<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 14.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
14.

Trzy lata już szalała ogromna wojna na Zachodzie, od paru lat gniła i rozpadała się Rosja, a w tej zgniliźnie operował genjusz militarny niemiecki. W tym roku zaś wypełzła z tej samej zgnilizny potworna żmija rewolucji rosyjskiej.
Widział ją Sworski przy urodzeniu, w Piotrogrodzie, gdy jeszcze przybierała postać idealistyczną, niemal sielankową. Pracując tam w paru dziennikach polskich, studjował, o ile się dało, piekielną tragedję słabego cara, którego opętał potężny w swej przewrotności Cham, kierując nim i przez niego największą na świecie nawą państwową. A gdy nareszcie jeden ze zrozpaczonych krewniaków dynastji zamordował Rasputina, a pomimo to szerzył się dalej niezmierny chaos parlamentarny, ministerjalny; administracyjny i wojskowy, zaczął szemrać i wyć przez mroźne powietrze złowrogi powiew, który można byłe wziąć za gniew ludu. I rzeczywiście Duma państwowa zaczęła sobie poczynać buntowniczo i żądać od autokraty niesłychanych reform, a gdy car ją rozwiązał imiennym ukazem, nie przestała obiadować i zaczęła rządzić.
Zapamiętał Sworski na życie krwawe ciśnienie wyrazów, wypisanych czerwonym alfabetem na wystawie dziennika „Ruskaja Wola“ na Newskim:
Abdykacja Mikołaja Romanowa.
Olśnienie trwało dalej. Aresztowanie całego gabinetu ministrów — aresztowanie cara — zajęcie głównych więzień i gmachów publicznych — zaledwie kilka bójek między policją a zbuntowanem wojskiem — lekki deszcz ołowiu na mieście z kulomiotów policyjnych zasadzonych na poddaszach — zniecierpliwienie publiczności, która policjantów z poddaszy zrzuciła na bruki. — — Wszystkiego razem 600 ofiar — „Bezkrwawa rewolucja“!
I w przeciągu dni kilku nie było już ani czapki Monomacha, ani mitry patrjarchy cerkwi na głowie mocarza, ani miecza dowódcy armji przy jego boku, ani wokoło niego żadnych satrapów, dygnitarzy, dworzan — nawet gwardja przyboczna złożona niby ze sług najwierniejszych cara odstąpiła go bez zwłoki i przypięła do mundurów krwawe kokardy. Wyłuskany ze swych świetnych, lecz ciężkich przystrojów Mikołaj Romanow siedział cicho jak mysz pod ogromną miotłą Rewolucji.
Coraz idealniej rozwijał się dziejowy kataklizm. Prezes Dumy Rodzianko, tytan kilkudniowy, powołał rząd tymczasowy złożony z samych patrjotów, liberałów, szlachetnych socjalistów — książę Lwow — Milukow — Guczkow — Tereszczenko — Kierenskij. — — — Niewidziany, niesłychany zespół!
I ten zespół zaczął deklamować jedną po drugiej ogromne uchwały, odsyłając je, coprawda, do zatwierdzenia Konstytuanty, która niebawem miała być zwołana: zrównanie w prawach wszystkich obywateli — zniesienie kary śmierci — wolność głosu, prasy i zebrań — niepodległość Polski!
Czegóż chcieć więcej?!
Sworski, oszołomiony nieustającemi grzmotami przewrotów, które składały w szeregu jakąś teatralną konsekwencję, ledwie że nie szkicował trylogji dramatycznej: Rasputinjada — Ludu gniew — Urodzenie narodu. — Ale rychło zaobserwował symptomaty ostrzegające, że tytaniczny przewrót nie jest zupełnie tem, czem się być mieni.
Zauważył najprzód — drobiazg. Po ulicach zaroiło się od Żydów, których nigdy w Petersburgu nie widziano w takiej ilości. Gorączkowo działali w straży obywatelskiej, przy rewizjach, na propagandowych samochodach. Dowiedział się wnet o rzeczy ważniejszej, że w wytrysłej jednocześnie z rządem „Radzie robotniczych i żołnierskich deputatów“ mnóstwo jest Żydów, a przewodniczy tam nawet Żyd, Stiekłow. Ta rada — „Sowiet“ — składa się z samych socjalistów w dwóch odmianach: minimalistów i maximalistów, czyli mienszewików i bolszewików. Tych drugich jest więcej i mają nie na żarty zamiar kontrolowania rządu, zatwierdzania jego uchwał, dyktowania innych w razie potrzeby.
W oczach Sworskiego zasuwały się szybko w cień postacie rządowe, wielce obiecujące, gasły jedna po drugiej, jak lampy, którym zabrakło paliwa. Po kilku dniach zgasł Rodzianko — potem Guczkow — Lwow i inni. Rozżarzał się natomiast jaskrawym blaskiem Kierenskij. On jeden swą sprytną fakundą umiał do czasu uśmierzać supremacyjne zakusy Sowietu. Zjawiał się na ich zebraniach, referował, radził, mizdrzył się, czasami rozdzierał szaty i grzmiał:
— Powiedzcie mi nareszcie, czy z was obywatele wolnej Rosji, czy zbuntowane niewolniki?! Najjaskrawsze było przeciwieństwo zdań między Rządem, a Sowietem w zapatrywaniu na sprawę najpilniejszą: na wojnę. Rząd wszystkie swe humanitarne deklamacje kończył jednak stale okrzykiem: wojna aż do zwycięstwa! Sowiet zaś wołał o pokój natychmiastowy, „demokratyczny“, bez anneksji i kontrybucji“, właściwie bylejaki.
I dlatego szczególniej Sworski sympatyzował z Rządem.

Jak daleko od tych złudzeń był Sworski obecnie, siedząc w Kijowie, dokąd przyjechał podczas wiosny roku 1917, nie znajdując już nic polskiego do czynienia w Petersburgu!
Kijów podziałał na niego ożywczo. Pierwszy raz tu był i poił oczy widokami. Rozlany Dniepr sprawiał wrażenie morza, dochodzącego do górzystego miasta. Wiatr wiosenny hulał po górnych ulicach przetkanych świeżą zielenią. Na Kreszczatyku, Funduklejowskiej, Wielkiej Włodzimierskiej — głównych arterjach miasta — ludzie przechodzili raźnie, pełni projektów wesołych, kobiety strzelały ładnemi spojrzeniami. W powietrzu drżała elektryczna namowa do używania życia.
Wieści o rewolucji, o zdetronizowaniu cara przemknęły tutaj, ale jakieś mętne, niesprawdzone; nie raziły piorunem szerokich mas, zdawało się raczej, że podnieciły humory. Dobrzeby też być „wilną, samostijną Ukrainą“ — ale to na później — tymczasem można pohulać — „tiepier’ swaboda“. — — Tylko sołdaty pojęły rewolucję ponuro, wałęsając się po ulicach w rozpiętych mundurach i krzywo narzuconych szynelach, udając z powodzeniem miejscowych deputatów.
— Szkoda, żeś pan tu nie był podczas dawnych kontraktów. Nie ten już Kijów, co dawniej — powtarzano Sworskiemu z wielu stron.
Jednak ten, który zobaczył, podobał mu się bardzo ze swych cech stałych, nie przygodnych. Wspaniałe cerkwie, pamiętające lepszą Ruś przedschizmatycką, rozrzutnie zakreślone place i ulice, przewaga zachodnio-europejskiej architektury w „macierzy grodów ruskich“ — ujęły Sworskiego za serce. Jakimże sposobem nabrałby Kijów tej wytwornej, zachodniej fizjognomji, jeżeli nie przez Polskę, która tu niegdyś panowała, przez wieki zaś dochodziła swemi granicami pod same miasto? Z wyniosłych tarasów ogrodu „Kupieckiego“ obejmował Sworski wzrokiem ogromny Dniepr, marząc, czy nie dojrzy w nim śladów żelaznych słupów Chrobrego.
Po srogiej piotrogrodzkiej zimie, zakończonej historyczną, lecz nieobliczalną jeszcze zawieruchą, Kijów był mu kąpielą w innym klimacie, pobytem w innem państwie, obcowaniem z innymi, bliższymi sercu ludźmi. Spotkał też odrazu wielu znajomych Polaków, a przedewszystkiem Celestyna Łubę, którem u serdecznie się ucieszył.
Spotkali się już dawniej w Mińsku, do którego Łuba zawitał ze swą starą, ślepą pupilką, zabraną z szosy Słuckiej. Nikt się po nią nie zgłosił, zato ona przywiązała się mocno do Celestyna. Umieścił ją przy pewnej polskiej rodzinie, wcale nie bogatej, więc musiał dopłacać do jej utrzymania. Sam zaś zarabiał skąpo, dając lekcje w nowo założonej polskiej szkole. Aż to wszystko zniecierpliwiło Sworskiego:
— Mój drogi! dałbyś już pokój tej babinie. Nie masz przecie względem niej obowiązków. Uczenie dzieci polskich — rozumiem. Ale nie tam to. Mamy ważniejsze roboty.
— Daj mi ważniejszą robotę, Tadeuszu.
— Daj mi!.. łatwo powiedzieć. Ja sam dla siebie szukam i nie znajduję.
Gdy Tadeusz, zmęczony poszukiwaniem dla siebie stosownego zajęcia w Mińsku, wyjechał do Petersburga dla szerszej akcji publicystycznej, Celestyn pozostał jednak przy swem bakalarstwie. A o staruszce opowiadał, że mu nie sprawia różnicy w wydatkach, bo je bardzo mało. Gdy wreszcie przewidywano i w Mińsku rychłą okupację niemiecką, Łuba wynalazł tam inną staruszkę, widzącą i trochę zamożniejszą, która zapaliła się do akcji przeżywienia ślepej i zachowania jej dla rodziny. Sam zaś podążył do Kijowa, gdzie już Niemcy nie dojdą, jak powszechnie twierdzono.
Napływało do Kijowa coraz więcej Polaków na żałobne w tym roku kontrakty. Obywatelom ziemskim trudno już było dosiadywać na wsi, nietylko w Kijowszczyźnie, ale na Podolu i Wołyniu. Lud ruski postarał się teraz o potwierdzenie ustalonego już przezwiska „hady“. Czy gdzie doznał pogardy i wyzysku, czy wyraźnych dobrodziejstw od bogatszych ziemian, rzucił się bez wszelkich skrupułów do zagarnięcia obszarów, do grabieży dworów urozmaiconej tu i ówdzie amatorską rzezią właścicieli. Pogrom Sławuty i zamordowanie starego księcia Romana Sanguszki stały się jaskrawą żagwią tej odrodzonej Humańszczyzny, która najbogatszą osiadłość polską na Kresach miała wkrótce wniwecz obrócić. Obywatelstwo tedy, nie mające za sobą obrony rządu, ani policji, niepewne nawet swych służbistych kozaków, napływało tłumnie do Kijowa.
Polacy przybyli tu jeszcze ze stron dużo dalszych, niż ziemie ruskie — z Litwy stosunkowo niewielu — sporo z Galicji, najliczniej z Królestwa i z samej Warszawy, zanim jeszcze zajęli ją Niemcy. Utworzyła się więc duża kolonja polska, ale przypadkowa, słabo zżyta z sobą i niezorganizowana. Pośredniej spotkał Sworski sporo znajomych, niektórych wcale niespodziewanych.
Pewnego dnia ukłonił mu się na ulicy ładny młody oficer idący między dwiema ładnemi też damami. Sworski oddał ukłon i dopiero, gdy się obejrzał i przyjrzał, poznał Rewiatyckiego w tej rycerskiej postaci. Nie mógł go zatrzymać z powodu nieznajomych dam towarzyszących, ale tegoż dnia zapytał Celestyna, z którym już mieszkał w jednym domu:
— Spotkałem Rewiatyckiego w paradnym jakimś mundurze. Więc opanował swój wstręt do wojennego rzemiosła?
— Jakie tam wojenne rzemiosło! — machnął ręką Celestyn. — Jest w oddziałach sanitarnych wielkiej księżnej Marji Pawłowny — nawet nie wiem, czy już tam? — bo dzisiaj rodzina carska chowa się po mysich dziurach. Gdzieś... przypisany do Czerwonego Krzyża.
— Zdajesz się mówić o tem powołaniu z niejaką pogardą, Celestynie? Przecie i my byliśmy w Czerwonym Krzyżu.
— W polskim! I jednak coś zrobiliśmy!
— No, raz się udało. Ale Rewiatycki co porabia?
— Co? — hula — kręci się wszędzie — kocha się.
— Ma rację — rzekł Sworski — Kijów do tego stworzony.
— Tak mówisz, Tadeuszu? — Wiesz co? i ja myślałem...
— Kochać się?
— Nie tego... ale że Kijów. Tutaj, żeby nie wojna, byłoby życie.
— Powiedz raczej: gdyby nie rewolucja. — To jest podła rewolucja.
Celestyn nie zaprzeczył, choć miał pewną słabość do rewolucji wogóle, a po tej spodziewał się jeszcze pięknych wyników7. Ale przywykł, że Sworski miał zwykle słuszność, gdy twierdził stanowczo.
Jakakolwiek była rewolucja, wojna szła źle, nawet haniebnie. Wojska poprostu odmawiały wystąpienia do bitwy, rozłaziły się do domów, albo w pułkach urządzały rady żołnierskie, degradując dowódców i powołując nowych. Niedołężny rząd tymczasowy zgadzał się i na to, chociaż dawał po sobie pozory, że chce mieć wojsko i osięgnąć zwycięstwo. Kierenskij, który był już ministrem wojny, jeździł po szerokim kraju, od pułku do pułku, zagrzewał niby do męstwa, mizdrzył się do sołdatów nie gorzej, jak do naczelnego Sowietu, ściskał za ręce żołnierzy, sam dyrygował wojskowemi orkiestrami, wystrychiwał się na pajaca. „Niech żyje rewolucja!“ — tym okrzykiem kończył wszystkie swoje perory. Nikt nigdy nie usłyszał go wołającego: niech żyje Rosja!
Sworski nie miał już żadnych złudzeń co do intencji Rosji w tej wojnie. Jak pierwej, w r. 1915 zdradę Rosji knuli oficerowie rosyjscy, tak obecnie, w 1917, Rosja zdradzała sprawę europejską całym tłumem żołnierskim. Ogromna, choć postrzępiona i haniebnie bezwładna armja rosyjska słała się pod stopy tryumfalnemu pochodowi Niemców na Wschód, dając im okazję do „bohaterstwa“, a przedewszystkiem prowjant i możność tem silniejszej akcji na Zachodzie.
Co się działo na Zachodzie? — to było w Kijowie ówczesnym ciemną zagadką. Dochodziły jednak w najgrubszych zarysach wiadomości o wydarzeniach wojennych. Stany Zjednoczone Ameryki gotowały się do wzięcia udziału w wojnie przeciwko Niemcom! A ponieważ Niemcy już i tak nie posuwają się naprzód, a Francuzi nie oddają Verdun’u — zdawałoby się zatem... — rozumowali ludzie, pragnący pogromu Niemców. Głupstwo! — odpowiadali inni — łodzie podwodne niemieckie są tak liczne i sprawne, że nie dadzą flocie Stanów Zjednoczonych nawet oddalić się od brzegów Ameryki. Amerykanie nie zdołają przewieźć swych wojsk do Francji. Tylko patrzeć, jak się zacznie wielka, ostateczna ofenzywa niemiecka na Paryż.
Wśród bombardowania sprzecznemi argumentami ludzie najlogiczniejsi tracili głowy, a na ich obronę wymienić należy, że na całym Wschodzie, ogarniętym już, lub otumanionym przez Niemców, kursowały jedynie powiadomienia niemieckie, czasem diametralnie fałszywe. Jednak nigdzie chyba tylu Polaków nie uwierzyło w konieczność zwycięstwa Niemców, jak w Kijowie.
Bolało to Sworskiego, bo możliwości tej, jako identycznej z zagładą Polski, nie chciał dopuścić do rachuby. Ale gniewało go poprostu, gdy ktoś na zwycięstwie Niemców budował przyszłe istnienie i pomyślność Polski. Tam ta możliwość mogła ostatecznie postać w głowie Polaka; ta druga kombinacja świadczyła o zaniku instynktu rasowego.
Jeszcze w Petersburgu, gdy Sworski dowiedział się o akcie dwóch cesarzów, urządzającym minjaturową Polskę, pierwszem jego wrażeniem było uczucie obrazy. Takie propozycje czyni się tylko „mniej wartościowym“ narodom, które się chce oszwabić. Dzikim plemionom Afryki daje się kolorowe szkiełka za złoto i kość słoniową. Sworski znał zbyt dobrze Niemców berlińskich, aby przypuszczać, że Prusak może chcieć naprawdę wskrzesić Polskę, której stopniowe pożeranie jest jego zadaniem państwowem, paszą jego potęgi. Tylko pobity Prusak może uznać z konieczności Polskę wyzwoloną i niepodległą. Gdy jednak spostrzegł, że wielu rodaków w Petersburgu dało się złapać na „szlachetny gest“, na „dobrodziejstwo“ niemieckie, ogarnęło go najprzód zdumienie, potem gniew i wstyd. Przepłaconych przez Niemców agentów nie było chyba między Polakami? — — Czyż zatem część narodu choruje na obłęd polityczny?
Takich otumanionych Polaków spotykał znowu w Kijowie. Ten mu prawił, że jednak Niemcy „pierwsi coś dla nas zrobili“, tam ten o uzgodnieniu działań polskich w Kijowie z zarządzeniami warszawskiej Rady, ukonstytuowanej przez Niemców przy boku niemieckiego wielkorządcy. — — Niektórzy z tych polityków zakładali już tu maleńkie stronnictwa, pełne dobroczynnych projektów, z któremi wyrywali się do Warszawy.
Znowu poczuł Sworski ten ból najdotkliwszy, prześladujący go od początku wojny: poczucie bezsilności osobistej wobec ogromnych zadań i spraw ogólnopolskich, które się dziś agitują, a jutro muszą być tak, lub owak rozstrzygnięte. — Pisać tu w dziennikach polskich, które mało kto czyta, lub z innej jakiej trybuny przemawiać do tego zlotu polskiego zaledwie przypominającego społeczeństwo? — — Chyba dla zadokumentowania swoich przekonań? — — To lepiej zrobić później w książce. — — Tymczasem wolał Sworski sam się uczyć w dalszym ciągu bieżącej historji swego narodu, więc teraz: poznać dokładniej Polaków tu osiadłych.
Spróbował zamieszać się w życie towarzyskie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.