. Obnaża nerwy, które wprawdzie drygają i dygocą, ale jak części jakiegoś rozklekotanego gruchotu, a nie zdrowem tętnem potężnej machiny. Ale przyjemność doraźna jest większa — alkohol usuwa nudę, tę intergralną część prawdziwie wielkiej twórczości, bawi zbyt samym aktem tworzenia, a nie daje skontrolować wyników przez ogólnie optymistyczny ton całości procesu — dotyczy to nietylko pracy, ale wszystkiego. Nie pozwala on bowiem widzieć ujemnych stron żadnego zjawiska, pozbawia krytycyzmu, każe się zachwycać najbezecniejszemi bzdurami, zmusza do widzenia utajonych konstrukcji tam, gdzie jest śmietnikowy chaos, dezorganizacja i zgnilizna. Stąd jest alkohol przyczyną powstawania psychologji „nieuznanego genjusza” tak rozpowszechnionej szczególnie u nas i w Rosji, może właśnie wskutek nadużywania tego trunku. Wszystko to są skutki alkoholu, rzecby można dodatnie, ale chwilowe. Nikotyna słabą daje reakcję — alkohol wprost potworną. Jako lekki narazie objaw abstynencji, powstaje nazajutrz tak zwany „katzenjammer”, czyli po polsku „glątwa”. Na niej to można oglądać w zarodku stan końcowy, który u niektórych występuje już w rok lub dwa od chwili zaczęcia nadużywania alkoholu, zależnie od siły systemu nerwowego i innych organów. Ten stan musi być zalany nową dawką, jeśli nie natychmiast, (co czasem, jeśli dawka nie jest zbyt wielka i nie jest początkiem nowego chlania, jest korzystne) to po pewnym czasie. Gdyż zatrucie takie trwa 3 — 4 dni, a w następstwie nawet po minięciu objawów ostrych, wywołuje charakterystyczną nudę alkoholików: wszystko zdaje się nie to, horyzont daleki jest zagwazdrany, poczucie że cokolwiek się zacznie musi skończyć się klęską, zgniły pesymizm, wrażenie krótkości życia, nic nie warto zaczynać, — e co tam pięć lat będę krócej żyć i bęc — po jednemu — zwykle ktoś przyjdzie w tym samym stanie, co ułatwia znacznie rozpoczęcie nowej serji i koniec — dany osobnik znajduje się już na pochyłości. Znowu wracają dawne złudzenia: nie jest wcale tak źle — od jutra zacznie się nowe życie, przecież się nie będzie więcej pić. Chodziło tylko o zobaczenie tego, co jest na dnie. Jest tam jeszcze coś, więc oczywiście pod wpływem wódy burzy się to i bulgoce i przewala się i zwykła kałuża codzienności zdaje się groźnem, wspaniałem morzem, a pływające po niej odpadki imitują wielkie okręty, wiozące skarby ku nieznanym brzegom. Mało kto zatrzyma się po 3-ch kolejkach. Przeważnie (jest to typ pijaka rosyjskiego) dojeżdża się się do samego dna, nie zadawalniając się wzburzeniem powierzchni swego bajorka. Tam następuje przejrzenie pustki i konieczność chlania dalej, aż do zupełnej zatraty wszelkiej oceny, aż do plugawego, tragicznego taplania się we własnem nieudaniu się, w którem następuje ostateczne zadowolenie. Jedni piją właśnie te „parę wódeczek” i potem coś jeszcze wogóle robią — jest to typ na dalszy dystans niebezpieczniejszy — są to kandydaci na alkoholików codziennych. Inni zachlewają się na całego i muszą zrobić parę miesięcy, tygodni, potem dni, przerwy. Ale ostatecznie dwie te „linje rozwojowe” konwergują ku wspólnemu kierunkowi — pierwsi zwiększają dawkę „paru wódeczek” do 20-tu, 30-tu i więcej, tamci zmniejszają interwały większych tak zwanych „stuknięć”. Obu grozi ten sam wynik: zidjocenie, zanik woli, niemoc, niemożność wszelkiego czynu. Oczywiście na to mi powiedzą optymiści, że mieli „wujka”, który umarł jako czerstwy, różowy staruszek lat 92-ch, który codziennie do obiadu i kolacji chlał „literatkę” vel „angielkę” czystej wódy, albo babkę, która zakrapiała się od rana „ziółkami”, czyli wychlewała co dwie godziny jedną małą wódeczkę zabarwioną jakąś, nieszkodliwą zresztą, trawką. Ale tym znowu odpowiem: wyjątki nic nie znaczą, a staruszeczek byłby może jeszcze czerstwiejszy, a babka nie umarłaby w wieku 85-ciu lat, tylko stu. Ludzie starsi twierdzą często, że zadługo żyją — więc może lepiej byłoby gdyby chlali? Kto wie? Nie będę tu roztrząsał tych problematów neo-pseudo-maltuzjańskich. W Australji zjada się starców i zbyteczne dzieci, z powodu życia koczowniczego i bezmieszkaniowego tamtejszych, wymierających z degeneracji, plemion. Etyka jest kwestją względną — polega na stosunku indywiduum do grupy społecznej, zależnego od tysiąca czynników zmiennych. A zresztą ta zasada nieszkodliwości alkoholu stosuje się tylko do ultra-pykników i nie może być brana pod uwagę gdy chodzi o tonus i tętno całego społeczeństwa, mimo że według mnie pyknicy zaczynają brać w ogólnym rozwoju górę nad podupadającymi schizoidami, których perihelium przeszło pod koniec 18-go wieku. Przeczytajcie wogóle Kretschmera, czytelnicy — dobrze wam to zrobi, mimo że krytyk, p. Furmański woli i zaleca nawet „Dzikuskę”, (czyje to jest, nawet nie wiem) po przeczytaniu mojej powieści, która za cel uboczny powinna mieć zachęcenie ogółu do większego przeintelektualizowania codziennego dnia nawet.
Otóż wracając do alkoholu: alkohol jest nudny. Wiedzą o tem ci, którzy zaczęli go choćby zlekka nadużywać. Daje z początku iluzję nieskończonych obszarów ducha, które przy jego pomocy zdobyć można. (Nikotyna jest też nudna, ale przynajmniej nic prawie nie obiecuje). Wydaje się po pierwszych (w życiu wogóle i następnie na początku „popojki”) kieliszkach, że kryją się w alkoholu niesłychane odkrywcze właściwości. Jedynie łatwość kombinacji znanych elementów daje niedoświadczonemu pijakowi to złudzenie. A gdy pozna, że był oszukany, często bywa już zapóźno aby zawrócić z raz powziętego kierunku. Z rozpaczą w sercu gna dalej po pochyłości upadku, zalewając strach przed zidjoceniem i tą specyficzną ponurością stanów abstynencji, nowemi dawkami „wody ognistej”, potęgując dozę, aby wrócić do pierwszych chwil ekstazy. Napróżno. Jak każdy narkotyk czy eksytans, alkohol ma swoje granice. Poza pewną dawką nie da już chwil pierwotnego upojenia, którem wciągał nieszczęśliwca w swe, wątpliwej wartości, że tak powiem popularnie, sezamy. Przychodzi kres podniecenia — rozpacz może być pokonana jedynie ogłupieniem. Ale nawet w okresie swej największej „interesującości” alkohol może być powodem zupełnego wykrzywienia życia, skierowania go na jakąś lokalną bocznicę, albo nawet na ślepy tor, zaraz za stacją wyjściową — i to niezależnie od złych skutków na dalszą metę, tylko z powodu ukazywania omawianemu jego uczuć, przeżyć i ludzi (a nadewszystko stosuje się to do kobiet) w zupełnie fałszywem świetle. I często takie zboczenie z drogi pod chwilowem działaniem C 2 H 5 OH ma potem znaczenie dla całego życia i może spowodować dalszy programowy alkoholizm, jako jedyny środek na odparowanie ciosów losu, nie mówiąc już o potwornych kłótniach, zabójstwach i t. p. rzeczach, o których tyle się już napisało. Ale to są zjawiska końcowe, albo wyjątkowe. Mnie chodzi o oświetlenie samych początków nałogu, w którym się one kryją i ukazanie tych stanów „glątwowych”, w których można obserwować je w zarodku. Jednorazowe upicie się, a nadewszystko następująca potem „glątwa” są często miniaturowem odbiciem całego, zmarnowanego później beznadziejnie, życia.
A więc dalej: do pewnego punktu tylko podnieca alkohol wyobraźnię i pozornie stwarza nowe kombinacje pojęciowe, wytwarza fluid porozumienia między niezgodnymi w istocie typami i ułatwia uczuciową zgodę, potęgując czasem pewne rozmowy i przeżycia do granic ekstazy w chwili działania. Zawsze po ocknięciu się z zachwytu, a szczególniej w czasie następującej nieuniknienie „glątwy”, widzi się bezwartościowość przeżytych stanów i wypowiedzianych słów — niestety często bywa zapóźno aby się cofnąć i pije się potem znowu, aby powrócić do „sztucznego raju”, w którym zanika poczucie bezsensu wszechświata i wszystko zdaje się koniecznem w swej doskonałości, jak elementy prawdziwego dzieła sztuki, złączone formalną koncepcją ogólną. Tej złudnej formy użycza często bezforemnej miazdze życia kłamliwy pocieszyciel — alkohol. Forma ta ginie jak mgiełka wraz z oparami spirytusu, mimo że przed paroma godzinami zaledwie miała pozory żelazobetonowej konstrukcji — rzeczywistość rozwiera na nas swą galaretowatą, śmierdzącą paszczę i wlepia w nas szydercze, rozlazłe z dzikiej rozkoszy nabrania oczy — wszystko to skarykaturowane do potworności pod wpływem ogólnego odwartościowania i sflaczenia wewnętrznego, na skutek poalkoholowej „glątwy”. Ale zawsze jeszcze do czasu, przy pomocy zwiększonych dawek trucizny, można powrócić do dawnej ekstazy i mieć choćby marne złudzenie życia. Z „popojek” zostają jednak wspomnienia lepszego świata, mimo że w okresach abstynencji coraz trudniej można zrealizować wyniki tak zwanych „złudnych wzlotów” w nieziemską zaiste doskonałość. Zniechęcenie, złość o byle co, fatalne traktowanie najbliższych i najżyczliwszych, nawet najukochańszych ludzi, niemożność skupienia uwagi, ciągłe szukanie byle-jakiego towarzystwa, niepokój kwaśny i gorzki, bezsenność w nocy i ciężki sen poranny, z którego trudno się przebudzić, zamiast radości przebudzenia lęk przed życiem, zanik odwagi tak cywilnej jak i wojskowej i ciężar nieznośny w głowie przy jakimbądź intelektualnym wysiłku — oto pierwsze objawy (słabe narazie) zbliżającego się końca I-go aktu tragedji. Wtedy jeszcze można bez wysiłku zawrócić. Ale któż to wykona. Durnie są wszyscy na tym punkcie, nawet najrozumniejsi z pośród Was — widok przerosłej wątroby jeszcze Was nie straszy. Objawy takie należy „zalać” — to jest Wasze jedyne wyjście. Ale potem (okres ten pierwszy jest indywidualny co do długości — u jednego może trwać rok, u drugiego 20-cia lat) przychodzi czas, że dawka alkoholu, którą organizm znosi bez ostrego zatrucia, przestaje wystarczać dla pokonania wymienionych wyżej stanów. Gorzej: po krótkim czasie, w którym występują objawy alkoholicznej nudy, tak tragicznym dla prawdziwego, przywiązanego naprawdę do swego ulubionego płynu, alkoholika — (czuje on się wtedy jak zdradzona kochanka conajmniej) następuje okres spotęgowania złych stanów pod wpływem nadużycia C 2 H 5 OH. Jest to czas, w którym bezwzględnie należy przestać pić, gdyż dalsze brnięcie w nałóg grozi już nietylko coraz gorszą „glątwą” i pomniejszemi cierpieniami otoczenia, ale także odpowiedzialnością karno-sądową za różne, nietylko moralne, uszkodzenia otoczenia. Rozpoczyna się okres złości — alkohol dojechał do dna, na dnie zaś jest pustka, stworzona przez ciągłe życie z kapitału, zalewany systematycznie upadek ducha i zdawanie się na rozwiązanie tych problemów przy pomocy „paru wódeczek”. Alkoholik już pod wpływem paru kieliszków staje się zły. Znikły dawne „kordjalne” przeżycia i idealizacja ludzi i świata pod wpływem zalania gangljonów straszliwą cieczą. Wszystko co najgorsze wychodzi z człowieka, który przecie jest tylko tresowanem bydlęciem i niczem więcej. Rolę pogromcy odgrywa społeczeństwo — które nawet wbrew daleko sięgającym swym instynktom — (to twór, który ma swoje formalne instynkty od najdawniejszych czasów, od epok totemicznych klanów począwszy) — toleruje umiarkowany alkoholizm dla doraźnych celów uspokojenia metafizyczno-bydlęcych stanów swoich „obywateli”. A więc przyjaciele zamieniają się na wrogów, których złe traktowanie zaczyna się od mówienia im tak zwanych „gorzkich prawd”, których dla ich dobra jedynie nie szczędzi im zagorzały pijak, pozorny obrońca prawdy i wróg wszelkiego zakłamania się, on, zakłamany po uszy przez swój nałóg, nieszczęsny ochłap człowieka, nie mający prawa spojrzeć w oczy trzeźwemu indywiduum. Najświętsze uczucia przetwarzają mu się w symbole upadku, nie oszczędza najbliższych, a nawet oni stają mu się głównemi przyczynami jego nieszczęścia i rozkładu. A więc przedewszystkiem cierpią Bogu ducha winne często (nie zawsze) kobiety. Traktuje je pod psem, do bicia (i ubicia) włącznie, przekonany o swojej bezwzględnej wyższości. A potem idzie społeczeństwo, które zabiło „wielkiego indywidualistę”. I tego rodzaju objawy zdarzają się nietylko u nędzarzy, ale na szczytach społeczeństwa, w czasie nawet objektywnego powodzenia. Bo zrodzona z alkoholu megalomanja i egoizm nie znają granic swego nasycenia. Wójt małej wsi nie nasyci swej żądzy panowania, póki nie stanie się conajmniej królem Sjamskim, mały gryzipiórek musi być wielkim i sławnym na cały świat pisarzem, byle oficerek — wielkim wodzem, na którego tupnięcie buta muszą ginąć miljony ludzi, mała świnka byznesowa — wielkim tranzaktorem wszech-mamony, który dopiero wtedy obsypałby ludzkość dobrodziejstwami. Świat jest za mały dla takiego pana. On chciałby wszystko pożreć, wszystko wyrzygać i jeszcze raz pożreć, a zamiast zębów w paszczy ma tylko plugawy ozór i jadowitą ślinę, którą z zawiści opluwa wszystko to, co jeszcze niedawno mogło być dla niego świętością, a dziś jest tylko przedmiotem niezdrowej żądzy zblazowanego impotenta. Najmniejsze objawy podobnego rodzaju, które można obserwować od najgorszych, narożonych szynków (koniecznie narożnych — szynczki lubią rogi) aż do pałaców i miejsc posiedzeń największych mogołów i główniarzy rządzących danym krajem, powinny być ostatnim sygnałem dla alkoholika, aby bezwzględnie pić przestał i przez męczarnię kilkomiesięcznej abstynencji wyrwał się z macek ssącego go polipa. Ale on zna jeden tylko ratunek: zachlanie się aż do zupełnego skretynienia, o ile przedtem nie dobierze się do niego prokuratura. A potem jest już koniec. Wyleczony, może nawet taki łachman nieszkodliwie żyć — niczego ani dobrego ani złego nie dokona — jest już zupełnym flakiem — chyba że jest artystą (brrrr). Wtedy może jeszcze na gruzach swej jaźni dokonać ostatniego interesującego szpryngla w nicość. Ale są artyści, którzy się niszczą twórczo i są tacy, którzy zapijają tylko własną nicość, prócz dziwnego gatunku takich, którzy się sami jako ludzie w związku ze swoją twórczością tworzą.
Co do wydajności pracy w stanie alkoholizacji, to stanowczo narazie będzie ona większa. Ale alkohol daleko bardziej zużywa ośrodki nerwowe niż nikotyna i reakcja, następująca po takiem zużyciu będzie tak wielka, że na dalszy dystans nie opłaca się bezwzględnie. Jest mnóstwo innych środków, które mogą w nagłej potrzebie: wykonania w danym, krótkim czasie gwałtownej i wymagającej ciężkiego umysłowego, czy nawet fizycznego wysiłku, pracy, zastąpić zupełnie zabójczy, przeźroczysty płyn, nie wywołując następnie ochlapnięcia zmęczonych centrów, a nadewszystko nie wytwarzając przyzwyczajenia: Kola (szczególniej przy kombinacji wysiłku fizycznego z umysłowym), strychnina, a nadewszystko glicerofosfat, czy fosfit. Wszystkie te środki wybróbował autor osobiście ze znakomitym skutkiem. Są one nieszkodliwie dopingujące, a preparaty fosforowe odżywiają poprostu odfosforzone pracą gangljony, nie wywołując żadnego podniecenia. Oczywiście używanie ich stałe, musiałoby też doprowadzić do skutków ujemnych — niemożności wysiłku bez podniety zewnętrznej. Mowa jest tu o wypadkach nagłych, z których wybrnąć trzeba z minimalną szkodą dla organizmu. Poleca się też wymienione specyfiki dla ludzi odzwyczajających się od palenia i picia. Praca „pod alkoholem” jest gospodarką rabunkową na krótki czas — a występująca potem niezdolność wysiłku bez podniety zewnętrznej, mści się w sposób potworny i wplątuje nieszczęsnego pracownika, chcącego oszukać najistotniejsze prawo funkcjonowania jego maszyny, w to błędne koło, z którego niema już innego wyjścia, jak zachlanie się na śmierć, lub co gorzej do obłędu. Stany obłędowe, tak podobno przykre w rozwiniętej formie, można obserwować w elegancko wykonanem, miniaturowem wydaniu, w stanie lekkiej choćby „glątewki” po małej, rozkosznej „popojce”. Drżenie całego ciała, które niewiadomo czy kończy się na ciele — są to raczej drgawki duszy, nie mogącej pozbierać do kupy zdyzlokowanych części, niemożność mówienia — jakieś miamlanie bez związku, którego człowiek wstydzi się, łypiąc dookoła bolesnym wzrokiem, jakby szukał ratunku w nieczułym dookolnym świecie. Nieokreślony lęk przed jakiemiś potwornemi klęskami, które zdają się czaić z za każdego węgła (koniecznie węgła — coś jest demonicznego w węgle domu — nieprawda?) i który wywołuje to specyficzne oglądanie się na boki i za siebie i błędny wyraz bezradnego zakłopotania. Niepokój wywołujący nieskoordynowane ruchy — to charakterystyczne rzucanie się gdzieś przed siebie i oklapywanie natychmiastowe w tem poczuciu, że niema ratunku znikąd, chyba w nowej dawce alkoholu, lub w środkach uspakajających, które przecie dłużej używane (nawet najniewinniejsze: valerjana, bromural, i t. p.), wywołują stałe ogłupienie, a w razie przestania ich zażywania, niepokój i bezsenność, na które już może nie być ratunku, chyba leczenie zakładowe, na które nie każdy pozwolić sobie może. Na podstawie wyżej opisanych objawów, widać już ten stan, w którym znalazłby się alkoholik, gdyby pić przestał — widać oczywiście w niesłychanem pomniejszeniu. Zgroza przejmuje, gdy się widzi alkoholika, zalewającego systematycznie ten, potęgujący się z każdą chwilą, stan rzeczy, żyjącego ciągle jakby nad otchłanią najstraszliwszych stanów ducha, pokrytych cienką warstewką nikłego oparu alkoholowych złudzeń. Ale specyficzna lekkomyślność, którą wywołuje dłuższe używanie alkoholu, nie pozwala mu widzieć tej sieci lepkiej, koło której krąży beztrosko, jak tęczowa muszka w ciepłych promieniach sierpniowego (koniecznie sierpniowego — inaczej ani rusz) słońca i w którą musi, czy prędzej, czy później wlecieć, by do końca życia czasem miotać się bezsilnie w jej pozornie lekkich, a w istocie mocniejszych od stalowych lin, zwojach. Nastraszniejsze jest w nikotynie i alkoholu to nieznaczne, podstępne okrążanie ofiary, która złudzona dłuższy czas trwającym okresem pozornej swobody, cieszy się nowemi wrażeniami i pozorami siły, nie zwracając uwagi na charakterystyczne ostrzegawcze objawy „glątwowe”, nie czując, że koło zacieśnia się i że bezmierne horyzonty, które pozornie otwiera trucizna, zwężają się w czarną, cuchnącą norę, w której czatuje obłęd i rozkład. A potem nagle przychodzi świadomość grozy położenia, kiedy przeważnie jest już zapóźno. I mamy te tysiące, czy miljony ludzi, którzy tylko „dożywają” życia do końca, nie wierząc w istocie w jego sens i sens własnej pracy i złudnych zamiarów poprawy. Społeczeństwo, w którem panuje ta psychoza tymczasowości, udzielająca się ludziom nawet nie zatrutym żadnemi jadami, nie ma przed sobą przyszłości. Wychowane w atmosferze takiej, nawet zdrowe osobniki przejmują się nią i stają się niezdolne do życia.
Trudno jest przestać pić zupełnie ludziom, używającym alkoholu stale, w małych dawkach, ale jeszcze trudniej tym tak zwanym „quartallsaüfer”, pijakom okresowym, na których co pewien czas nachodzi konieczna potrzeba zachlania się na śmierć — tak zwanego po rosyjsku „zapoja”. Jestem za przestawaniem gwałtownem, bezapelacyjnem. Wszelkie te stopniowe odzwyczajania się są tylko okłamywaniem siebie przez nieszczęśników, nie mających siły na bezwzględne postawienie kwestji. Łatwiej jest wykonać postanowienie takie alkoholikowi chronicznemu. Perjodyczny, powinien na czas ataku skumulować na początku walki wszystkie środki odżywcze (fosfity) i nawet lekko uspakajające (valerjana, bromural i t. p.) — cel opłaci te małe nadużycia. Ale nadewszystko, o ile pali, powinien jednocześnie absolutnie przestać palić. Objawy abstynencji przy wyrzeczeniu się nikotyny znakomicie pomagają przeciw jej nierównie potężniejszemu koledze, stwarzając przytem dodatkowy motorek dla wytwarzania woli. Wogóle wszelkie programowe przemiany wewnętrzne i zewnętrzne u ludzi palących i pijących, powinny zaczynać się od wyrzeczenia się tych dwóch najszkodliwszych, bo najpowszechniejszych i najbardziej nieznacznie opanowujących, narkotyków. Na zupełne poddanie się kokainie, czy morfinie, może sobie pozwolić tylko najwyższa arystokracja wśród degeneratów. Są to poniekąd ludzie i tak i tak zgubieni. Oczywiście walka z temi specyfikami musi być taksamo bezwzględna jak z tytoniem i alkoholem, ponieważ mogłyby one przy dalszej degeneracji ludzkości, zdemokratyzować się i stać się przedmiotem takiego codziennego użytku, jak „papierosik” i „wódeczka”, te dwa pozorne niewiniątka, kryjące pod maskami przyjemnych dziewczynek, zgniłe mordy najbardziej zakazanych prostytutek. Ale trochę śmieszny jest dla mnie ten wszechświatowy hałas, jaki się wytwarza dookoła arystokratycznych „białych obłędów”, wobec mnożących się bez końca (szczególniej u nas zdaje się) sklepów o zachęcających wystawach, w których zupełnie bezkarnie sprzedaje się dwie najpotworniejsze trucizny, doprowadzające do ruiny nietylko garstkę ginących niedorodków, ale ogół społeczeństwa i jego najcenniejsze jądro, z którego ma wykwitnąć Nowe Życie. Walka, którą tu rozpoczynam, opierając się na własnych, smutnych doświadczeniach, z nadzieją osobistej poprawy i poprawy tych, którzy mnie wysłuchają, może być tylko wtedy skuteczna, o ile weźmie się do niej jakaś potężna organizacja i jeśli poprze ją Państwo, zamiast opierać większą część swych dochodów na powolnem truciu swych obywateli. Może pod wpływem słów tych, paru cennych skądinąd palaczy i pijaków przestanie palić i pić do końca życia, ale wychowanie następnych, zdrowych pokoleń będzie możliwe jedynie przy przeprowadzeniu bezwzględnej prohibicji tytoniowo-alkoholowej. I have spoken. Jeszcze jedno: pijak przestający pić nie powinien stanowczo pozwolić sobie nawet na tak zwany „kieliszeczek winka”, ani na „małe piwko”, lub „porterek”. Koniec — szlus. Sam piekielnie lubię piwo tylko dla jego smaku, ale zaznaczam, że raz szklanka porteru była przyczyną upadku autora, po 14-to miesięcznej zupełnej abstynencji. Tylko prawdziwy tytan woli może sobie pozwolić na smakowe przyjemnostki na tle napojów wyskokowych. Jest to pochyłość, po której można zjechać łatwo na samo „dno nędzy”, mając już w tym kierunku pewne predyspozycje, dlatego, że każdy łyk nietylko rozsmakowuje do dalszych (nawet przy wstręcie do samego smaku wódy, jak to jest np. u autora), ale świadomość niestety staje się coraz mniejsza: następuje odhamowanie, specyficzny nastrój „ostatniego razu”, tak przyjemny dla schizoidów, którzy lubią żyć w zawieszeniu między zamiarem a wykonaniem, między wstrętem a pożądaniem, na samej granicy spełnienia się najistotniejszych pragnień. Co innego te „pyknisie” — ale i tym to dobrze nie zrobi. A propos: pewien krytyk mojej powieści narzekał na zbyt wielką ilość terminów psychiatrycznych, których używam. Otóż myślałem, że zdołam go (i innych też) zainteresować rzeczami, których nie znają, a poznaćby powinni. Jest dla mnie skandalem, że dotąd wspaniałe, epokowe dzieło Kretschmera „Körperbau und Charakter” nie zostało, jak i wiele innych cennych książek, przetłumaczone na polski język. Rosjanie mają natychmiast wszystko, co jest wartościowem na świecie, w swoim własnym języku. Jest to coś, co doprowadzić może do ostatniej cholery, jeśli ktoś powinien coś wiedzieć a jest ostatnim nieukiem, jak większość naszej inte- i pseudo-inteligencji.
Otóż mały wykład teorji Kretschmera na zakończenie. (Uwaga: niektórzy zarzucają jej, że nie obejmuje wszystkich typów, że jest niedokładna i t. p. i odrzucają ją zupełnie. Jest to pierwszy krok na drodze do klasyfikacji i gdyby zawsze wszyscy byli tak wymagający, toby ludzkość nie zrobiła ani kroku naprzód. Ale nasi inteligenci są bardzo wymagający, tylko nie od siebie. Uczcie się, a potem gadajcie ile chcecie. Za mądre artykuły, za mądre sztuki, za mądre powieści. Wszystko dla nich za mądre, bo nie chcą się niczego nauczyć psie-krwie. Weźcie pod uwagę ilość popularyzujących dzieł w Niemczech. Tam byle robociarz wie więcej od naszego niejednego filaru krytyki. A tem ciągłem obniżaniem poziomu do gustów przeciętnej publiczności danego okresu, wychowujecie pokolenia kretynów, dla których i „Dzikuska” będzie za mądra. Co się dzieje z naszą literaturą i teatrem — to skandal. Ja nie przedstawiam siebie bynajmniej za ostateczny ideał mędrca, ale mogę powiedzieć, że zrobiłem nieomal wszystko, aby się na możliwie najwyższym poziomie umysłowym utrzymać. A tego nie mogą powiedzieć niektóre t. zw. „filary”. Możliwe, że moja filozofja okaże się w pewnych punktach błędna. Rzeczowa krytyka to wyjaśni. Ale nawet w błędnych rozwiązaniach zagadnień ludzi, piszących choćby tylko z pewnem zrozumieniem istoty zasadniczych problemów filozofji, mogą znaleźć się możliwości prawdziwych odkryć dla innych, którzy potrafią znaleźć wyjście z zaznaczonych przez tamtych trudności).
Otóż tezy Kretschmera są następujące: ludzkość dzieli się zasadniczo na dwa typy, których psychika jest ściśle związana z budową ciała. Każdy typ ma swoje dwa nieomal przeciwne bieguny. To narazie dla ogólnikowej klasyfikacji zupełnie wystarczy. (Druga teza Kretschmera jest następująca: szpital warjatów uważa on za szkło powiększające, przez które patrzeć można na społeczeństwo normalnych ludzi, widząc tam wszystkie typy ludzkie rozwinięte w ich ostatecznych możliwościach, aż do zupełnej karykatury). A więc są: astenicy — długa, łodygowata szyja, profil trójkątny, pierś zapadnięta, duże kończyny, grube kości i wiązania, budowa szczupła. Typ psychicznyschizoid — w ostatecznym rozwoju schizofrenja — rozszczepienie jaźni, — oddzielenie się od życia; rozdwojenie; przeciwne pragnienia. Fanatyzm, formalizm. Typy biegunowe: przeczulenie i obojętność. Artyści, twórcy religji, ludzie niezadowoleni, nienasyceni, metafizycy, wielka różnorodność. Krótkie spięcia. Nagłe zmiany nastrojów. Bezwzględność. Zamknięcie w sobie. Brak silnych uczuć.
Pyknicy: krótkie szyje, głowa nisko osadzona w kierunku piersi; grubi, tędzy, cienkie przeguby, małe kończyny, profile dobrze wyrobione. Typ psychicznycykloid; w ostatecznym rozwoju — cyklotemja: psychoza cyrkularna od manji do melancholji i napowrót. Byznesmani, organizatorzy, ludzie dążący do kompromisów, pogodzenia sprzeczności. Pogoda ducha. Stosunek do życia otwarty. „Dusza na razpaszku” i t. p. Bieguny: manjak podniecony i melancholik. Usposobienie długo-faliste — zmienność łagodna o długich okresach. Wielkie radości i wielkie smutki. Uczuciowość. Do tego dochodzą jeszcze typy: atletyczny i dysplastyczny i kombinacje ich z poprzedniemi.
Może niezupełnie dokładnie streszczam. Raz czytałem tę książkę, ale będę czytał jeszcze. Książka ta daje zupełnie nowe ustosunkowanie się do siebie i do drugich. Powinna być czytana absolutnie przez wszystkich. Może tylko jedynie muzycy, jako tacy, mogą z niej nic nie skorzystać, ale w życiu i im się przydać może.


KOKAINA

ZDAJE się, że chyba jednem z najgorszych świństw z pomiędzy tak zwanych „białych obłędów“[7], czyli narkotyków „wyższego rzędu“, jest kokaina. Nie będę opisywał tu przyjemnych skutków tego jadu, ponieważ opis takowych znajdzie czytelnik niestety w powieści mojej pod tytułem „Pożegnanie Jesieni“, która doczekała się z tego powodu krytyki aż w „Wiadomościach Farmaceutycznych“, czem nie każdy „młody“ do tego autor poszczycić się może. Niech nikt nie myśli, że lekceważę tu ten dział wiedzy — sam w dzieciństwie, kiedy zajmowałem się chemją, marzyłem o zawodzie aptekarskim i dotąd jeszcze pozostała we mnie utajona sympatja do przedstawicieli tego fachu. Ale tem niemniej jest w tem jakaś odrobina niezupełnie „tak znowu“ analitycznie zrozumiałego humoru. Otóż w artykule drukowanym w wyżej wspomnianym organie, pod tytułem „Rośliny prorocze i nowy narkotyk roślinny, peyotl“[8] profesor farmakognozji Uniwersytetu Wileńskiego, dr. Muszyński, w te odezwał się słowa: „Miast opisywać własnemi słowami działanie kokainy, pozwolę sobie zacytować wyjątki z jednej z najnowszych powieści polskich Stanisława Witkiewicza (czemu bez Ignacego? Pozatem muszę dodać, że w innym języku jak w polskim powieści nie pisałem). Pod tytułem Pożegnanie Jesieni —1927. Nie jestem krytykiem literackim (chwała Bogu!) i nie mogę opinjować o wartości tego utworu, jeśli jednak chodzi (komu?) o moje wrażenia osobiste, to nazwałbym ją powieścią plugawą. Nie wspomniałbym również o niej, by nie wzbudzać niezdrowej ciekawości, gdyby nie to, że jest to jedyna znana mi powieść polska, w której odmalowane są z niezwykłą precyzją wrażenia kokainomana. Oto treść jednego z rozdziałów tej powieści: Atanazy Bazakbal bierze udział w orgji kokainowej, poprzedzonej orgją alkoholową, u swego przyjaciela hr. Łohojskiego i przeżywa takie wrażenia:” Tu następuje 34-ro wierszowy dosłowny cytat z mojej powieści. (Nawiasy w cytacie z prof. Muszyńskiego są moje.) Czemu prof. Muszyński nie zacytował jakiej powieści „zagranicznej”, chociażby we własnym swym przekładzie — nie wiem. W każdym razie decyduje się nawet obudzić „niezdrową ciekawość” w czytelniku za cenę możności zacytowania mojego opisu wizji świata początkującego kokainisty. Gwarantuje to chyba dobroć tego opisu. Nie jestem farmakologiem i fizjologiem, ale zgadzam się z opinją prof. Muszyńskiego — opis jest dobry. Jeśli nie krępował się żadnemi względami w odesłaniu czytelników do mojej powieści prof. Muszyński, mogę nie krępować się i ja sam, tembardziej, że po opisie „sztucznego raju” tam zamieszczonym, następuje dokładny wykaz złych skutków przebywania w tym raju, o którym to ustępie prof. Muszyński zapomniał, a który może odstraszyć niejednego od probowania otwarcia złudnych sezamów „białego obłędu”. Przepraszam, że babrzę się tak długo w tym problemie, ale nie wiem czemu fakt skrytykowania przez prof. Muszyńskiego mojej powieści (niestety niezmiernie mało tego było) jest dla mnie przedmiotem dzikiej wprost rozkoszy.
A więc muszę jeszcze dodać, że początkowe wrażenia od kokainy są złudne i że następnie nie wypełnia ona tych obietnic, które robi. Możliwe, że jak twierdzą niektórzy, długie używanie jej, które w 95% kończy się paskudnemi męczącemi wizjami, zupełną ruiną, obłędem i samobójstwem, daje coś innego. Jednak nie życzę nikomu probować tego procederu, na podstawie skutków nałogowego kokainizmu, które obserwowałem na paru moich znajomych. Zażyć na próbę może człowiek wyjątkowo odporny na nałogi (do jakich, wbrew opinji, muszę zaliczyć siebie samego) i to człowiek, któremu to coś dać może w innych wymiarach, artystycznych n. p. Ale probowanie tego niebezpiecznego środka dla zabawy uważam za wielką lekkomyślność, a ludzi, którzy użyczają go niepowołanym i powiedziałbym „niegodnym” tej próby, mam za szaleńców. Niestety człowiek zakokainowany (jak każdy zresztą nałogowiec przypomnijmy sobie te ohydne „gwałcenia” na „jeszcze jedną wódeczkę”, to zawzięte częstowanie się „papierosikami”) ma skłonność do podnoszenia wszystkich na poziom jego „paradis artificiel”. I to może popełnić ktoś, który na samą myśl tę na trzeźwo wzdrygać się będzie ze wstrętu i oburzenia. A jest tak dlatego; że 1) pewne chwile kokainowego odurzenia są rzeczywiście bardzo przyjemne i bez żadnej chęci demonicznego szkodzenia komuś można chcieć mu to wątpliwe dobro wyświadczyć i 2) kokaina paraliżuje wszelkie ośrodki hamujące, zmuszając często do czynów, które nazywają się nieobyczajnemi, a którego to terminu używa prof. Muszyński w znaczeniu niezwykły. Oczywiście nie dowodzi to, że ja byłem zgwałcony pod kokainą przez jakiegoś hrabiego — wogóle nie tylko przez hrabiego, ale wogóle powtarzam zgwałcony nie byłem, jako że wbrew opinji, do homeseksualizmu mam wstręt nieprzezwyciężony. Ale przez dziwną intuicję opisałem tę scenę w powieści, kiedy w normalnym stanie nic w sobie homoseksualnego nie mający osobnik, daje się uwieść człowiekowi o wrodzonej inwersji. Jak mi mówił potem pewien mój znajomy, znający monografję o kokainie Meyera, są tam cytowane realne wypadki tego rodzaju, o których nigdy nic nie słyszałem.
Niebezpieczeństwo kokainy polega nietyle na przyjemnościach, których dostarcza, co na nieproporcjonalnie przykrzejszej reakcji, która po jej używaniu następuje. Twierdzę, że ludzie, którzy stają się nałogowcami, nie starają się przy następnych użyciach tej ohydnej trucizny „dostąpić” znowu ekstazy, nieosiągalnej już zresztą w pierwotnej formie, tylko chcą za jakąbądź cenę usunąć gniotącą ich „glątwę”. Kokaina ma zdolność stwarzania depresji tak realnej, że żadnym sposobem nie można sobie wytłomaczyć jej pochodzenia i przez to jej unieszkodliwić. Jeszcze przy „glątwie” alkoholowej jest to w pewnym stopniu możliwe. Można odróżnić realne nieprzyjemności, które znacznie się wtedy potęgują, od samego tła rozpaczy i pesymizmu ogólnego, który jest wynikiem ubocznych skutków nadużycia narkotyku. Z kokainą nie udaje się to rozróżnienie: jest się w samym centrum ohydy świata i istnienia wogóle. Nic nie jest w stanie przekonać o tem nieszczęsnego „glątwiarza”, że ostatecznie w wyjątkowych tylko wypadkach życie jest jednem wielkiem pasmem udręczeń. Najdrobniejsze przeciwności urastają do rozmiarów nieprzezwyciężonych zwałów niepowodzeń, małe przykrości stają się prawdziwemi nieszczęściami, a cień teraźniejszości tak zohydzonej i zdeformowanej pada na całą przeszłość, czyniąc z niej serję potwornych pomyłek i bezsensownych cierpień, myśl zaś o przyszłości w tem oświetleniu, raczej zaciemnieniu, staje się torturą nie-do-wytrzymania. Stan jest wybitnie samobójczy. Odwartościowanie rzeczy, które dotąd stanowiły jedyny cel życia uobrzydliwienie nawet najszlachetniejszych zajęć i rozrywek, zgangrenowanie samego rdzenia istoty ludzkiej — oto zwykły kompleks wrażeń, składających kokainową „glątwę”. O ile podczas trwania działania jadu, na skutek osłabienia wszelkich wrażeń ujemnych, wszystko wydaje się łatwem do spełnienia, a każde najdrobniejsze wrażenie (od sęka w ścianie począwszy, do dzieł sztuki) przesycone jest jakąś niesamowitą doskonałością, którą w normalnym stanie posiadają tylko wyjątkowo udane układy artystyczne, czy życiowe, o tyle potem następuje (i to często przy potęgowaniu dawek trucizny podczas tego samego okresu zatrucia) nagłe przekręcenie wszystkich wartości dodatnich na ujemne, tylko w niesłychanie wyolbrzymionej proporcji. Ten stan rzeczy narzuca się z siłą tak straszliwą, że mowy niema o wytłomaczeniu go sobie jako czegoś chwilowego — jest to prawdziwy światopogląd o takiej logice struktury, wskutek zaatakowania absolutnie wszystkich sfer psychiki, wszystkich uczuć i zainteresowań, że walka z tem zdaje się być czemś nadludzkiem, a wobec metafizycznej wprost konsekwencji tego gmachu ohydy, logicznie bezsensownem. Albo wgryźć się w ziemię, albo kropnąć nową dawkę jadu — oto dwa jedyne możliwe wyjścia. Można ominąć je kolosalną dawką bromu, czy czegoś podobnego i ocknąć się w stanie dalekim od pogody ducha i radości życia, ale w każdym razie znośnym: stanie szarej, codzienności — coś jakby nastrój w poczekalni jakiegoś urzędu, czy stacji kolejowej: czeka się przynajmniej na coś, a to już jest wiele. Kokainowa „glątwa” wyklucza nawet oczekiwanie: zasadniczym motywem stanu tego jest chęć jaknajszybszego zakończenia potwornego nonsensu, jakim jest życie. Jeśli wyobrazimy sobie teraz taki stan, spotęgowany do siły ostatecznej, przypuśćmy po kilku miesiącach używania towarzystwa „białej wróżki”, to możemy na podstawie tych danych po jednorazowych zatruciach, wyobrazić sobie w przybliżeniu, co się dzieje w duszy nałogowego kokainisty, chcącego uwolnić się od bezecnego przyzwyczajenia. Poza tem wyobrażeniem nie jestem w stanie podać żadnych danych więcej, ponieważ, jak to już wspomniałem, dwa razy tylko pozwoliłem sobie na eksperyment „dwudniówki” i nigdybym więcej na to, jak i na jednorazowe zresztą użycie „śniegu”, sobie nie pozwolił, mimo iż muszę skonstatować, że w rysunkach robionych pod wpływem kokainy w małych, dziecinnych wprost z punktu widzenia nałogowego narkomana, dawkach — i to zawsze w kombinacji z dużemi stosunkowo dawkami alkoholu — dokonałem pewnych rzeczy, którychbym w normalnym stanie nie dokonał. Jeśli się jednak weźmie pod uwagę te szalone spustoszenia umysłowe, które wywołuje nałogowy kokainizm, rzecz jest nie warta poprostu funta kłaków. Chyba, że ktoś uzna, że pewien charakter kreski w rysunku, lub że pewna, nie dająca się inaczej dokonać, deformacja twarzy ludzkiej, czy harmonja barw, lub układ całości, jest dla niego czemś naprawdę najważniejszem, bez czego życie jego jest istotnie djabła warte. Ale myślę, że coraz mniej jest osobników, nawet między artystami, którzyby w ten sposób myśleli. Ja, który byłem do pewnego stopnia idealnie w tym kierunku predysponowanym, przezwyciężyłem ten światopogląd „artystycznego zatracenia się w życiu” i to powinno być ostrzeżeniem dla młodych ludzi, których może skusić tego gatunku „usprawiedliwianie” „białych obłędów”. Lepiej nie wykonać pewnej ilości pewnego gatunku zdeformowanych bohomazów, niż zatracić to, co jest w dzisiejszym człowieku jeszcze najistotniejszego, to jest prawidłowo funkcjonujący intelekt. Bo pod tym względem kokaina jest jeszcze większą złudą niż alkohol. Nietylko nie stwarza rzeczy nowych, ale nawet nie wywołuje nowych wartościowych połączeń elementów w istocie znanych. Przeciwnie — pod pozorami objawień, przedstawia naiwnie zachwyconemu „śmiałkowi” rzeczy dawno dokonane, a nawet pogrzebane, tylko odświeżone, uszminkowane, wystrojone w skombinowane stare łachmany i fatałaszki, udające nowe, specjalnie dla nich stworzone, suknie. Bo nawet strojów nowych nie jest w stanie stworzyć piekielna „fée blanche”. Niszcząc wszelką kontrolę, nie dając żadnych naprawdę nowych stanów i ujęć metafizycznych, zmusza tylko omamionego, aby podziwiał jako cud niebywały najgłupszą i najpospolitszą rzeczywistość. Nie odmawiam tu wartości jedynej naszej rzeczywistości świata, stworzeń, przedmiotów i nas samych. Ale chodzi o wybór — są przecież jakieś kryterja wartościowania w stanie normalnym. Kokaina odejmuje możność sądu, pojmowania różnic i zmniejsza zdolność wartościowania: niszczy wszelkie kryterja. Zostajemy bezbronni i naiwni, jak kretyni (nie jak dzieci) i podziwiamy kilka godzin jakąś plamkę na obrusie jako najwyższą piękność świata, aby potem być rzuconymi na pastwę najstraszliwszych zwątpień w samą esencję istnienia i najpiękniejszego, najwznioślejszego życia. Zdaleka tylko słyszymy w bezsilnej wściekłości piekielny chichot „białej wróżki“, szydzącej z nas i wabiącej nas do jeszcze dalszych orgji w jej piekielnem towarzystwie. Nie dać się temu — choćby za cenę porządnego otrucia bromem, czy innem ratowniczem świństwem w tym rodzaju, nie dać się i zapomnieć na zawsze — a nadewszystko nie dać się skusić na ten pierwszy raz. Zbyt drogo to można okupić.


PEYOTL

TERAZ czeka mnie zadanie specjalnie trudne: nie być fałszywie zrozumianym, co przy wyjątkowem stanowisku, które muszę zająć w stosunku do peyotlu, jest bardzo możliwe. Mogę być posądzonym o to, że odsądziwszy od czci i wiary trzy wyżej opisane jady, chcę udowodnić, że jedynie godnym używania jest właśnie ten czwarty i że uratowałem się od trzech nałogów przy pomocy oddania się innemu. Ludzie są bardzo sceptyczni na ten temat i poniekąd mają rację. Kiedy przy pomocy peyotlu przestałem zupełnie pić na czas dłuższy (około 1 ½ roku), a wogóle nie wróciłem już przed definitywnem wyrzeczeniem się alkoholu i innych trucizn, których przeważnie dla eksperymentów rysunkowych sporadycznie używałem (eukodal, harmina, czyli syntetyczna banisteryna Mercka, lub tak zwane ya-yôo, eter i meskalina (syntetycznie otrzymany jeden z pięciu składników peyotlu), do dawek alkoholu, których używałem przedtem. Otóż w tym okresie spotykałem się często z następującemi powiedzeniami, w których zawierała się wątpliwość w zaprzestanie picia i innych procederów, o których nałogowość byłem najniesłuszniej posądzany: a więc mówiono mi: „oto wyrzekłeś się picia, aby wpaść w nałogowy peyotlizm”, albo: „ho, ho, więc to tak: z deszczu pod rynnę” i t. p., i t. p. Otóż przedewszystkiem: niema prawie na świecie całym nałogowych peyotlistów. Są podobno w Meksyku nieliczne, wyjątkowo zdegenerowane indywidua, które żują stale tak zwane „mescal-buttons”, czyli kawałki suszonego peyotlu. Są to ostatnie wyrzutki z pośród ginących niestety szczepów czerwonej rasy, bardzo nieliczne i widocznie tak do upadku predestynowane, że nawet peyotl, do którego przyzwyczajenie się jest niesłychanie trudnem, uczynić mogły swoim nałogiem.
Nie będę tu powtarzał rzeczy, które każdy znaleźć może w specjalnej literaturze naukowej, zaczynając od dzieła dr. Alexandra Rouhier „Peyotl, la plante qui fait les yeux émervéillés”, aż do ostatnich badań prof. Kurta Beringera nad syntetyczną meskaliną Merck’a pod tytułem „Meskalinrausch”. Opowiem tylko o moich osobistych doświadczeniach z peyotlem, który uważam za absolutnie nieszkodliwy przy sporadycznem używaniu, a dający, poza niebywałemi wizjami wzrokowemi, tak głębokie wejrzenie w ukryte pokłady psychiki i tak zniechęcający do wszelkich innych narkotyków, a przedewszystkiem do alkoholu, że na tle prawie absolutnej niemożności przyzwyczajenia się doń, powinien być używany we wszystkich sanatorjach, gdzie leczą wszelakiego rodzaju nałogowców. Zaznaczę tylko, na dowód niemożności przyzwyczajenia się do peyotlu, że indjanie meksykańscy używający tej rośliny, czczonej przez nich jako Bóstwo Światła, od tysięcy lat, nie zażywają jej inaczej, jak w czasie religijnych uroczystości, które razem ze zbiorem kaktusa w pustyni — wyprawa przeciąga się czasem do paru tygodni — trwają niecałe dwa miesiące, przyczem nie można na jej czcicielach stwierdzić jakichkolwiek skutków szkodliwych, jak to ma miejsce np. u peruańskich czcicieli kokki, której żucie wywołuje zupełnie regularny kokainizm i tak moralną, jak i fizyczną degenerację.
Oczywiście, od czasu kiedy posłyszałem o peyotlu i wizjach, które wywołuje, marzeniem mojem było sprobowanie cudownego drogu. Niestety uważany był w Europie za rzadkość tak wielką, że nigdy nie miałem nadziei dostąpienia tej łaski. Opowiadanie o wizjach uważałem oczywiście za przesadzone jak każdy, który nie mając pojęcia o peyotlu, słucha nawet tego, który osobiście przeżył nieporównaną chwilę oglądania na własne oczy innego, niewspółmiernego z naszą rzeczywistością świata, z niedowierzaniem, a nawet z posądzaniem na dnie już nie o przesadę, ale poprostu o blagę. Dodać należy, że o „umoralniającem“ działaniu „świętej“ (w każdym razie dla indjan) rośliny nie wiedziałem nic i nic, poza broszurką „Czciciele św. kaktusa“, o niej nie czytałem. Wszystko, co nastąpiło było piekielną wprost niespodzianką.
Dostałem maksymalną dawkę peyotlu: 7 piguł wielkości grochu, zupełnie nieoczekiwanie od p. Prospera Szmurły, za co do końca życia będę miał dla niego niczem nie dającą się wyrazić wdzięczność. A trzeba dodać, że był to oryginalny peyotl meksykański, pochodzący z niewielkiego zapasu dr. Osty, Prezesa Międzynarodowego Towarzystwa dla Badań Metapsychicznych. Preparaty które dostawałem następnie od dr. Rouhier, wydobyte z kaktusów, hodowanych zdaje się na Côte d’Azur, nie dorównują mu co do zdolności wywoływania wizji, a przewyższają znacznie co do skutków ujemnych. Z powodu pewnych zajęć nie mogłem zażyć tajemniczych pigułek tego samego dnia i przeżyłem 24 godziny w naprężeniu nerwowem, graniczącem z gorączką, tembardziej, że p. Szmurło opowiedział mi pobieżnie o swoich wizjach, nie zachwalając ich jednak zbytnio. Ale nawet jego opowiadania uważałem za lekką „koloryzację“. Znane są przesadzone opowiadania o snach u ludzi, nie mających nic wspólnego z rzeczywistą blagą — przyparci do muru odwołują czasami wiele znaczących szczegółów. Ale sen to dla niektórych coś, nic wspólnego nie mającego z rzeczywistością życia. Inaczej twierdzi Freud, dla którego nawet zmiany czynione w snach przez opowiadającego, są wyrazem istotnych stosunków panujących w warstwach podświadomych. Twierdzę, że to samo stosuje się do wizji peyotlowych, które ukazać mogą człowiekowi to, co sam przed sobą starannie ukryć się stara. Opiszę wizje z maksymalną dokładnością, a zamiast deformować odpowiednio rzeczy zbyt osobiste, opuszczę je zupełnie.
Pierwszą dawkę, 2 pigułki, zażyłem o godzinie 6-tej wieczorem. Ponieważ nic nie czytałem o objawach wywołanych działaniem peyotlu, miałem zupełnie czysty obraz całego przebiegu zjawiska, bez najmniejszej autosugestji. Około pół godziny po pierwszej dawce, tuż przed zażyciem następnej, doznałem uczucia lekkiego podniecenia — coś jakby po dwóch kieliszkach wódki, albo po małej dozie kokainy. Uważałem to podniecenie za zdenerwowanie wskutek oczekiwania mających nadejść wizji. Okazało się później, że był to już objaw peyotlowy. Przez cały czas męczyła mnie obawa przed torsjami, — bałem się utracić drogocenny preparat, zanim zdąży wessać się w krew. Na szczęście tak się nie stało. Mogę powiedzieć, że siłą woli pokonałem nudności, ze strachu przed zmarnowaniem jedynej, ostatniej dawki peyotlu, na którą zupełnie przypadkowo natrafiłem. Pozasłaniałem szczelnie okna, ponieważ światło zaczęło mnie zlekka razić i przechadzałem się po pokoju, odczuwając przyjemne ogłupienie i lekkość. Zmęczenie po trzech seansach portretowych zniknęło zupełnie. O godz. 6.50 zażywam 3-cią dawkę i kładę się na łóżku z obawy przed torsjami. Samopoczucie dziwne. Bez rezultatu oczekuję na wizje i z nudów, nie mając istotnej potrzeby, zapalam papierosa. Ale po paru pociągnięciach rzucam go ze wstrętem. Od tej chwili aż do 5-ej popołudniu następnego dnia nie paliłem bez żadnego wysiłku, odczuwając obrzydzenie i pogardę dla papierosów. O 7-ej 20 wstałem już z pewnym trudem i zażyłem ostatnią, siódmą pigułkę. Bezwład i zniechęcenie. Puls osłabiony i rzadki — z normalnych 80-ciu kilku spadł na 70. Samopoczucie coraz gorsze, źrenice rozszerzone. Wypiłem filiżankę kawy i leżę. Jak tylko probuję się podnieść, czuję się dość fatalnie: zawrót głowy, nudności i dziwne poczucie własnego ciała — jakby nie było zupełnie tożsame ze sobą i zlekka rozluźnione. Muszę zaznaczyć, że nigdy prawie (dwa razy może i to bardzo słabo) nie miewałem tak zwanych „hypnagogów”, to jest przedsennych wizji przy zamkniętych oczach, co jest zresztą zjawiskiem u bardzo wielu ludzi dość częstym, niemal codziennem. Czuję coś w rodzaju spotęgowania wyobraźni, ale nie mogę jeszcze nazwać tego wizjami. Są to obrazy płaskie — coś w rodzaju widzeń hypnagogicznych. Wiry jakby z cienkich drucików, jasne na ciemnem tle, czasem zlekka tęczowo zabarwione. Z początku płaskie — potem zaczęły powoli dostawać trzeciego wymiaru, rozkręcając się to ku mnie, to odemnie, w przestrzeni czarnej, która z płaskiego normalnego tła, które się zwykle widzi przy zamkniętych oczach, staje się głęboka i ruchoma, nawet wtedy, gdy nie widać na niej wcale drucikowatych wirów — jest taka niewiadomym sposobem, sama w sobie, mimo że się w niej nic nie zmienia. Zjawisko to jest tak nikłe i subtelne, że trudno je zanalizować w czasie jego trwania, a następnie trudno odtworzyć ten paradoksalny stan rzeczy w pamięci — wie się, że tak było i koniec — nic na ten temat więcej nie da się powiedzieć. Hypnagogiczne obrazy potężnieją, ale ciągle jeszcze nie uważam ich za wizje we właściwem tego słowa znaczeniu, którego naprawdę nie znam — ale wyobrażam sobie, że musi to być coś zupełnie innego, bardziej realnego. Godzina 8.20-cia — zaczynają się pojawiać coraz wyraźniejsze obrazy, ale prawie bezbarwne, występujące zaledwie z czarnego tła. Przypomina to przekopjowane i wyblakłe następnie odbitki fotograficzne z niedoeksponowanych klisz. Ktoś ubrany w szerokorondowy kapelusz z czarnego aksamitu, wychyla się z włoskiego balkonu i przemawia do tłumu na dole. Skąd wiem, że ten balkon jest włoski, nie mogę pojąć, ale wiem — to wystarcza. Wogóle charakterystyczną rzeczą przy wizjach peyotlowych jest fakt podpowiadania jakby przez jakiś tajemny głos, wychodzący z jakichś „piwnic jaźni”, znaczenia widzianych obrazów i uzupełniania tego, czego w samym obrazie nawet śladu niema. Ale to zjawisko wystąpiło u mnie tylko na początku uwyraźnienia się hypnagogów, a następnie czasami, prawie w pełni działania preparatu dr. Rouhier, który działał o wiele słabiej, jak to już zaznaczyłem. Wtedy miałem dziwne wrażenie, szczególniej na początku seansu, że wiem o widzeniu rzeczy, których właściwie nie widzę, ale tem niemniej mógłbym dokładnie je opisać, tak jakbym je widział rzeczywiście. Jest to jedno z tych wrażeń peyotlowych, które niezmiernie trudno wyrazić słowami i jeszcze trudniej dać do zrozumienia czytelnikowi, o co właściwie chodzi. Podobnie rzecz się ma z psychopatycznemi stanami przy zażyciu czystej meskaliny, które opiszę później. Peyotlowe sensacje i dziwniejsze wizje — bo są niektóre zupełnie realistyczne — są tak trudne do zrekonstruowania, jak niektóre sny, w których niewiadomo o co chodzi i co się dzieje i których żadnemi porównaniami nawet w przybliżeniu ująć nie można, a mimo to, szczególnie zaraz po obudzeniu się, — uczuciowo jakby — ma się zupełnie dokładne o ich treści pojęcie. Obrazy łączą się w dziwne sploty z uczuciami muskularnemi, z czuciami wewnętrznych organów i tak powstaje nie dająca się rozplątać całość, o niesłychanie subtelnym nastroju ogólnym, która wymyka się wszelkiej analizie i rozsypuje się w gruzy, w nieokreślony chaos, przy najmniejszym wysiłku w celu jej skonsolidowania. Wogóle między normalnemi hypnagogami i snem, a peytlową wizją jest ścisły związek — ten sam materjał podświadomy jest tu i tam symbolicznie opracowany. Tylko że peyotl odznacza się wyraźnemi czterema stadjami w całym przebiegu transu, które u wszystkich prawie są jednakowe, a następnie daje pewne specyficzne bogactwo widzenia w związku z artystyczną, dekoracyjną stroną rzeczy, która ma przeważnie cechy podobieństwa z wielkiemi stylami sztuki minionych epok. W tem leży niedocieczona dotąd tajemnica, co do której pewne, dość fantastyczne zresztą przypuszczenia, przedstawię później. Domysły to powstały w czasie samego transu, kiedy przygnieciony wprost nawałem i przepychem wizji, starałem się w stanie oszołomienia, nietyle psychicznego, co wzrokowego, wytłomaczyć sobie choć w przybliżeniu, czemu to właśnie widzę, a nie co innego. Hypoteza moja konstatuje jednak raczej specyficzność peyotlowego widzenia, a nie tłomaczy jego istoty, która wątpię aby kiedykolwiek zbadaną być mogła. Fizjologja i toksykologja będą tu absolutnie bezsilne, aż po krańce naszego istnienia, a psychologja będzie mogła podać tylko teorję związków zjawisk, ale nigdy nie wytłomaczy ich pochodzenia i istoty.
Samopoczucie trochę lepsze, ale gdy wstałem, zawołany do telefonu, poczułem się dość „głupio”. Na brzegach mebli i drzwi widzę świetliste obwódki czerwone i fijoletowe, ale ani mnie to cieszy, ani dziwi. W tej chwili, zbłądziwszy w podwórzu i wszedłszy przez tylne schody, wchodzi do przedpokuju nieoczekiwanie i z nieoczekiwanej strony, p. Szmurło w pelerynie. Wrażenie jest spotęgowane — doznaję lekkiego przerażenia, jakbym zobaczył widmo, ale mija to szybko — kładę się znowu i czuję się gorzej. Puls spada z 73-ch na sześćdziesiąt kilka i jest bardzo słaby, nitkowaty. Czuję się tak, jakbym miał ochotę umrzeć i mówię to panu Szmurle, który twierdzi, że przykre te subjektywnie wrażenia są zupełnie nie niebezpieczne. Pojawiają się zjawy zwierzęce, morskie potwory, jakiś jakby znany mi brodacz. Wszystkiego tego nie uważam jeszcze za wizje właściwe — oczekuję jakiegoś cudu i „robię wyrzuty peyotlowi”, że daje zbyt przykre wrażenia fizyczne za zbyt małą cenę. Jeśli to mają być te osławione wizje, to wolałbym nic nie zażywać i jeść w tej chwili dobrą kolację, zamiast mieć ochotę na torsje i puls zredukowany jak się zdaje tylko do stopnia koniecznego aby wogóle żyć. Na tle tych spotęgowanych hypnagogów przesuwają się czasem smugi kolorów: czerwony, fiolet, niebieski i cytrynowo-żółty. Są one jakby w innej płaszczyźnie niż widziane postacie — trochę bliżej i pochodzą „z innego widzialnego świata”. Czuję stanowczo szalone spotęgowanie wyobraźni ale jeszcze nic znowu tak aż nadzwyczajnego. Kiedy otwieram oczy — bo trzeba nadmienić, że rzadko widzi się coś przy oczach otwartych — świat jest prawie normalny. Tylko jakby jakaś lekka deformacja i to samej przestrzeni a nie przedmiotów i pewna „niesamowitość rzeczywistości”, słabo przypominająca stan zatrucia kokainą. Tylko o ile alkohol i kokainę zaliczyć można do jadów realistycznych, — potęgują świat nie dając nastroju niesamowitości — o tyle peyotl nazwałbym narkotykiem metafizycznym, dającym poczucie dziwności istnienia, którego w stanie normalnym doznajemy niezmiernie rzadko — w chwilach samotności w górach, późno w nocy, w okresach wielkiego umysłowego przemęczenia, czasem na widok rzeczy bardzo pięknych, lub przy słuchaniu muzyki, o ile nie jest to poprostu normalnem wrażeniem metafizyczno-artystycznem, pochodzącem od pojmowania bezpośrednio samej Czystej Formy dzieła sztuki. Ale wtedy ma to inny charakter: nie jest przerażeniem nad dziwnością bytu, tylko raczej łagodnem usprawiedliwieniem matafizycznej jej konieczności.
9.30 — chęć zapomnienia o rzeczywistości. Rozmowa — przyciszona zresztą — między p. Szmurło a moją żoną męczy mnie. Kiedy p. Szmurło pochylił się cicho nademną, chcąc zbadać, czy mam rozszerzone źrenice i ujrzałem nagle jego twarz tuż przy mojej, wydał mi się jakimś dziwnie spotworniałym i nieomal odepchnąłem go od siebie. Wszystko co działo się dotąd, odbywało się jakby przed jakąś kurtyną. Później dopiero dowiedziałem się o tem, zażywając peyotl kilka razy. Zjawisko to powtarzało się zawsze, ale wtedy nic nie wiedziałem jeszcze, że kurtyna odsłoni się. Nareszcie stało się. A wszystko zaczęło się od małego złotego posążku faunowatego Belzebuba. Skąd wiedziałem, że to Belzebub nie wiem i nigdy się nie dowiem. Tajemny głos mówił tytuły obrazów, które gdybym w normalnym stanie widział, nigdybym się ich znaczenia nie domyślił. Ale — zapomniałem: pierwsze poczucie tego że to już jest wizja przyszło a propos obrazka, który wytworzył się w sposób ciągły z drucikowatych wirów, powtarzających się stale w przerwach między zjawami potworów. Druciki zaczęły się konsolidować w przedmioty: powstały z nich pióropusze, które zmieniły się w drzewa. Wśród nich również z zupełną ciągłością przetwarzania się kształtów jednych w drugie, która odtąd trwała przez cały czas seansu, powstały stylizowane, zrobione z tęczowych już teraz wyraźnie drucików na ciemnem tle, strusie. Te zmieniły się w plesiosaury i przez chwilę ruchomy obraz trwał zasadniczo niezmiennie. Plesiosaury poruszały szyjami nad jakąś sadzawką, a wokół chwiały się strusio-ogoniaste krzewy. Powiedziałem głośno „Teraz mam zdaje się pierwszą wizję”. Zacząłem dyktować mojej żonie treść niektórych obrazów, aby je zapamiętać wśród straszliwego wzrokowego zamieszania, które się odtąd zaczęło i trwało 11 (jedenaście!) godzin z krótkiemi przerwami, gdy otwierałem oczy aby odpocząć, coś zjeść lub narysować. A więc wracając do Belzebuba; nagle rozdarła się zasłona, „le grand rideau du peyotl s’est déchiré” (koniecznie po francusku) i z ciemności wychyliła się ku mnie pierwsza wizja realna. To nie były już żadne hypnagogi, żadne płaskurki i złudy: to była nowa rzeczywistość. I do tego to poczucie, że teraz jestem zdany na łaskę i niełaskę narkotyku, że choćbym nie wiem co zrobił, nie powstrzymam tego prądu dziwacznych zdarzeń, który był przedemną w przyszłości. Chyba siedzieć całą noc z otwartemi oczami. Ale i to, jak się przekonałem później, nie wieleby pomogło, gdyż przy wpatrywaniu się, rzeczywistość codzienna też deformuje się i to w sposób tak przerażający, że z ulgą wraca się do „świata zamkniętych oczu”, bo właśnie to zamknięcie daje nam pewną, ale nie całkowitą jednak, pewność co do jego nierealności. Chociaż i to zawodzi. Mają rację indjanie, twierdząc, że kto niegodny ośmieli się zażyć peyotlu, nie oczyściwszy się wprzód ze swych grzechów, strasznie może być ukarany. Sprawdziło się to na mnie. Nie powinienem był tego robić, a właśnie na kilka dni przed peyotlowem świętem upiłem się i zażyłem przeklęte „coco”. „Masz za swoje — teraz skacz”. Z początku niby nic. Ale co się działo potem! Nie wszystko będę mógł opisać — nie tylko ze względu na samego siebie, ale i na czytelników. A chcę aby ta książka mogła być czytana przez wszystkich. Nie wiem tylko czy zdołam „przelać” w czytającego te słowa całe piękno i całą okropność tego co widziałem. Co innego fikcja w powieści, a co innego rzeczywistość. Z fikcją nie robi się ceremonji — można „walić na całego” i zawsze jest zamało. Przynajmniej mojem zdaniem — bo są ludzie, którzy skarżą się na intensywność stylu w literaturze: wolą kaszkę na mleku, niż abisyńskie suki prażone żywcem na bringhauserach i podlewane sokiem ya-yôô. Ale mnie się zdaje, że każdy powinien pisać jaknajintenzywniej, na ile go tylko stać i to tak samo w subtelnościach, jak i w brutalnościach. Nie twierdzę bynajmniej, że „zły język” (bad language w znaczeniu angielskiem: ordynarny, świński i brutalny) jest warunkiem dobrej literatury. Jedni muszą tak pisać, inni mogą tego sposobu nie używać. Chodzi o natężenie tak w anielstwie, jak w djabelstwie — a tego brak jest w naszej literaturze. Ach dosyć dygresji — tego też nie lubią niektórzy, a dla mnie dygresje to czasem cały smak powieści — chodzi oczywiście o ich intelektualny poziom. A więc Belzebub... Nigdy nie zapomnę tego piekielnego wrażenia, gdy będąc zupełnie zdrowym na umyśle, — (z chwilą kiedy nie patrzyłem na rzeczywisty świat, nie było we mnie prawie śladu niesamowitości, tej „étrangeté de la réalité”, o której pisze Rouhier) — i gdy zdawałem sobie dokładnie sprawę z tego, że mam silnie zamknięte oczy, zobaczyłem o jaki metr odemnie małą rzeźbę ze szczerego złota (aż czułem jej ciężar) tak wycyzelowaną, wyrobioną, wy — passez moi l’expréssion grotesque — pichconą (wyrażenie pewnych malarzy na „wylizanie”), że zdawała się być dziełem jakiegoś naprawdę belzebubicznego zminiaturzałego Donatella nie z tego świata, albo jakiegoś zeuropeizowanego chińczyka, który całe swoje życie strawił na wykucie tej jednej jedynej rzeczy. Cud stał się. „Widzę to, widzę to” — powtarzałem sobie w myśli. Ile czasu trwała ta chwila szczęścia — (bo jednak te pierwsze razy” to są zawsze najlepsze, to niema co gadać: potem są rzeczy większe, potężniejsze, wszystko jest rozwinięte, wykończone, ale to już nie to — ten smak nie da się już nigdy zreprodukować) — nie wiem. Ale potem przekonałem się, jak złudna jest ocena trwania podczas peyotlowych wizji. Nazwałem to w „języku peyotlowym” — „spuchnięciem czasu”. Bo trzeba jeszcze zauważyć, że peyotl, może wskutek chęci ujęcia w słowa tego, co się ująć nie da, stwarza neologizmy pojęciowe sobie tylko właściwe i zdania nagina w ich składni do swoich straszliwych wymiarów niesamowitości — (świetny wyraz i będę go właśnie w tem znaczeniu używał, choćby stu profesorów powiesiło się na własnych kiszkach — język jest rzeczą żywą — gdyby zawsze uważano go za mumję i myślano, że nic w nim zmienić nie wolno, to ładnie wyglądałaby literatura, poezja, a nawet to kochane i przeklęte życie). A może ta chęć tworzenia nowych kombinacji znaczeniowych to jest owo słynne „schizofreniczne przesunięcie” — Schisofrenische Verschiebung — o którem pisze Beringer a propos meskaliny Merck’a. (Merck to jednak piekielne jest nazwisko dla tych, którzy zadawali się z białemi jadami. A propos — ekstrakt peyotlowy jest czarno-brunatno-zielony, jak asfalt zmięszany z gęsiemi ekskrementami i ma smak wstrętny: gorzki, ostry i przytem rzygliwy). Podobno nawet pyknicy doznają lekkiego schwiania w kierunku schizofrenicznej psychostruktury — a cóż dopiero mówić o prawdziwych „schyziach” pod wpływem peyotlu. Ale o tem później w związku z meskaliną.
I nagle — („o cudzie wyższego rzędu!” jakby wykrzyknął poeta) — Belzebub ożył, nie przestając być martwym złotym Belzebubem, uśmiechał się, strzygł oczami i nawet kręcił głową. Mimo to dobrze wiedziałem, że to co widzę przed sobą jest tylko kawałem szczerego złota. Są w wizjach peyotlowych trzy gatunki przedmiotów: martwe, martwe ożywione i stworzenia żywe. Te dzielą się na realne i fantastyczne — realne mogą być 1) znane, proste i 2) skombinowane ze znanych elementów, w połączeniach nie odpowiadających żadnej rzeczywistości. Fantastyczne „urągają” poprostu, jak się to pisze (ale nigdy się niestety nie mówi) wszelkim wysiłkom ich adekwatnego opisu: pojmuje się je jedynie w chwili widzenia, a i to nie bardzo. Z chwilą gdy znikną z peyotlowej rzeczywistości, żadna siła nie potrafi ich zrekonstruować. Sprobuję później dać mniej więcej przynajmniej poznać do jakiej kategorji mogą one należeć. Kto tego typu stworów nie widział, ten nigdy nie potrafi ich sobie odtworzyć. A do tego to piekielne wprost wykończenie wykonania! Rzeczywistość peyotlowa robi wrażenie naszej, oglądanej przez mikroskop, oczywiście tylko co do dokładności „odrobienia”. Pole widzenia jest początkowo małe — wizje zaczynają się mniej więcej w jego środku. Ale jeśli się nie otwiera oczu przez czas dłuższy, to pole rozszerza się i czasem nawet prawie „obejmuje” zapeyotlowanego tak, jak normalna rzeczywistość — zachodzi bokami, a nawet daje dziwne specyficzne wrażenie: widzenia plecami. Przytem zaznaczyć trzeba (koniecznie), że pole widzenia peyotlowe ma jednakową ostrość na całej swojej przestrzeni: niema w niem ostrego widzenia w punkcie rzucającym i coraz bardziej rozwianego w miarę zbliżania się do krańców — całe posiada ostrość najbliższego sąsiedztwa punktu rzucającego przy zwykłem patrzeniu. Następnie muszę jeszcze zaznaczyć, że to, co tu jest opisane stanowi może 1/2000 (jedną dwutysiączną) całości wizji tej niezapomnianej dla mnie nocy. Prawie wszystko to, czego nie zanotowałem w ciągu samego transu, zginęło bezpowrotnie nie w szalonym nawale obrazów, ciągle zmiennych i przechodzących jedne w drugie w sposób nieuchwytny i nieznaczny, przy niebywałych jednocześnie kontrastach obrazów między sobą.
Widzę wielki gmach z czerwonej cegły, zwrócony do mnie kantem. Z każdej cegły wyrasta jakaś twarz dziwaczna, karykaturalna. Twarze te potwornieją i po chwili cały gmach jest najeżony towarzystwem przypominającem gargule na Notre Dame w Paryżu. Potworny negr, którego czaszka powiększa się i otwiera. Widzę mózg wewnątrz — powstają na nim wrzody, które zjadają go z szaloną szybkością. Całe lata procesu tego widzę w sekundach. Z wrzodów zaczynają wytryskiwać snopy iskier i po chwili cały mózg i głowa negra spalają się w kolorowych wytryskach płomieni, jak niektóre przyrządy do ogni sztucznych. Zjawy stają się coraz bardziej nieprzyjemne. Ale nie odczuwam narazie żadnego strachu. Dzieje się to w obecności mojej Żony i p. Szmurło, więc mimo dziwności przeżyć, czuję się dość bezpiecznie. Objawy sercowe ustępują, jakoteż skłonność do torsji i osłabienie. P. Szmurło twierdzi, że w czasie transu peyotlowego bardzo łatwem jest poddanie sugestywne obrazów, nawet ludziom wogóle niezdolnym do podlegania sugestji. Wszystkie próby hypnozy i narzucenia mi jakichś wyobrażeń, czy czynności były zawsze w normalnym stanie bezowocne. Zgadzam się z wielkiem zainteresowaniem na propozycję p. Szmurły, który mówi mi, abym się przeniósł w wyobraźni do Hadesu. Momentalnie widzę podziemie oświetlone w głębi purpurowym blaskiem. U sufitu skłębione czarno-zielone łby bawołów z ogromnemi rogami — głowy bawole, a rogi jak u wołów włoskich. Z tych łbów wyrastają powoli ogromne nogi żabie, które zwisają prawie aż do ziemi. Chwilami fikają dziko, jakby wstrząsane elektrycznym prądem, potem wciągają się znowu w łby u sufitu, jakby były zrobione z protoplazmy. P. Szmurło proponuje mi dla odmiany dno oceanu. Wizja następuje wprost natychmiast, u mnie, który nigdy, nawet z maksymalną dobrą wolą nie mogłem się poddać najmniejszej sugestji wyobraźniowej — conajwyżej pod wpływem nakazu najlepszych sugestjonerów nie mogłem otworzyć oczu lub musiałem wymawiać jedno i to samo słowo w odpowiedzi na wszelkie pytania. Jestem wśród zielonkawej wody. Widzę cień rekina nad głową, a potem jego samego przepływającego tuż nademną z brzuchem odwróconym do mnie i ruszającą się górną szczęką. Realność i dokładność widzenia jest nieporównanie większa niż w rzeczywistości i niż w fantazji. Jeżeli to, co widzę jest syntezą i przeróbką obrazów widzianych, jeśli nie w rzeczywistości to w kinie, czy w jakichś atlasach, to czem wytłomaczyć niesłychaną wyrazistość wizji peyotlowej, jej trójwymiarową namacalność w stosunku do zawsze bardzo lotnych, nikłych i nie dających się wyobraźniowo nigdy, poza pewien stopień realności, spotęgować obrazów pamięciowych i ich kombinacji. Na lewo ciemne skały, pokryte czerwonemi ukwiałami i polipami. U ich stóp walczą czarne głowonogi. Godz. 10-ta. Ociężałość i ogłupienie. Pewna „deformacja przestrzenna” przy otwartych oczach. Walka rzeczy bezsensownych i nie dających się określić. Szereg komnat, które zmieniają się w cyrk podziemny. Dziwne bydlęta pokazują się w lożach. Towarzystwo mięszane — ludzko-zwierzęce jako publiczność. Loże zmieniają się w wanny, połączone z jakiemiś dziwacznemi pisuarami w stylu meksykańskim, azteckim. Chwilami poczucie dwóch warstw widzialności: obrazy w głębi przeważnie czarno-białe, na ich tle przepływające ukośnie pasy zgniłej czerwieni i brudnego cytrynowo-żółtego. W wizjach przeważają potwory lądowe i morskie i straszne mordy ludzkie. Żyrafy, których szyje i głowy zamieniają się w węże, wyrastające z żyrafowatych korpusów. Baran z nosem flaminga, ze zwieszającym się różowym flaczkiem. Z tego barana powyłaziły okularniki — wogóle cały rozlazł się na masę węży. Foka na plaży — pejzaż morski zupełnie realistyczny, słoneczny. Morda foki staje się „twarzą” perkosa dwuczubego — (jak się wogóle mówi o ptakach? Morda, pysk, gęba — wszystko wydaje się nieodpowiednie), wyrastają jej czarne czuby na łbie. Poczem z tej uptasionej foki w sposób ciągły powstaje hiszpan, jakby z obrazu Velasqueza, w kapeluszu z ogromnemi czarnemi piórami. Te wszystkie wizje są wielkości „naturalnej”, albo nawet jakby trochę pomniejszone. Pierwsza wizja „brobdignagiczna”, jak nazywa widzenie o powiększonych rozmiarach dr. Rouhier, w przeciwieństwie do „liliputycznych”, w wymiarach miniaturowych. Olbrzymia, „bezimienna paszcza”. (Wyrazy lub zdania w cudzysłowach są cytowane dosłownie z protokółu seansu, który pisałem sam w przerwach od wizji. Raczej przerywałem wizje sam, otwierając oczy, ponieważ bałem się, że w natłoku zjaw zapomnę o tych, o które specjalnie mi chodziło). Paszcza jest tak olbrzymia, że nie mieści mi się cała w polu widzenia. Pęka i drze się w strzępy. Przekrój ziemi, ale ustawiony prostopadle do poziomu. Widzę warstwy najrozmaitszych kolorów i niesłychanie bujną, jakby tropikalną roślinność. Znowu walka „bezprzedmiotowych potworów” — staram się napróżno zapamiętać ich kształty, zmieniające się co chwila. Są one maszynowate, ale żywe. Wyciory, cylindry, rodzaj karykatur maszyn i lokomotyw, zmięszanych w jedno ze spotworniałemi owadami w rodzaju koników polnych, szarańczy i modliszek. Maszyny porosłe włosami. Cylindry stalowe olbrzymie, kręcące się z szaloną szybkością, porosłe w pewnych miejscach niesłychanie delikatnem, rdzawem futerkiem. Maszyny potężnieją i zamieniają się w potwornej wielkości turbiny, które tajemny głos nazywa „motorem centrum świata“. Szybkość obrotu jest wprost niepojęta. Nie rozumiem czemu mimo tej szybkości, widzę wszystko wyraźnie. Chcę żeby „turbina świata” szła wolniej. Pojawiają się hamulczyki, zrobione z tego cudownie delikatnego ryżego futerka i olbrzymie wały stalowe pod wpływem tarcia o nie zwalniają powoli, tak, że mogę dokładnie obserwować ich dziwnie prostą, a przytem potężną maszynerję. Są to „brobdignagi” wymiarów nieomal astronomicznych. Nie mogę zdać sobie sprawy z odległości, z jakiej je oglądam. Pojawia się pejzaż górski, wulkaniczny. Oglądam go jakby z aeroplanu. Kratery zioną czerwonym, nie-świecącym ogniem. Ich brzegi zaczynają się wyginać i wykręcać i nagle widzę, że to nie są wogóle wulkany i kratery, tylko olbrzymie ryby, sterczące głowami do góry. Są teraz zielone, a ich czerwone paszcze cmokają i mlaskają, a wyłupiaste oczy łypią na wszystkie strony. Wogóle łypiące ze wszystkich stron oczy są zasadniczą cechą peyotlowych wizji, a ich spojrzenia są tak szatańsko spotęgowane, że żadne oczy żadnych ziemskich stworów nie są w stanie, nawet w najwyższem natężeniu najdzikszych pasji, czy napięcia myślowego, dorównać im co do potęgi wyrazu. Cała skala uczuć, od najsubtelniejszych, do najpotworniejszych, ale jakże dziko spotęgowana. Uplastycznienie wyrazu od anielskich twarzy aż do mord przeokropnych, doprowadzone jest do ostatecznych granic możliwości. Peyotlowe oczy zdają się pękać od niewyrażalnego żaru skondensowanych w nich, jak w jakichś piekielnych pigułkach, uczuć i myśli. Przestają one być martwemi gałkami, poza obrotami i wykrętami których — cały wyraz jest przecie tylko w oprawie i jej zmianach — przez odwieczną konwencję, widzimy niby psychiczną rzeczywistość tajemniczej, niezgłębialnej osobowości. To są prawdziwe „zwierciadła duszy” — zwierciadła piekielne, któremi łudzi nas demon peyotlu, wmawiając w nas, że może i w życiu możliwem jest poznanie obcej psychiki, stopienie się z nią w jedność w żarach jakiejś straszliwej miłości, w której naprawdę ciało z duchem stanowi absolutną jedność, choćby za cenę unicestwienia. I dobra jest przytem ta aż dźwięcząca sobą cisza wizji stwarzanych przez azteckiego Boga Światła — cisza spotęgowana niewiarogodnym korowodem zdarzeń, który w jej objęciach przepływa przed nami w nicość. A jednak nicość ta nie jest zupełna. Coś zostaje po peyotlowym transie niezniszczalnego, coś wyższego stwarza w nas ten prąd widzeń, z których wszystkie prawie mają głębie ukrytego w nich symbolizmu rzeczy najwyższych, ostatecznych. I niech nikt nie myśli, że wychwalam tu nowy narkotyk, niby wyrzekłszy się tamtych, podobnych mu, tylko niższych w działaniu. Są to rzeczy jakościowo różne w duchowej skali, a nie tylko co do samej wartości obrazów wzrokowych, pozatem już, że stanowią pewien bezpośredni sposób widzenia siebie i swoich przeznaczeń, dając po jednorazowem użyciu drogowskazy na dalekie przestrzenie przyszłości. A o przyzwyczajeniu się wtem znaczeniu, jak do innych jadów, niema nawet mowy: peyotl nie daje fizycznej, bydlęcej euforji, którą tamte „białe wróżki” wciągają powoli do swych zakazanych rajów, niszcząc przytem wolę i odwartościowując rzeczywisty świat i życie. Peyotl jest fizycznie nieprzyjemny w swem działaniu: poza krótkiemi okresami dość słabego „błogostanu” — nie ma się do niego żadnego „cielesnego” pociągu. Zato psychicznie, ale nie w formie złudy i chwilowego omamienia, daje niezmiernie wiele i to zdaje się tylko za pierwszym razem, lub przy rzadkiem bardzo użyciu. Znane są te pierwsze widzenia i jasnowidzenia, które przy następnych próbach już się nigdy w tej sile, co pierwotne zjawisko, nie powtórzyły. Ja sam zażywałem peyotl kilka razy — za każdym razem miałem wizje coraz słabsze, działanie wizyjne uświadamiające co do siebie za następnemi próbami prawie żadne, a pociągu tego prawdziwie narkotycznego nie uczułem nigdy. Zresztą zależało tu dużo, co do dwóch pierwszych punktów, od wartości samego preparatu. Ale począwszy od samego pierszego razu, nigdy nie chciało mi się peyotlu tak, jak czasem alkoholu, lub niestety prawie całe życie nikotyny. Może na podstawie tego, co dotąd opisałem, możnaby wątpić w tę całą zachwalaną przezemnie „moralną” wartość peyotlu. Bo ostatecznie, że ktoś widział kombinację modliszki z lokomotywą walczącą z wyciorem do lampy, jakimś dziwnym cudem uhipopotamionym, to jeszcze nic nie mówi o jego możliwościach moralnego udoskonalenia. Postaram się rzecz tę wyjaśnić nieco później. Narazie opiszę jeszcze dalsze wizje. Boję się tylko, że czytelnik będzie miał ich niedługo dość, tak jak ja gdzieś koło 5-tej nad ranem, kiedy błagałem niewiadome potęgi o to, aby zwiały z mego umęczonego mózgu ten bezlitosny korowód potworów i potwornych zdarzeń. P. Szmurło probuje ze mną jasnowidzenia. Zapytuje mnie co robi w tej chwili dr. Tadeusz Sokołowski. Odrazu widzę go, opartego o kominek, na którym stoją ozdobne chińskie wazy. Przed nim, pochylona na krześle siedzi kobieta, której twarzy nie widzę. Szmurło telefonuje do Sokołowskiego — okazuje się, że stał oparty o pianino i rozmawiał z siedzącą przed nim na krześle kuzynką. Rzeczywistość, ale w pewnej warjacji — podobnie jak rzeczywistość widziana wprost otwartemi oczami i zdeformowana przez nakładanie się na nią wizji wewnętrznej. Po wyjściu p. Szmurły ogarnia mnie szalony apetyt — cały dzień nie jadłem nic prawie, stosując się do przepisów co do zażywania „świętego ziela”. Wstaję i zabieram się do sałaty. Ale odczuwam przytem takie lenistwo i ruchy moje są tak powolne, że zjedzenie kilku pomidorów zajmuje mi przeszło pół godziny czasu. Żując powoli jak krowa, rozwalony w fotelu, zamykam oczy i widzę w tej samej prawie chwili brzeg jeziora, pokryty tropikalną roślinnością[9]. Wiem, że to jest Afryka. Jakoteż pokazują się na brzegu murzynki i rozpoczyna się kąpiel. Wśród splątanej gęstwy wyrasta powoli posąg bóstwa w formie wieży śpiczastej, z obręczowym ornamentem. Posąg rusza oczami, murzynki pluszczą się w błękitno-brudnej wodzie. Widząc to, jednocześnie zdaję sobie dokładnie sprawę, że siedzę w fotelu w moim pokoju i żuję pomidory. To poczucie „zdrowia na umyśle” i jednoczesności niewspółmiernych światów, jest jedną z największych rozkoszy peyotlowego transu. Kładę się znowu. Na tle bezimiennych potworów ukazuje się olbrzymia oficerska lotnicza czapka, średnicy jakichś 4-ech metrów. Czapka zmniejsza się i pod nią zarysowuje się zupełnie realistycznie, w żółtem świetle, śmiejąca się twarz pułkownika lotnictwa p. B., stojącego o trzy kroki odemnie w skórzanej kurtce. Śmieje się, wydając jakieś rozkazy. Tu jasnowidzenie „omyliło się” — p. B. robił o tej porze niestety zupełnie co innego. Dalsze widzenia znajomych osób, które wymuszałem na sobie autosugestją, nie odpowiadały wogóle rzeczywistości, mimo szalonego realizmu obrazów. Jednak przeważnie widziałem je leżące w łóżkach. Ale po sprawdzeniu okazało się, że widziane szczegóły niezgodne były z faktycznym stanem rzeczy.
Dalej będę prawie dosłownie cytował protokół wizji pisany w przerwach przezemnie samego. A więc: na tle dzikich bezładnych splotów „czegoś niewiadomego“ wystąpiła wspaniała plaża. Po niej wzdłuż morza jedzie mały murzynek na bicyklu — nie na rowerze, tylko na takiej dawnej machinie o jednem ogromnem, a drugiem małem kółku. Murzynek zmienia się w śmiesznego pana z bródką. Wiezie on na kolanach mnóstwo zabawek, które powoli zmieniają się we wspaniale wykonane azteckie rzeźby. Zaczynają one wspinać się w górę po sznurowych drabinkach, łypiąc na mnie oczami. Wykręcają przytem śmiesznie głowy w moją stronę. Widzę je ztyłu. Albo z tego powodu, że „przyjąłem” peyotl w stanie „niegodnym”, albo dlatego, że zbyt często zmuszałem się siłą do widzenia pewnych rzeczy, wizje często stawały się potworne z przewagą najprzeróżniejszych gadów i kombinacji erotycznych, przekraczających jako fantastyczność wszystko, co w sztuce całego świata na ten temat wykonanem było. Nie mogę ze względu na możliwą obrazę przyzwoitości wdawać się w szczegółową analizę tych widzeń. Lubię czasem oglądać potworności, ale tu peyotl przewyższył wszelkie moje oczekiwania. Na całe życie dość mam tej jednej nocy. Zdaje mi się, że mam dosyć wyobraźni — jednak gdybym 1000 lat żył i co noc zmuszał się do wyobrażenia sobie najdzikszych rzeczy na jakie mnie stać, nie wymyśliłbym 1/1000000-ej tego, co widziałem tej nocy letniej. Zaznaczę tylko wizje, nie wdając się w szczegółowe opisy. Zwracam uwagę, że pod wpływem peyotlu ma się ochotę na neologizmy językowe. Pewien mój przyjaciel, pod względem mowy najnormalniejszy w świecie człowiek, tak określił w transie swoje widzenia, nie mogąc dać sobie rady z ich, przekraczającą wszelkie normalne kombinacje słów, dziwnością: „Pajtrakały symforowe i końdzioł w trykrętnych pordeljansach“. Takich sformułowań stworzył wiele pewnej nocy, gdy sam leżał otoczony widziadłami. Pamiętam to jedno tylko. Cóż więc dziwnego, że ja, który w normalnym czasie miewam takie skłonności, też czasem musiałem stworzyć jakieś słówko, aby uporać się z rozplątaniem i rozczłonkowaniem piekielnego wiru stworów, który walił się na mnie przez całą noc z czeluści peyotlowych zaświatów. Widzę szereg kobiecych organów płciowych nadnaturalnej wielkości, z których wysypują się flaki i żyjące robaki. Na końcu wyskakuje z nich zielony embrjon wielkości San-Bernarda i fika kozły z niesłychaną uciechą. Cudownej piękności morze, oświetlone jakimś hyper-słońcem. Z boku „połosate“ potwory, ocierające się o siebie — coś w rodzaju rekinów w kolorach: białym, czarnym i pomarańczowym. Potem widzę ich przekroje, jakby ktoś w moich oczach porżnął olbrzymie rekinowate salcesony, niewyrażalnej piękności. Mrówkojady kręcące się z zawrotną szybkością. Kolczatki — wśród nich niesłychanie milutki gryzoń — w rodzaju białego stepowego skoczka, pokryty futerkiem o dwa razy rozwidlających się włosach. Mimo szybkości przemian widzę to z mikroskopijną dokładnością. Pani Z. — bardzo piękna kobieta, przedstawia mi się w szalonej deformacji, jak na moich kompozycyjnych portretach, robionych pod wpływem narkotyków; ale mimo to nie traci nic ze swej normalnej piękności. Jest to niepojęty cud. Robi przytem filuterne oko, co na tle ogólnego zniekształcenia twarzy stwarza niezmiernie komiczny efekt.
12.10 — Puls 72. „Spuchnięcie czasu“ dochodzi do niemożliwych rozmiarów. Przeżywam całe tygodnie w ciągu kilku minut. Metalowe, złociste rzeźby indyjskie, z inkrustowanemi drogiemi kamieniami cudownych kolorów, ożywają i wykonują wspaniałe tańce, pełne artystycznej logiki ruchów. Są to całe kompozycje taneczne, których cienia nawet nie wymyśliłbym w normalnym stanie. Piekielne przemiany stylizowanych mord i pysków zwierzęcych, zakończone wężowiskiem na Wielką Skalę — całe kilometry przestrzeni rojące się od węży w cudownych kolorach: zielonych, złotych, błękitnych i czerwonych. Niektóre węże łączyły się po kilka naraz w fantastyczne potwory. „Pramaterja żabia” — kupa czegoś żabiego, z pryszczami jak u ropuch, falująca, dysząca — z niej łypały żabie oczy i chwilami wyłaniały się jak z roztopionej magmy, zastygające na chwilkę żabie kształty. Moja Żona nie mogła już ze zmęczenia zapisywać wizji i postanowiła pójść spać, ale na kanapie w moim pokoju, z obawy żeby mi się coś nie stało, ponieważ puls bywał jeszcze chwilami niewyraźny. Przy wpatrywaniu się w jej twarz nastąpiły straszliwe deformacje, przyczem reszta pola widzenia pozostawała zupełnie niezmieniona. Zamknięte oczy powiększały się niepomiernie, powieki pękały wreszcie ukazując oczy wielkości kurzego jaja, łypiące straszliwie jak u gadzinowych potworów, widzianych przy oczach zamkniętych. Nos zadarł się, usta rozszerzyły się i z twarzy uśpionej powstała jakby okropna karnawałowa maska, żywa i robiąca przeraźliwe miny. Dzbanek stojący w drugim kącie pokoju, ożył. Wypuścił białe macki, jak mątwa, ciągnące się ku mnie i wijące się w powietrzu. Z dwóch czarnych pęknięć w białej emalji powstały oczy o groźnym i wciągającym wyrazie, które wpatrzyły się we mnie z jakimś niesamowitym uporem. Wolałem zamknąć oczy, bo rzeczywistość przytem widziana nie była jednak tak przekonywująco realna, jak zmieniające się prawdziwe przedmioty. Widzę łokieć z przyczepioną tarczą herbową. Pojawia się człowieczo-jaszczurcza ręka, żywa ale zrobiona tak, jakby chińskie „cloisonné” w kolorach: żółtym i niebieskim. Tę rękę zdobywa całe mnóstwo rakowatych, bezbarwnych potworków, odbarwiając ją przytem całkowicie. Zielone wężo-światy na bronzowem tle, które powoli przechodzą w chińskie smoki, stylizowane, a jednak żywe. „Miałem wrażenie, że upłynęły dnie, a był to kwadrans. Co użyć można w tak krótkim czasie”. 12.30. — Rysuję na małych kartkach zwykłego papieru ołówkiem, mimo wielkiego lenistwa. Przemagam się aby było parę rysunków markowanych „peyotl”, dla paru przyjaciół, zbierających moje bardziej „dzikie” wytwory. Rysunki bardzo skromne, ale przedstawiające coś w rodzaju rzeczy widzianych w wizjach. Wykonanie też inne niż zwykle i pewna nieobliczalność tego co ma się zamiar narysować. Ręka porusza się automatycznie, czego w czasie działania żadnego ze znanych mi dotąd narkotyków nie doświadczałem.[10] Ale szkoda czasu na rysowanie wobec tego co się widzi. „Jak wykonane węże! Stylizacja i kolory. Perłowe tanki asyryjskich królów. Często przerywam wizje, aby zapisywać. Tyle rzeczy ginie w tym wirze. Portret Juljusza Kossaka przez Simmlera, wiszący na przeciwległej ścianie ożył, wystąpił z ramy i ruszał się. Wracam do tamtego świata. Te ilości kolorowych gadów są potworne. Akrobatyka wyższa („metafizyczna”) kameleonów. Że też one nie giną w tych koziołkach”. Widać tu niejaką naiwność, ale świat wizji jest tak przekonywujący, że można wybaczyć nawet pewne zidjocenie, wobec niewiarogodnych zjawisk, które się ogląda. „Główniaki na mózgu. Ruchome masy gadów porcelanowych. Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przytem w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnioryj w zielonej konfederatce z piórkiem. Wypiłem trochę wódki „dla otrzeźwienia”. Zupełna pogarda dla papierosów. Wódka była bez smaku, jak woda.
12.55 — „Sprobuję nie pisać, tylko bardziej wżyć się w tamten świat. Gaszę lampę na próbę. Nie mogę wytrzymać, żeby nie zapisać: przekroje gadzinowych maszyn (oczywiście to zaledwie cząstka). Wysiostrzanie się podwójnych rekinów na bęcwałowiskach wodnych”.
1.19 — Druga serja rysunków. Ryczę ze śmiechu. Rysunki były dość humorystyczne, a podpisy pod niemi jeszcze bardziej. Niestety rzeczy nie-do-zacytowania. „Łażę po pokoju i jem słodycze. Rysunek karykaturalny przedstawiający moich krewnych”. Sprawdzić co robili. Zamykam oczy na sekundę. Widzę zwierza za rozbitemi pokrywami. Jakieś hyperbydlę włochate, miotające się wśród skorup niedobitego jaja wielkości kilku metrów. Przemiany zwierząt w ludzi w sposób ciągły, à la fourchette.
1.28. — „Gaszę lampę i postanawiam nie zapisywać. Nie mogę. Upłynęły wieki, a na zegarze jest 1.37. Zaczęło się wszystko od bolszewików (Trocki) i ich przemian. Hyper-genitalja w kolorach rakowych, potem sceny erotyczne nie-do-opisania, a następnie obraz, przedstawiający symbolicznie rozkosz w postaci walczących ze sobą potworków w kolorach rakowatych i błękitnych. Czasem kobaltowe oczka migały na jakichś pręcikach. Skończyło się na gadach.
1.40. — Puls 68. Mam dziwne wrażenie, że zapisuje nie moja ręka, tylko jakiś obcy przedmiot, którym niewiadomo jak poruszam na odległość. Zamykam oczy przy zapalonej lampie. Pramaterja z wężami. Zaczęło się od sceny z Makbetem z boku i od spodu, w szalonem spotęgowaniu. Olbrzymia siostra miłosierdzia w przecięciu ze straszliwemi bebechami, widziana z dołu. Trochę chcę się palić, ale wstrzymuje mnie od tego tajemny głos wewnętrzny. Wpatruję się w portret mojej Żony z lat dziecinnych, roboty Wojciecha Kossaka, wiszący nad łóżkiem. Portret uśmiecha się, rusza oczami, ale nie chce spojrzeć na mnie. Mam dość gadów! Foki w morzu gęstem jak maź. Całe serje płaskorzeźb bronzowo-zielonych, przedstawiających sceny peyotlowe — wysoce artystyczne wykonanie. Klasztor w świetle księżycowem, podminowany wężami, widziany od morza, nad którem się unoszę. Potworny żywy organ kobiecy inkrustowany w skały. W to wali fijoletowy piorun i cały klasztor rozpada się w gruzy.
1.52. — „Zdaje się że wizje słabną”. Umyłem się jak zwykle, bez większych trudności i kładę się do łóżka. Napad wesołości. Prześladuje mnie pieśń (nieznana zresztą): „kagda ja pierestanu kuszat’ pamidory!“
2.5 — Upłynęły wieki. Całe góry, światy i tabuny wizji. Zadużo gadów. Ostatnia: jaskinia zrobiona ze świń. Jestem w olbrzymiej ruchomej świni, zrobionej z świniowatych tafelek. Narkotyki stwarzają style w sztuce i architekturze. Chińczycy musieli znać peyotl. Wszystkie smoki i całe Indje stąd. Wtajemniczeni artyści. Eine allgemeine Peyotltheorie — panpeyotlizm.[11]
Muzyka i gramofon zdołu psują powagę wizji. Czy zapalić. Chwilami były czerwone i niebieskie tańczące papierowe figurki.
2.15 — Wizja Augusta Zamoyskiego zwężonego (w tym znaczeniu, że zamienia się ona powoli w kupę węży żółtych w czarne paski). Potem widzę go realistycznie, śpiącego na prawym brzucho-boku pod czerwoną kołdrą. Ból głowy. Wizje szklanne, a przytem zbrodnicze. Hyperbatjary. Zbrodniarze szklanni, w maskach japońskich, skradają się do willi pp. S. pod miastem i kuszą aby iść z nimi. Oczywiście odrzucam propozycje z oburzeniem. Początek fantastycznego teatru rozwiewa się. Widzę Alcora — podwójną gwiazdę z Wielkiej Niedźwiedzicy, którą widziałem przez lunetę. Powiększenie jest olbrzymie. Wiem że gwiazdy, składające Alcora mają obrót 160-cio letni. Tu kręcą się bardzo szybko“.
2.30 — Widzę mózg warjata, ale niepodobny do mózgu, tylko raczej do ogromnej wątroby. Powstają na nim wrzody bulgocące. Z każdego wyłazi co chwila coś w rodzaju czarnej jagody i patrzy — jest to właściwie oczko. Mózg ten znajduje się w szponach zielonego pterodaktyla (skrzydlaty jaszczur — praprzodek ptaków), który ma głowę wbitą po szyję w mięso. On to szponami wyciska pękające wrzody.
2.35 — Olbrzymia świątynia z czerwonego kamienia. Kolumny po jakie 2000 m. na tle szarego nieba. W dole czarny pyłek na stopniach czerwonych schodów — to jest cała ludzkość. Góry dokoła zmieniły się w potworne żywe bebechy z różowego, przezroczystego kamienia. Mają po kilkaset metrów długości. Z nich wytryska mi prosto w twarz fijoletowa ciecz. Dotykowych halucynacji niema żadnych.
2.45 — Jem grahama z masłem, z dzikim, zwierzęcym apetytem. Wyglądam za firankę. Już jest prawie jasno. Kamienica naprzeciwko robi na mnie bardzo przykre wrażenie. Zdawało się, że rzeczywistości niema. Ograniczała się przynajmniej do zamkniętego pokoju. Trzeba będzie wrócić do realnego świata, którego wielkość działa przygnębiająco. Widzę pp. S. śpiących. Ponowne wizje miniaturowych twarzyczek. Myślę, że Janusz Kotarbiński, z jego charakterem kompozycji więcejby użył tego świata niż n. p. Rafał Malczewski, lub ja. Ale wogóle mam w tej chwili szaloną, spotęgowaną pogardą dla realistycznego malarstwa, prawie wstręt fizyczny, jak również do całej tak zwanej nowej sztuki. Tylko wielkie style starożytne są dla mnie sympatyczne w tej chwili, lub conajwyżej prymitywi — reszta sztuki wydaje mi się niegodną egzystencji tandetą.
2.53 — Straszliwe bebechy, z których wylewają się całe wodospady kolorowych cieczy.
2.58 — Pochód ze słoniami i perłowym, (to znaczy zrobionym z pereł), wielbłądem w masce czarnej. Wspaniały w proporcjach. Szalony realizm. Podglądanie i obejmowanie fantastycznych bebechów przez oczy na długich szypułkach. Ciekawym faktem jest pojawienia się w wizjach rzeźb i architektur — dzieł sztuki bezwzględnie mi obcych, z powodu braku poczucia u mnie trzeciego wymiaru. Mimo, że w normalnej świadomości nie potrafiłbym zrobić najmniejszego szkicu rzeźbiarskiego, czy architektonicznego, (próbowałem raz rzeźbić i raz zrobić projekt na pomnik — były to rzeczy humorystyczne. Lepiej udawały mi się szkice do architektury, ale również odznaczyły się brakiem inwencji i absolutną niekonstrukcyjnością), w wizjach widzę wspaniale skomponowane budowle i to nietylko w stylach dawnych, ale jakby jakąś architekturę przyszłości — kombinację dzisiejszego, potwornego dla mnie, stylu pudełkowego z elementami dawnej sztuki.
3. — „Człowieczek w rodzaju Micińskiego pędzący na księżyc i jego przygody. Opadł na spadochronie ze sflaczałą głową. Huśtawka elfów. (Numer komiczny) Zrogowaciałe genitalja królowej Saby w muzeum astralnem. (Gdzieś szalenie wysoko to oglądałem. Proporcje olbrzymie).
3.5 — Powiedziałem: „dosyć wizji“ i zgasiłem lampę. Nic z tego. Nastąpiły wizje trupio-erotyczne. (Numer macabre). Czaszka która stała się płynna i spłynęła po wypuczonym brzuchu. Było to tak ohydne, że czemprędzej zapaliłem lampę. Erotyczny deszcz spódniczkowatych kwiatów. Uśmiechnięty brodacz w stylu Valois w olbrzymich pyskach wolich zamknięty.
3.10 — Hades mego pomysłu. (Pomyślałem sobie: tamten Hades narzucił mi Szmurło — teraz ja zobaczę swój własny). Była to jaskinia szaro-żółta, z wylotem na również tego koloru pustynię. W jaskini było widno. Piekielna nuda tego obrazu przeraża mnie dotąd. Na prawo stoczona grupa nieśmiałych żółtych kościotrupów, na lewo u sufitu łopotały jak nietoperze duszki skrzydlate, również żółto-szare, pół-zwierzęce, jak „Caprichos“ Goyi. Zapisałem uwagę „panpeyotlową“: „Goya musiał znać peyotl“.
3.30 — Męczące wizje. Walka centaurów przemieniła się w walkę fantastycznych genitalji. Konieczność wyrzeczenia się narkotyków, nawet w formie eksperymentów, lub dla celów rysunkowych. Pewnego rodzaju „nawrócenie się“ życiowe. Bezwzględnie wyższy poziom duchowy tego stanu, w stosunku do całej przeszłości. Mimo potworności wizji, które ukazują mi spotworniałe własne błędy, czuję się w wyższym wymiarze ducha i mam wrażenie, że to będzie trwałe. Olbrzymia czaszka, po której biegają czerwone „kraby zbrodni“. Żłopią coś w ranach tej czaszki. Poczem odpełzły bokiem, po krabiemu, w ciemność, jakby uciekały przed czemś. Skuropatwienie jastrzębia. Cudownie mądre, jastrzębio-ludzkie oczy zgłupiały, powieliły się i w ptasich głowach uleciały za okrągły horyzont.
3.45 — Faraon podobny do mnie. Pochody obrzędy totemiczne — trochę jastrzębio-gadzie. Niosą na olbrzymiej tarczy hyper-jastrzębio-gada. Potem ulecenie tego w postaci zwierzęcych duchów. Gady w płciowem splątaniu. Perwersje szalone legwanów — zupełnie realistycznie przedstawione.
3.50 — Numer realistyczny. Węże w pustynnych źródłach. Znowu wizja tego samego mózgu wątrobowego warjata w pewnym warjancie. Potwór gadzi pterodaktylowaty chlipiący ten mózg z głową zanurzoną, wyjął głowę i popatrzył na mnie drwiąco. Miał grzebień, jak dinosaurus i żółto-świecące fosforyczne oczy. Uśmiechnął się ironicznie zakrwawionym pyskiem. Otchłań płciowa z hipopotamem włochatym „na blond“. W tem okropne oczy. Czaszka pokrywa się sadzą — w tej sadzy zawstydzone topazowe oczko. To jest nikotyna. Pół czaszki oddziela się. Z oczodołu wypełza wąż w tęczowych kolorach i patrzy na mnie czarnemi oczkami. Jest pokryty piórkami kolibrzemi. To jest alkohol. Znowu pół czaszki oddziela się i pokrywa się białym puchem niezmiernie delikatnym. W puchu tym tkwią oczy kobiece błękitne — cudownie piękne i mądre. U dołu wyrasta mała rączka z białego zamszu z czarnemi kociemi pazurkami. Rączka ta ściąga i popuszcza białe lejce, które zachodzą mi na kark, ale bez wrażeń dotykowych. To jest kokaina.
3.58 — Najeżone pojęcia czyste w postaci kolców. Z tych pojęć, zamiast prawdy, (która stała obok sztucznie tyłem odwrócona, w postaci bronzowego posążku kobiecego z wypiętym zadem) wyszło dziwne zwierzę, które zmieniło się w dziką świnię.
4.5 — Narodziny brylantowego szczygła. Tęczowy taks rozprysnął się w fajerwerk czarno-różowych motyli na zgiętych różowych patyczkach. Znowu pochody egipskie i assyryjskie. Niewolnica, kryjąca się za kolumną. Z tego potem wyrodziła się cała historja pałacowej intrygi w obrazach, zatopiona następnie w ohydnych, zatłuszczonych bebechach.
4.10 — Zobaczyłem obrazowo wszystkie moje wady i błędy.
4.15 — Przemiana kościotrupa w ciało eteryczne (brylantowe!). Pochody zmięszane — n. p. rococo z dzisiejszą epoką. Melanż stylów piekielny na fantastycznych wyścigach. Trybuny widziane zdołu. „Zakroczymskie międzykrocza“. Potrzeba wyrzeczenia się — tylko za tę cenę można pokonać to wszystko. Indjanie mają rację, że peyotl karze winnych. Trzecia serja rysunków. Chwilami chce się palić, ale wstrzymanie się nie sprawia mi żadnego wysiłku.
4.40 — Lekki ból głowy z tyłu — jakby wewnątrz było bełtające się metalowe jajo. Uczucie, którego właściwie dotąd nieznałem. Raz tylko bolała mnie głowa w życiu podczas tyfusu. Portret Żony mimo wpatrywania nie ożywia się. Straciłem władzę zmieniania przedmiotów. Zmęczenie wizjami. Chęć snu bez wizji. Puls 72. Rzeczywistość przy otwieraniu oczu coraz bardziej robi się normalna a nie niesamowita jak z początku. Wyginania przestrzeni — Einstein w praktyce — zanikają powoli.
4.43 — Grube baby wiszące na linach na Hali Gasięnicowej. Niezrozumiały symbolizm nawet w peyotlu.
4.55 — Chcę zobaczyć Marszałka Piłsudskiego. Widzę go siedzącego przy stole pokrytym zielonem suknem. Obok stoi pułkownik P. żywy. Marszałek jest takim, jak na fotografji — nie widziałem Go od 1913 r. i nie mogę ożywić Jego wizji. Ma szary mundur i czerwoną wstęgę przez pierś. Lewe oko wychodzi delikatnie z orbity i widzę je w znacznem powiększeniu. Z tego oka wylatuje fijoletowy meteor i przeszywa mi głowę bez bólu. Znajduję się na szalonej wysokości nad Polską i widzę ziemię jak mapę. Ale nie widząc morza, nie mogę zorjentować tego obrazu co do Południa i Północy. Meteor pędzi podemną. Uderza w jakieś miejsce poprzerzynane różnokolorowemi polami. Następuje wybuch, jak po werżnięciu się w ziemię granatu. Z dymiącego leja wysypuje się masa robaków żelaznych, żółtych w czarne prążki i zalewa powoli cały pejzaż podemną. Namyślam się czy miejsce wybuchu jest na Ukrainie, czy na Pomorzu. Nie mogę bez znajomości kierunków rostrzygnąć tego problemu, ale mam wrażenie, że to Ukraina. Mimo, że od wojny cierpię na zawrót głowy, uniemożliwiający mi chodzenie po szczytach i mimo, że jestem na jakieś 20 km. nad ziemią, nie odczuwam nic podobnego.
5. — Tajemnicza historja „damy z kresów” w obrazach. Żandarm, pop i staruszek w „szlacheckim mundurze“ (którego na oczy nie widziałem). Feldmarszałkowie angielscy — jeden w stosowanym kapeluszu — drugi w mundurze kirasjera, ciągną wśród deszczu: wóz z posągiem indyjskim. Ma to być kara. Gady. Wszystkie gady zrodzone są we mnie przez używanie alkoholu — tak mało tego było, a tyle gadów!
5.4 — Narodziny potwora. Cudownie piękna blondynka z niebieskiemi oczami — zawsze ten sam kobaltowy kolor — zawinięta w futro. Nogi jej rozchylają się — ciało tłuścieje, lśni i pęka — rodzi strasznego gada o głowie okrągłej, z twarzą foki i kota, zmięszanych z pewnym znajomym generałem: oczy wyłupiaste tego samego koloru co jej oczy, wąsy żółte, szczeciniaste. Potwór pełznie ku mnie. Jest wesoły, ale tak straszny, że gdy dotyka prawie wąsami mojej twarzy, otwieram oczy z krzykiem i (o zgrozo i o cudzie! — jakby wykrzyknął poeta) mimo to widzę z szalonem przerażeniem tę samą scenę na tle szafy.
5.8 — Ponura flota z olbrzymiemi twarzami pod sterami. Mam dosyć wizji.
5.11 — Gnijąca noga. But się rozpada. Wyłażą robaki różowe, nieprzyzwoite i rosną dalej, jak trawa do góry.
5.18 — Niesłychanej sympatyczności i ładności panienka, zmieniła się powoli w człapiącą, bańkowatą ohydę.
5.20 — Jestem chyba wcieleniem tatrzańskiego króla wężów. Dolina Małej Łąki w Tatrach w zimie. Jestem na nartach. Kiedy dostaję się na Przysłop Miętusi, z przerażeniem spostrzegam, że stoję na grzbiecie olbrzymiego szarego węża, grubości jakie 100-150 m., który ciągnie się gdzieś aż z pod Giewontu i spada ogonem w Dolinę Kościeliską.
5.25 — Jakiś przodek mojej Żony, heretyk, widziany z profilu — wciągnięty w kłębowisko wężów. Tarcza herbowa wrosła w węża i rozlała się. Obok inna tarcza z lwem rozkraczonym. (Numer snobistyczny). W pokoju mimo firanek coraz jaśniej od dziennego światła.
5.47 — Znowu całe masy wizji. Luksusowy gad, w rodzaju dinosaura. Mówię sobie: gad „pour les princes“. Żółto-zielony z karminem. Śmieje się do mnie. Słoneczny rycerz pod szkłem, po wizji geograficznej z podwójnem wschodzącem słońcem. Na bardzo zgrabnej nodze pusty pęcherz wypina się aż w nieskończoność. Karykaturalne typy męskie w kostiumach. Sprawa honorowa francuskich oficerów w czerwonych kepi z młodym, piekielnie przystojnym Rosjaninem z bródką. Taką chytrą rzecz, jak malarstwo i rzeźbę mógł zrodzić tylko peyotl. Muzyka mogła narodzić się sama, ale takie rzeczy, jak dawne style w rzeźbie i architekturze nie mogły powstać bez wizji. Studnię z potworami biało-czerwonemi w pustyni, zasypał zmięszany oddział Beduinów i Francuzów na perszeronach. Owrzodziałe cyca generała Porzeczko. Nie znam takiego, a jednak widziałem go, nagiego do pasa. Sympatyczny zresztą brzuchacz. Hydrocychnytina — cuchnęcina moralna.
6.17 — Bez skutku zażywam walerjanę. Sen nie przychodzi, bo mimo zmęczenia przeszkadzają ciągle coraz to nowe wizje. Niedopępie ziemskie na stożku, obszczekane przez latające, psie smoki. Ohydny gad, koloru bleu acier w czerwone cętki, na dnie płytkiej sadzaweczki — płaski jak raja, bez głowy. Wyrosły z niego bardzo nieprzyjemne węże. Tego gada i mózg warjata widziałem 2 razy — jedyne wizje, które się powtórzyły. Wieże znikające i olbrzymi żałobnik (motyl) oświetlony Słońcem Prawdy.
6.30 — Wypiłem resztę walerjany. Mam stanowczo dosyć wizji. Cała brzydota naturalizmu (nie samej natury) wobec tego bogactwa form, jasna jak słońce. Nie dziwię się, że dawni ludzie, zamiast naśladować naturę, stworzyli pod wpływem wizji tak potężne style.
6.38 — Jestem w Zakopanem, na werandzie willi „Zośka“. Pada ulewny deszcz. Widzę liście drżące od spadających kropel i błoto na ulicy, tak dokładnie jakbym tam był. Peyotl nie pozwala mi jednak zaglądać przez okno. (Skonstatowałem później, że tego dnia rano rzeczywiście była ulewa). Jestem w pokoju śpiącej p. X. ale nie mogę jej obudzić.
7.15 — Franciszek I zamienia się we Władysława Orkana. Znowu cudownie nieprzyzwoita, ale inna kobieta — (nie ta blondyna poprzednia) rodzi potworka ptasiego, który wyłaniając się z niej pije wodę z kałuży, podnosząc głowę do góry. Ohydny akt płciowy z mnóstwem gadów. Strach przed światłem. Stan trochę nienormalny co do wrażeń przestrzennych, ale zresztą takie zmęczenie mogłoby być i po normalnie nieprzespanej nocy w wagonie, bez żadnych ekstrawagancji.
8.15 — Zamierające wizje z tęczowych drucików, jak na początku seansu. Śniadanie, mycie się. O 10-tej kładę się spać i mam jeszcze resztki wizji. Spałem do 12-tej. Stan normalny, tylko lekkie ogłupienia i dezorjentacja w przestrzeni. Do wieczora źrenice miałem rozszerzone. Puls normalny. O 5-tej popołudniu zapaliłem bez wielkiej przyjemności pierwszego papierosa. Na następnych seansach z preparatem dr. Rouhier miałem zjawiska podobne, tylko o wiele słabsze. Również wizje meskalinowe nie dorównywały działaniu oryginalnego meksykańskiego peyotlu. Kaktus zawiera 5 alkaloidów (między niemi meskalinę), których proporcja najkorzystniejsza dla działania wizyjnego, zależy od wieku rośliny i klimatu w którym dojrzała. Oprócz meskaliny dwa z alkaloidów peyotlu mają działania centralne. To zdaje się być przyczyną, że doświadczenia z samą meskaliną, przynajmniej robione na mnie, który znam działanie preparatu oryginalnego, dały rezultaty o wiele poniżej mego pierwszego spotkania się z peyotlem. Pozatem niektórzy twierdzą, że żaden syntetyczny preparat nie jest w stanie zastąpić naturalnego, chociażby w chemicznej strukturze nie można zauważyć między niemi żadnych różnic. Wiadomo co się dziś wyrabia z pierwiastkami, cóż więc mówić o skomplikowanych połączeniach. Jeśli chodzi nie o same wizje, tylko o zmiany w psychice wogóle, to meskalina okazała się o wiele potężniejszą niż ekstrakt peyotlowy w obu wyżej wspomnianych gatunkach. Niestety ci, którzy próbowali meskaliny razem ze mną, nie znali preparatu meksykańskiego i brak jest materjału dla porównania obu działań na większej ilości wypadków. W każdym razie po tamtej niezapomnianej dla mnie nocy, powiedziałem sobie: „teraz mogę umrzeć spokojnie, bo widziałem tamten świat“. — Nigdybym tego nie powiedział o meskalinie. A więc co do mnie działanie jej było następujące: zamiast zwolnionego tętna, przyśpieszone aż do 130, ogólny stan fizyczny fatalny: zawrót głowy, osłabienie w nogach; psychiczny: nieprzytomność chwilami dość znaczna, zanik poczucia rzeczywistości, euforja i podniecenie, naprzemian z niepokojem, depresją i nieokreślonym strachem. Schizofreniczne rozszczepienie graniczące chwilami z lekkim bzikiem. Nieswojość swojej osoby, obcość ciała, poczucie, że wszystko jest nie to. Zato rysowanie automatyczne dość precyzyjne — charakter rysunków bezwzględnie inny niż przy alkoholu i innych narkotykach, zbliżony do marki peyotlowej. Deformacje rzeczywistości przy wpatrywaniu się w ciemnym pokoju bardzo znaczne. Ale co do samych wizji, to nie przekraczały one u mnie drugiego stadjum: szkice do wizji prawdziwych zrobione przeważnie z kolorowych drucików i ledwo zarysowujące się, precyzyjne wprawdzie w wykonaniu, ale słabo kolorowe pyski, bydlęta dziwne, (lew zrobiony z pereł, który wypiął się na mnie, jak mandryl) architektury, miasta, maszyny i t. p. ale wszystko nie przechodzące w wymiar zupełnej realności, jak przy peyotlu prawdziwym. Ale inni, którzy probowali meskaliny, „chwalą ją sobie bardzo“. Nie znają nieszczęśni tamtego... Dr. B. specjalnie wrażliwy na najmniejsze dawki peyotlu Nr. 2., mający codziennie prawie hypnagogi bez żadnych narkotyków, już po 0,3 meskaliny (maksymalna dawka 0,5 w dwóch porcjach co godzinę) doznał wrażeń zupełnie niezwykłych i nie notowanych w książce Beringera. Poza tem, że miał pierwszorzędne wizje, z których niektóre namalował olejno i poza rozdwojeniem osobowości, podobnem do opisanego w książce Rouhier’a — widział swoją drugą osobę, jako świecący kryształ w odległości paru km. — przerobiono z nim eksperyment następujący: zawiązano mu starannie oczy, poczem wykonywano przed nim, w odległości paru kroków pewne ruchy. Dr. B. powtarzał dokładnie wszystkie ruchy, tylko naodwrót. Kładziono mu na czole monetę: zawsze poznawał którą stroną leży. Kiedy mu położono złoty zegarek, zobaczył orła. Sam właściciel zegarka nie wiedział, że na kopercie wewnętrznej jest wyryty orzełek. Inni doznawali wrażeń rozdwojenia, obcości własnego ciała, dochodzącej prawie do tego stopnia, który osiągnąłem ja po peyotlu Nr. 1, w stosunku do własnej ręki. Zaznaczyć trzeba, że czysta meskalina nie wywołuje objawów przyzwyczajenia, podobnie, jak sam peyotl.
Jeśli chodzi o działanie moralne, to uważam że peyotl, a może i czysta meskalina, powinny być stosowane u nałogowych narkomanów w okresach odzwyczajania się od trucizn. W czasie działania oba specyfiki wywołują ostry wstręt do alkoholu i tytoniu — tak fizyczny jak i moralny. Wstręt ten trwa dłuższy czas po przeminięciu transu i może byc zużytkowany nawet przy jednorazowem użyciu, jako podstawa do zaprzestania całkowitego. Trzeba odróżnić narkomana, nie mogącego przestać się narkotyzować, od nie chcącego tego uczynić. Pierwszy stan jest oczywiście wynikiem drugiego. Do wyjścia z tego ostatniego może znakomicie pomódz peyotl — może zaszczepić niechęć do danego narkotyku, o co w pierwszych stadjach jest tak trudno. Chęć leczenia się (tylko niestety nie u alkoholików — u tych chęć ta jest wyjątkiem) występuje zwykle wtedy, gdy na „domowe środki“ jest zapóźno, a w większości wypadków sanatoryjne leczenie jest niemożliwe. Oczywiście do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do aspiryny i oleju rycynowego. Jeśli się ktoś gwałtem uprze, to może stać się nałogowym peyotlistą, czy meskalinistą — ale będzie to chyba osobnik zupełnie zboczony i tak i tak skazany na taką czy inną zagładę. Nie propaguję tu bynajmniej peyotlu, jako nowego środka dla „ucieczki od rzeczywistości“, tylko wskazuję na nieocenione jego zasługi, jeśli chodzi o zaczęcie tak zwanego „nowego życia“. W czasie gdy sprobowałem poraz-pierwszy tego cudotwórczego lekarstwa, byłem w okresie picia zlekka niebezpiecznym. Po wielkich dawkach alkoholu często miałem ochotę na „biały proszek“, chcąc przerwać alkoholiczną nudę. Oczywiście nie chlałem od rana, ani codziennie, ale zbyt już często potrzebowałem lekkiego wstrząsu, aby co tydzień, czy co 5—6 dni, zaczynać „nowe życie“ nanowo. Na jednej z tak zwanych „orgji“ spotkałem Ossowieckiego, który później dał mi znać, że coś ważnego ma mi do powiedzenia. Niestety musiałem wyjechać nie zobaczywszy się z nim. W jakiś czas potem, kiedy nie piłem już 9-ty miesiąc, spotkałem go w towarzystwie i spytałem co chciał mi wtedy zakomunikować. Spojrzał na mnie badawczo i odpowiedział: „teraz to już jest niepotrzebne“. Na moje nalegania przyznał mi się, że chciał ostrzedz mnie przed grożącym mi według niego obłędem. „Miał pan jeszcze dwa do trzech tygodni takiego życia, a potem koniec“ — odpowiedział. Otóż wtedy sam nosiłem się z myślą zaprzestania eksperymentów na czas dłuższy, ponieważ częstość ich (drugi raz w życiu) zaczęła przekraczać granice dozwolone nawet dla tak trudno nałogującego się osobnika jak ja. I byłbym to bezwątpienia zrobił sam, bez żadnych sztucznych środków, jak to robiłem kilka razy, nawet w mniej groźnych „obstojatielstwach“. Ale bezwzględnie pomógł mi peyotl, gdy raptownie przestałem pić i nie wziąłem do ust nic, (prócz czasami troszkę(u) piwa, przez przeciąg 14-tu miesięcy) i to bez najmniejszego trudu. Oczywiście trzeba na to woli. Na samym peyotlu nikt bez wysiłku daleko nie zajedzie. Ale czasem trzeba tylko umieć zdeklanszować (mgdyknąć, pryksnąć, pierwszoprztyknąć, krwampknąć, plupsnąć) pierwszy odruch zdrowej woli, aby cały gmach dalszy sam się niejako na nim zbudował. A peyotl, poza wstrętem do narkotyków, daje jeszcze głębsze wejrzenie w siebie, co dla osób, nie mających specjalnego obowiązku oszczędzania swego mózgu dla rzeczy lepszych jak wóda i koko, szczególnie może być wartościowem. Ktoś mi powiedział: „no pocóż mam to właściwie zażywać? Kolory widzę i tak, co chcę mogę sobie wyobrazić, nic wiedzieć o sobie nie chcę więcej niż wiem w stanie normalnym, nie palę, piję dwa razy na rok i to mało, niczego innego nie używam”. Oczywiście miał rację. Muszę tylko bronić wizji jako takich. Nikt nie jest w stanie tego zrozumieć, kto tego nie przeżył. Ale że doskonale można żyć (szczególniej będąc pyknikiem) bez takich przeżyć, to jest najświętsza prawda i nikogo na tem miejscu na peyotl nie namawiam. Możliwe, że w moich wizjach zadużo było humorystyki i potworności zmięszanych razem i na ten temat można je zlekceważyć. Ale, pomijając cztery stadja zasadnicze, jednakowe u wszystkich, każdy może mieć takie wizje na jakie zasłużył. Słyszałem o pewnym panu, który przez tydzień po peyotlowym transie nie wychodził z domu i nie chciał nikogo widzieć, z obawy, aby mu rzeczywistość nie popsuła cudownych rzeczy, które w widzeniach swych przeżył. Widocznie ja byłem „niegodnym”, a i tak nie żałuję tego. Peyotlu Nr. 2 i meskaliny nie zażyłbym już więcej nigdy. Ale oryginalnego meksykańskiego chciałbym użyć raz przed śmiercią, ażeby zobaczyć jak to tam jest teraz ze mną naprawdę. Niestety stosunki meksykańskie utrudniają bardzo dostanie prawdziwego preparatu.
Oprócz opisanych jadów, zażywałem też Ya-yôô w postaci harminy Merck’a, eukodal i haszysz — ten ostatni jako extr. Canabis Indica, ale oryginalny świeżo przywieziony z Persji i haszysz perski do palenia — zażywałem je i rysowałem pod ich działaniem. Bezsprzecznie każdy jest różny pod względem wywoływanego nastroju i działania na rysunek. Haszysz w dużych ilościach daje, szczególniej zmięszany z alkoholem, pewne wizje dość dziwaczne, z powielaniem się przedmiotów i osób aż gdzieś w nieskończoność; daje też stany psychiczne interesujące: utożsamianie się z przedmiotami, zatratę poczucia tożsamości na małych wycinkach czasu i t. p. Ale wizje haszyszowe „ani umywają się” do peyotlowych. Są to rzeczy zupełnie niewspółmierne. Harmina wywołuje pewną „niesamowitość rzeczywistości” i automatyzm przy rysowaniu. Jednak ze względu na jej działanie na ośrodek extrapiramidalny (sic!) i odhamowanie odruchów, nie miałem odwagi przekroczyć maksymalnej dawki terapeutycznej. Z głową ostatecznie niech się dzieje co chce — ale utracić zupełnie władzę nad inerwacją mięśni, to jak dla mnie przynajmniej zbyt gruba jest historja.
Kończę te rozważania wołając wielkim głosem: „Ocknijcie się palacze i pijacy i inni narkomani póki czas! Precz z nikotyną, alkoholem i wszelkiemi „białemi obłędami”. Jeśli peyotl okaże się ogólną odtrutką na tamte wszystkie świństwa, to w takim i tylko w takim razie: niech żyje peyotl!”.

MORFINA

Napisał Bohdan Filipowski b. prof. fil. ezot.

GDYBYŚMY zapragnęli zmierzyć niebezpieczeństwo, jakie ten czy ów narkotyk przedstawia dla ludzkości, gdybyśmy probowali sklasyfikować porównawczo rozmaite narkotyki, pod tym kątem widzenia, to mniemam, iż najprostszą miarą jakąbyśmy mogli w tym celu się posłużyć, miarą opartą o podstawy psychologiczne (a więc zgodne z wytycznemi całokształtu naszego studjum) miarą, która się nam prawie narzuca, są: wartości emocjonalne danego narkotyku. Jest to tak samo przez się zrozumiałe, iż prawie zbyteczne tego dowodzić, zaś praktyka daje nam przykłady na każdym kroku.
Im szerszy jest zakres, im cenniejszy rodzaj przeżyć psychologicznych, jakie z pomocą danego drogue’u możemy osiągnąć, tem potężniejszą jest jego siła atrakcyjna, tem silniejsza pokusa, na którą jesteśmy wystawieni wobec ewentualnej okazji.
Spytajmy jakiegobądź narkomana, czemu tak lekkomyślnie naraża swój umysł, zdrowie i nerwy; sprobujmy zwrócić się do niego z tak zwaną perswazją, apelując do trzeźwych argumentów i logiki — a w dziewięćdziesięciu wypadkach na sto odpowie nam „ależ panie, gdyby pan tylko wiedział”.... i z entuzjazmem opisze nam niczem niezastąpione emocje, jakie mu daje jego, supposons alkaloid, wobec wartości których, upada całkowicie taka, czy inna życiowa rachuba.
Tak jest — i gdy z tego punktu pragnęlibyśmy porównywać różne narkotyki, to bezwarunkowo morfinę umieścić musimy w rzędzie najniebezpieczniejszych! Bowiem „wartości” owe posiada morfina w stopniu bardzo wielkim — niektóre z pośród nich zasługiwałyby nawet na miano zgoła wartości pozytywnych, gdyby... — w tem „gdyby” właśnie spoczywa cały punkt ciężkości, lecz zanim uczynimy tutaj to ważkie zastrzeżenie, pozwólmy sobie wprzód na małą dygresję, która nie będzie zresztą tak bardzo nieaktualną.
Nie pomnę, który pisarz francuski, uparcie obstawał przy twierdzeniu, że własności emocjonalne narkotyków są tylko i wyłącznie negatywne. Wysnuł też cały szereg wniosków, równie fałszywych, jak samo założenie.
Twierdzi on mianowicie, że narkotyki absolutnie nie są w stanie dostarczyć nam wrażeń i przeżyć psychicznych, posiadających jakąkolwiek pozytywną wartość; że historje o fantasmagorjach i sensacjach opium, haszyszu etc., opisy sztucznych rajów są od początku do końca czczym wymysłem; wreszcie, że narkotyki mogą jedynie na czas pewien usunąć z naszej duszy ból i cierpienia wrodzone ze spraw świata zewnętrznego, czyniąc nas poprostu nieczułymi na wszelkie utrapienia, przykrości i dysharmonje życiowe.
Wynika stąd bardzo ważny wniosek, a mianowicie: na to by zakosztować słodyczy rajów narkotycznych, trzeba być wprzód nieszczęśliwym, musi się przejść całą gehennę cierpień w życiu, aby dopiero znaleźć rozkosz wyzwolenia się od nich w ogłupiającym odurzeniu, które zresztą nic ponadto nie przynosi. Tym to faktem również tłomaczy sobie ów autor znane zjawisko, że narkomani zazwyczaj nie są zbyt skorzy do ułatwiania „laikom” zapoznania się z ich specyfikiem. Rzeczywiście w myśl tej tezy, rzecz byłaby nieco zbyt skomplikowana, wszak trudno na zawołanie unieszczęśliwić gruntownie swego compagnon’a, aby módz w następstwie otworzyć mu drogę do prawidłowej oceny jakiegoś alkaloidu.
Jak widzimy, usiłują nam tu przedstawić narkotyki, wyłącznie jako rodzaj psychicznego anestheticum.
Dobrem jest choć to, że autor szczerze zaznacza, że narkotyki są mu znane tylko całkiem zdaleka, na podstawie „opowiadań dość luźnych” (dodajmy: prawdopodobnie pochodzących z czwartej ręki). Szkoda jednak, że na podstawach tak kruchych, buduje gmachy twierdzeń, doprawdy bardzo dalekich od rzeczywistości.
Rzeczywistość bowiem ma nam zgoła inne prawdy w tej kwestji do wyjawienia.
Każdy kto miał z narkotykami w praktyce do czynienia wie dobrze, że rozmaite białe i brunatne trucizny kryją w swem łonie możliwości przeżyć psychicznych o wiele przerastających wszystkie fantazje literackie na ten temat stworzone; a to już choćby z tej prostej przyczyny, że częstokroć znaczna cześć owych fantasmagorji z jadu zrodzonych, zaledwie z trudem da się słowami wyrazić i opisać.
W rzędzie zaś drogue’ów, obdarzonych temi właściwościami, białe matowe kryształy formy kubicznej, zaopatrzone etykietą z napisem Morphium muriaticum, zajmują miejsce zgoła poczesne.
I dlatego powiedzieliśmy, iż morfina jest środkiem ogromnie niebezpiecznym, bo ogromnie kuszącym, posiada bowiem wartości rozliczne pozytywne, nietylko subjektywnie rzecz biorąc, jako źródło emocji, lecz nawet wartości takie, które jako zgoła objektywne traktowaćby można, gdyby nie to, że wartości te nigdy i w żaden sposób na dłuższą metę wykorzystać się nie dają i gdyby nie potworna wprost cena, jaką za nie płacić trzeba i to zapłacić z rachunków bieżących swego zdrowia fizycznego, moralnego i psychicznego w sposób, który grozi szybkiem i zupełnem bankructwem...
Sprobujmy tedy, naszkicować możliwie wierny i plastyczny zarys owych stanów psychicznych, jakie przeżywa człowiek z pomocą tak prostego kompletu utensyljów, jak: 1) strzykawka marki »Record«, 2} igła przeważnie cienka Nr. 17—20 i 3) flaszka z roztworem.
Powiedzieliśmy już, iż pragnieniem naszem jest aby szkic ten był możliwie wierny. Odrzućmy precz wszelkie apriorystyczne nastawienia w jakimkolwiek kierunku, niech nam nie zależy wcale na tem, aby przemawiać ze stanowiska wroga owego narkotyku. Bo i poco? Jeśli morfina zasługuje na pochwałę, to w imię czego być jej wrogiem? A jeśli godną jest potępienia, to żaden wróg nie będzie dla niej tak groźny, jak sama naga prawda. Postarajmy się wprowadzić czytelnika in medias res tych jedynych w swoim rodzaju stanów, z całem stopniowaniem ich rozwoju, z ich apogeum i decrescendo i wraz z wszelkiemi towarzyszącemi im reakcjami i objawami pobocznemi we wszystkich cząstkach człowieczego »ja«.
Jak większość narkotyków, morfina za pierwszym razem nie daje jeszcze właściwych wrażeń. Organizm potraktowany po raz pierwszy danym specyfikiem jest przedewszystkiem ogólnie oszołomiony i to oszołomienie góruje nad wszystkiem, nie pozwalając nerwom sprecyzować i sklasyfikować otrzymywanych wrażeń. To stadjum przygotowawcze trwa w zależności od organizmu zazwyczaj od jednego do trzech seansów. Dopiero tedy za drugim, względnie trzecim, lub czwartym razem, przeżywamy wszystkie typowe wrażenia i stany psychiczne właściwe morfinie.
W kolejnym ich opisie zacznijmy od punktu, zapewne najszerzej znanego, który również służył za podstawę rozumowania owemu autorowi, którego cytowaliśmy wyżej.
Własność ta jest jakby punktem wyjścia dla szeregu dalszych stanów, przejawia się najwcześniej i jest prawie bez wyjątku powszechna dla wszystkich organizmów. Określić ją można w krótkości jak następuje: morfina jest uniwersalnem analgeticum fizycznem i psychicznem.
Fakt, iż w kwadrans po injekcji ustępują prawie że wszelkie, nawet bardzo dotkliwe, cierpienia fizyczne, o tyle dobrze jest znanym, o ile nas tutaj najmniej interesuje, jako należący do domeny rozpraw medycznych.
Analogiczne zjawisko na płaszczyźnie psychicznej posiada za to dla nas wagę pierwszorzędną.
Człowiek, który wyjąwszy igłę z pod skóry po dokonanym zabiegu, obserwuje siebie w oczekiwaniu fenomenów, jakie nastąpią w jego duszy, prawie nigdy nie zdoła pochwycić momentu, w którym czar zaczyna działać. Zupełnie tak, jak ze snem. Dopóki skupiamy uwagę na fakcie zasypiania, pragnąc zbadać jak się to właściwie dzieje — dopóty sen nie przychodzi; — odwróćmy jednak na chwilę tylko myśl naszą — już śpimy!
To samo tutaj. Zupełnie niepostrzeżenie, niewiadomo kiedy i jak, zmienia się całkowicie nasz stosunek do świata, wkładamy na oczy kompletnie odmienne nowe szkła, światopogląd nasz, począwszy od najbliższego otoczenia, aż do najdalszych nam psychicznie cząstek bytu, ulega gruntownej och! jakże zasadniczej przeróbce.
Nie zdołaliśmy uchwycić momentu granicznego dwu stanów, lecz w pewnej chwili (pod warunkiem oczywiście zachowania zdolności samokrytycyzmu i obserwacji w zależności od stopnia ich wyrobienia), konstatujemy fakt niezaprzeczony, że oto już od pewnego czasu znajdujemy się na torach myślowych zupełnie odmiennych od zwykłego.
Bo cóż się właściwie z nami stało? Ba! Stało się coś zupełnie niesamowitego, coś co zdaje się pochodzić nieledwie z innego wymiaru; bo czyż zdoła kto w pełni przeniknąć całą wagę słów, które zaraz wypowiem, a których brzmienie jest conajmniej szalone:
Zło zniknęło......
Co takiego?!... No tak — poprostu! — zniknęło, podziało się gdzieś, czy przeniosło na inną płaszczyznę bytu, wsiąkło, zapadło się na samo dno otchłani Ahrymana, zdmuchnięte, zwiane i zwiewane w dalszym ciągu coraz bardziej, coraz dokładniej i absolutniej, byleby nie zostało ani jednego atomu przeklętego principium, w tej błogosławionej sferze, w której my się znajdujemy.
Zła niema już... i to pod żadną postacią — cierpienia rozmaitego rozmiaru i gatunku, strapienia, i obawy, złość ludzka i okrucieństwo świata, wrogość tysięcy elementów, jakie nas otaczają, wszystko to rozpłynęło się, stopniało jak cukier w ukropie, w ciepłej, miłej, przyjaznej atmosferze — i to tym razem bez żadnych przenośni, nawet każda cząstka powietrza, która nas otacza, jest naszym przyjacielem, powietrze faluje dokoła nas w ten sposób, aby nam zrobić przyjemność — (zresztą i sobie samemu także, atomy powietrza znajdują przecież rozkosz w samem zetknięciu z naszem ciałem).
Jesteśmy mili całemu światu, a świat sprawia nam radość samem swojem istnieniem.
I jakżeż mogłoby być inaczej, skoro świat jest takim właśnie, a życie tak bardzo jest piękne!
I piękną jest cała przyszłość nasza, począwszy od chwili obecnej — (przeszłość wydawała nam się szara lub przykra czasami, tylko dlatego, że nie umieliśmy żyć!). Bo żyć z ludźmi trzeba zupełnie inaczej niż to czyniliśmy dotąd — jak? ależ bardzo prosto! Przedewszystkiem prosto, przytem szczerze, no i co najważniejsza — przyjaźnie. Ach jakimiż głupcami byliśmy, gdy nam się zdawało, że ta a ta sprawa, najeżona jest trudnościami, a człowiek z którym ją mamy omówić i załatwić, taki szorstki, zimny, niechętny, no i wogóle trudny.
Absurdy! Należy pójść do niego i poprostu wytłomaczyć mu wszystko, ot tak, tak, tak i tak — (Boże! jakżeż to jasne, toż przecie bardziej niż oczywiste; a przytem jak cudownie, krystalicznie pracuje myśl moja — słowa sypią się same — jak szmaragdy, rubiny, szafiry i ametysty z jakiejś czary bez dna i układają się w najwspanialsze wzory rozsądku, trzeźwości i logiki — gdybyż mógł on słyszeć czwartą część tych słów, to musiałby się chyba dziwić, że wogóle mógł kiedykolwiek myśleć inaczej).
Ale to wszystko jedno; jutro pójdę do niego, powtórzę mu to wszystko, lub choćby małą cząstkę i sprawa najcudowniej w świecie się załatwi.
By Jove! wszak wogóle myśli moje są dziś wprost cenne; i co za nawał, co za wichura myśli, słów, zdań, tak przejrzystych, tak jedynych, że grzechem byłoby wprost to zmarnować!
Pogadajmy! Z kim bądź, ale zaraz i za wszelką cenę...
Niema nikogo? wreszcie i to obojętne, a może nawet lepiej: rozmawiać będziemy z samym sobą, co przy takiem bogactwie materjału jest chyba najlepszem jego wykorzystaniem.
Płyną więc dalej rozmowy, z samym sobą i z urojonymi interlokutorami; niekończące się dyskusje, przemowy i wykłady, wygłaszane z takim zapałem, jakbyśmy mieli przed sobą audytorjum z kilkuset najwdzięczniejszych słuchaczy; — rozprawy na wszelkie tematy: filozoficzne, naukowe, lub czysto życiowe; najbardziej abstrakcyjne i teoretyczne, to znów obracające się w zakresie najpospolitszych kwestji życia codziennego.
Zdajemy sobie przytem sprawę, że cały ten stan wywołany jest sztucznie, co nam jednak wcale nie przeszkadza rozkoszować się nim i cenić go wysoko.
I co najdziwniejsze, ocena nasza, objektywnie rzecz biorąc, jest trafna. Na specjalne podkreślenie zasługuje ten punkt właśnie, odróżniający morfinę od innych narkotyków. Gdy n. p. pod większą dawką kokainy częstokroć wygłaszamy całe steki nieprzytomnych, lub przynajmniej dziwacznych paradoksów, z przeświadczeniem, że są to rewelacje bezcenne dla ludzkości — morfina podnieca nas do tworzenia myśli, któremi bynajmniej pogardzać później nie będziemy. Jeśli stany wymienione przeżywa umysł twórczy w jakimkolwiek kierunku: artysta, uczony, czy literat, to stworzy on dzieła o niewątpliwej, ściśle objektywnej wartości, osiągając przytem wielkie rezultaty z nieproporcjonalną łatwością. I to właśnie, co zdawałoby się decydować o istotnej wartości naszego drogue’u stanowi zdaniem naszem najgorsze, potworne wprost niebezpieczeństwo. Dlaczego tak jest, zaraz zobaczymy. Po tem co powiedzieliśmy dotąd, zbytecznem byłoby chyba przekonywać, że w dziewięciu wypadkach na 10 eksperyment morfinowy zostaje po krótkim czasie powtórzony kilkakrotnie, z temi samemi objawami dodatniemi, a prawie bez żadnych ujemnych. Bo czyż wobec tak pięknych rzeczy, jakie nam biały jad daje, zwróci ktokolwiek uwagę na takie drobnostki, jak to, że pierwotna dawka od 1—2 cntgr. zostaje już po paru razach podniesiona do 3-ch cntgr., lub też że cały system trawienia, uśpiony narkotykiem, reaguje nań gwałtowną obstrukcją, która zaczynając od pierwszego seansu, nie opuści morfinomana aż do końca. Pozatem tak zwany katzenjammer przeważnie minimalny, w formie słabo dostrzegalnej reakcji i znużenia. Awansujemy tedy!
A godzi się spostrzedz, że awansujemy wcale szybko, a nawet coraz to prędzej. Po krótkim czasie dochodzimy do poczucia pewnej dumy na ten temat, Organizm nasz wydaje się nam godzien podziwu: wszak dawki, które używamy »jak nic« w trzecim, czy czwartym miesiącu, byłyby zdolne zabić słonia (porównanie z poczciwą dawką końską, pozostało dawno poniżej naszego standartu).
Z drugiej strony przychodzi refleksja, żeśmy się jednak trochę zagalopowali!! Wszystko dobre, ale w miarę i t. d. — w rezultacie: szlachetne postanowienie schowania strzykawki gdzieś między nieużyteczne graty, na dłuższy wypoczynek.
I tu właśnie Vampyr-Morphium pokazuje nam po raz pierwszy swoje pazury, niestety już w momencie, gdy tkwią one mocno, a głęboko w najczulszych centrach naszej istoty,
Okazuje się bowiem i to w sposób o wiele gorszy niżbyśmy się spodziewali, że nasz piękny zamiar jest poprostu niewykonalnym, że po strzykawkę musimy sięgnąć znowu i to z pośpiechem, że po krótkiem i jakże fatalnem szamotaniu się, przekonaliśmy się niezbicie, że tkwimy oto w takiej niewoli nałogu, wobec której niewola przeciętnego palacza, lub alkoholika jest jeszcze igraszką.
Wiemy, iż każdy nałóg narkotyczny musimy analizować z dwóch stron podstawowych, a mianowicie: 1) ze strony psychicznej i 2) fizjologicznej. Ściśle biorąc na każdy nałóg składają się oba te czynniki. W praktyce jednak, w takich dwóch najbardziej u nas rozpowszechnionych nałogach, jak alkoholizm i palenie, czynnik psychiczny odgrywa rolę dominującą, przynajmniej w tych wypadkach, gdzie nałóg nie osiągnął już bardzo wielkiego stopnia nasilenia.
Wiemy dobrze, że gwałtowne pozbawienie kogoś czy to papierosów, czy alkoholu, wywołuje pewne zaburzenia fizjologiczne, temniemniej przeciętny palacz, powtarzamy przeciętny, powraca po nieudanej walce do tytoniu poprostu dlatego, że mu się gwałtownie chce zapalić, tak bardzo chce, że cały system nerwowy jest wytrącony z równowagi.
Decydującym więc czynnikiem jest tutaj chęć, pragnienie, element psychiczny. Zdajemy sobie w pełni sprawę, jak bardzo ciężka może być walka z tym jednym choćby czynnikiem, ale podkreślamy raz jeszcze: nie da się to nawet porównać z tem, na co naraża znałogowany organizm gwałtowny brak morfiny.
Morfina działa na najważniejsze centra nerwowe, regulujące w naszym organizmie czynności tak zasadnicze, jak oddychanie, funkcje serca, obieg krwi i t. p.
Gdy centra te przywykną w ciągu długich miesięcy funkcjonować mniejwięcej prawidłowo pod działaniem olbrzymich dawek narkotyku i gdy następnie narkotyk ten nagle zostanie odjęty, zachowują się one mniejwięcej tak, jakgdyby otrzymały równoznaczną dozę w przeciwnym kierunku działającej trucizny.
Organizm zostaje wtrącony w stan straszliwego szoku, podstawowe tryby i wiązania naszej maszyny życiowej, rozdygotane jak pod ciśnieniem ośmiokrotnej liczby atmosfer, grożą katastrofą, krew faluje we wszystkich naczyniach, płuca i serce szaleją...
Nierówny i nienaturalny oddech zamienia się w brak tchu, człowiek się dusi, pod piątem żebrem młot parowy rozsadzić chce swe komory; kurcze żołądka niebawem przynoszą rozstrój nieopisany, we wszystkich stawach rwie coś i łamie i tętni, tętni wszędzie, tętna tłuką setkami na minutę... piana na ustach... I ratunek jest tylko jeden, wszak domyślacie się jaki? nowa dawka — tylko ten jeden, jedyny!
Tak się tedy przedstawia z morfiną zabawa i takie to są przyczyny, które morfinomanowi uśmiechać się każą, gdy słyszy o nałogowcu innej kategorji, którego cały kłopot polega na tem, że mu się aż tak bardzo chce...
Po pierwszej zatem próbie oswobodzenia, amator morfinowego raju (sic!) dowiedział się, że jest skazanym rabem swej igły i roztworu.
Ponieważ z niewoli tej bezpośredniego wyjścia nie widzi (o kuracjach potem), przeto gdy już pogodzi się ze swym losem, stara się „urządzić sobie życie możliwie wygodnie”. Tłomacząc to na język praktyczny — będzie kropił dawki takie, by już przynajmniej „mieć coś z tego”, chociaż w zakresie emocji.
I tą drogą właśnie dochodzi się najszybciej do poznania kolejno wszystkich ujemnych wrażeń, towarzyszących „ewolucji morfinistycznej”.
Pierwsza niemiła okoliczność to to, że doprawdy trudno jest „dogonić” powiększaniem dawek, ciągle słabnący ich efekt. Wspaniałe stany początkowe tracą wciąż na sile, zaś na ich miejsce pojawia się reakcja w formie jakby odwrócenia biegunów. Wszelkie podniecenie jest coraz słabsze i coraz krócej trwa po każdym zastrzyku, natomiast wydłużają się niezmiernie i przybierają na sile okresy ogólnego znużenia i upadku sił. Ogólna apatja, zniechęcenie do wszystkiego, niebywały spadek energji psychicznej, rozleniwienie — słowem ogólne sflaczenie mentalne i moralne — wszystko to trwa godzinami. Chwile lepszego samopoczucia nietylko zredukowały się do kilku minut zaledwie, bezpośrednio po injekcji, lecz czasami niema ich wcale.
Zaczyna się wówczas zupełnie już rozpaczliwe powiększanie dawek, aż do zatrucia, torsji i t. d.; lecz co jest doprawdy potworne, to to, że dawki te przynoszą już tylko coraz gorsze rozdrażnienie.
Jak czuje się dany osobnik w tym punkcie błędnego koła, to już pozostawiam samodzielnej wyobraźni każdego z naszych czytelników.
Bądź jak bądź jeśli w chwili danej nie rozpocznie kuracji, to pozostaje mu tylko jedno: drobne stopniowe zmniejszanie dawek, do punktu, w którym niegdyś morfina działała normalniej i to tylko w celu, aby natychmiast w skróconem tempie powrócić do tego samego kryzysu.
Podkreślić trzeba z całym naciskiem, że szereg objawów wybitnie ujemnych towarzyszy morfinomanji już w okresach znacznie poprzedzających kryzys.
Każdy morfinoman umiejący obserwować siebie, dostrzega n. p. (i to w czasie, gdy jeszcze jest ze swego alkaloidu ogólnie zadowolony) wybitny upadek woli. Każda decyzja kosztuje całą masę wysiłku, każdy czyn, odkładany z godziny na godzinę, wykonywany jest pod najwyższym przymusem, każda drobna czynność życia codziennego i ta nawet staje się wkrótce ciężarem. Natomiast nabieramy skłonności do częstych a długich „wypoczynków” w pozycji leżącej, podczas których morfinowe marzenia na temat wielkich rzeczy, (które się nigdy nie spełnią) zastępują nam znakomicie czynność istotną. Wypoczynki te, tem więcej są nam wskazane, że coraz bardziej prześladuje nas nieustająca senność — (dochodzi to w stadjach dalszych do tego, że narkoman usypia za każdą przerwą w rozmowie, lub też pozornie słuchając dalej tematu).
Niechęć do życia czynnego staje się jeszcze silniejsza pod wpływem ogólnego rozstroju i rozklekotania nerwowego, wraz z którem zjawia się niewiadomo skąd, rosnąca wciąż nieśmiałość, schizofreniczna trema w stosunku do ludzi i to trema gnębiąca te właśnie osoby, któreby się najmniej tego po sobie spodziewać mogły.
Jedynym czynem realnym, na który energji nie zabraknie, jest niewątpliwie ciągła pogoń za niezbędnym alkaloidem, którego zdobywanie w „odpowiednich” ilościach, z natury rzeczy niemożliwe na drodze normalnej, stanowi jeszcze jedną rozkosz żywota morfinomana.
Żywot ten zresztą mieć może tylko dwa rodzaje epilogu, w niedalekiej przyszłości. Albo katastrofa, jeśli osobnik dany miał dość wytrwałości w kierunku zrujnowania swego organizmu aż do stanu beznadziejnego; albo też jeśli resztka instynktu samozachowawczego wczas przemówi, perspektywa tak zwanej kuracji odzwyczajania. Kuracja taka bywa w ogromnej większości wypadków przeprowadzana w jednym z zakładów zamkniętych, a co do jej szczegółów, musicie mi Państwo wybaczyć, że Wam takowych dostarczyć nie podejmę się! Trudno! Nie jestem bowiem ani Ewersem, aby Wam to opisać, ani też Goyą aby to odmalować!
Nadmieniam tylko, że nieścisłą jest wersja, powtarzana czasem nawet przez lekarzy, jakoby dawny system odzwyczajania gwałtownie, bez żadnych stopniowań, nie groził katastrofą organizmowi. Annale medycyny francuskiej notują dwa wypadki, które skończyły się radykalnem odzwyczajeniem pacjenta od życia na tej ziemi....
Dziś już stosują metodę tę rzadko i to tylko w połączeniu z uśpieniem na przeciąg kilku dni.
Inna zaś polega na odzwyczajaniu bardzo a bardzo powolnem, poprzez umiejętne stopniowanie i środki zastępcze. Gdyby mnie kto o radę pytał, rzekłbym, iż wogóle tylko ten ostatni sposób nadaje się do dyskusji, dodając, na podstawie znanych mi wypadków, iż metoda ta daje najlepsze wyniki, przy stopniowem zastępowaniu morfiny dioniną, z małym dodatkiem heroiny, które to mięszaniny znowu kolejno stopniują się w dawkowaniu.
Szczegóły oczywista nie wchodzą w zakres naszych rozważań.
Pytaniem podstawowo ważnem jest kwestja procesu znałogowania, oraz czasu, jaki jest na to potrzebny.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że wersje głoszące, jakoby już po paru zastrzykach człowiek „nie mógł sobie rady dać bez morfiny” są straszliwą przesadą, lub też próbą usprawiedliwienia swej słabości ze strony niektórych morfinomanów.
Niema najmniejszych podstaw do obaw, że n. p. dziesięć injekcji pod rząd stosowanych, może uczynić danego osobnika niewolnikiem narkotyku, w tem naprawdę straszliwem i przerażającem znaczeniu, o którem mówiliśmy wyżej. Dla stworzenia nałogu w fizjologicznem znaczeniu, organizm musi być zatruwany przynajmniej przez trzy, cztery lub więcej tygodni. To zaznaczamy z całą szczerością!
Ale podkreślamy jednocześnie z największym naciskiem: niech nikt nie wysnuje stąd wniosku, iż dwurazowe użycie morfiny niczem mu nie grozi. Wszak już parokrotna próba pozwala zakosztować pełni wrażeń, ze wszystkiemi ich urokami. Choć tedy człowiek taki nie jest narażony na rozpaczliwe przeżycia organicznego braku, to jednak impulsy psychiczne występują odrazu w całej pełni. A któż z nas ośmieli się poczytywać siebie za takiego tytana woli, aby móc zaręczyć, iż nie ulegnie pokusom, tem potężniejszym, im ciekawsze były przeżycia. Jeszcze raz! — jeden lub dwa! Dziś musimy się uspokoić po tych lub innych kłopotach; jutro — czyż nie opłaci się stokrotnie jeszcze jedna dawka, gwoli obudzenia tych krystalicznych myśli, które pozwolą nam ukończyć z powodzeniem tę lub inną pracę umysłową....
Powodów przecież nigdy nie braknie. I w ten sposób, tak bardzo nieznacznie, tak wprost niewiadomo kiedy, człowiek staje się skazańcem.
Czyż trzeba nadmieniać, że gorącem naszem pragnieniem byłoby uchronić i przestrzedz, choćby skromną liczbę jednostek przed czemś, co musimy uważać za ciężkie niebezpieczeństwo, grożące zupełnem lub częściowem zniszczeniem ludzkiego istnienia?
Nie będziemy usiłowali kreślić przed oczyma czytelnika opisów niedoli morfinomana, opisów, które gdyby posiadały odpowiednie bogactwo środków literackich, odpowiednią ekspresję i barwę — mogłyby też posiadać pewną realną wartość.
Ufamy natomiast, że skromna i prosta treść tego rozdziału wystarczy być może czytelnikowi, który zechce potraktować ją poważnie, to jest jako być może niezręczne, być może słabo skonstruowane, tem niemniej wierne odbicie najżywszej prawdy.


ETER

Napisał Dr. Dezydery Prokopowicz.

LE CATOBLEPAS, buffle noir, avec une tête de pourceau tombant jusqu’a terre et rattachée a ses épaules par un cou mince, long et flasque comme un boyau vide.
Personne, Antoine, n’a jamais vu mes yeux ou ceux qui les ont vus sont morts. Si je relevais mes paupières roses et gonflées, tout de suite ta mourrais.
ANTOINE.
Ah! ah!... celui-lá... a... a!
Eh bien!... Si j’avais envie de les regarder, ces yeux? Mais oui, sa stupidité féroce m'attire! je tremble!... Oh! quelque chose d’irrésistible m’entraine à des profondeurs pleines d’épouvante!!
G. Flaubert.
La Tentation de St. Antoine.

ZAPOZNAŁEM się z eterem z okazji operacji, którą mi robiono, gdy miałem 7 lat. Zasypiając, usłyszałem jakiś szczególny rytm, który zdawał się wszystko przenikać. Rytm ten usłyszałem i przy następnych eterostanach. Sądzę, iż pochodzenie jego jest następujące: eter zaostrza ogromnie słuch (stan ten trwa jeszcze kilka godzin po eteryzacji), skutkiem tego dochodzi do świadomości rytm uderzeń krwi w uszach. Zdawało mi się, że umarłem i lecę w przestrzeni międzygwiezdnej, która wyglądała, jak ciemno—niebieska tapeta, pokryta złotemi, kilkoramiennemi gwiazdkami. Wszystko drgało w tym szczególnym rytmie. Myślałem z ironją: „Oni mnie tam operują na ziemi, a nie widzą, że ja — umarłem”. Podniesiono mi na chwilę maskę z eterem: zobaczyłem mój dziecinny pokój, leżałem na stole. Pomyślałem: „umarłem, jestem w piekle, gdzie są djabły? może za moją głową?” Usiadłem, by się obejrzeć za siebie. Założono mi maskę i trzech lekarzy siłą, z trudem ułożyło mię na dziecinnym stole, który służył za stół operacyjny. Z dalszych wizji przypominam sobie niewyraźnie jakiś jakby rajski ogród. Upał. Dwoje nagich, czerwonawych, tłustych, „obfitych” ludzi opycha się winogronami. Coś tropikalnego, bogatego, zmysłowego i obrzydliwego. Po narkozie, z radosnem zdumieniem, przekonałem się, że żyję. Z uczuciem roztkliwienia i szczęścia dotykałem przedmiotów, stwierdzając że są, że są twarde i że „przecież jestem znów w rzeczywistości”.
W wieku lat 14-tu zabijanie owadów eterem podsunęło mi chęć spróbowania ponownie tego narkotyku. Napajając chustkę eterem przykładałem ją do nosa i wdychałem głęboko. Było lato. Siedziałem wśród zbóż, na osłonecznionym pagórku. Za chwilę posłyszałem ten sam rytm, wszystko pozostało takie samo, a jednak stało się jakieś inne, podobne do tego, co było wtedy. I tu nastąpiła najdziwniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek przeżyłem pod eterem i którą potem napróżno usiłowałem odnaleźć. Widziałem otaczające zboża, pagórek, słońce — ale nie ja to widziałem: jaźń znikła pozostała bezosobowa świadomość. W krótce potem stworzyłem bardzo konsekwentny logicznie system panteistyczny, gdzie ponad stanem idnywidualnej jaźni umieszczałem ponad osobowy świadomy byt.—
Odtąd eteryzowałem się coraz częściej. Maximum osiągnąłem jako uczeń 8-ej klasy. Lubiłem przechadzać się wieczorem po ponurych dzielnicach warszawskiego Powiśla z chustką pod nosem i flachą eteru w kieszeni. Eter nigdy nie dawał mi nawet śladów euforji: tylko dziwność i ponurość. W owych czasach byłem głęboko niespokojny i zrozpaczony (jak to często bywa we wczesnej młodości) i szukałem zapomnienia o sobie, o własnem nieszczęściu w nauce (studjowałem prawie bez przerwy) i w narkozie. Wytworzyła się we mnie jakby „seconde personnalité narcotique”. W normalnym stanie nasz czas układa się od czuwania do czuwania, wieczór zszywamy z rankiem, a senne marzenia — to niewyraźne marginalja; w owych czasach istniało dla mnie jeszcze drugie, ciągłe w sobie życie — pod narkozą, które od czasu do czasu dopominało się bezwzględnie o — dalszy ciąg. Podobnie kobieta „przyzwoita” nie myśli o życiu erotycznem, lub myśli z obrzydzeniem. Ale przecież od czasu do czasu wyżyć się musi. Jak? Wiedzą jej kochankowie. W zwykłym stanie pamiętałem (i pamiętam) tylko szczątki głębokich i silnych doznań narkotycznych: ale wystarczyło kilka razy głęboko wciągnąć powietrze przez chustkę nasyconą eterem — i w kilka sekund już byłem gdzieindziej, tam, odrazu odpoznawałem swój stan — i przeżywałem niejako drugi raz pewne rzeczy lub ich dalszy ciąg. —
Oto te resztki, które przechowała moja normalna świadomość: czas jest niejako zwolniony, zdaje się, że upływają niezmiernie długie okresy — a trwa to kilka lub kilkanaście sekund. Przestrzeń też olbrzymieje: most (Poniatowskiego) robił na mnie wrażenie czegoś nieskończenie wielkiego. Dzięki eterowi zacząłem rozumieć poezję symboliczną. Każda latarnia, pęknięcie płyty trotuaru, przechodzący pies, wszystko to było symbolem, koniecznością, miało nieskończenie głębokie znaczenie, było straszliwie ważne. Wszystko jest piękne i straszne; jakiś pagórek z jesiennemi drzewami, noc, zostawiły niezatarte wspomnienie niewypowiedzianej wielkości i tragicznego piękna — jak „Ulalume” Poe’go. Ta symboliczność, piękno i konieczność, to że wszystko rozwija się, jak wspaniała symfonja, przypomina doznawanie rzeczywistości w początkach schizofrenji. Wydaje się, że ma się zdolność przewidywania. Myślę: „Tam—ktoś idzie”. Odwracam się i rzeczywiście spostrzegam przechodnia. Sądzę, że daje się to objaśnić w ten sposób: słyszy się przechodnia, ale do świadomości dochodzi nie odgłos kroków, lecz tylko wynikający z tego wrażenia sąd: „Ktoś idzie”. Stąd złudzenie „proroczości”. Fontanny uczuć i myśli zalewają świadomość, zdaje się, że życie jest, jak puchar przelewający się przez brzegi. Powiedziałm wtedy do siebie: „Każda chwila jest godna Szekspira”. To znowu przychodzi tak straszliwe, niemożliwe do zapamiętania, martwe przerażenie, taka samotność „kosmiczna”, jaką przeżywa chyba tylko samobójca i o której zdaje się nikt, nigdy nie przyniósł wieści, bo znają ją tylko ci, co odchodzą. Są to stany poprzedzające omdlenie, spowodowane nadmiarem narkotyku. Pomyślałem w takiej chwili: „Gdybym mógł spamiętać to, co teraz czuję, to już nigdy nie mógłbym się śmiać”.
Myśli moje i doznania odnosiły się do metafizyki: rzeczywistość odczuwałem jako nieustanną, wytężoną walkę Boga z Nicością. Równowagę, spokój rzeczywistości widziałem jako równowagę potężnych, zmagających się ze sobą sił. Rzecz psychologicznie interesująca: w owym czasie byłem panteistą — deistą miałem stać się kilkanaście lat później — a jednak pod eterem byłem, a raczej bywałem, właśnie deistą. Mówię bywałem, gdyż niekiedy zdawało mi się, że Nicość zwyciężyła Boga. Pamiętam, że raz w takim właśnie stanie usłyszałem, jak w ubogim domku robotniczym babka uspakajała małe wnuczątko. Doznałem głębokiego wzruszenia. Myślałem: „Boga niema, życia zagrobowego niema, na tamtym świecie niema więc nagrody dla tej staruszki, ale i na tym świecie też jej nie będzie, bo nim wnuczek się odwdzięczy — babka umrze. A jednak ona go tuli. Oto prawdziwa, bezinteresowna miłość”. —
To znowu zwyciężał Bóg. Widziałem jasno Jego istnienie. Wytwarzałem jakieś oczywiste rozumowania, które tego dowodziły. Zapisałem je, odczytałem na trzeźwo — kompletna bzdura. Raz tylko napisałem niezły wiersz pod eterem:

Nie, ja nigdy, nigdy nie zapomnę,
Jakie Moce, światłe, przeogromne,
Morza Mocy drżały wokoło mnie.
— W chwili tej Bóg mówił do mnie.
Oceany słońc... otchłań słońca...
Jasność... jasność... jasność... bez końca!...
— Bo mój Bóg był wtenczas ze mną.

Pamiętam, że kiedyś przebudziłem się z omdlenia eterowego i poczułem nagle jakąś obecność, bliżej niż chmury, która opiekuje się mną i prowadzi mię przez życie. Poczułem tak wyraźnie, że upadłem na kolana, zalany łzami z okrzykiem. „Boże — jesteś!”. Sądzę, że ten intensywny dualizm: Bóg — Nicość, ich wzajemna walka, której polem zdawał się świat cały, to (być może) nic innego, jak rzutowanie na metafizykę wewnętrznych, organicznych procesów: walki mojego ciała z trucizną — eterem.
I jeszcze jedno. Dręczyła mię w owych czasach myśl, którą w ten sposób sformułował św. Bazyli Wielki: „Nie znam kobiety, ale nie jestem dziewicą”. Eter nietylko nie dawał mi ukojenia, lecz przeciwnie, myśl ta stawała się okropną nie do zniesienia pod wpływem narkotyku. Nigdy, jak wtedy, nie odczuwałem nędzy zupełnej samotności.
Gdy poznałem kobietę — intensywność doznań eterowych osłabła. Siła metafizycznych wdzierań się ku Bogu nie była tak tragiczna, momenty pełni nie były tak rozsadzające, ani też przerażenie samotności tak zupełne. Stopniowo przestawałem używać eteru: nie czując tak gwałtownej potrzeby ucieczki od siebie, nie pragnąłem tej okropnej odmiany świadomości i gdy, jako chłopiec 17-to letni, eteryzowałem się co kilka tygodni, teraz jako dorosły mężczyzna nie robiłem już tego od kilku lat i to bez specjalnego wysiłku woli.
Przedstawiłem, wedle możności, to, co pamiętam ze stanów eterowych, ich dziwność jednak wymyka się z pod opisu. No, ale wszak nie mam robić propagandy proeterowej. Przedstawię więc szkodliwość eteru, starając się wmówić ją sobie i innym z tą samą siłą przekonania, z jaką małżonkowie w chwili zawierania małżeństwa starają się wziąć na serjo przeświadczenie o tem, że chcą naprawdę i będą sobie nawzajem wierni.
Sądzę, iż jednym z głównych uroków — a zarazem jedną z najgłębszych szkód — narkotyku, nawet tak przykrego i nie dającego euforji — jak eter, (przynajmniej dla mnie) jest to, iż gwałci on niejako sanktuarjum duszy: jak świętokradca rozbija święte naczynia i wyjmuje bezbronnego Boga, którego nie powinny dotykać takie ręce i widzieć takie oczy, napawa się Jego widokiem, dotknięciem i niszczy Go: tak samo narkotyk wdziera się w głębie podświadomości, gdzie drzemią i rozwijają się jakieś myśli, jakieś stany, które dopiero znacznie później, gdy dojrzeją, mają wejść w naszą świadomość. Jest to więc coś, co przypomina też poronienie: niedojrzały, potworny jeszcze embrjon zostaje wydobyty na światło dnia. Tak było np. u mnie z deizmem. Dzięki więc narkotykowi poznajemy własne głębie, ale nie we właściwej porze, drogą gwałtu. Sądzę, iż działa to niszcząco na podświadomość i przedwcześnie odsłonięte jej twory nie rozwiną się już nigdy tak harmonijnie, jakby to miało miejsce bez interwencji narkotyku.
Ciekawe są same doznania: myśli wydają się ciekawemi tylko, dopóki się jest pod narkozą. Eter to kłamca i to na krótką metę.
Następnie podkreślam, że eter nie daje euforji, ani zapomnienia o rzeczywistych cierpieniach duszy, lecz przeciwnie — potęguje je, a potem po wytrzeźwieniu, następuje bardzo przykry »katzenjammer«.
Zauważyłem też, iż działa on fatalnie na płuca: prawie zawsze po eteryzowaniu się, miałem prędzej lub później, po upływie kilku dni—do 10-ciu, uporczywe zaziębienie z gorączką, tak że musiałem kłaść się do łóżka, nieraz na 2 tygodnie.
Wreszcie zapach eteru jest ohydny i denuncjuje on eteromana na kilka kroków i to nawet na drugi dzień po eteryzacji. A zdarza się też, że nieprzytomnym zaopiekuje się komisarjat, czy pogotowie ratunkowe i będą płukać żołądek domniemanemu »niedoszłemu« samobójcy.
Nie znam wprawdzie narkotyku dającego tak silne metafizyczne wzruszenia, lecz mijają one szybko, a opłacane są zdrowiem. W rzeczywistości takie rzeczy każą na siebie czekać, ale samotna wycieczka górska może też dać potężne metafizyczne przeżycia, które znacznie lepiej utrwalają się w świadomości od kradzionych przeżyć i wymuszonych ekstaz narkomana.


APPENDIX

O myciu się, goleniu, arystokratomanji, hemoroidach i tym podobnych rzeczach.

Wstęp

ZAZNACZAM zgóry, że cała ta część mojego »dziełka« może się wydać wielu ludziom śmieszna, a nawet zbyteczna. Śmieszna to ona może i jest, ale co do zbyteczności, to śmiem w nią wątpić — (lub o niej wątpić, jak chcą niektórzy — ja jestem za równouprawnieniem obydwu zwrotów. Pierwszy jest silniejszy niż drugi, a nie jest taką już znów potwornością językową, którą trzeba ukatrupić na miejscu). Oczywiście zbyteczność różnych rozdziałów będzie różna. Ale ponieważ piszę tę książkę absolutnie dla wszystkich, więc nie mogę brać pod uwagę tego, że pewni ludzie, lub nawet ugrupowania społeczne, nie znajdą w niej nic nowego. Chcę podzielić się z ogółem pewnemi doświadczeniami, własnemi a nawet wiadomościami, które mam od innych ludzi, a których ci nie mogli dla różnych przyczyn uczynić własnością publiczną. Jestem prawie pewny, że w pewnych kołach durniów i draniów książka ta będzie przyczyną jeszcze gorszego psucia mojej i tak już przez wymienione P.T. czynniki popsutej opinji. Trudno. Przeciw zorganizowanej głupocie i świństwu jeden człowiek walczyć nie może. Muszę zbierać teraz owoce całego życia poprzedniego, w którem starałem się zawsze mówić to, co myślałem naprawdę, bez względu na osobiste dla mnie skutki.

I. O brudzie

Czystość fizyczna osobista nie jest wcale rzeczą tak drogą, jak to się niektórym wydaje. Nie mówię o czystości publicznej (domów, ulic, placów i t. p.) — nie będę też wdawał się w kwestję czystości mieszkań, jakkolwiek sądzę, że też za psie pieniądze poprostu jest ona osiągalna. Mimo to często widzi się mieszkania, w których wiszą na ścianach drogocenne obrazy, wszystko jest udywanione i wypoduszkowane, a jednak panuje w nich brud, a nawet smród, często subtelny, ale jakościowo bardzo jadowity. Mam wrażenie, że czystość mieszkań, a dalej czystość publiczna, jest funkcją czystości osobistej. Trzeba zacząć od siebie, a z czasem wszystko powoli się wyczyści, bo czysty człowiek nie potrafi żyć w otaczającym go brudzie. Lenistwo i nieświadomość co do tego, jakiemi środkami zdobyć czystość, zdają mi się być przyczynami tego stanu rzeczy, który chcę opisać i podać przeciw niemu środki zaradcze. Czemu większość ludzi, którzy bezwzględnie śmierdzieć nie powinni, jednak śmierdzi? Mówię tu o tak zwanej inteligencji, pół-inteligencji i warstwach poniżej leżących. Nie będę się tu wdawał: w analizę smrodologiczną arystokracji niższej i najwyższej, ponieważ zbyt mało znam tę sferę. Ale na podstawie pewnych nikłych danych, mam wrażenie, że i tu dałoby się coś na ten temat powiedzieć. Poza kwestją mycia się, występuje tu problem zmiany bielizny i ubrania. (Ostrzegam zgóry, że będę mówił rzeczy przykre — kto nie chce ich słyszeć, niech nie czyta). Ale jakiekolwiek są stosunki bieliznowo-ubraniowe danego człowieka, będą one bezwzględnie lepsze, o ile człowiek ten będzie się myć porządnie. Oczywiście ideałem byłaby codzienna zmiana całej bielizny i jaknajczęstsze zmienianie ubrań. Ale jeśli ktoś na to nie ma, może przedłużyć czas zmiany, za cenę pewnej pracy nad czystością ciała.
Są narody czyste i są brudne. Powiedzmy sobie otwarcie, że należymy do tych ostatnich i starajmy się temu zaradzić. Czytając powieści polskie, rosyjskie lub francuskie, zawsze mam ten problem na myśli: czy aby ci wszyscy ludzie są dobrze wymyci. Przeszkadza mi ta myśl w przejmowaniu się losami występujących postaci, psuje mi najpiękniejsze sceny, zaćmiewa horyzonty najwznioślejszych uczuć. Mimo wszystkich wad literatury angielskiej, wiem jedno — cokolwiek robią, czują i myślą anglicy — ci są prawie napewno naogół czyści. Rosjanie mają tę wyższość nad innemi narodami brudnemi, że jakkolwiek cały tydzień się nie myją, co sobotę jednak wyprażają się w „bani”, wyszorowują maczałkami wybijają się rózgami i przynajmniej przez niedzielę, a może i poniedziałek mają otwarte pory skóry całego ciała, a nie tylko niektórych jego, najbardziej skłonnych do tak zwanego nieprzyjemnie „zaśmierdzania się”, części. Okropne rzeczy, ale raz trzeba powiedzieć je otwarcie. Człowiek jest, wziąwszy go cieleśnie, dość paskudnem stworzeniem. Pewien hrabia (!), raniony w rękę, nie odwijał jej długi czas i trzymał ją pod gumowym bandażem. Ręka zaczęła śmierdzieć. Pokazywał ją innym krzycząc znamiennie: „Żadna noga tak nie śmierdzi, jak moja ręka. Niech pani powącha”. I pchał obecnym pod nosy swoją wspaniałą, rasową, hrabiowską rękę, która rzeczywiście wydzielała subtelną, ale skondensowaną woń przepojonego kulturą dziesięciu wieków ciała. Hrabia — a cóż dopiero mówić o zwykłej „wysokiej szlachcie, świetnym korpusie oficerskim i p. t. publiczności”, jak to było napisane na cyrkowym afiszu z czasów austrjackich. Przyczyną przykrych zapachów ludzkości są ubrania. Daleko mniej śmierdzą — (pomijając przykre dla nas, jako należących do innej rasy, różnice jakościowe) — ludzie dzicy, chodzący nago. A jakże wspaniałe są pod tym względem wszelkich rodzajów bydlęta — zawsze świeże, z doskonale wywentylowaną skórą, wydrapane, wygryzione, wylizane, jak to mówią, na „hochglanc”. Człowiek jest ogólnie biorąc, szczególniej w parażach klimatu średniego i zimnego, najbrudniejszem bydlęciem świata i to głównie z powodu konieczności noszenia ubrań. Ogólnie wiadomo, że naogół ręce mniej śmierdzą niż nogi — a czemu? Bo nie są zamknięte (exemplum ów hrabia i jego rączka) i są oczywiście częściej myte. Chodzić gołym nie można, ale wszystko można nadrobić myciem się, zapamiętałem, fanatycznem, wściekłem. Koszta są minimalne, a czas również bardzo niedługi daje się z łatwością wydrzeć zachłannemu snowi, przy minimalnym wysiłku woli. A więc do dzieła, brudasy, a za kilka lat ludzie w mieszkaniach swych i gmachach publicznych: kinach, teatrach, poczekalniach i t. p. instytucjach, nie będą potrzebowali wdychiwać potwornego niepachu wydzielin niedomytej trzody ludzkiej, z czego wyniknie daleko większa wzajemna życzliwość i pogoda w odniesieniu do tak zwanych „innych”, której tak brak w naszych stosunkach społecznych. Przecież w porównaniu do innych narodów, polacy są pod tym względem wprost straszni. Ile energji idzie choćby na okazywanie sobie wzajemnej pogardy na ulicy. Nigdzie indziej tego nie ma, przynajmniej w tym stopniu. A wewnątrz gmachów stanowczo smród potęguje to nieprzyjemne zjawisko. Niestety każdy niedomyjec nie zdaje sobie sprawy, że sam jest elementem ogólnego niepachu, że dla innych jego smrodki, które u siebie toleruje, wcale nie są znów tak przyjemne, jak dla niego samego, a może i dla najbliższych.
Otóż moja ogólna teorja smrodu ludzkiego jest następująca i prosta, jak teorja równań różniczkowych czy tensorów: niedokładne mycie całego ciała, a dokładne mycie pewnych jego części: twarzy, szyji, nóg, pach i t. p. jest powodem, że wszystkie świństwa, które muszą się wydzielać z organizmu przez całą skórę, wydzielają się tylko przez te części, których pory skóry są odetkane. Znałem pewnego eleganckiego pana, który narzekał ciągle, że mu śmierdzą nogi. Mył je po trzy razy dziennie i im dokładniej to czynił, tem było gorzej. Poprostu nie mył się cały dokładnie i wszystko co miał w sobie najpaskudniejszego, wychodziło mu z ciała przez nogi. Oczywiście są choroby na które niema ratunku. Ale z chwilą dokładnego mycia się zniknęłyby te wszystkie środki o których ogłoszenia w gazetach czyta się ze specyficzną zgrozą. „Antismrodolin usuwa przykry zapach pach, nóg....” i t. d. Brrrr..... Co za świństwo. Zamiast wydawać pieniądze na podobne ohydy, trzeba je zużytkować na kupienie: 1) Dobrego, prostego nawet, mydła — zupełnie wystarczy dla ludzi względnie prostych dla umycia codziennego całego ciała, 2) Szczotki — najlepsze są dla tego celu szczotki firmy Bracia Sennebaldt (Bielsko, Biała, Śląsk), (29 H N° 2, 30 F N° 2, i 137 ε) które przez tę firmę polecane są do bielizny. Wszyscy, którym ofiarowałem szczotki te (a rozdałem już przeszło 2 tuziny dla propagandy) błogosławią mnie i tę firmę. Szczotki są szczecinowe i na pierwszy „rzut oka” robią wrażenie za twardych. Wymoczone trochę w gorącej wodzie stają się wprost wspaniałe. Znałem panie, skarżące się na chroniczną chropawość skóry. Po użyciu szczotek stały się gładkie, jak alabastry. Pumeks jest tu niczem — wygładza powierzchownie. Tylko szczotka jest w stanie odetkać pory zalepionej tłustym brudem skóry. Wiele osób uważających się za czyste, tonie w brudach jak nieboskie stworzenia. Iluż znałem ludzi przerażonych twardością szczotek tych, którzy potem z rozkoszą tarli niemi swe ożywione jakby cudem, sflaczałe ciała nieomal do krwi. Ostatecznie szczotkę można stosować nie codzień (co 2-gi lub 3-ci dzień) ale mycie codzienne całej skóry mydłem, jest obowiązkiem każdego, który chce się za człowieka uważać. Oczywiście są ludzie, którzy nawet niebardzo się myjąc, mało stosunkowo śmierdzą. Tem lepiej dla nich i dla innych. Ale to nie uwalnia ich od mycia się, ze względu na ich własne zdrowie. Naturalnie że zwiększająca się ilość mieszkań z łazienkami i łazienek publicznych, przyczynia się znakomicie do wzrostu czystości ogólnej. Ale łazienki trzeba też umieć używać. Znałem ludzi, należących do „najlepszego towarzystwa”, którzy poprzestawali w ciągu tygodnia na zimnym prysznicu bez mydła (używali je tylko do części zasadniczych i to nie bardzo) i następnie wycierali się włochatym ręcznikiem. Codzienna długa ciepła kąpiel jest niezdrowa, szczególniej dla osób nie mających nadmiaru energji. Ale wymycie się mydłem w całości ciepłą, a potem zimną, lub choćby tylko zimną wodą, jest absolutnym obowiązkiem każdego. 3) Dla ludzi nie posiadających łazienek służyć może w tym celu blaszana duża balja, a dla podróżujących (ze względu na brak odpowiednich urządzeń w większości niższej marki naszych hoteli) „tub” gumowy składany, rzecz trochę kosztowna, ale dla której można wyrzec się mniej istotnych przyjemności (wódki, piwa, papierosów, dancingu, radja, dorożek, aut, kina) na pewien czas, aby ją sobie za uskładane w ten sposób pieniądze kupić. 4) Gąbki, albo też tak zwanej po rosyjsku „maczałki”. Oto wszystko czego trzeba no i trochę czasu (który zawsze znaleźć można) i szacunku dla siebie i swego zdrowia, a także trochę względu na innych, którzy też są przecie ludźmi. Ale te mycia się poranne, które udało mi się widzieć, te absolutne nie-mycia się wieczorne (wieczorem trzeba umyć przynajmniej części zasadnicze), które obserwowałem — to są rzeczy wprost potworne. I to powtarzam tam, gdzie zdawałoby się że powinno to być rzeczą samo-przez-się zrozumiałą.
To właśnie spowodowało napisanie tych słów, co nie było dla mnie wcale zabawnem ani przyjemnem. Myślę, że może niejeden (na) zaczerwieni się czytając je i będzie mu (jej) wstyd i przykro — ale może zato doprowadzą go (ją) do opamiętania. A przecież nie chodzi tu tylko o względy estetyczne, ale i o zdrowie, bo skóra jest bądź-co-bądź zasadniczym narządem wydzielania. Wiadomo że człowiek ze zniszczoną nagle w 2/3-cich skórą umiera, ale powoli można się przyzwyczaić do każdego zatrucia, a więc i do nie-funkcjonowania własnej skóry. Chłopi nasi, którzy się prawie nie myją nie giną od tego i nie śmierdzą tak znów bardzo jak inne warstwy społeczne. Ale to nie jest dowód: nie śmierdzą, bo nic już przez zatkane pory nie wydzielają, a nie giną z zatrucia, bo się przyzwyczaili przez długą praktykę — wytwarzając widać jakieś antytoksyny. Ale jacyby byli, gdyby się myli, tego nie wie nikt.

II. O gimnastyce

Jestem wielkim przeciwnikiem rozwydrzenia sportowego, które się w ostatnich latach rozwinęło. Te „ambasadory“ polskie (szczególnie polskie wobec zacofania na innych punktach) zagranicą, te Ciumpały i Wyprztyki[12], które reprezentują tężyznę narodu i są czczone jak bogi jakie, to jest gruba i niezdrowa przesada. Nawet już nie zazdroszczę sportowi miejsca w gazetach codziennych, ani pism specjalnych, których nie mogła się doczekać nigdy nasza sztuka. Sztukę najwyraźniej djabli biorą i może naprawdę nie warto się już tak bardzo nią zajmować. Ale to ciągle zaprzątanie umysłów młodzieży tylko tem, że Jasiek Wątorek skoczył o 3 cm. wyżej niż Maciek Wąbała, jest objawem przykrym i mogącym na długich dystansach dać w wymiarze ogólnej kultury narodowej wyniki bardzo smutne. Tembardziej, że sport rekordowy musi mieć, jak i wzrost i siła ludzka, określone granice, których się nie przekroczy, choćby się nawet i pękło. Oczywiście muszą być specjaliści, którzy tylko rekordowemu sportowi poświęcać się będą mogli. Niech sobie będą i niech nawet dla odpoczynku pewna ilość ludzi zajmuje się ich wyczynami. Ale nie może to dochodzić do tego stopnia, żeby na nic już innego czasu w życiu nie zostawało, przynajmniej w sferze myśli. Bo oprócz tego jest radio (jako radiokręcicielstwo, a muzycznie biorąc jako to, co nazywam „wyjącym psem“[13] , dancing, niekiedy już od rana, jest kino, które coraz mniej nowego ma do powiedzenia i w którego obiecywaną wspaniałą przyszłość coraz mniej chce się wierzyć, jest gazetka, puchnąca z dnia na dzień i zastępująca niektórym wszelką inną lekturę, dla tych np. dla których Wallace, czy nasz Marczyński (o Boże!) jest już literaturą zbyt ciężką. Na żadne t. zw. wyższe zainteresowania nie ma się już czasu: grozi zupełne zbydlęcenie i ogłupienie. Ciągłe obniżanie poziomu artykułów, książek i teatru do gustu danego przekroju społecznego doprowadza do tego, że wychowuje się coraz niższej wartości pokolenia, do których poziomu znowu trzeba się obniżać i w ten sposób dojdzie się wreszcie do społeczeństwa kretynów, dla których naprawdę sztuki Kiedrzyńskiego będą „niezrozumialstwem“ w teatrze, z powodu ich zbytecznej filozoficznej głębi, dla których muzyka kabaretowa nawet stanie się poważna, a wagonowa lektura siejsza będzie tak trudna, jak dziś jest dla nich teorja Einsteina. Zanika na wszystkich punktach ambicja stworzenia czegoś doskonałego samego w sobie, chęć prawdziwego wysiłku i szczerości i dążenia do prawdy — chodzi tylko o zdobycie pieniędzy za wszelką cenę. A temu stanowi rzeczy pomaga oczywiście bezecna wprost krytyka literacka, uprawiana przeważnie przez ludzi, którzy już do niczego innego zdolni nie są i dlatego muszą być krytykami, bo inaczejby poprostu wymarli. Następuje przefałszowanie wartości na wielką skalę, jakie dawniej, w czasach przedwojennych trudno było nawet sobie wyobrazić. Zmiany te zachodzą powoli i nieznacznie — zmieniają się w naszych oczach ludzie, których zwykliśmy cenić za prawdziwość ich w stosunku do nich samych i do innych. „Umwertung aller Werte”, ale in minus. Rozwydrzenie sportowe jest jedną z sił składowych ogólnego przesunięcia się na stronę ciemności. Temniemniej sport, uprawiany przez nie-zawodowców umiarkowanie, jest rzeczą wspaniałą i przeciwdziałającą fizycznej degeneracji. Kto zaś nie może się oddawać sportom musi, ale to koniecznie i koniec, robić codziennie gimnastykę Müllera bez przyrządów. Można do niej conajwyżej dołączyć hantle. Dla codziennej gimnastyki trzeba mieć jednak trochę więcej woli, niż dla codziennego porządnego mycia się. Zerwać się o 20 minut wcześniej niż koniecznie trzeba, na to, aby z ciężką, niedospaną głową robić pozornie bezsensowne ruchy, to jest wysoka marka dla przeciętnego pracownika umysłowego, a nawet zmysłowego. Ale trzeba się na to zdobyć — niema poprostu rady — a po miesiącu lub dwóch, dostrzeże taki nieszczęśnik, który tego dotąd nie robił, co przez ten czas stracił, a po roku lub dwóch, pomijając już poprawę stanu psychicznego i wzmożenie sił fizycznych, dostrzeże nawet ze zdumieniem zmiany w budowie swego (może przedtem zanędzniałego) ciała. Pod wpływem masaży znika tłuszcz i nawet chropawa skóra staje się gładka, pęcznieją mięśnie i całe ciało nabiera niebywałego wigoru i lekkości. Dzień, w którym dla różnych powodów nie można było zrobić gimnastyki, staje się dniem przeklętym. Cały czas odczuwa się brak czegoś nieokreślonego, a nawet lekki wstręt do siebie. Oczywiście nie trzeba przesadzać, zaczynając od niewielkiej ilości ćwiczeń (ćwiczenia rano — masaż na noc), a nadewszystko nie zniechęcać się początkowym bólem wszystkich mięśni, a w szczególności brzucha. Na brzuch, tę najbardziej zaniedbaną część ciała, kładzie Müller największą wagę. Śmiech i kaszel są w pierwszych dniach wykluczone. Ale ból ten przechodzi w 3—4 dni zupełnie i zostaje tylko czysta rozkosz. Oczywiście nie w chwili samego gimnastykowania się. Jest to poza goleniem się największy wysiłek z tych codziennych, programowych. Ale opłaca się stokrotnie w ciągu dnia, chociażby jako obowiązkowy akt woli, do czego niektórzy w dalszym przebiegu doby mają niekiedy mało sposobności. Do innych właściwości gimnastyki Müllera należy dodatni jej wpływ na funkcje kiszek i żołądka. Ćwiczenia należy bezwzględnie robić przed śniadaniem i przed pierwszym papierosem — oczywiście jeśli znajdzie się taki, który po przeczytaniu niniejszej książki będzie śmiał palić.

III. O goleniu się

Ktoś powiedział: „dobrze się namydlić i mieć ostrą brzytwę, czy nożyk do maszynki — oto wszystko“. Otóż nieprawda: golenie się jest rzeczą stokroć zawilszą. Nie każdy człowiek, obowiązany wprost do posiadania całkowitej o niem wiedzy, naprawdę ją ma w wymaganym dla jego potrzeb stopniu. Obserwacja wielu znajomych i fakt ten, że po 25-ciu latach golenia się, teraz dopiero doszedłem do niektórych podstawowych wiadomości, skłania mnie do poświęcenia temu trudnemu problemowi kilku stronic tego appendixu. [Szalenie lubię appendixy, dygresje, wyjaśnienia, dodatkowe wnioski i poprawki (tylko nie w portretach, a szczególniej na żądanie klijenta — to jest wprost wykluczone)]. A więc oczywiście trzeba mieć dobry pendzel i dobre mydło[14]. Następnie bardzo gorącą wodę, w której umoczywszy pendzel, należy zwilżyć nim miejsca mające być golonemi; poczem posmarować je mydłem i mydlić najnajdłużej. Oczywiście nie godzinę lub dwie. To są rady banalne dla zupełnych już prymitywów golenia się. Ale tu następuje rzecz, o której nie wie każdy z samogolarzy-amatorów: trzeba znać topografję swojej twarzy, to znaczy wiedzieć dokładnie w którą stronę rosną włosy w danem miejscu, co nie u wszystkich bywa jednakowe. Zbadawszy to, należy odrazu wszystkie miejsca (nawet wąsy) golić pod włos i to raz tylko, a nie golić raz w kierunku rośnięcia, potem mydlić znowu i golić za drugim razem dopiero pod włos. Jest to tylko niepotrzebne rozdrażnienie skóry i strata czasu. Następnie nie każdy wie, że żiletkę specjalnie należy trzymać pod kątem mniej więcej 45° do kierunku ruchu. Nie każdy również wie, że rączkę żiletki trzeba regulować co do siły jej zakręcenia i że im więcej jest rozkręcona, tem ostrzej goli i że stan większego rozkręcenia nadaje się bardziej do golenia zarostów starych i twardych. Oto wszystko. Ale to wszystko jest niczem, o ile ktoś nie posiada maszynki do ostrzenia nożów „Allegro“ — to jest wprost cud. Każdy golący się, a szczególniej golący sobie wąsy, wie jak piekielnym problemem, którego rozwiązanie korzystne lub niekorzystne, rzuca światło lub cień na cały dzień, bez względu już na jego wypełnienie, jest golenie się. Mogę powiedzieć (a nie jestem bynajmniej agentem firmy produkującej te maszynki), że zacząłem dosłownie nowe życie od czasu jak używam błogosławionego „Allegro“. Tajemnicą jest dla mnie, dlaczego żadna firma nożowa, poczynając od genjalnego skądinąd Gillette’a nie wyrabia kopert dla noży tak zaklejonych i ostemplowanych, żeby uniemożliwić podkładanie starych noży, na jeden raz naostrzonych na nowo i owiniętych w tłusty papier, do starych kopert. Kupuje się pięć żiletek z których 1 lub 2 są dobre, a reszta po jednym użyciu okazuje się do niczego. Humor całego dnia, powodzenie, twórczość, sprawy państwa zależne są od takiego drania, który żyje sobie cudownie z podrabianych noży. Wściekłość od rana, porżnięcie pyska, pieczenie tegoż przez cały dzień i t. p. nie istnieje z chwilą kiedy się ma „Allegro“. Kosztuje dużo (koło 28 zł. teraz), ale opłaca się bezwzględnie. Jeśli nie amortyzuje się dość szybko (jeden nóż można używać 2 — 3 miesiące!), to bezwzględnie opłaca się już choćby w nie dających się przeliczyć na pieniądze wymiarach psychicznych. Wszystkie inne maszynki, które wyprobowałem, są wobec niego niczem.

IV. O hemoroidach

Kiedyś przed laty wpadł do mnie rano mój przyjaciel (podobno był nawet hrabią) Xawery X. i zakrzyknął w te banalne słowa: „Eureka! eureka!“ Muszę dodać w dyskrecji, że cierpiał oddawna na hemoroidy (czyli hemeroidy, jak mówią ludzie dystyngowani) i że obecne rewelacje moje nic go już obchodzić nie mogą, ponieważ zginął w wojnie przeciwbolszewickiej w r. 1919. Był kawalerzystą i to dobrym. Przeklęte „guziki“, czy „śliwki“ jak mawiał, przeszkadzały mu bardzo, a na operację w czasie wojny zdobyć się nie mógł. „Eureka“ — ryczał i tańczył biedaczek z radości. Kiedy się uspokoił zapytałem go się z polska: „Co zacz?“ „Odparł“ natychmiast: „Pomyśl, Stasiu: u pięciu doktorów się leczyłem: dawali mi czopki, radzili operację, a żaden z nich nie powiedział mi tego, co sam odkryłem dziś“. (Było to w kwietniu 1918 r.) „Zapychanie — oto tajemnica wszystkiego. To, co dawniej robiłem siodłem przez godzinę, dziś zrobiłem palcem w dwie minuty“. (Oczywiście nie ręczę za dosłowność tej rozmowy — jednak utkwiła mi ona tak w pamięci, że możliwe są chyba tylko drobne dewiacje od rzeczywistego jej tekstu.) „Smaruję się zawsze oliwą przed, potem myję się zimną wodą, ale nigdy mi nie przyszło na myśl zapchać wszystkiego palcem. Otóż dziś, prawie mimowoli, wiedziony jakiemś tajemnem przeczuciem sprobowałem. I, o cudzie! — wszystko wlazło, nic mnie nie boli i nie potrzebuję narazie operacji. Pojutrze jadę na front i nic mnie nie obchodzi. Jeśli zginę, to szczęśliwy“. I znowu zaczął tańczyć, śpiewając znaną piosenkę:

„Ja by dawno uż był gieroj
No u mienia jest giemoroj“.

„Czemuż Roztopczyn nie wiedział o tej metodzie“ — dodał po chwili, bo był bardzo wykształcony w historji. Poradziłem system Xawerego kilku moim znajomym i byli wprost zachwyceni. Dziś podobno leczą tę straszną („samaja niepoeticzeskaja boliezń“ — jak mówił jakiś literat rosyjski) chorobę zastrzykami. Ale kto nie ma narazie odwagi na operację, albo nie może sobie pozwolić na zastrzyki, temu polecam system biednego ś. p. Xawerego.

V. O t. zw. »puszeniu się«

Pierwszy Boy zwrócił uwagę na charakterystyczny dla nas Polaków fakt, niczem nieusprawiedliwionego t. zw. „puszenia” się pewnych ludzi. N. p. Dziedzierski, szlachcic conajwyżej średni, ma trochę pieniędzy, może się porządnie ubrać, manier pewnych nauczył się. Nawet jest „skoligacony”, bo ktoś tam ze sfer naprawdę wysokich popełnił kiedyś w przystępie szału mezalians i ożenił się z jakąś Dziedzierską. I nagle pan taki zaczyna „bywać”, jedzie coraz wyżej i wyżej. Bóg z nim jeśli bywanie robi mu przyjemność — dla mnie bywanie byłoby torturą nie-do-zniesienia. Ale im więcej bywa tem więcej się puszy. Zaczyna z pogardą patrzeć na szlachciców równych mu, a nawet lepszych od niego, maniery ma coraz lepsze, w głowie za to robi mu się coraz puściej i po pewnym czasie zaczyna wierzyć, że jest prawdziwym arystokratą — jeszcze chwila, a już z pobłażaniem patrzy na pomniejszych hrabiów, już mu nie imponują Lubomirscy, czy Sanguszkowie, już marzy o małżeństwie z jakąś Habsburżanką (wszystko przecie jest możliwe) i nagle widzimy, że Dziedzierski jest faktycznie arystokratą. Wywodzi się od jakiegoś pra-Dziedzierza z czasów przed-Mieszkowych, opowiada dzikie rzeczy o przodkach swych i, co najdziwniejsze, wszyscy prawdziwi panowie wierzą mu i traktują, przynajmniej pozornie, jak równego sobie. Może się tam który czasem uśmiechnie pod wąsem, lub o ile takowego nie ma, poprostu staropolskim zwyczajem w kułak, ale naogół Dziedzierski ma wrażenie, że jest wielkim panem, a o to właśnie chodzi. Lubię czasami prawdziwych wielkich panów — nie jestem arystokratycznym snobem — chyba może un tout petit bout de soupçon, jak każdy zresztą bezpióry dwunóg — ale w prawdziwie wielkich panach jest coś sympatycznego, coś paleontologicznego — tego się nie da w krótkim szkicu adekwatnie wyrazić. Ale bądźcobądź byli oni czemś kiedyś i jako tacy mają bezwzględnie inny odcień niż ci, których przodkowie niczem nigdy nie byli, tylko miazgą, na której wyrastały tamte kwiatki. Nie można odmówić arystokracji pewnych specyficznych właściwości, bo się wpada w przesadę i popełnia się niesprawiedliwość. Tak jak nie można powiedzieć, że byle kundel jest to samo, co bardzo rasowy taks, czy San-Bernard; taksamo nie można twierdzić, że jakiś książę, a Ciumpała to jedno. Chodzi o to tylko — jeśli już jesteśmy w tych nieistotnych sferach i problemach — aby byle kundel nie udawał prawdziwie rasowego bydlęcia. Uwagi te mogą się wydać niektórym nie na czasie. Nieprawda. Właśnie teraz, gdy mamy republikę i gdy zniesiono oficjalnie przywileje i tytuły, ogarnął wielu ludzi, nawet tych, którzy przedtem nigdy się podobnemi głupstwami nie zajmowali, jakiś niepokój co do ich pochodzenia. Są ludzie, którzy doskonale żyją z samego potwierdzania tytułów, wyrabiania szlacheckich dyplomów i dociągania genealogji do najdalszych krańców możliwości, aż do pęknięcia. Dlatego właśnie pożądanem byłoby teraz zhierarchizowanie wszystkich rodów i uniemożliwienie dalszego puszenia się Dziedzierskich i innych, co jest czasami dla niektórych bardzo nieprzyjemne. Mnie osobiście to nie dotyczy — ja nie „bywam”, ale dla niektórych problemat ten jest stosunkowo dość jadowity. Dlaczego zagranicą nie ma tego podobno zupełnie. Tam tyle się ktoś puszy, na ile ma prawo i koniec. Wypuszy się, ten drugi o ile chce, odda mu należną jego stanowisku w tym wymiarze cześć i potem mogą już swobodnie mówić o czem chcą. A tu u nas puszyć się trzeba ciągle, ciągle podtrzymywać swój autorytet przy pomocy specjalnych uśmiechów, niedomówień, drgnięć twarzy i t. p. Ile energji na to idzie — strach pomyśleć. Saint-Simon stracił pół życia podobno na udowodnianie, że jest o jeden stopień wyższej marki diukiem od ks. de Luxembourg — i miał ze swego punktu widzenia rację, że o to walczył. Czy mu się udało, nie wiem. Ale w każdym razie tam było to na miejscu, były jakieś kryterja, według których można było udowodnić wyższość lub niższość w tych wymiarach. U nas panuje pod tym względem chaos. Niech się zbierze jakaś Wielka Heraldyczna Rada, niech popracują, zhierarchizują według pochodzenia i koligacji, niech wydadzą odpowiednie wspaniałe almanachy (zarobią na tym idjotyzmie kolosalne sumy) i niech ukrócą puszenie się. Ktoś wchodzi i mówi: Serja A, oddział II-gi, Nr. III-ci — wszyscy wstają, kłaniają się i już jest z tem skończone. Ale nie te ciągłe wysiłki wywyższenia się, te ciągłe szprynce i szpryngielki, aby udowodnić innym i samemu uwierzyć, że się jest nie tym, kim się jest, tylko czemś o wiele lepszem — i to w takim wymiarze! Wstyd!

VI. Trochę recept i już koniec

Na zakończenie chcę podać do wiadomości parę recept, które mnie i moim znajomym oddały nieocenione usługi.

Otóż kiedy miałem ból artretyczny w ramieniu, ś. p. Dr. Janowski z Warszawy przepisał mi następującą maść, która okazała się znakomitym środkiem na tego rodzaju cierpienia. Wcierać trzeba 3 minuty, kawałek wielkości bobu (koniecznie) aż do suchości.

Albo: Acidum salicyl. 10.0
Oleum. Terebinth. 10.0
Vaselini 50.0
Axung. porci 40.0
Acid. salicyl. 12.0
Ol. Terebinth 8.0
Extr. Belladon. 0.6

w wypadkach ciężkich bólów.

„Aliści“ okazały się jeszcze inne właściwości tej maści. Może się wydać to przesadzonem co powiem, szczególniej na tle krążących o mnie plotek, ale faktem jest, że mam bardzo delikatną skórę. Od najmniejszego podrażnienia mogę (ale nie muszę) dostać wyrzutów. [Słońce, wiatr, zmiana wody (n.p. z zakopiańskiej na warszawską, lub z ceylońskiej na australijską i t.p.)] Pomyślałem sobie, że salicyl może dobrze na tego rodzaju rzeczy robić. Jakoteż okazało się, że tak. Maść owa usuwa wszelkie brutalniejsze wyrzuty, zgrubienia skóry, skórki koło paznokci i nagniotki (przynajmniej u innych — ja nie znam tej klęski). A nawet dobrze robi na drobne rany, o ile się nią jeszcze takowe na dodatek po zajodynowaniu posmaruje.
Drugim wynalazkiem zrobionym przez pewną moją ciotkę, jest działanie na wszelkie wyrzuty (pomijam trąd, syfilis, raka, sarkomę i t.p.) maści ś.p. prof. Wicherkiewicza na oczy. Dobra była na oczy, ale conajmniej równie dobra jest na twarz i wogóle wszelkie miejsca pokryte nie bardzo jadowitemi wyrzutami, n.p. szczególniej dobra jest na uporczywe strupiaste wyrzuty po-kataralne i po-opaleniowe koło ust i nosa, t.zw. Herpes. Wcierać lekko na noc. Przepis brzmi:

Thigenoli „Roche” 0.50
Xeroformi „oryg.” 0.60
Hydr. pr. flav. 0.15
Lanol. Vasel a 7.50

Trzecim przepisem, który muszę podać jest płukanie pewnego mojego znajomego dentysty. Płukanie to (10 kropli na szklankę wody) może być używane codziennie (3-4 razy na dzień) do zębów, w razie kataru do nosa, a w razie lekkich podrażnień gardła do tego ostatniego. Przepis brzmi:

Tinct. Rathan. 10.0
Tinct. Myrhae 5.0
Mentholi 1.0
Thymoli 0.5
Spir. vini rect. 50.0

Na silny katar należy wpuszczać do nosa pipetą krople następujące:

Glycerini 10.0
Protargoli 0.1

Nie myślcie kochani czytelnicy, że to co w „dziełku” tem napisałem jest wszystkiem, czem chciałbym się z Wami podzielić. Jest to zaledwie cząstka, ale dotyczy rzeczy, o których najmniej otwarcie się mówi i pisze. Byle dureń może właśnie na ten temat napisać w jakiejś krytyce literackiej w poważnym organie, że właśnie książka ta jest dowodem, że nigdy nie paliłem, a jestem za to pijakiem i kokainistą, że nigdy nie zażywałem peyotlu, a za to że się nigdy nie myję i nie gimnastykuję, że się nie golę i mam brodę do pępka, że mam hemoroidy i nigdy nie miałem pryszczów na twarzy i że recept takich nikt nie napisał. Takie czasy, tacy ludzie. Trudno — muszę wśród nich niestety żyć i robić dalej to, co mi nakazuje głos sumienia. Więc tymczasem żegnam Was — może na długo, a może na zawsze. Kto wie? Nie palcie, nie pijcie, nie zażywajcie kokainy — sprobójcie w razie czego peyotlu. Myjcie się porządnie i gimnastykujcie, gólcie się moją metodą, nie puszcie się, bo szkoda czasu i kupcie sobie zaraz po przeczytaniu tej książki „Allegro” i wymienione specyfiki. Wszystkich zaś wzywam, aby dążyli do zorganizowania Ligi, mającej na celu prohibicję tytoniowo-alkoholową.
I have spoken — reszta należy do Was.





  1. Numery przy NP oznaczają ilość dni. Tego samego markowania używam na moich rysunkach.
  2. Po napisaniu bruljonu tej pracy przeczytałem niedawno w artykule, którego autora nazwiska nie pamiętam, a który dotyczył książek pani Żurakowskiej — właściwie całego artykułu nie znam, tylko ktoś mi pokazał takie zdanie: (cytuję z pamięci) coś takiego „ani kokainowe wyczerpanie Witkiewicza, którego wybuchy nie są wybuchami”. Przedewszystkiem gdzie jest definicja ścisła pojęcia „wybuch” (w literaturze)? A powtóre albo autor tego artykułu jest człowiekiem głupim i nie wie co robi, albo złym i programowo popełnia świństwo, pisząc takie brednie na podstawie plotek.
    W każdym razie dziwię się Redakcji „Wiadomości Literackich”, że tego rodzaju nieetyczny czyn literacki na swoich tak zwanych „łamach” toleruje. Oskarżenie kogoś w krytyce literackiej o nałogowy kokainizm (bo jakże zrozumieć to „wyczerpanie”) jest zwykłym oszczerstwem. Można oskarżyć o wyczerpanie, ale to trzeba udowodnić i to nie na podstawie głupich plotek.
  3. Malarze, którzy przestawali palić, wiedzą najlepiej jak działa nikotyna na ich wizję koloru, a nawet na pewność rysunku. Świat staje się poprostu ścierką, a linja rysunku traci swoją absolutną pewność, tę jedyność, która jest jej najistotniejszą wartością.
  4. Przypis własny Wikiźródeł „moje prawdy nie są dla innych” (niem.).
  5. To znaczy tak co do wina jak i piwa. Alkoholicy urodzeni, «wódczani», będą pić piwo i wino, tylko w szalonych ilościach. A reszta rozpije się też powoli podlegając jeszcze powolnym skutkom działania ubocznych składników tych napoi, prócz zatrucia samym alkoholem. Zresztą piwo i wino w 95% to tylko wstęp do «stiffdrinków», czyli poprostu wódy.
  6. Przepowiedziany został przezemnie jeszcze przed wojną, w r. 1912, w pracy niestety (?) nieogłoszonej, która weszła potem w pewnej transformacji w książkę: «Nowe formy w malarstwie».
  7. Wyrażenie nie moje.
  8. Odbitka: Warszawa. Nakładem Mr. Farm. Fr. Heroda, Redaktora „Wiadomości Farmaceutycznych“. 1928.
  9. Byłem kiedyś przed wojną na Ceylonie i w Australji, jakoteż oglądałem fotografje meksykańskich świątyń, ale nic nie usprawiedliwia tej dokładności widzenia realnego, przechodzącego o nieskończoność najdokładniejsze wspomnienia z tylko co widzianych rzeczy.
  10. W dwa lata później miałem podobne wrażenia przy zażyciu Ya-yòô w postaci harminy Merck’a, oczywiście poza seansami portretowemi z peyotlem i meskaliną.
  11. Wszystko dosłownie cytowane z nocnego protokółu. Pod wpływem wizji wszystko to zdawało mi się prawdą dowiedzioną.
  12. Proszę mnie nie posądzać o jakiś fałszywy arystokratyzm, tylko że przeważnie jakoś takie dziwne nazwiska zdarzają się w sferach sportowych, bo oczywiście w warstwach nie zdegenerowanych jest więcej ludzi o tęgich mięśniach.
  13. »Wyjący pies« to taki typ, którego jest pełno w sferach radjowych (90%), a który słucha muzyki nie muzycznie, tylko uczuciowo i któremu prawie wszystko jedno jest, czy słyszy Szymanowskiego, czy granie pijanych górali n. p. na harmonji.
  14. Co do tej kwestji muszę powiedzieć rzecz przykrą. Oto krajowe mydła, których używałem i które z początku dorównywały zagranicznym, popsuły się i zmusiły mnie do powrotu do Colgate’a. Zdobyć markę dobrym wyrobem, a następnie obniżyć wartość produktu dla doraźnych dochodów, wydaje mi się być bardzo złą zasadą w przemyśle. Moja firma tak nie postępuje. Ostatnio firma Puls osiągnęła niezłe wyniki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.