Noc i świt/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ DRUGA
14.

Trzy lata już szalała ogromna wojna na Zachodzie, od paru lat gniła i rozpadała się Rosja, a w tej zgniliźnie operował genjusz militarny niemiecki. W tym roku zaś wypełzła z tej samej zgnilizny potworna żmija rewolucji rosyjskiej.
Widział ją Sworski przy urodzeniu, w Piotrogrodzie, gdy jeszcze przybierała postać idealistyczną, niemal sielankową. Pracując tam w paru dziennikach polskich, studjował, o ile się dało, piekielną tragedję słabego cara, którego opętał potężny w swej przewrotności Cham, kierując nim i przez niego największą na świecie nawą państwową. A gdy nareszcie jeden ze zrozpaczonych krewniaków dynastji zamordował Rasputina, a pomimo to szerzył się dalej niezmierny chaos parlamentarny, ministerjalny; administracyjny i wojskowy, zaczął szemrać i wyć przez mroźne powietrze złowrogi powiew, który można byłe wziąć za gniew ludu. I rzeczywiście Duma państwowa zaczęła sobie poczynać buntowniczo i żądać od autokraty niesłychanych reform, a gdy car ją rozwiązał imiennym ukazem, nie przestała obiadować i zaczęła rządzić.
Zapamiętał Sworski na życie krwawe ciśnienie wyrazów, wypisanych czerwonym alfabetem na wystawie dziennika „Ruskaja Wola“ na Newskim:
Abdykacja Mikołaja Romanowa.
Olśnienie trwało dalej. Aresztowanie całego gabinetu ministrów — aresztowanie cara — zajęcie głównych więzień i gmachów publicznych — zaledwie kilka bójek między policją a zbuntowanem wojskiem — lekki deszcz ołowiu na mieście z kulomiotów policyjnych zasadzonych na poddaszach — zniecierpliwienie publiczności, która policjantów z poddaszy zrzuciła na bruki. — — Wszystkiego razem 600 ofiar — „Bezkrwawa rewolucja“!
I w przeciągu dni kilku nie było już ani czapki Monomacha, ani mitry patrjarchy cerkwi na głowie mocarza, ani miecza dowódcy armji przy jego boku, ani wokoło niego żadnych satrapów, dygnitarzy, dworzan — nawet gwardja przyboczna złożona niby ze sług najwierniejszych cara odstąpiła go bez zwłoki i przypięła do mundurów krwawe kokardy. Wyłuskany ze swych świetnych, lecz ciężkich przystrojów Mikołaj Romanow siedział cicho jak mysz pod ogromną miotłą Rewolucji.
Coraz idealniej rozwijał się dziejowy kataklizm. Prezes Dumy Rodzianko, tytan kilkudniowy, powołał rząd tymczasowy złożony z samych patrjotów, liberałów, szlachetnych socjalistów — książę Lwow — Milukow — Guczkow — Tereszczenko — Kierenskij. — — — Niewidziany, niesłychany zespół!
I ten zespół zaczął deklamować jedną po drugiej ogromne uchwały, odsyłając je, coprawda, do zatwierdzenia Konstytuanty, która niebawem miała być zwołana: zrównanie w prawach wszystkich obywateli — zniesienie kary śmierci — wolność głosu, prasy i zebrań — niepodległość Polski!
Czegóż chcieć więcej?!
Sworski, oszołomiony nieustającemi grzmotami przewrotów, które składały w szeregu jakąś teatralną konsekwencję, ledwie że nie szkicował trylogji dramatycznej: Rasputinjada — Ludu gniew — Urodzenie narodu. — Ale rychło zaobserwował symptomaty ostrzegające, że tytaniczny przewrót nie jest zupełnie tem, czem się być mieni.
Zauważył najprzód — drobiazg. Po ulicach zaroiło się od Żydów, których nigdy w Petersburgu nie widziano w takiej ilości. Gorączkowo działali w straży obywatelskiej, przy rewizjach, na propagandowych samochodach. Dowiedział się wnet o rzeczy ważniejszej, że w wytrysłej jednocześnie z rządem „Radzie robotniczych i żołnierskich deputatów“ mnóstwo jest Żydów, a przewodniczy tam nawet Żyd, Stiekłow. Ta rada — „Sowiet“ — składa się z samych socjalistów w dwóch odmianach: minimalistów i maximalistów, czyli mienszewików i bolszewików. Tych drugich jest więcej i mają nie na żarty zamiar kontrolowania rządu, zatwierdzania jego uchwał, dyktowania innych w razie potrzeby.
W oczach Sworskiego zasuwały się szybko w cień postacie rządowe, wielce obiecujące, gasły jedna po drugiej, jak lampy, którym zabrakło paliwa. Po kilku dniach zgasł Rodzianko — potem Guczkow — Lwow i inni. Rozżarzał się natomiast jaskrawym blaskiem Kierenskij. On jeden swą sprytną fakundą umiał do czasu uśmierzać supremacyjne zakusy Sowietu. Zjawiał się na ich zebraniach, referował, radził, mizdrzył się, czasami rozdzierał szaty i grzmiał:
— Powiedzcie mi nareszcie, czy z was obywatele wolnej Rosji, czy zbuntowane niewolniki?! Najjaskrawsze było przeciwieństwo zdań między Rządem, a Sowietem w zapatrywaniu na sprawę najpilniejszą: na wojnę. Rząd wszystkie swe humanitarne deklamacje kończył jednak stale okrzykiem: wojna aż do zwycięstwa! Sowiet zaś wołał o pokój natychmiastowy, „demokratyczny“, bez anneksji i kontrybucji“, właściwie bylejaki.
I dlatego szczególniej Sworski sympatyzował z Rządem.

Jak daleko od tych złudzeń był Sworski obecnie, siedząc w Kijowie, dokąd przyjechał podczas wiosny roku 1917, nie znajdując już nic polskiego do czynienia w Petersburgu!
Kijów podziałał na niego ożywczo. Pierwszy raz tu był i poił oczy widokami. Rozlany Dniepr sprawiał wrażenie morza, dochodzącego do górzystego miasta. Wiatr wiosenny hulał po górnych ulicach przetkanych świeżą zielenią. Na Kreszczatyku, Funduklejowskiej, Wielkiej Włodzimierskiej — głównych arterjach miasta — ludzie przechodzili raźnie, pełni projektów wesołych, kobiety strzelały ładnemi spojrzeniami. W powietrzu drżała elektryczna namowa do używania życia.
Wieści o rewolucji, o zdetronizowaniu cara przemknęły tutaj, ale jakieś mętne, niesprawdzone; nie raziły piorunem szerokich mas, zdawało się raczej, że podnieciły humory. Dobrzeby też być „wilną, samostijną Ukrainą“ — ale to na później — tymczasem można pohulać — „tiepier’ swaboda“. — — Tylko sołdaty pojęły rewolucję ponuro, wałęsając się po ulicach w rozpiętych mundurach i krzywo narzuconych szynelach, udając z powodzeniem miejscowych deputatów.
— Szkoda, żeś pan tu nie był podczas dawnych kontraktów. Nie ten już Kijów, co dawniej — powtarzano Sworskiemu z wielu stron.
Jednak ten, który zobaczył, podobał mu się bardzo ze swych cech stałych, nie przygodnych. Wspaniałe cerkwie, pamiętające lepszą Ruś przedschizmatycką, rozrzutnie zakreślone place i ulice, przewaga zachodnio-europejskiej architektury w „macierzy grodów ruskich“ — ujęły Sworskiego za serce. Jakimże sposobem nabrałby Kijów tej wytwornej, zachodniej fizjognomji, jeżeli nie przez Polskę, która tu niegdyś panowała, przez wieki zaś dochodziła swemi granicami pod same miasto? Z wyniosłych tarasów ogrodu „Kupieckiego“ obejmował Sworski wzrokiem ogromny Dniepr, marząc, czy nie dojrzy w nim śladów żelaznych słupów Chrobrego.
Po srogiej piotrogrodzkiej zimie, zakończonej historyczną, lecz nieobliczalną jeszcze zawieruchą, Kijów był mu kąpielą w innym klimacie, pobytem w innem państwie, obcowaniem z innymi, bliższymi sercu ludźmi. Spotkał też odrazu wielu znajomych Polaków, a przedewszystkiem Celestyna Łubę, którem u serdecznie się ucieszył.
Spotkali się już dawniej w Mińsku, do którego Łuba zawitał ze swą starą, ślepą pupilką, zabraną z szosy Słuckiej. Nikt się po nią nie zgłosił, zato ona przywiązała się mocno do Celestyna. Umieścił ją przy pewnej polskiej rodzinie, wcale nie bogatej, więc musiał dopłacać do jej utrzymania. Sam zaś zarabiał skąpo, dając lekcje w nowo założonej polskiej szkole. Aż to wszystko zniecierpliwiło Sworskiego:
— Mój drogi! dałbyś już pokój tej babinie. Nie masz przecie względem niej obowiązków. Uczenie dzieci polskich — rozumiem. Ale nie tam to. Mamy ważniejsze roboty.
— Daj mi ważniejszą robotę, Tadeuszu.
— Daj mi!.. łatwo powiedzieć. Ja sam dla siebie szukam i nie znajduję.
Gdy Tadeusz, zmęczony poszukiwaniem dla siebie stosownego zajęcia w Mińsku, wyjechał do Petersburga dla szerszej akcji publicystycznej, Celestyn pozostał jednak przy swem bakalarstwie. A o staruszce opowiadał, że mu nie sprawia różnicy w wydatkach, bo je bardzo mało. Gdy wreszcie przewidywano i w Mińsku rychłą okupację niemiecką, Łuba wynalazł tam inną staruszkę, widzącą i trochę zamożniejszą, która zapaliła się do akcji przeżywienia ślepej i zachowania jej dla rodziny. Sam zaś podążył do Kijowa, gdzie już Niemcy nie dojdą, jak powszechnie twierdzono.
Napływało do Kijowa coraz więcej Polaków na żałobne w tym roku kontrakty. Obywatelom ziemskim trudno już było dosiadywać na wsi, nietylko w Kijowszczyźnie, ale na Podolu i Wołyniu. Lud ruski postarał się teraz o potwierdzenie ustalonego już przezwiska „hady“. Czy gdzie doznał pogardy i wyzysku, czy wyraźnych dobrodziejstw od bogatszych ziemian, rzucił się bez wszelkich skrupułów do zagarnięcia obszarów, do grabieży dworów urozmaiconej tu i ówdzie amatorską rzezią właścicieli. Pogrom Sławuty i zamordowanie starego księcia Romana Sanguszki stały się jaskrawą żagwią tej odrodzonej Humańszczyzny, która najbogatszą osiadłość polską na Kresach miała wkrótce wniwecz obrócić. Obywatelstwo tedy, nie mające za sobą obrony rządu, ani policji, niepewne nawet swych służbistych kozaków, napływało tłumnie do Kijowa.
Polacy przybyli tu jeszcze ze stron dużo dalszych, niż ziemie ruskie — z Litwy stosunkowo niewielu — sporo z Galicji, najliczniej z Królestwa i z samej Warszawy, zanim jeszcze zajęli ją Niemcy. Utworzyła się więc duża kolonja polska, ale przypadkowa, słabo zżyta z sobą i niezorganizowana. Pośredniej spotkał Sworski sporo znajomych, niektórych wcale niespodziewanych.
Pewnego dnia ukłonił mu się na ulicy ładny młody oficer idący między dwiema ładnemi też damami. Sworski oddał ukłon i dopiero, gdy się obejrzał i przyjrzał, poznał Rewiatyckiego w tej rycerskiej postaci. Nie mógł go zatrzymać z powodu nieznajomych dam towarzyszących, ale tegoż dnia zapytał Celestyna, z którym już mieszkał w jednym domu:
— Spotkałem Rewiatyckiego w paradnym jakimś mundurze. Więc opanował swój wstręt do wojennego rzemiosła?
— Jakie tam wojenne rzemiosło! — machnął ręką Celestyn. — Jest w oddziałach sanitarnych wielkiej księżnej Marji Pawłowny — nawet nie wiem, czy już tam? — bo dzisiaj rodzina carska chowa się po mysich dziurach. Gdzieś... przypisany do Czerwonego Krzyża.
— Zdajesz się mówić o tem powołaniu z niejaką pogardą, Celestynie? Przecie i my byliśmy w Czerwonym Krzyżu.
— W polskim! I jednak coś zrobiliśmy!
— No, raz się udało. Ale Rewiatycki co porabia?
— Co? — hula — kręci się wszędzie — kocha się.
— Ma rację — rzekł Sworski — Kijów do tego stworzony.
— Tak mówisz, Tadeuszu? — Wiesz co? i ja myślałem...
— Kochać się?
— Nie tego... ale że Kijów. Tutaj, żeby nie wojna, byłoby życie.
— Powiedz raczej: gdyby nie rewolucja. — To jest podła rewolucja.
Celestyn nie zaprzeczył, choć miał pewną słabość do rewolucji wogóle, a po tej spodziewał się jeszcze pięknych wyników7. Ale przywykł, że Sworski miał zwykle słuszność, gdy twierdził stanowczo.
Jakakolwiek była rewolucja, wojna szła źle, nawet haniebnie. Wojska poprostu odmawiały wystąpienia do bitwy, rozłaziły się do domów, albo w pułkach urządzały rady żołnierskie, degradując dowódców i powołując nowych. Niedołężny rząd tymczasowy zgadzał się i na to, chociaż dawał po sobie pozory, że chce mieć wojsko i osięgnąć zwycięstwo. Kierenskij, który był już ministrem wojny, jeździł po szerokim kraju, od pułku do pułku, zagrzewał niby do męstwa, mizdrzył się do sołdatów nie gorzej, jak do naczelnego Sowietu, ściskał za ręce żołnierzy, sam dyrygował wojskowemi orkiestrami, wystrychiwał się na pajaca. „Niech żyje rewolucja!“ — tym okrzykiem kończył wszystkie swoje perory. Nikt nigdy nie usłyszał go wołającego: niech żyje Rosja!
Sworski nie miał już żadnych złudzeń co do intencji Rosji w tej wojnie. Jak pierwej, w r. 1915 zdradę Rosji knuli oficerowie rosyjscy, tak obecnie, w 1917, Rosja zdradzała sprawę europejską całym tłumem żołnierskim. Ogromna, choć postrzępiona i haniebnie bezwładna armja rosyjska słała się pod stopy tryumfalnemu pochodowi Niemców na Wschód, dając im okazję do „bohaterstwa“, a przedewszystkiem prowjant i możność tem silniejszej akcji na Zachodzie.
Co się działo na Zachodzie? — to było w Kijowie ówczesnym ciemną zagadką. Dochodziły jednak w najgrubszych zarysach wiadomości o wydarzeniach wojennych. Stany Zjednoczone Ameryki gotowały się do wzięcia udziału w wojnie przeciwko Niemcom! A ponieważ Niemcy już i tak nie posuwają się naprzód, a Francuzi nie oddają Verdun’u — zdawałoby się zatem... — rozumowali ludzie, pragnący pogromu Niemców. Głupstwo! — odpowiadali inni — łodzie podwodne niemieckie są tak liczne i sprawne, że nie dadzą flocie Stanów Zjednoczonych nawet oddalić się od brzegów Ameryki. Amerykanie nie zdołają przewieźć swych wojsk do Francji. Tylko patrzeć, jak się zacznie wielka, ostateczna ofenzywa niemiecka na Paryż.
Wśród bombardowania sprzecznemi argumentami ludzie najlogiczniejsi tracili głowy, a na ich obronę wymienić należy, że na całym Wschodzie, ogarniętym już, lub otumanionym przez Niemców, kursowały jedynie powiadomienia niemieckie, czasem diametralnie fałszywe. Jednak nigdzie chyba tylu Polaków nie uwierzyło w konieczność zwycięstwa Niemców, jak w Kijowie.
Bolało to Sworskiego, bo możliwości tej, jako identycznej z zagładą Polski, nie chciał dopuścić do rachuby. Ale gniewało go poprostu, gdy ktoś na zwycięstwie Niemców budował przyszłe istnienie i pomyślność Polski. Tam ta możliwość mogła ostatecznie postać w głowie Polaka; ta druga kombinacja świadczyła o zaniku instynktu rasowego.
Jeszcze w Petersburgu, gdy Sworski dowiedział się o akcie dwóch cesarzów, urządzającym minjaturową Polskę, pierwszem jego wrażeniem było uczucie obrazy. Takie propozycje czyni się tylko „mniej wartościowym“ narodom, które się chce oszwabić. Dzikim plemionom Afryki daje się kolorowe szkiełka za złoto i kość słoniową. Sworski znał zbyt dobrze Niemców berlińskich, aby przypuszczać, że Prusak może chcieć naprawdę wskrzesić Polskę, której stopniowe pożeranie jest jego zadaniem państwowem, paszą jego potęgi. Tylko pobity Prusak może uznać z konieczności Polskę wyzwoloną i niepodległą. Gdy jednak spostrzegł, że wielu rodaków w Petersburgu dało się złapać na „szlachetny gest“, na „dobrodziejstwo“ niemieckie, ogarnęło go najprzód zdumienie, potem gniew i wstyd. Przepłaconych przez Niemców agentów nie było chyba między Polakami? — — Czyż zatem część narodu choruje na obłęd polityczny?
Takich otumanionych Polaków spotykał znowu w Kijowie. Ten mu prawił, że jednak Niemcy „pierwsi coś dla nas zrobili“, tam ten o uzgodnieniu działań polskich w Kijowie z zarządzeniami warszawskiej Rady, ukonstytuowanej przez Niemców przy boku niemieckiego wielkorządcy. — — Niektórzy z tych polityków zakładali już tu maleńkie stronnictwa, pełne dobroczynnych projektów, z któremi wyrywali się do Warszawy.
Znowu poczuł Sworski ten ból najdotkliwszy, prześladujący go od początku wojny: poczucie bezsilności osobistej wobec ogromnych zadań i spraw ogólnopolskich, które się dziś agitują, a jutro muszą być tak, lub owak rozstrzygnięte. — Pisać tu w dziennikach polskich, które mało kto czyta, lub z innej jakiej trybuny przemawiać do tego zlotu polskiego zaledwie przypominającego społeczeństwo? — — Chyba dla zadokumentowania swoich przekonań? — — To lepiej zrobić później w książce. — — Tymczasem wolał Sworski sam się uczyć w dalszym ciągu bieżącej historji swego narodu, więc teraz: poznać dokładniej Polaków tu osiadłych.
Spróbował zamieszać się w życie towarzyskie.


15.

Spadzistą uliczką od górki Świętego Włodzimierza schodzili ku Dnieprowi: Sworsld, Łuba i Rewiatycki. Czerwcowa pogoda była rozmarzająca. Dniepr, chociaż powrócił już do swego łożyska, wytrzymywał porównanie z największemi rzekami Europy, bystry był i bogaty; światło igrało żwawo po jego ogromnej roztoczy, szedł od niego powiew słodki i upajający.
Adachna prowadził. Był dawniej w Kijowie, niż tamci, i wszystko już wiedział, co komu było potrzeba. Tutaj także sypał powiadomieniami:
— Zwołałem dla was, co najświetniejsze w Kijowie. Będą Radziwiłłowie, Potoccy...
— To ja lepiej powrócę do domu — żachnął się Celestyn. — Pocoś mnie w to wpakował?!
— Masz tobie! Cóż ci się złego stanie? Myślałem, żeś się już trochę przepolerował po trzech latach osobliwych migracyj.
Tadeusz wziął w obronę Celestyna:
— Niech go pan nie przerabia. Ręczę, że taki, jak jest, zainteresuje każde towarzystwo bardziej, niż gdyby był postrzyżony na ogólną modłę.
— Ja już i tak się ostrzygłem — widzicie przecie — wołał Celestyn, zdejmując kapelusz.
Rzeczywiście włosy i brodę miał krótsze, niż zwykle, i ubrany był staranniej.
— No widzi pan, panie Adamie, ile on już poświęcił dla wysokiego towarzystwa, w które go pan wprowadza. — A z innych, o których mówił pan wczoraj — czy będą państwo Łabuńscy?
— Hanka obiecała mi uroczyście — odrzekł Rewiatycki.
— Łabuńscy — dobrze! Takich już widywałem — udobruchał się Celestyn.
— No, mój drogi — tłumaczył Adachna — Łabuńscy są zupełnie z rodzaju... tamtych. Babka Hanki była z domu księżniczka... Ostrogska.
— O ile pamiętam, książęta Ostrogscy wygaśli już dwieście lat temu — wtrącił Sworski.
— No, to inna księżniczka. — — Darujcie mi, żem niedostatecznie przestudjował genealogję — wzruszył ramionami Rewiatycki.
Po chwili dawał już inne objaśnienia — topograficzne.
— Tu zaczyna się słynny Padół, niskie przedmieście, stek najburzliwszych żywiołów — coś w rodzaju warszawskiej krwawej Woli. Teraz bardziej, niż kiedykolwiek, niebezpiecznie zawieruszyć się tu w nocy.
Padół, który mijano tylko skrajem, wyglądał rzeczywiście wcale niegościnnie, pełen sczerniałych domków i krętych uliczek. Niemiło odbijał od elegancji górnego miasta.
— Ale nas nikt nie prosi do tej restauracji za Dnieprem? Każdy płaci za siebie? — upewniał się Celestyn.
— Piknik, jak mówiłem — objaśnił Rewiatycki. — Zresztą nie będzie tam żadnej uczty. Jedzie się dla dobranej kompanji.
Zeszli na płaszczyznę i wkrótce Dniepr zajaśniał przed nimi w całej chwale. Znaleźli łatwo przystań klubu wioślarskiego, gdzie umówione było spotkanie. Ale tymczasem na pomoście przystani było kilka osób nieznanych Rewiatyckiemu, pomimo jego zapewnień, że zna wszystkich w Kijowie. Jedna rodzina, wyglądająca dostojnie, dawała pozory, jakby chciała się z literatami zapoznać, ale nie było narazie pretekstu. Nareszcie przyjechał od strony miasta powóz i wybawił Rewiatyckiego z kłopotu, zawierał bowiem rodzinę Łabuńskich: ojca, matkę i dwie bardzo ładne córeczki. Zwłaszcza młodsza, Hanka, była pełna animuszu i dziewczęcej ponęty. Adachna rzucił się ku paniom z potokiem słów, wywołujących łaskawe uśmiechy. Przedstawił kolegów. Następnie Łabuńscy przedstawili literatów znajomym, oczekującym na pokładzie. Był to hrabia Homostaj z żoną i córką — i jeszcze dwaj młodzieńcy, których nazwisk w pośpiechu nie dosłyszano.
Trzeba było wsiadać. Parowa łódź dzwoniła na odjazd. Zajęto więc miejsca w tyle statku, który zawarczał i posunął gładko po wodzie. Przeprawa była niedługa — kilometr wdół rzeki i na brzeg przeciwny. Trudno było napawać się panoramą oddalającego się Kijowa, gdyż zasłaniał ją dach nisko osadzony nad przedziałem pasażerskim. Jednak lekka kołysanka podróży wodnej podnieciła humory zwłaszcza tych, którzy jej dawno nie zaznali. Droga wodna należy do atawistycznych, rozkosznych przyzwyczajeń ludzkości. Kto jej nie próbował, nie zna dobrej części życia.
Po wylądowaniu towarzystwo weszło na dość wyniosły taras, na którym stał budynek klubu wioślarskiego otoczony ogrodem. Żaden kunszt ludzki, ani dziw przyrody nie ciągnął tam oczu. Dziw był dopiero, gdy wszyscy usiedli na tarasie i zwrócili się ku Dnieprowi, za którym opodal na lewo stał starożytny Kijów pod zniżonem słońcem. Wytryskał nagłe dla oczu zasłoniętych dotychczas przez dach parowczyka, jakby po zdarciu szerokiej jak kraj kurtyny. Po wodzie szły srebrne dreszcze porozumienia ze wspaniałem miastem. Tu najeżony kilkunastu kopułami kołpak soboru świętej Zofji — tam wyniosła głowica Ławry Peczerskiej — nad samą wodą dumne urwisko tarasu parkowego, na którym, zamiast spodziewanego zamczyska, lekka tylko altana klubu kupieckiego; na innej górze złocisty krzyż świętego Włodzimierza. A przez wszystkie te mury, szczyty, kopuły i dzwonnice, stojące na tak rozpiętrzonych planach, że jedne drugim zdawały się wchodzić na barki, wieszały się festony i pęki zieleni, pozatykane wszędzie, jak powitalny przystrój.
— Wesołe miasto — piękne miasto — ma swój uśmiech osobliwy — odzywały się głosy podziwiające.
Przyjechano głównie dla tego widoku. Ale restauracji klubowej należało się zamówienie podwieczorku. Więc pozostając na tarasie przy małych stolikach, ten i ów zamówił coś do jedzenia, Łabuńscy kazali dać wina. Bez wszelkiego planu i aparatu zawiązały się rozmowy.
Hrabia Hornostaj i Stefan Łabuński, dwaj bogaci właściciele ziemscy wzięli na wywiad Sworskiego. Zaczęli obcesowo:
— Co z nami będzie, panie Sworski?
— Tak, pan jest literatem i politykiem — musi pan obserwować, kombinować. — Co dalej, panie?
Tadeusz uśmiechał się grzecznie, jako do nieodgadnionych jeszcze indywiduów, wykręcał się komunałami, a przypatrywał się rozmówcom. Łabuński był tęgim blondynem zlekka siwiejącym, o twarzy starego dziecka, różowej i bez zarostu, o spojrzeniu zarazem badawczem i niezbyt przytomnem. Hornostaja cechowała grzeczna zgryźliwość.
Na ponawiane zapytania, co z nami będzie? odrzekł nareszcie Sworski:
— Zbyt słabe mamy powiadomienia o przebiegu wojny na Zachodzie, aby dalsze stawiać horoskopy.
— Ach, wojna jest przesądzona! — rzekł Łabuński porywczo — Niemcy nie zostali nigdzie pobici i pójdą, dokąd zechcą.
— Tutaj z pewnością. Ale na Zachodzie? czyż pan sądzi?
— Tak samo, panie. Tam trudniej, nie przeczę. Jednak posuwają się i tam. Czyż koniecznie brać Paryż? — Z tej linji, gdzie są, nikt ich nie wyprze. Zresztą cóż w tem strasznego, jeżeli Niemcy zwyciężą? — Nauczą nas gospodarstwa — dodał z miłym uśmiechem.
Sworski zajrzał bez gniewu, owszem z pewną litością, w przepaść, która dzieliła przekonania polityczne Łabuńskiego od jego własnych. Nie odpowiedział. Hornostaj zauważył niesmak w rozmowie i chciał go zatuszować.
— Ach, mój przyjaciel jest niepoprawnym germanofilem.
— A pan hrabia? — zagadnął Sworski.
— Ja nie. Ja Niemców cenię, jako gatunek ludzki, jako siłę solidarności, ale żeby to byli nasi przyjaciele tego rzec nie można. Jednak widzi pan, tutaj Niemcy przyjdą.
— To może być — rzekł Sworski.
— A Rosji już niema — ciągnął dalej Hornostaj. — Więc, radzi nie radzi, musimy być z Niemcami. Dobrze wam tam, w Królestwie; macie już jakąś niezawisłość. Wszyscy deklarują niepodległość Polski, od Stanów Zjednoczonych aż do tych bezecnych Sowdepów. Wy się wyrobicie. Ale my tutaj, bez natychmiastowej pomocy — zginiemy.
— Jakżeż to? — rozgrzał się Sworski — albo zginiemy wszyscy razem — w co nie wierzę — albo odrodzimy się wszyscy, jako wolny naród. A tego niemieckiego szachrajstwa, zwanego niezawisłością kawałka Polski, nie można utożsamiać z prawdziwem odrodzeniem naszem, bo to są dwa wręcz sobie przeciwne wyniki wojny. Niemcy nie mogą odbudować nas na swoją zgubę, zwycięska zaś Ententa musi wskrzesić Polskę potężną. Gdy się to stanie, będziemy bronili i waszych praw, choćbyście pozostali, jako polska kolonja, pod Rosją, czy pod Ukrainą.
— Pięknieby to było, ale nie idzie wcale ku temu — odrzekł Hornostaj z goryczą.
Łabuński zaś wytrzeszczył na Sworskiego oczy groźne, czy olśnione? — potem je zmrużył protekcjonalnie i rzekł:
— Wszechpolak!... — — Ale ja chciałem mówić o rzeczy bliższej i realniejszej. Dochodzi do tego, że nie jesteśmy już panami we własnych, rodowych majątkach.
— To przykre... — odrzekł Sworski.
— Hady zagarniają nam ziemie i zbiory.
— Może się to zmieni?
— Otóż zmienić się może tylko w razie zajęcia nas przez Niemców. Dlatego ja ich oczekuję z upragnieniem, przyznać się muszę.
— Chyba dla chwilowej obrony? Bo na stałe... nie radzę.
— Ależ, panie Sworski, pan sobie nie zdaje sprawy z naszego położenia. Jeżeli Niemcy tu nie przyjdą, albo przyjdą na krótko, chłopi nas wywłaszczą i ograbią, albo i wymordują!
— To rzeczywiście tragiczne. — — Nie widzę tu innej rady, jak czekać normalnego rządu.
— Przecie nie Sowietów, które ukradną nam ziemię. — A zatem Niemców, albo... powrotu Dynastji.
— Nawet powrotu dynastji rosyjskiej?! — zadziwił się mocno Sworski.
— A cóż panie? Żyć przecie trzeba. Skoro nie będzie tu naszej własności, nie będzie i sprawy polskiej na Kresach. Panowie nas skazujecie na zagładę!
Hornostaj już dawno chciał przytłumić tę zaognioną rozmowę, której wszyscy zaczęli się przysłuchiwać.
— Wpadamy w ekstremy — orzekł. — Myśmy chcieli tylko zapytać pana, czy nie posiada wskazówek lub nie stawia przypuszczeń o terminie wejścia tu Niemców, którzy są tymczasem niezbędni do opanowania chaosu. Dalsza przyszłość może się ukształtować tak, lub owak.
Rozmowa z burzliwych fal spłynęła na cichsze wody; wmieszały się głosy dam, narzekające na politykę przy podwieczorku. Pani Hornostajowa oświadczyła, że pomimo zamętu stara się jeszcze utrzymać zwyczaj swych five-o’clock’ów czwartkowych, gdzie spotkać można ludzi zajm ujących i dobrze powiadomionych. Zapraszała Sworskiego, aby ją odwiedził.
Sworski dziękował i obiecywał przyjść we czwartek. Rozglądał się dalej w galerji ludzi, którzy go bądź co bądź zajmowali. Naprzykład pani Hornostajowa była bardzo jeszcze pokaźną niewiastą czterdziestoletnią, ale cudzoziemskiego typu; przypominała Tadeuszowi osoby spotykane w hall’ach wielkich hotelów zagranicznych. Pani Łabuńska miała typ swojski, przyjemny, ale mówiła mało i bez efektu, w przeciwieństwie do córki, Hanki, która szczebiotała głośno i swobodnie, jak ładny ptak.
Do stolika gdzie usiadły trzy panny, Hornostajówna i dwie Łabuńskie, przysiadł się młody Dymitr Hornostaj, brat i kuzyn, a także Adam Rewiatycki, który jedyny w całem towarzystwie nosił mundur, choć niewyraźnej kategorji. Korzystając z tej przewagi, opowiadał stadku młodych cywilnych o swych przygodach w lotnym oddziale „Czerwonego Krzyża“:
— Niech się państwu nie zdaje, że naraża życie tylko ten, kto idzie na bagnety, albo leci konno na nieprzyjaciela. Sanitarjusz ma wyższe zadanie. Tamci mają pędzić naprzód, o niczem innem nie myśląc; sanitarjusz musi chytrze kombinować, aby być jak najbliżej w pogotowiu do ratowania rannych, a jednak nie pakować się pod grad kul. Niezawsze to się udaje, bo są i strzelaniny boczne, pod które łatwo może się dostać oddział sanitarny. Mieliśmy taką pozycję niedawno w bitwie pod Krechowcami.
— Jakto?! był pan w bitwie pod Krechowcami?! — zawołały wszystkie trzy panny.
— Oczywiście nie w samej szarży, bo nie służę w kawalerji...
— Ale niech pan opowie, jak wyglądała sama szarża ułanów Mościckiego!
— No... byliśmy poza nią. Niemcy mogliby opowiedzieć, którzy ją zobaczyli oko w oko — wykręcał się Adachna.
— Ee! to mniej zabawne — rzekła Hanka Łabuńska ze szczerem okrucieństwem dziewczęcem — jabym chciała usłyszeć wrażenie kogoś, który tam... jechał.
Zaciśniętemi piąstkami udała wysiłek trzymania konia w galopie, a na twarzy jej zaświtał bojowy szał Amazonki.
— Nic łatwiejszego jak zapytać którego z ułanów pierwszego pułku. Widziałem ich paru na mieście.
— Ale niema tu jednego, którego znam i chętniebym posłuchała...
— Czy nie mogę wiedzieć, kto to taki? Ja ich wszystkich znam — zaciekawił się Adachna.
— Kiedy pan ich zna, niech zgaduje. — — Oni wiedzą — zawołała panna, wskazując na siostrę i kuzynów, żywo podniecona. Zagrajmy w „tak lub nie“. Pan niech pyta, a nam wolno odpowiadać tylko „tak“ albo „nie“.
— Dobrze — rzekł Rewiatycki, gotów do wszelkich zabaw z pannami. — Zatem... oficer?
— Tak.
— Jakiej rangi? Melodyjne mruknięcie, niby rechot trzech różowych żab, ozwało się z zamkniętych trojga ust dziewczęcych, poczem silny akord potrójnego śmiechu.
— Prawda! nie wolno mi tak pytać. — Więc... porucznik?
— Tak — rzekła Hornostajówna.
— Nie — Hanka.
— Nie wiem — starsza jej siostra, Tereska.
— Teraz któraś z pań zapłaci mi fant. Ale tym czasem nie wymagam — i ułatwiam odpowiedź. — Młody?
— Tak — zgodziły się wszystkie.
— Z tutejszych stron?
— Nie.
— Nie z tutejszych?
Nagle Adachna, który był przecie sprytny i domyślny, skoordynował w pamięci jakieś wspomnienia, powiadomienia — i poszedł ich śladem. Wykonał kilka pociesznych gestów magicznych.
— Wysoki?
— Tak — tak.
— Bardzo wysoki? tego wzrostu, co pan?
Młody Hornostaj, niepospolicie wyrośnięty, na którego wskazywał Rewiatycki, ucieszył się i potwierdził.
— Piękny?
— Tak — odpowiedziała odważnie sama tylko Hanka.
— Brwi ma gęste, zrośnięte nad nosem, jak zarys przyłbicy?
— Tak — odpowiedziało pa rę głosów zdziwionych.
Teraz Adachna udał człowieka olśnionego wizją:
— Widzę go... Na wspiętym koniu święty Jerzy w ułańskim mundurze... Nazwisko jego pochodzi od Ryby...
Panny spojrzały po sobie, naprawdę zdumione.
— Bronek Linowski — wypowiedział Rewiatycki z niezachwianą pewnością.
— Jakim sposobem pan zgadł?
— Ha! na coś się zda być poetą i przenikać myśli bliźnich.
— Ale pan go zna?
— Znam i nie od wczoraj. Widywałem go jeszcze przed wojną w pałacu jego rodziców, w Radomskiem.
— Tak, Inogóra leży w Radomskiem — potwierdził młody Homostaj.
— A pani go zna dobrze? — pytał Rewiatycki.
— Znam... ale nie widziałam go jeszcze w ułańskim mundurze.
Głos jej, zwykle roześmiany, nabrał głębszego, minorowego tonu.
Rewiatycki uznał za stosowne nie badać dalej. Zyskał sobie jednak większą opinję u młodzieży przez swój wesoły spryt i usposobienie hołdownicze dla płci pięknej.
Powiew Dnieprowy podniecał chyba umysły, bo chociaż nic nie było do czynienia na tarasie, gadano tu coraz żwawiej, pijąc kawę i konjak. Grupa starszych, porzuciwszy politykę, rozmawiała o różnych przedmiotach mniej drażliwych. Słuchano uważnie Sworskiego, gdy się rozgadał o polskiej beletrystyce i o zaniku produkcji literackiej od czasu wybuchu wojny. Sworski zauważył też z przyjemnością, że ci państwo dużo czytali i cenią naogół dorobki kultury polskiej.
— No przecie — notował sobie — chociaż polityka polska wydaje się tu słabo rozumianą, życie umysłowe i artystyczne swojskie jest w poszanowaniu.
Gdy zkolei zaczęto mówić o urządzeniu siedzib wiejskich tutejszych ziemian, stwierdzono, że liczba bibljotek, zbiorów obrazów i dzieł sztuki jest znacznie większa, niż w innych dzielnicach dawnej Rzeczypospolitej. Hornostaj okazał się sam biegłym bibljografem i zaimponował Sworskiemu wyliczeniem rzadkich druków, które posiadał. Cenny zbiór obrazów przewiózł do Kijowa, coraz mniej wierząc w bezpieczeństwo pałaców wiejskich. Zapraszał Sworskiego, aby te rzeczy u niego obejrzał w mieszkaniu kijowskiem, póki jeszcze są w całości. Miał bowiem co do ich przechowania złe przeczucia.
Grupa młodzieży wyrywała się do przechadzki po ogrodzie, nie dla ponęty niewielkiego sadu, ale dla żywiołowej potrzeby ruchu. Frunęła zatem z tarasu Hanka, za nią poszły dwie panny, młody Hornostaj i Rewiatycki, który spodziewał się obrobić jakiś serdeczny interes przy przechadzce z Hanką. Porzucił stanowczo eksploatację wdzięku swego wojskowego, ani potrącał o Krechowce i o tym podobne ryzykowne awantury; oblekł się w swój wdzięk lirycznego poety, w którym czuł się swobodniej. Zaczął deklamować cicho, potem głośniej, na żądanie, śpiewne i czułe strofy, o których zapewniał, że mu się złożyły w ostatnich dniach, niektóre nawet w ostatniej chwili. Kobiety słuchają zwykle takich rzeczy przyjemnie, a tu jeszcze zachód barwił Dniepr i niebo i twarze panieńskie lekkim, przyzwoitym rumieńcem.
Najwytrwalszym na tarasie okazał się Celestyn Łuba, siedzący na uboczu od reszty towarzystwa z jednym z młodzieńców, których nazwiska nie dosłyszał przy ogólnem poznawaniu się na przystani kijowskiej. Celestyn z początku ledwo się odzywał, pojadał i popijał, wreszcie upoił się powietrzem Dnieprowem nie bez udziału wina i konjaku i stał się rozmowniejszym. Młodzieniec był miłej powierzchowności i uprzedzająco grzeczny. Zacząwszy mówić o łowieniu ryb z powodu sieci rybackiej rozwieszonej wpobliżu, przeszli do wspomnień o różnych potrawach z ryb i zgodzili się na orzeczenie, że najlepiej podają ryby w Paryżu. Stąd się okazało, że obaj lubią Paryż, chociaż Celestyn zna lepiej lewy brzeg Sekwany, przyjemny zaś młodzieniec — prawy. Było to jednak zbliżenie. Dowiedzieli się przy tej sposobności, że jeden studjował Wschód i wykładał nawet literaturę indyjską, drugi, choć studjował. raczej Zachód, miał też pociąg do Wschodu i wybierał się tam w podróż, gdy wojna przeszkodziła. Popłynęła więc rozmowa o promiennej kulturze łacińskiej, zogniskowanej od wieków we Francji, o znacznie podlejszej germańskiej i o najpodlejszej ze wszystkich — bizantyńskiej, która doszła do zupełnego absurdu w Rosji i rozpłynęła się wczoraj w zgniłe, zakaźne bagnisko. Wschód — ten święty, gdzie zawarte są pod sarkofagiem Himalajów kryształy poznań i wierzeń ludzkich — to Tybet, Indje — Rosja zaś, Bałkany — to tylko bagna pograniczne między Zachodem i Wschodem.
Celestyn gadał już bez odkaszlnięcia. Podobali się sobie wzajemnie, jeden przez oryginalność wyrażeń 1 postaci, drugi przez układność i pojętność. Zwróciło dopiero ich uwagę ogólne poruszenie ku wyjazdowi. Celestyn wyciągnął dłoń do młodzieńca:
— Serdecznie panu dziękuję za tak piękne posiedzenie... Rzadko się zdarza... chciałbym spotykać. I daruje pan, ale proszę o powtórzenie nazwiska, bo tam był taki rwetes przy wsiadaniu...
— Radziwiłł.
— Jakto? — książę Radziwiłł?!
— Tak jest. — Czy to pana nie zadawala?
— Skądżeby? Tylko tak się to głupio stało... bo ten Rewiatycki! — No, myślałem, że z kim innym; przepraszam.
— Mam nadzieję, że pan Radziwiłłowi nie cofnie łaskawych względów, które pozyskał, jako kto inny?
— Ja się właśnie polecam... Wielce r ad jestem z poznania księcia.


16.

Z konsekwencji towarzyskiego rozpędu wypadało Sworskiemu zjawić się we czwartek na five-o’clock’u u Hornostajów. Skoro tylko obudził się, zajrzał do pokoju Celestyna Łuby, gdyż mieszkali obok siebie na najwyższem piętrze najwyższego chyba w Kijowie domu Ginsburga, położonego w wysokiej też dzielnicy miasta. Mieli stąd obserwatorjum na cały Kijów.
— Dzień dobry — rzekł Sworski — pójdziemy dzisiaj po południu do Hornostajów.
— Beze mnie, mój drogi. Ja mam dosyć tych zebrań, gdzie mnie oglądają.
— I ty oglądasz. Przecie to ciekawe dla literata.
— Nie jestem powieściopisarzem. — — Wolę towarzystwo ludzi, z którymi gadam poprostu... po polsku...
— Spotkasz zapewne swego Radziwiłła.
— Radziwiłł co innego! — ożywił się Łuba — to... wydarzenie. — A czy wiesz, że on tam będzie?
— Nie wiem. Przecie ja go prawie nie znam. To twój specjalny przyjaciel.
— Widzę, że, jak Rewiatycki, zaczynasz mnie brać na fundusz — użalił się Celestyn.
— Ee, nie jesteś znów taki bezbronny. Pójdziesz więc ze mną do Hornostajów, czy nie?
— Nie widzę potrzeby... nawet dla tego oglądania, jak mówisz. Już ja ich przejrzałem, tych Hornostajów i Łabuńskich. To żubry.
— Rzadkie okazy. Pierwszy zapewne raz oglądasz je na przyrodzonych legowiskach? Warto im przyjrzeć się lepiej.
— Mówię ci, że już wiem. Oni tak... nastawiają się na człowieka... i robią wielkich panów polskich. A to handlarze — i swoją polskość mają też na sprzedaż.
— Ej, Celestynie, za mało ich znasz, aby sądzić tak kategorycznie. Poznaj lepiej. Sam widzisz: nie cierpiałeś książąt — rozmówiłeś się z jednym i zakochałeś się w nim. Może tak ci się uda i z żubrami.
Ale Celestyna łatwiej było namówić do skoczenia w ogień, niż do ceremonjalnej wizyty. Zatem Sworski sam jeden poszedł po południu do Hornostajów.
Atmosfera mieszkania — we własnym domu — zalecała dobrze talent budowniczego i gust tych, którzy wykończyli wnętrza. Dom — na wsi zwanoby go pałacem — budowany był dla wygody i dla zadowolenia oczu mieszkańców, nie zaś tylko dla wyzyskania miejsca na największą ilość klatek mieszkalnych. Sień i klatka schodowa były jasne, schody nie strome, pokoje znacznej wysokości i harmonijnie rozłożone. Ozdoby ścian i sufitów, niby skromne, a właśnie uwydatnione przez rzadkie rozsianie po dużych powierzchniach. Przez okna parteru przebłyskiwało ogrodowe podwórze; wielkie okna na piętrze wycelowane były na malowniczy wąwóz, pełen drzew i architektury, jeden z charakterystycznych dla Kijowa widoków.
Sworski, przechodząc przez jasny korytarz na piętrze, zauważył między obrazami parę dobrych płócien włoskich i holenderskich, zamiast nieuchronnej galerji nudnych przodków. — — Ale trzeba było najprzód powitać panią domu.
Gości było więcej, niż Sworski spodziewał się ich zastać w tych zaburzonych czasach, ale nie dojrzał bliższych znajomych. Pani Hornostajowa po przywitaniu zaprosiła go, aby usiadł przy niej, lecz rozmowa z gospodynią domu w uświęconych dniach przyjęć jest prawie niewykonalna. Właśnie napływali goście; trzeba było co chwila powstawać i ustępować miejsca naprzykład starszym damom. Tadeusz cofnął się nieznacznie ku dalszym krzesłom. Wtem Hanka Łabuńska opuściła swe miejsce przy siostrze i przysiadła się do Sworskiego:
— Pan nie chciał wcale ze mną rozmawiać tamtego dnia w Yacht-klubie.
— Nie śmiałem. Trzymałem się ze starszymi; panią zaś otaczała młodzież.
— Jaka tam młodzież! siostra, kuzynka i kuzyn.
— No i Rewiatycki...?
— Ach tak! pan Rewiatycki. — Zajął mnie nawet specjalnie, bo odgadł, o kim ja pomyślałem. Nie wiem, jak on to zrobił.
Sworski zamilkł na chwilę, oglądając nowo zjawiające się osoby. Więc rezolutna Hanka znowu zaczepiła go:
— Pan i tutaj nie chce ze mną rozmawiać?
— Owszem, bardzo mi miło. Tylko nie chciało mi się zgadywać, jak odgadł Rewiatycki, o kim pani pomyślała.
— Ach tak... naturalnie. — Jak to przyjemnie mówić z literatami! zawsze powiedzą coś niepowszedniego.
Jednak panna zrozumiała, że ją starszy literat traktuje nieco protekcjonalnie, a Tadeusz spostrzegł, że ona to spostrzegła, więc chciał naprawić wrażenie:
— Zgadywałbym i ja chętnie wtedy, o kim pani myślała, ale nie słyszałem rozmowy. Więc nie mając żadnych materjałów...
— Dostarczyłabym panu materjałów, gdyby pan zechciał... — rzekła Hanka ciszej i mniej swobodnie.
Zmiana tonu zwróciła uwagę Sworskiego:
— Czy pani serjo chce mnie o coś zapytać?
— Chciałabym... i nie boję się. To jest... boję się trochę pana, ale mam do niego zaufanie.
— Niech zatem pani pozbędzie wszelkiej bojaźni, a będzie miała zupełną słuszność.
Spojrzał jej prosto w oczy, prawie surowo, jednak życzliwie, a ona wytrzymała to spojrzenie bez koldeterji, — i miała już powiedzieć, gdy zaległa koło nich chwila ciszy. — Znowu urosły gwary rozmów; wtedy odezwała się cicho i nieznacznie:
— Czy pan zna Bronka Linowskiego?
— Znam — odpowiedział. Zaskoczyło go niespodziewanie to nazwisko.
— Zna go pan oddawna?
— Poznałem go przy wybuchu wojny; znałem go krótko, ale mogę powiedzieć: dobrze.
— A teraz czy pan nie wie, co on porabia, po Krechowcach?
— Jakto: po Krechowcach?
— Był przecie w tej szarży. I jest w pierwszym pułku ułanów.
— Tego nie wiedziałem! Byłem w Petersburgu. — — Cieszy mnie bardzo ta wiadomość.
— A wie pan, że on dawniej służył gdzie indziej? — rzekła Hanka jeszcze ciszej.
— Niech mi pani to powie wyraźniej.
— W legjonach.
— To wiem ze wszystkiemi szczegółami, bo mieliśmy nawet wspólną przygodę.
— Teraz pan mnie strasznie zaciekawia.
— Opowiem pani, skoro już powiedzieliśmy tyle. Ale tutaj chyba trudno?
— Więc gdzie indziej... Pan zapewne będzie łaskaw przyjść do nas, skoro przyszedł do Hornostajów?
— Z pewnością. Kiedy będzie najdogodniej?
— Jutro o tej samej godzinie.
— Stawię się.
Rozmowa mogłaby trwać i dłużej z zachowaniem ostrożności, ale zaszła inna przeszkoda. Zjawił się Rewiatycki, przywitał się z Hanką i ze Sworskim, odszedł, ale zerkał misternie w stronę tej niespodziewanej pary. Powstali z miejsc, udając się, niby obojętnie, do innych rozmów.
Uczyniło się luźniej około pani Hornostajowej, więc Tadeusz przysiadł się do niej.
— Miło mi widzieć, że staje się pan światowym, a nawet lekkomyślnym — bierze się pan do panien.
Sworski wzniesieniem rąk i obojętnym uśmiechem odpowiedział na zarzut, a głośno:
— Jeszcze gorzej, pani hrabino: panny biorą się do mnie. Nie zdołaliśmy jakoś rozmówić się z panną Łabuńską wówczas, za Dnieprem, więc teraz zażądała sama ode mnie konwersacji literackiej. I jakoś się gadało. Bardzo inteligentna i przyjemna panienka.
— Tak — i wielce rezolutna. Ale czy pan chce już się żenić, że szuka między pannami?
— Upatruję w tej uwadze okrutne drwiny z mojego wieku.
— Dlaczego pan tak to bierze? Jeżeli pan ma już lat czterdzieści, to wygląda pan świetnie i rozmarzająco właśnie dla kobiet, które minęły pierwszą młodość. Właśnie dla pana pora korzystania ze swego prestige dla pozyskania jakiej kobiety doświadczeńszej — naturalnie takiej, która się trzyma w formie — do połączenia swoich i jej doświadczeń, do stworzenia wykwintnego związku zmysłów i umysłów.
Tadeusz, mało znajomy z panią Homostajową i nie szukający bynajmniej takich konwersacyj, patrzył na hrabinę trochę zbyt badawczo. Jej malowane oczy i włosy nie psuły jednak ogólnego obrazu pięknie wyrosłej i dobrze zachowanej kobiety czterdziestoletniej. Ale dlaczego ona mu to wszystko mówi?
Hrabina spostrzegła namysł w oczach Sworskiego, bo przerwała swą teoretyczną tyradę i zwróciła się wprost do osoby:
— Pan zdaje się mieć o mnie jakieś wątpliwości? Sworski zrozumiał, że nie można tu wyglądać na dudka i zaczął igrać wyrazami:
— Jakżebym śmiał mieć wątpliwości! Chyba ciekawości.
— To wy wszyscy macie — rozśmiała się zmysłowo — ale jakże pan chce, abym tak odrazu, w tłumie ludzi, odkryła panu wszystkie moje zagadki?
— Nie spodziewam się tego, ale wolno mi domyślać się.
— Najlepiej niech pan przyjdzie domyślać się, kiedy nie będzie tylu ludzi. Bywam codzień w domu od 5-ej do 7-ej, naturalnie, że nie dla wszystkich — dla ludzi przyjemnych i domyślnych.
Fala gości żegnających się i paru nowo-przybyłych odłączyły znowu Sworskiego od pani domu. Spojrzał na miejsce, gdzie rozmawiał z Hanką — już jej nie było w salonie. — Kręcił się Rewiatycki, nie znajdując oparcia. Przez solidarność koleżeńską przysunął się do niego Sworski.
— Piękne apartamenty — rzekł — dużo zewnętrznej kultury, a ludzie? — mało kogo znam.
— A to salon niegdyś bardzo sławny w Kijowie — rzekł Rewiatycki.
— Bo co?
— Bo pani była podobno Egerją różnych dostojników urzędowych.
— Niby nałogowa „Pompadursza“?
— Rzeczywiście m a być nałogowa pod tym względem. Mówią, że i teraz, gdy gubernatorów już niema, zawarła ścisłe porozumienie z komisarzem sowieckim, czy ukraińskim — licho go tam już wie — I ten się tu zjawia często, tylko wchodzi kuchennem wejściem.
— Skąd pan to wie?
— Mówią w klubie wszyscy. Już są o tem nawet epigramaty wierszem.
— To ładna rola dla pani polskiej — rzekł Sworski ze znacznem obrzydzeniem.
— Słyszałem, że dużo dobrego robiła dla kraju przez te swoje urzędowe flirty. — Alem powiedział komuś, który to gadał, że gdy która godzi się już być Holofernesową, powinna zabić Holofernesa. Inaczej proceder jest wątpliwy.
— To dobre — uśmiechnął się Sworski. — Ale powiedz pan: u nas, w Warszawie, coś podobnego nie udałoby się. Niktby do takiego salonu nie przyszedł. A tu patrz pan, ile ludzi. I my jesteśmy.
— My musimy znać wszystko i wszystkich — odrzekł Rewiatycki.
Do rozmawiających literatów zbliżył się hrabia Hornostaj z drugim jakimś panem i zwrócił się do Sworskiego:
— No, już się trochę przerzedza w salonie. Mogę panu pokazać swoje obrazy, jak było umówione. A tu jest nasz wielki przyjaciel hrabia Gołowin, który moją galeryjkę zna lepiej, niż ja, i niejeden doda trafny komentarz. — Pan Rewiatycki zechce może także?
Rzeczywiście komendę oględzin objął Gołowin, piękny, suchy brunet, przywykły może dawniej do rozkazywania, obecnie jednak tylko czarujący wytwornością towarzyską, ubrany po cywilnemu bez żadnych odznak:
— Uprzedził mnie hrabia, że pan jest znawcą, więc pozwolę sobie tylko pilnować, abyśmy nie pominęli jakiego klejnotu, albo curiosum.
Mówił doskonale po francusku. Sworski odpowiedział też gładko w tym samym języku:
— Jestem tylko miłośnikiem malarstwa i widziałem dużo galeryj europejskich. Lepiej będzie, jeżeli hrabia zechce ciceronować po swojemu.
— Więc w tym salonie — zaczął Gołowin — wszystkie płótna są dużej wartości. To miejscowa „tribuna“.
— Jak w Uffizi — rzekł Sworski.
— Jak w Uffizi — rzucił ku niemu Gołowin spojrzenie porozumiewawcze. Te naprzykład dwa portrety familijne są pierwszej klasy dziełami Lampiego — pierwszego Lampiego, Gianbattista.
Obejrzano z uznaniem.
— Tutaj śliczne panneaux decoratifs z amorkami, nie śmiem powiedzieć, że Boucher’a, ale bardzo do niego podobne. — — Tu podpisany Lancret. — Tutaj wasi: Wyczółkowski i Chełmoński.
— Jeszcze jedno „łapanie raków” i wykończony szkic do większego obrazu „Bociany” — dodał Hornostaj.
Sworski poznał już przedtem, zdaleka i ucieszył się, że „nasi“ dostąpili przecie wyróżnienia w „tribunie”.
— A teraz perła pierwszej wody: ten portrecik kobiecy przez Jana Cl ouet’a, oczywiście nie podpisany, ale mojem zdaniem niewątpliwy. Co za przezroczystość kolorytu.
Zatrzymano się dłużej. Sworski, po wpatrzeniu się, zauważył:
— Nawet zdaje się, że ta młoda osóbka podobna do córki Franciszka I-go, Charlotty...
— A co! nie mówiłem? — zawołał Gołowin z wielkiem ożywieniem. — A ten barbarzyniec Mołczaninow opowiada, że to głowa Diany de Poitiers. — Skąd tu Diana de Poitiers?!
Zwrócił się z wielkim ukłonem do Sworskiego:
— Teraz widzę, z jakim „amatorem“ mam do czynienia. Ja to wynalazłem po długich namysłach, a pan odrazu.
— Miałem szczęście zgodzić się z panem.
W tem lepszej komitywie zwiedzono drugi salon, nazwany przez Gołowina „holenderskim“ dla przewagi w nim tej szkoły. Tam znowu, z pomocą Sworskiego określono bardzo ładny obraz, przedstawiający młodą kucharkę między drobiem i jarzynami, jako starą kopję — może replikę? — z obrazu Jana Vermeer’a, znajdującego się w domu Sixów w Amsterdamie. Gołowin zanotował w pugilaresie zdanie Sworskiego.
Znowu szkoła włoska zajmowała sporo miejsca, ale tu Hornostaj, czy jego przodkowie nabyli duże, lecz nudne płótna Caracci’ch, zajmujące całe ściany. Jednak i tu autentyczny Bernardino Luini pięknie reprezentował szkołę medjolańską, a obrazek rzekomo Rafaela zdefinjowany został niedawno jako dzieło jego ucznia, Perin del Vaga.
— Proszę sobie wyobrazić — objaśniał Hornostaj — że obrazek ten uchodził przez długie lata za wątpliwego Rafaela, gdy był w ręku poprzedniego posiadacza. Gdy ten umarł w późnym wieku, nabyłem obrazek od spadkobierców razem z dokumentem, stwierdzającym niezbicie, że to dzieło Perin del Vaga! Dawny właściciel wiedział o tem oczywiście, gdyż nabył obraz z tym samym dokumentem. Ale przez całe życie wolał zapewniać, że posiada dzieło Rafaela.
— To jest ludzkie — uśmiechnął się Sworski.
— Tak, ale i śmieszne — dodał Gołowin. — Przecie ta deseczka ma dużo większą wartość, gdyż się wie na pewno, kto ją malował. I Perin del Vaga jest bardzo rzadki, zwłaszcza u nas. A jeden przynajmniej fałszywy Rafael musi być koniecznie w każdej galerji, która się... nie szanuje. Tu na szczęście niema żadnego.
Lubował się w obrazku Sworski:
— Nawet ta „święta Rodzina“ nie wydaje się malowaną według szkicu Rafaela, jak obrazki z loggii watykańskich, więc dodaje coś do naszej poufnej znajomości ze skromnym del Vaga. Śliczny numer galerji.
— Bez wątpienia! — potwierdzał Gołowin.
W wysokim nastroju duchowym, w bratnim akordzie znawców sztuki wchodzili zwiedzający do gabinetu Hornostaja.
— Ach, Matejko! — zawołał Sworski, pociągnięty przez jaskrawą, czerwonozłotą plamę niewielkiego obrazu.
— Tak — zabrał głos Homostaj — biskup Szczepanowski, moralizujący Bolesława Śmiałego. Nie jest to pierwszorzędne dzieło Mistrza, ale powinno być w Kijowie. Bolesław zasiedział się i rozhulał w Kijowie.
— Z cyklu szkiców do dziejów Polski. Gdzieś to już widziałem. Czy nie na wielkiej wystawie we Lwowie? — rozpamiętywał Sworski.
— Był tam mój obraz.
Gołowin milczał. Aż Hornostaj poczuł się do obowiązku objaśnienia:
— Nasz przyjaciel nie jest wielkim zwolennikiem Matejki.
— Owszem — protestował Gołowin. — Uznaję ogromną siłę i wyrazistość. Postacie wykrojone z Grunwaldu — Kazanie Skargi. — — Ale, na mój gust — za wiele we wszystkiem polityki.
— Jabym to nazwał raczej patrjotyzmem — poprawił Sworski.
— Zgadzam się. Ale często patrjotyzm graniczy z partykularyzmem. Dzieło sztuki przesiąknięte takim pierwiastkiem może nawet bardziej się podobać jednym, ale dla innych być co najmniej... nieprzyjemne. Trudno Rosjaninowi kazać podziwiać „Batorego pod Pskowem“, albo „Iwana Groźnego“. A Niemcy znosić nie mogą „Grunwaldu“ i „Hołdu pruskiego“.
— To już nieodłączne od malarstwa historycznego — zaoponował Sworski. I wkraczamy w krytykę tematu. Po nad nią jest wysoka krytyka czysto artystyczna, którą właśnie od godziny uprawiamy.
Pomimo grzecznych ustępstw obustronnych, pewien chłód przewiał doskonałe porozumienie różnoplemiennych znawców sztuki. A że przegląd obrazów był skończony, trzej panowie usiedli w fotelach i zapalili papierosy. Rewiatycki ulotnił się już wcześniej pod pozorem pilnych zajęć w redakcji dziennika polskiego.
Minął powiew ożywczy artystycznej atmosfery; zapadali trzej mężczyźni w troski i niepokoje bieżące. Sworski jeszczeby gadał o malarstwie, o galerjach, które pobudzały w nim dawne, zastygłe dreszcze... Ale dwaj inni myśleli już zupełnie o czem innem. Piękne rysy Gołowina powlekły się surową, kościaną bladością; twarz Hornostaja powróciła do zwykłej dostojnej zgryźliwości. Nareszcie bąknął gospodarz domu:
— Masz wiadomości?
— Są; czytaj.
Gołowin wręczył telegram Homostajowi, który dobył binokle i uważnie przeczytał tekst.
— Nu i sława Bohu! — rzekł po rosyjsku.
Sworski wstał, aby się pożegnać. Hornostaj zwrócił się do Gołowina:
— Możemy przecie pokazać panu Sworskiemu?
— Naturalnie — odrzekł Gołowin z ostentacyjnym, chociaż niezbyt szczerym gestem.
Sworski przeczytał tekst rosyjski:
„On żyje, przez Boga strzeżony“.
Po uroczystości dwóch spojrzeń zmiarkował Sworski, że mowa tu o carze. Nie znalazł stosownej do wygłoszenia uwagi.
— Bo były bardzo niepokojące wiadomości nawet co do bezpieczeństwa życia Najwyższej Osoby — objaśnił Hornostaj.
— Wszystkiego można się spodziewać po takiej rewolucji — rzekł nareszcie Sworski.
Pożegnał się i wyszedł.

∗             ∗

Późnym wieczorem spotkał się z Celestynem we wspólnem mieszkaniu.
— No, jakże tam było u Hornostajów?
— Bardzo... pstrokato — zaczął Sworski. Nie żałuję, żem tam poszedł, bom dużo widział i słyszał. Ale były i zgrzyty.
Opowiedział o dziwnych manierach pani Hornostajowej i o jej fatalnej reputacji, o której powiadomił go Rewiatycki, jako o publicznej rzekomo tajemnicy, powtarzanej przez cały klub.
— Słyszałeś co o tem w klubie, Celestynie?
— Nigdy, jako żywo. — — Prawda, że mnie takich rzeczy nie opowiadają, bo mnie te osoby wcale nie obchodzą.
— Jednak może być w tem dużo prawdy. Wiesz, że niechętnie słucham plotek, ale ta jest... w stylu tego domu. Sposób zachowania się pani, która chwilami sprawia zupełnie wrażenie kokoty — ci przyjaciele Moskale w polskim salonie...
— Jakto? i teraz tam bywają?
— I dzisiaj. Było tam parę rosyjskich rodzin, których nie poznałem. A z jednym pięknym bojarem, hrabią Gołowinem, zawarłem komitywę. Zna się na malarstwie i razem z Hornostajem pokazywał mi obrazy.
— Piękny, mówisz, i przyjaciel? Może znowu specjalny przyjaciel tej wszetecznej hrabiny? — domyślał się Celestyn ze zgrozą.
— Tego nie wiem i wiedzieć nie chcę. Chodzi mi o styl ogólny salonu, który jest widocznie w estymie tutejszej polskiej kolonji, skoro tyle jej tam spotkałem. Otóż rozumiem i wybaczam pomieszanie rosyjskiego towarzystwa z polskiem za carskich czasów i w rosyjskiem mieście. Rozumiem, że teraz nie można się odrazu pozbyć tych niegdyś prawie koniecznych stosunków. Ale natura tych stosunków sprawia mi przykre upokorzenie. Tacy Hornostajowie mają wspólne z Rosjanami upodobania, ideały polityczne, prawie że wspólny patrjotyzm. Gołowin pokazał przy mnie Hornostajowi jakąś depeszę uspokajającą o losie cara. Ledwie że się obaj w mojej obecności za niego nie modlili!
— I tyś mnie chciał tam zaprowadzić, Tadeuszu?! Dziękuję za łaskę. Jabym ich tam... jabym im już... Byłby skandal!
— Więc dobrze, żeś nie poszedł. Ale nie przesadzajmy znowu. — Z każdego narodu odpada pewien procent na rzecz sąsiednich. — A Hornostajów... możemy nawet odstąpić bez rozdzierania szat.
Zasmucili się i zamilkli.
Ożywił się nagle Sworski:
— Zapomniałem ci opowiedzieć o epizodzie wesołym. Miałem dłuższą rozmowę z Hanką Łabuńską. Bardzo miła dziewczyna.
— Zauważyłem tamtego dnia na pikniku. Dobrze jej z oczu patrzy. Ale co ci po niej?
— Jakto: co mi po niej? — Czyż się rozmawia tylko z ludźmi, których się praktycznie potrzebuje? Jesteś dzisiaj w psim humorze, mój Celestynie.
— Ładny można mieć tu humor. Nic się nie robi — Polacy z jakiegoś obcego ciasta.
— Hanka jest z dobrego ciasta.
— Może? może? — ja już nic nie wiem.
— Będziemy może mieli coś dla niej do czynienia.
— Jakto? i ja także?
— Dowiemy się jutro. Odwiedzę jej rodziców, co się zresztą po wspólnej wyprawie za Dniepr należy ze względów towarzyskich.
— Już ty tam wiesz.


17.

Dążąc do mieszkania Łabuńskich, wskazanego mu przy ulicy niedalekiej od jego mieszkania, Sworski zadziwił się, gdy stwierdził, że mieszkał z Łabuńskimi w tej samej ogromnej posiadłości Ginsburga, złożonej z czterech domów, których fronty wychodziły na dwie równoległe ulice. Mógł więc, zamiast obchodzić trzem a ulicami, trafić do Łabuńskich przez wspólne, wielkie, nieforemne podwórze.
Mieszkanie było n ajęte i prowizorycznie urządzone. Otworzyła drzwi służąca. Sworski zameldował się do państwa Łabuńskich, ale w salonie przyjęła go sama Hanka.
— Rodziców moich niema w domu. Czy to pana odstrasza od pozostania? Mama pewno nadejdzie.
— Powiedziała mi pani wczoraj, że się mnie nie boi. A ja miałbym się bać pani?
— Więc doskonale. Herbata jest... na pokaz, że to dom familijny.
Służąca, widocznie uprzedzona o przybyciu gościa, wniosła natychmiast herbatę i ciastka. Pomimo że nalewanie herbaty posłużyło za naturalny wstęp do rozmowy, Hanka utraciła trochę kurażu wobec niezwykłości tej niewinnej, a przecież umówionej schadzki. Ale przymrużenie oczu, niejaka bezcelowość ruchów i uśmiechów dodawały jej tylko wdzięku. Sworski zrozumiał, że sam musi zacząć o temacie kapitalnym.
— Mamy ciągnąć dalej wczorajszą rozmowę? nieprawdaż?
— Tak... jeżeli pan łaskaw. Pomyślałam dzisiaj, żem może niestosownie wczoraj tak pana napadła z mojemi zapytaniami.
— Przecie pani nie żartowała? — nie mówiła byle coś powiedzieć?
— Gdzież tam!
— Więc postąpiła pani bardzo stosownie, bo mnie losy Bronka Linowskiego bardzo interesują, a straciłem o nim powiadomienia oddawna. Niechże się dowiem najprzód, co pani wie o nim z ostatnich miesięcy?
— Jest w pierwszym pułku ułanów polskich. Bił się bardzo dzielnie pod Krechowcami. Ale potem... nic nie wiem.
— Więc jest zapewne w tym samym pułku, a ponieważ od szarży Krechowieckiej upłynęło niewiele czasu i o nowych utarczkach nie słychać, zatem nic się chyba nie zmieniło.
— Tak, ale jabym chciała... czy ja wiem?
— Proszę mówić zupełnie otwarcie. Ma pani we mnie zaufanego słuchacza.
— No, więc powiem poprostu: chciałam mówić o nim z panem, skoro widzę, że go pan lubi.
— To najłatwiejsze — odrzekł Sworski, przygryzając wąsa, aby utrzymać powagę. — Powiem zatem pani o mojej z nim przygodzie na samym początku wojny.
— To właśnie! to mi pan obiecał!
— Zapisałem się w pierwszym miesiącu wojny do lotnego oddziału polskiego Czerwonego Krzyża przy armji rosyjskiej i jeździłem parę razy na pobojowiska. Linowski był wówczas w oddziałach ochotniczych polskich, działających przy armji austrjackiej. — Pani wie naturalnie, że to trzeba ukrywać z wielu względów?
— Wiem. Należał do przeciwnego obozu.
— Więc było to po jednej z tych utarczek około Kielc, podobniej szych raczej do manewrów, w których po stronie austrjackiej brały udział legjony. Jednak byli po obu stronach zabici i ranni, a pomiędzy rannymi znalazł się i Linowski.
— Był ranny?! nie wiedziałam o tem!
— Bardzo mało kto o tem wie; odsłaniam pani rzeczy, których do czasu nie powinno się rozgłaszać. Linowski wyleczył się szybko z rany, którą otrzymał w nogę. Ale nie w tem było główne niebezpieczeństwo. Leżał na pobojowisku przyciśnięty przez konia, którego pod nim zabito.
Hanka usiłowała energicznemi skurczami twarzy opanować łzy, które zaszkliły się jej w oczach. Sworski opowiadał dalej:
— Gdyby go wtedy znaleźli sanitarjusze rosyjscy i gdyby ustalono, że walczył przeciw arm ji rosyjskiej, będąc rosyjskim poddanym, kto wie, coby się z nim stało.
— Mój Boże! — załamała ręce Hanka.
— Wtedy zaszło wydarzenie, które w legendzie późniejszej nazywają cudem. Bronka Linowskiego podniosłem ja z moim przyjacielem Celestynem Łubą — i to w lesie, bez innych świadków, tak że mogliśmy go ukryć i przewieźć do domu jego rodziców.
Hanka nie mogła już wstrzymać łez — otarła je — i obie dłonie wyciągnęła do Tadeusza w niemej podzięce.
— Widzę, że panią mocno zajmuje ten młodzieniec. Nie dziwię się. Jest to piękny rycerz i piękna dusza polska. Przebijał się do wyzwolenia Polski manowcami, jak wielu innych; teraz stanął na właściwej drodze.
Hanka, nieco uspokojona, wyrywała się myślą do szczegółów tam tej przygody, o której dopiero co dowiedziała się.
— Ten pan Łuba, którego razem z panem poznałam? Więc to on z panem?
— Ten sam. — Od owego dnia zawarliśmy między sobą przyjaźń — no i z Linowskim, jak sądzę.
— Jakie to dziwne, panie! Nawet na tym tarasie za Dnieprem: ja chciałam dowiedzieć się czegoś o Bronku od pana Rewiatyckiego, a tu siedzieli obok dwaj panowie, którzy dużo więcej o tem wiedzą — i przyjaciele!
Po krótkim namyśle ogłosiła odważnie:
— Jabym bardzo chciała być z panem w wielkiej przyjaźni.
— Nic łatwiejszego — odrzekł Sworski, ściskając ją za rękę — ja już bez tej miłej propozycji pozwoliłem sobie czuć dla pani szczerą przyjaźń.
— A chciałabym też bliżej poznać pana Łubę, skoro to przyjaciel pana i Bronka.
— Przyprowadzę go pani kiedyś. Niestworzony on do salonów, ale...
— Prawda! nie rozmawiał wtedy z żadną panią, tylko bez ustanku z księciem Radziwiłłem.
— Proszę go nie sądzić z paru pozorów. Serdeczny człowiek i niechybny m a instynkt w rozpoznawaniu ludzi cennych od marnych. Jednych kocha, drugich nienawidzi. Ma też swe uprzedzenia i kaprysy. Ale doskonały materjal na przyjaciela, wiemy i ofiarny.
— Więc obaj panowie znaleźliście go pod zabitym koniem — no i co? — Właściwie nie myśmy go podnieśli z pola bitwy. Podniósł go, przyniósł na ręku i mnie oddał Ktoś wielce czcigodny i polecił mojej opiece. Tem bardziej poczułem się do obowiązku zajęcia się młodym Linowskim.
— A tego Kogoś, który go podniósł, niema tutaj?
— Zdaje się, że oddawna tu nie bywał.
Hanka spojrzała na Tadeusza ze zdziwieniem, gdyż zauważyła zmianę jego głosu. Sworski zboczył niebawem od rozmowy o „Starym Przeorze“ do wywiadu, o który mu chodziło:
— Chciałem zapytać, czy pani dawno zna Bronka Linowskiego?
— Jest to daleki nasz krewny. Przed samą wojną spotkałam go w Krakowie, gdzie byłam z rodzicami. Miałam wtedy szesnaście lat i byłam bardzo wesoła. A on był już w uniwersytecie i patrzył na mnie zgóry, z pod tych brwi cienistych. — — Zdawało mu się, że jestem dzieckiem. Bawiliśmy się jednak dobrze na jednym wieczorku; potem był u nas w Grand-hotelu. Potem... nie widziałam go na oczy... chyba przez trzy lata. Przez jakieś listy doszła wiadomość do mamy, że Bronek był w legjonach, ale się wycofał. Tylko moja siostra i parę kuzynek, gdy wspominały mi o nim, mówiły: twój narzeczony. — Gdzież tam! nie jesteśmy wcale narzeczeni!
Nie mogła Hanka powstrzymać krótkiego westchnienia, które pokryła dalszym śpiesznym szczebiotem:
— Dopiero gdy się zjawił niespodzianie w naszych stronach w tym roku, zaraz po wybuchu rewolucji, widziałam go. W cywilnem ubraniu prześliznął się jakoś przez front, z Galicji aż pod Żytomierz. Tam leżą majątki moich rodziców i często bywamy w samym Żytomierzu.
— I wtedy, w Żytomierzu, nie doszło między panią, a Bronkiem do żadnych porozumień? — Daruje pani, ale muszę wszystko wiedzieć... jako przyjaciel.
— Ach, nie... — broniła się Hanka niestanowczo — mówiliśmy o przeszłości, o Krakowie... Opowiadał mi także, jak się przedostał przez front. Nie było to łatwe, ani bezpieczne. — — Dobrze się gadało.
— I pogada się wyraźniej... po wojnie? — zapytał Sworski.
— Może być — — ale wszystko jest w zawieszeniu. Bronek nic nie mówił o przyszłości, ani ze mną, ani z rodzicami. — Może on tak sobie... zabawia się zawracaniem w głowach pannom?
— Nie sądzę. Zetknęliśmy się wprawdzie bliżej tylko w atmosferze wojennej: przy mobilizacji i na tem pobojowisku. Ale widziałem go i w towarzystwie kobiet — nie zauważyłem, aby się wdzięczył do nich.
— Zato wszystkie są w nim mocno zadurzone. Znam takie trzy... cztery.
Tego już Sworski nie pragnął zbadać szczegółowo; przeszedł do zreasumowania rozmowy:
— Mniej więcej już rozumiem, jak się rzecz ma. Teraz pani chciałaby mieć o Linowskim świeże powiadomienia? — może dostać list od niego? może go zobaczyć?
W miarę jak mówił, Hanka okazała wyraziście trzy stopnie rosnącego zapału:
— Tak — tak! — tak!! — panie Sworski. Ale ja sama nie potrafię.
— Czyli, że pani woła mnie na pomoc?
— Ach: wołam! — proszę, bardzo nieśmiało proszę.
— Spróbujemy z Celestynem Łubą. Łatwiej nam będzie, niż pani, dostać ścisłe o nim informacje i wymienić parę listów. Chociaż przy rosnącym ciągle rozstroju dróg żelaznych i poczty?... W każdym razie spróbujemy.
Powstał i podał rękę Hance:
— A teraz, ponieważ mama nie nadchodzi, wypada już odejść.
Panna Łabuńska nie protestowała, choć radaby bardzo przedłużyć zajmującą rozmowę. Ale mimowolnie poddawała się komendzie Sworskiego. On musi wiedzieć, co trzeba. Rzekła więc tylko:
— Kiedyż znowu pana zobaczę?
— Znajdziemy sposobność, tem bardziej, że mieszkamy prawie w tym samym domu.
— Jakto?
— Ja mieszkam od strony Dniepru, a pani od strony przeciwnej — ale mamy wspólne podwórze.
— Nadzwyczajne! Posiadłość Ginsburga jest tak ogromna, że ciągle odkrywam tu znajomych.
— Rzeczywiście. Mieszka tu podobno półtora tysiąca ludzi; wychodzi się trzema wyjściami na dwie ulice — można się i przez rok nie spotkać. — — Ale można się i spotkać, gdy kto chce.
— Z pewnością. Ja naprzyklad wychodzę prawie co rano, o dziewiątej, na ten skwer w kącie podwórza. Pachną tam kwiaty.
— Spróbuję i ja tam się znaleźć którego poranka, aby powąchać kwiaty, szczególniej jeżeli będę wiedział co nowego... o naszej sprawie. Czy widać skwer z tutejszych okien?
— Widać go właśnie z mojego pokoju.
— Ja go też od siebie mogę zobaczyć. Więc gdy będę miał coś do powiedzenia pani, zejdę rano o dziewiątej na skwer.
— Doskonale! — zawołała H anka zapalczywie, ale wnet przyszła jej do głowy wątpliwość: Przecie niema w tem nic złego?
— Gdyby było co złego — odrzekł Sworski — nie poddawałbym pani tej myśli.
— Więc jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję i do miłego widzenia.
Tadeusz przeszedł tym razem przez podwórze i w parę minut znalazł się w swojem mieszkaniu. Poszedł do pokoju Celestyna, który na melancholję zażywał czytania jakiejś książki.
— Co to jest? — — po rosyjsku?
— Dzieła Szczedrina-Sałtykowa. Polskiej książki nie mogłem dostać — — gazet tutejszych już nie znoszę: kroniki ze szpitala obłąkanych, pisane też przez warjatów. — — A ten bestja Szczedrin! Chyba nikt z Polaków tak nie zbabrał Rosji, jak ten genjalny kpiarz i rodowity Moskal. Ciekawym, czy dzisiejsza Rosja znajdzie między swoimi takich artystów-katów, jak Szczedrin?
— Wątpię, aby znalazła — odrzekł Sworski — bo rzeczy dzisiejsze są nie do śmiechu — są ponad śmiech.
Zamyślił się na chwilę i wkrótce machnął ręką:
— Co nam po tej akademji? — Wracam od Łabuńskich.
— A co nam po Łabuńskich? — odciął się Celestyn.
— Zaraz zobaczysz. Najprzód Łabuńscy mieszkają o tu — patrz — z tamtej strony podwórza.
— Doprawdy? — odrzekł Celestyn obojętnie.
— Następnie: nie było ich w domu, ale przyjęła mnie sama Hanka — dała mi herbaty — rozmawiałem z nią długo.
— Ho, ho...
— Co ma znaczyć to hukanie?
— No... nic. To już drugi raz. Bardzo ci winszuję.
— Fatalnie spudłowałeś, Celestynie. Bo Hanka kocha się właśnie w Bronku Linowskim.
— W Linowskim?! Gdzie Rzym, gdzie Krym? — — w naszym Bronku Linowskim?!
— W tym samym. A jest on dzisiaj oficerem w pierwszym pułku ułanów, tym z pod Krechowców. — — Odłóż więc Szczedrina i słuchaj.
— Odkładam. — Co ty mówisz?!


18.

Potworna Kosiarka Wojny po trzech latach żarłocznej kośby w Rosji, zdawała się przechodzić w stan bezwładu. Warczały jeszcze skołatane przyrządy, zgrzytały rdzawe kosy, ale coraz mniej groźnie, coraz leniwiej, aż Maszyna Śmierci stanęła jako nienawistny grat, wystawiony na pośmiewisko tchórzów. Dojrzał pierwszy owoc Rewolucji, urządzonej przez zdradzieckie siły obce. Sołdat stawał się nadprawnionym obywatelem komuny, kontrolerem swoich dowódców, zwierzęciem niemożliwem do oprzągnięcia w chomąto. Ideowe cele wojny popadły w poniewierkę. Na licho się zdało bronić granic Państwa i tak zwanego honoru armji, gdy proletarjaty obu wielkich krajów bliskie są już bratniego uścisku? Wczorajszy wróg, Niemiec pomimo jawnego militaryzmu i nietajonej zaborczości ziemi i płodów jej, stawał się dla żołdaka moskiewskiego, a zwłaszcza dla sołdackiego deputata — człowiekiem obojętnym. Niech lezie, gdzie mu potrzeba, niech bierze jeszcze — wytrzymamy — byle nam dał co najrychlej „demokratyczny pokój“. Trzeba przespać po tylu znużeniach — trzeba pohulać po tylu prywacjach. Dzisiaj wolno!
Nic nie stało na przeszkodzie skrajnemu upodleniu tłuszczy, rozwiązanej jednym zamachem z więzów społecznych. „Kontrrewolucja“, którą zaczęli śledzić i tępić wielmożni przedsiębiorcy przewrotu, była tak nikła, że ledwie dostrzegalna. Zwłaszcza w armji. Pojedyncze zaledwie szlachetne jednostki dały wyraz swemu oburzeniu — jakiś admirał Kołczak — generał Korniłow — ataman Kaledin. — Ale żadna większa jednostka bojowa, żaden pułk, chociażby gwardji cara, lub kawalerów św. Jerzego — nie zaświadczyły czynem swego gniewu, lub rozpaczy. Niezmierna, uzbrojona Rosja słała się dobrowolnie pod stopy Niemców, swych zdrajców wewnętrznych i Żydów przebranych za obrońców rosyjskiej Wolności.
Tak szybki rozkład armji, występujący najjaskrawiej na tle ogólnej zgnilizny, rzucał się w oczy Polaków emigrantów, zabłąkanych do Rosji i budził w nich już nie polityczne tylko, lecz fizjologiczne wstręty, poprostu wstyd za rodzaj ludzki, dający okaz takiego upadku. Dla sprawy polskiej upadek Rosji miał narazie niektóre pożytki — bo na pozorne tryumfy Niemców znajdzie się może jeszcze rada w zwycięstwie Sprzymierzonych na Zachodzie? — Ale przymusowa do czasu wegetacja pośród bezeceństwa, pośród trupiego swędu rosyjskiej rewolucji stawała się fizycznie nieznośną.
Jednak do końca lata Kijów leżał jeszcze na uboczu od głównych ośrodków choroby — Petersburga i Moskwy. O postępach rewolucji dochodziły tu późne echa, a symptomaty zakaźne były jeszcze słabe i znośne. I lato dopisywało pogodą odżywczą.
Sworski i Łuba, aby oderwać myśli od ponurych zagadek, na które dopiero przyszłość dać mogła jaśniejszą odpowiedź, włóczyli się po mieście. Zniechęceni do współpracownictwa w paru dziennikach polskich, z których jeden drzemał niespokojnie, jak oni, drugi zaś gonił w piętkę i zaczynał lepić dziecinną Polskę z obietnic niemieckich — dwaj sumienni Polacy woleli przyglądać się historji bieżącej na świeżem powietrzni i rozmawiać z ludźmi, jakich zdarzało się spotkać. Nawet Celestyn dał się namówić do wykonania pewnych przyzwoitości towarzyskich: był z wizytą u Łabuńskich i rozmawiał już parę razy z Hanką w ogródku podwórzowym.
Obaj nie omieszkali napisać do Bronka Linowskiego, adresując listy do sztabu formującego się korpusu polskiego w Mińsku. Po paru tygodniach nadeszła odpowiedź obszerna i serdeczna. Na zapytanie, czy nie przyjedzie do Kijowa, odpowiadał Linowski, że nie przewiduje możliwości w najbliższym czasie, gdyż bardzo zajęty jest przy formowaniu korpusu. O tworzeniu armji polskiej po tej stronie frontu pisał z wielkim zapałem.
Zapalili się błyskawicznie obaj emigranci spragnieni jakiegoś wyraźnie pożytecznego zajęcia.
— Żeśmy też nie pomyśleli o wojsku, Celestynie! Przecież w rozpadającej się armji rosyjskiej jest kilkaset tysięcy Polaków! Polaków oburzonych zapewne na bezeceństwa teraźniejsze i pozbawionych możności powrotu do domów! — I słyszymy już nie pierwszy raz o formowaniu polskiego korpusu przez Dowbora-Muśnickiego, jednego z najtęższych generałów Polaków w armji rosyjskiej. Nawet na Ukrainie coś podobnego miało się rozpocząć. — — Trzeba było listu tego młodzika, aby nam o tem przypomnieć!
Celestyn gładził już brodę frenetycznie:
— Dobrze... a jakżeż to my? — — chyba do piechoty?
— Daj sobie pokój, Celestynie. Młodszy jesteś ode mnie, ale obaj nie potrafimy być naraz żołnierzami. Tu się tworzą pułki z żołnierzy już wyszkolonych, już ostrzelanych, których tłumy naszych są po przestrzeniach Rosji. Nasza akcja może być tylko pomocnicza: propaganda i zbieranie pieniędzy.
— I to coś — bąknął Celestyn, ostudzony.
— To wszystko, mój drogi. Materjał wojskowy jest, gotowy i niezawodny. Żaden Polak nie będzie się długo namyślał, czy ma pójść ze złajdaczonej obcej kupy żołnierstwa do polskiego pułku. Tam już, w Mińszczyźnie, robota rozpoczęta. Jak donosi nam Linowski, są pozwolenia rządu: ministra wojny Kierenskiego.
— To Kierenskij jest już ministrem wojny? — zadziwił się Łuba.
— Oddawna. — Nie czytujesz gazet?
— Pominąłem... ale od dzisiaj...
— I Korniłow popiera tę sprawę, naczelny wódz obecny. A Korniłow to nie byle kto — jeden, który może jeszcze przyprowadzić część armji do porządku i ratować jako tako sytuację.
— Więc nowe wojsko polskie ma z Korniłowem ratować sytuację Rosji? — zapytał Celestyn.
— To się zbiega tymczasem z zadaniem głównem — odrzekł Tadeusz — trzebaż walczyć skuteczniej z Niemcem.
Zamyślił się na chwilę Sworski, potem rzekł:
— Przedewszystkiem zbadajmy, jaki jest stan sprawy tam, w Mińszczyźnie, i tutaj, gdzie możemy być osobiście czynni. Jaki zakres koncesji rządu? Jaki stan umysłów Polaków krajowych?
— Słusznie.
— Idźmy zaraz na wywiady.
— Idźmy — potwierdził Sworski — i każdy w swoją stronę. Ja znam więcej „żubrów“, jak ich nazywasz, i ludzi, mieniących się konserwatystami. Ty idź do „Ogniwa“, gdzie więcej masz znajomych, i gdzie zagląda też lewica.

∗             ∗

Po paru dniach Sworski wiedział już mniej więcej dokładnie, jak stoi sprawa formacji. Słyszał już uprzednio o odbytym jeszcze w maju Zjeździe przedstawicieli wojskowych Polaków, w Petersburgu, o wielce niesmacznych na tym zjeździe swarach i o utworzeniu wówczas Naczelnego polskiego wojskowego Komitetu Wykonawczego, zwanego w skróceniu „Naczpolem“. — O działalności Naczpolu nie mógł i obecnie — w końcu sierpnia — zebrać powiadomień. Natomiast wiadomości z Mińszczyzny donosiły o szybkiej i celowej akcji generała Dowbora, który wykrawał gorliwie z gnijącego cielska armji rosyjskiej cząstki polskie, jednostki i całe oddziały, poddawał je skrupulatnej analizie i kwarantannie, przyjmował tylko zdatne i zdrowe; dochodził już do 30.000 gotowego do boju żołnierza. Był mianowany przez władze rosyjskie dowódcą wszystkich formacyj polskich.
Kiełkowała też inna formacja podobna, niby Dowborowi podległa, lecz z powodu oddalenia terenu niezależna — w okolicach Kaniowa, którą prowadził zdolny generał de Hoenning-Miehaelis. Te usiłowania, bliższe dużo Kijowa, mogły być skutecznie poparte przez Polaków licznie zgromadzonych w grodzie naddnieprzańskim. A te właśnie postępowały bardzo ciężko.
Sworski odnalazł już w Kijowie grupę cywilną, która starała się dostarczyć funduszów funkcjonującej anemicznie na Ukrainie formacji tak zwanego „II-go korpusu“. Przewodniczący grupy przyjął Sworskiego z otwartemi rękami:
— Gdyby się panu udało nakłonić tutejszych bogaczy do sypnięcia gotówką na cel tak wyraźnie zbawienny, zasłużyłby się pan wiekopomnie Ojczyźnie.
Z rozmowy wyrozumiał Sworski, że oprócz pierwszych jakichś sum bezimiennie ofiarowanych i zaledwie na stworzenie kadrów wystarczających, nie było tu wogóle żadnych zapewnionych funduszów; że trzeba zatem pobudzić do wielkich prywatnych składek, poprostu — wyżebrać fundusze. Nie miał tu ani tylu znajomych, ani dostatecznego posłuchu, aby osiągnąć wielkie wyniki. Nawoływanie zaś słowem drukowanem było niepodobieństwem, gdyż rzecz całą wypadało prowadzić jak najciszej ze względu na rozbudzony już ruch niepodległościowy ukraiński. Przywódcy tego ruchu patrzyli krzywo na pierwsze poniki armji polskiej w ziemiach małoruskich, a gdyby się te formacje rozrosły, Ukraińcy przeciwstawiliby się im stanowczo. Trzeba było zatem żebrać po domach i po lokalach polskich. Niezbyt się to uśmiechało Sworskiemu, ale obiecał spróbować.
Tymczasem Łuba biegał z właściwą sobie zapalczywością i przesiadywał w klubie polskim do późnej nocy, poczem w stawał też późno. Sworski nie mógł się z nim rozmówić aż na któryś dzień po powzięciu wspólnego zamiaru. Celestyn był podniecony ale nie radosny. Tadeusz zaczął mówić o powiadomieniach rzeczowych, które zebrał. Celestyn zebrał mniej więcej te same, ale posunął się dalej i rozmawiał o akcji pomocniczej dla armji, był nawet obecny przy szerokiej dyskusji nad tą sprawą.
— Jakże to było? — gadaj!
— Było i jest marnie. Najprzód dowiedziałem się, kto, co i jak. — — Zbierał już ten i ów — trafiałem zwykle na wyciśniętych. I naprawdę z kogo tam wycisnąć? Klub pełny uchodźców z Polski, takich, jak my — chudziaki! Zapału do sprawy, wyznać muszę — mało. Nie rozumieją — bredzą, jak na mękach. Ktoś tam, jeżeli ma w kieszeni „kierenkę“, rzuci jak z łaski. Kto ma carskie ruble, nie popuści. Szkoda fatygi. — Powiem ci, com głównie zyskał: poznałem bardzo dziwny gatunek Polaków.
— W klubie?
— W lokalu klubowym. Była tam w zamkniętej sali narada polityczna. Znajomi puścili mnie — słuchałem. Sejm, mówię ci, parlament! Ale mnóstwo takich... niewiadomych. Dopytać się nie mogłem, skąd ich przyniosło, tylko tyle, że z lewicy. Dlaczego nie? — posłucham. Jeden wychwalał ogromnie zdobycze rewolucji rosyjskiej. — Zdobycze? — myślę — wyraz przedwczesny. Ale niech się wygada. — Skończył. Włazi drugi na estradę choleryk, napastliwy srodze na narodową demokrację; ona. według niego, chce powrotu cara, żandarmów i ustroju kapitalistycznego. Przewodniczący zwrócił mu uwagę, że zebraliśmy się nie na partyjne swary, lecz na zjednoczenie stronnictw dla wspólnej sprawy. Tum się dopiero dowiedział o tem. Zaczął zatem ktoś rozsądniejszy wywodzić, jaka byłaby podstawa współdziałania stronnictw polskich na obczyźnie. No i dogadał się do sprawy formowania wojska.
— Tutaj dobyłeś wielkiego głosu...? — wtrącił Sworski.
— Nie. Inni byli nadto głośni. Zaczęli się brać za łby. I ten od zdobyczy rewolucji rosyjskiej — i ten specjalny wróg narodowej demokracji — cała, jak zmiarkowałem, lewica — przeciw tworzeniu wojska polskiego w Rosji! Dlaczego? — bo musimy zawrzeć natychmiast „demokratyczny pokój“ — i jeszcze dlaczego? — zgadnij.
— Nie zgaduję.
— Bo mamy już rząd w Warszawie: Radę Regencyjną i jej musimy zapytać o pozwolenie na formowanie wojska. Mamy też w Moskwie męża zaufania warszawskiej Rady, pana Lednickiego. Ten się dopiero namyśla, czy dopuszczalne to jest ze stanowiska prawno-państwowego. — — Jednem słowem: gdzież tu lewicowa konsekwencja? Mamy być pod komendą haseł Rewolucji i razem Rady Regencyjnej, złożonej z wybitnych „burżujów“, ustanowionej przez militarystyczne Prusy? — No, powiedz!
Sworski pozbył się odrazu uśmiechu i odpowiedział:
— Jest tu lewicowa konsekwencja — bo taka też to i lewica polska! Pachołkowie niemieccy! Niemcom potrzebny pokój, a bardzo niemiłe wojsko polskie, od nich niezależne.
— Racja! — zawołał Celestyn.
— Ale obrzydliwa racja! — dodał Tadeusz.

∗             ∗

Iskra zapału do tworzenia wojska, która obiegła polską kolonję w Kijowie, przeszyła też serce Hanki Łabuńskiej mocno sympatycznym dreszczem. Dreszcz ten nie udzielił się jej od ideowych rozumowań, ale bezpośrednio od dotknięcia listu Bronka Linowskiego. Nazajutrz po nadejściu listu, ujrzawszy o 9-ej rano na skwerze podwórzowym Sworskiego w pozie wyczekującej, zbiegła do niego, pochłonęła radosną wieść i wyprosiła sobie pismo do przestudjowania — do następnego poranka. Piękna to była zabawa z tym listem ukrytym w staniku, dotykającym bijącego serca, to znów czytanym ukradkiem, z przerwami aż dopiero przewertowanym najdokładniej przed nocą, w sypialnym pokoju, gdzie już trzeba było podzielić się tajemnicą ze starszą siostrą, Tereską, towarzyszką sypialni. Zresztą list był bardzo niewinny, nie do niej pisany, nie wspominał nawet o niej. Ale pisany jego ręką, zawierał jego myśli i zapały, skreślone wymownie.
Długo szukała Hanka, jakby dać znać Bronkowi o wspólności myśli, o wyrywaniu się całej jej istoty do porozumienia. Wyjawić mu swe uczucie wymarzone, a przecież we krwi i mózgu istniejące? Napisać do niego? — — Na to panna ze starożytnego pod każdym względem domu nie odważy się. Zaczepić go jakim zgrabnym żartem? To dobre z innym, z jakimś powabnym lekkoduchem, ale nie z Bronkiem, tym poważnym już przez czyny oficerem polskim. — — Wyznać jeszcze więcej, niż dotychczas, Sworskiemu, albo temu poczciwemu Łubie i prosić którego z nich, aby się koniecznie postarał sprowadzić Bronka do Kijowa pod jakimkolwiek pozorem? — — to obrażało jej dumę dziewiczą, z której już i tak poczyniła ustępstwa w rozmowach ze Sworskim. A przytem — mogłaby poprostu znudzić swych nowych przyjaciół; żaden mężczyzna nie ma szczerego zapału do bezinteresownego pośredniczenia w cudzych sprawach miłosnych.
Powędrowała więc myślą w innym kierunku. Jakby to pomóc Bronkowi w jego ideowych zamiarach, a zatem dzisiaj w tej formacji wojska, o której pisze z takim zapałem? — Kobieta — i to dziewczynka niepełnoletnia — czynnie formować wojska nie będzie — przyczynić się tylko może przez wyjednanie jakichś na ten cel ofiar pieniężnych. — — Ale kwestować przecie sama nie będzie? — — chyba na zabawie dobroczynnej? — — Kto teraz takie urządza? — Pozostaje wyprosić jakąś znaczną ofiarę u rodziców.
I w tym kierunku natrafiała na duże wątpliwości. Matka dałaby się przekonać, ale zdaje się, że ona nie zarządza większemi sumami, które leżą w bankach? — — A ojciec? — nigdy z nim o podobnych rzeczach nie mówiła, jednak powątpiewała, czy ojciec na ten cel potrafi sypnąć.
Więc ona sama da — nie pieniądze, bo ich nie posiada, ale co ma najpiękniejszego ze swych panieńskich skarbów — pierścionek, który otrzymała z testamentowego zapisu babki. Nawet tego pierścionka nie nosi, bo wygląda na zaręczynowy. R ubin otoczony brylancikami w ślicznej starej oprawie — ładny klejnocik, ale i cel piękny. — Odda pierścionek na wojsko!
Skoro powzięła ten zamiar późno w nocy, uczyniło się jej ciepło w sercu; pokochała zaraz gorąco wojsko polskie.
Nazajutrz o 9-ej rano była w ogródku podwórzowym, gdzie niebawem zjawił się i Sworski. Hanka miała minkę misterną, nieco zakłopotaną.
— Mam do oddania list i jeszcze coś... drobną ofiarę na wojsko. Czy może pan wejść kawałek na nasze schody, bo tu na powietrzu? — tu ktoś przechodzi, tam patrzą przez okno...
Tadeusz zgodził się naturalnie, a gdy już byli na pustych schodach, Hanka zatrzymała się, oddała list i pudełeczko, które Tadeusz otworzył.
— To na formację wojska? — zadziwił się — czyjaż to ofiara?
— Moja własna.
— Ależ to bardzo piękny pierścionek!
— Po mojej babce, mnie osobiście zapisany.
— Nie szkoda pani?
— Pan to mówi?! — przecie pan tem się zajmuje?
— No tak... bardzo podziwiam... I cóż ja mam z tem zrobić?
— Musi pan przecie wiedzieć, jak to posłać do Mińska?
— Do Mińska?! — Ja zbieram, a raczej dopiero zbierać będę na formacje pod Kaniowem.
— A nie! stanowczo nie! — zawołała Hanka — to musi pójść na pierwszy korpus, do Mińska.
Zarumieniła się mocno, a z oczu jej tryskała żałość i obawa, że jej piękny plan może nie udać się.
Tadeusz łatwo wyczytał to wszystko i odgadł serdeczny zamiar panienki. Zaczął więc mówić jak najłagodniej:
— Może da się to wykonać — ale wątpię, aby tam przyjmowano dary w przedmiotach. — — Generał Dowbor ma podobno subsidia rządowe, na których poprzestaje.
— Czy można odmawiać? — Jakże ja inaczej się przyczynię do formacji... tamtego wojska? — mówiła Hanka, na dobre rozżalona.
— A pani bardzo chce się przyczynić? — pytał Tadeusz z dobrym uśmiechem.
— Naturalnie, że chcę — — mówił mi pan przecie, że to doskonały projekt — i tak samo Bronek...
— Trzeba zatem napisać do Bronka Dmowskiego z zapytaniem. Niech pani napisze.
— Czy ja mogę? — nigdy do niego nie pisałam.
— Tu już pani musi sama rozstrzygać.
Hanka wahała się, niezupełnie zadowolona z obrotu, jaki brała sprawa. Błysł w jej oczach inny pomysł:
— Możeby napisał ktoś urzędowo, że złożony został taki podarek na formowanie I-go korpusu.
— Napisać do kogo? — spytał Tadeusz.
— Do Bronka — i jemu posłać pierścionek.
— Nie, pani; co nie będzie postępowanie normalne. Takie rzeczy, jak składki na wojsko, pokwitowania i tym podobne, trzeba urządzać po męsku. Najprzód trzeba się dowiedzieć, czy dar może być przyjęty, a potem oddać go w ręce tych, którzy są do przyjmowania ofiar ustanowieni.
— Ale pan weźmie teraz ode mnie ten pierścionek? — zapytała Hanka z lękiem w głosie.
— Muszę również powstrzymać zbytni pośpiech. Pierścionek najlepiej przechowa się u pani, jak dotychczas. A skoro się dowiemy, jaki można z niego zrobić użytek... wymyślimy sposób.
Z widocznem nadąsaniem włożyła Hanka pudełeczko do podręcznej torebki. Sworski chciał ją lepiej usposobić i dodał:
— Proszę wierzyć, że bardzo cenię pobudki pani do tego daru. Z takich uczuć zbudujemy nietylko wojsko, ale i całą Polskę.
— Wy budować będziecie, mężczyźni — odrzekła żywo Hanka. — Nam, kobietom, nic nie wolno.
Pomimo chwilowy niedostrój zapałów, komitywa Sworskiego z panną Łabuńską pozostała niezachwianą.


19.

Sworski znalazł się znowu we wspaniałym gabinecie hrabiego Homostaja, pomimo że to wnętrze obrzydło mu w pamięci z powodu niedawnego wspomnienia. Tu, po przeglądzie zajmującej galerji obrazów, zasiadł z Hornostajem i Gołowinem i w oświetleniu paru jaskrawych zdań przejrzał, z kim ma do czynienia: z bardzo uprzejmymi, ale jak obcymi ludźmi! Zmusił się jednak dzisiaj do powrotu w te progi. Hornostaj należał do najbogatszych ziemian miejscowych i był przecie Polakiem, a Sworski z poczucia obowiązku obywatelskiego podjął się ciężkiej misji kwestowania na wojsko polskie.
Przełożył już w zwięzłych i celowych wyrazach patrjotyczną konieczność korzystania z okazji dziejowej. Pół miljona Polaków grzęznie w bagnach zdezorganizowanej armji rosyjskiej, bez możliwości powrotu do kraju. Możeby wypadało im pomóc? A głównie to: ponieważ z chaosu wyłoni się niezawodnie Polska niepodległa, musi Ona mieć swą armję, której tworzenie zajmie dużo czasu. — Dlaczegoby nie zacząć od dzisiaj, skoro warunki są tak sprzyjające na ziemiach kresowych dawnej Rzeczypospolitej, gdzie właściwie nie panuje dzisiaj nikt, a każdy, kto zapragnie, chwyta władzę i szkicuje szerokie plany według swego upodobania. Przecie powstaje już wolna Ukraina, a rząd rosyjski, niby tu uprawniony, nie śmie temu przeszkadzać. Na tworzenie zaś wojska polskiego są pozwolenia urzędowe — od wszechwładnego Kiereńskiego, od naczelnego wodza Korniłowa.
Homostaj, ciągle uprzejmy, słuchał uważnie, lecz wyrażał niektóre powątpiewania:
— Nie jestem specjalistą prawnikiem. Jednak według moich pojęć o prawie państwowem sądziłbym, że wojsko może być tworzone jedynie przez władzę państwową na obronę tegoż państwa, jako brachium militare. Jeżeli zatem Rosja chce tworzyć polski korpus, czy całą armję, to chyba dla swoich, rosyjskich celów. Jeżeli zaś my mamy tworzyć wojsko dla naszych specjalnie potrzeb, to musi dać inicjatywę i sankcję jakaś polska władza, choćby prowizoryczna, więc w obecnych warunkach — Rada Regencyjna — —?
Sworski odwykł już od spotykania w tych stronach jasnej myśli polskiej, a zatem i teraz nie zadziwił się. Lecz przemknęło mu przez głowę spostrzeżenie o dziwnem podobieństwie wywodów prawnych tego konserwatysty i prawicowca z argumentacją lewicy, której nasłuchał się Łuba na posiedzeniu w „Ogniwie“. Nie odezwał się głośno z tą uwagą, pragnął bowiem dobrze usposobić Hornostaja. Więc mówił:
— Pańskie teorje są bezwarunkowo stosowne w czasach normalnych, pokojowych. Ale my tutaj, specjalnie tutaj, przeżywany czasy nietylko wojenne, lecz rewolucyjne i chaotyczne. Trzeba jednak z nich wyciągnąć korzyść dla naszej sprawy głównej, którą każdy Polak ma na myśli. Z jakiego autorytetu, z czyjej inicjatywy ma powstać nasza armja — to dzisiaj prawie obojętne. Dosyć, że arm ja być może i być musi. Twórzmy ją sami, a raczej poprzyjmy całem społeczeństwem wysiłki paru generałów Polaków, którzy akcję już rozpoczęli. Podstawę prawną dodamy później, ex post, gdy już armja będzie faktem.
— No — powątpiewał dalej Hornostaj — sposób istotnie rewolucyjny. Jednak jaki pan przewiduje natychmiastowy użytek dla tej armji? — Bo przecie tworzy się między dwoma frontami, nie na jakimś terenie neutralnym, i może być siłą rzeczy zmuszona do akcji.
— Tymczasem — odrzekł Sworski — ponieważ tworzy się pod protektoratem Rosji, może razem z armją rosyjską działać przeciw Niemcom, jak to czyniła od początku wojny. Godzi się to z interesem polskim.
— Przepraszam, ale nie wiem, czy obecnie? Moglibyśmy nabawić strasznych kłopotów naszą Radę Regencyjną.
Pamiętając o celu swych odwiedzin, przełknął Sworski jeszcze ten argument i jął perswadować pojednawczo:
— Czyż pan uważa rzeczywiście tę Radę za rząd na serjo? Jest to w najlepszym razie jakaś komisja, pośrednicząca między społeczeństwem polskiem a wojskową okupacją niemiecką. Zobaczymy, jak się z tego ciężkiego zadania wywiąże. Szumna nazwa nie dodaje jej siły, ani realnej władzy; nazwę wymyślili Niemcy dla zamydlenia oczu. Zresztą czemkolwiek ona jest, ta Rada, składa się przecie z Polaków, którzy nic mieć nie mogą przeciw wyodrębnieniu żołnierzy Polaków z gnijącej armji rosyjskiej. Nowa armja polska musi przedewszystkiem tworzyć się szybko, rosnąć na przyszłość czysto-polską.
— To mi się wydaje bardzo trudne nietylko do wykonania, ale ze stanowiska moralnego. Kogoż ta armja ma słuchać: naczelnego dowództwa rosyjskiego, czy Rady warszawskiej, sprzymierzonej z Niemcami?
— Ma słuchać swoich dowódców bezpośrednich, uczyć się żołnierskiego rzemiosła i nie zajmować się amatorskiem stosowaniem teoryj politycznych. W przeciwieństwie do uzbrojonej hordy rosyjskiej ma się stawać regularną armją polską.
— Tak, panie Sworski, brzmi to pięknie, ale co do wykonania mam zbyt wiele wątpliwości.
— Możnaby jednak od wybitnych Polaków tutaj zamieszkałych spodziewać się zapału i... ofiarnego poparcia dla sprawy trudnej — nie przeczę — lecz tak wyraźnie wskazanej.
— Pozwoli pan, że mu dzisiaj nie odpowiem stanowczo. Sprawa jest doniosła, nie chciałbym jej pomijać, albo zbyć jakimś... drobnym gestem. Muszę się też obliczyć. — — My, którzy wyglądamy jeszcze na bogatych, jesteśmy dzisiaj nietylko pozbawieni dochodów, ale zachwiani w podstawach naszego dobrobytu.
Rozmowa z górnej i obywatelskiej przechodziła w kłopotliwe wykręcanie się ostrożnego bogacza od natrętnego kwestarza. Obaj mieli jej już dosyć. Przerwał ją uprzejmy pomysł gospodarza domu:
— Żona moja prosiła, abym pana jej przyprowadził. Czeka na nas z herbatą. Co zaś do kwestji ofiar na wojsko, powrócimy do niej za dni kilka, jeżeli pan pozwoli. — No chodźmy.
Rad nie rad musiał Sworski udać zadowolenie i przenieść się do saloniku, gdzie oczekiwała pani Hornostajowa sama jedna dzisiaj, bo nie był to dzień przyjęć, i uzbrojona we wszystkie swe wdzięki. Hornostaj po paru frazesach oddalił się, przekazując gościa żonie.
Jeden tylko rodzaj rozmowy dogadzał hrabinie i był przez nią poszukiwany — to igranie słowami na tematy zmysłowe. Według tego, czy kto umiał podsycać takie igraszki, lub nie umiał, dzieliła ludzi na, dwie kategorje: uroczych lub piłujących — charmeurs ou raseurs. — Zwróciła się do Sworskiego, jak do przedstawiciela wyższej kategorji:
— Niezbyt pan pośpieszył, na moje zaproszenie — mówiłam, że bywam zwykle w domu około piątej — a i dzisiaj zaanonsował się pan do mego męża — tylko że ja czyhałam.
— Ach, pani hrabino! — rzadko się ma czas wolny — zaczął Sworski banalnie.
— Wiem; powie mi pan, że upada pod ciężarem pracy. Może to być, albo co innego.
— Jakto: co innego?
— Mógł pan naprzykład uwikłać się w jakie sidła kobiece? Tutejsze kobiety są bardzo przedsiębiorcze.
— Ktoby myślał o tem w tak dramatycznej atmosferze ogólnej!
— Doprawdy? — atmosfera ogólna, czyli, jasno mówiąc, polityka tak źle panu działa na popędy sentymentalne?! Aa, nie trzeba się poddawać takim zwątpieniom, gdy kto chce długo jeszcze pozostać młodym.
Sworski był dzisiaj wyjątkowo źle usposobiony do takich rozmów. Pragnął je przerwać za wszelką cenę. Jednak wyjść odrazu, nie wypiwszy nawet herbaty, było niepodobieństwem. Przyszło mu do głowy pomówić z tą rozigraną damą o sprawie, która ją znudzi na pewno:
— Młodości trudno w siebie wmówić, trzeba ją mieć i czuć w sobie. Ale są zapały i wieku dojrzalszego. Ja naprzykład zapaliłem się temi czasy do jednej sprawy, o której właśnie rozmawialiśmy z mężem pani.
— Co to? chce pan i ze mną mówić o jakiejś polityce?!
— Bardzom ciekaw usłyszeć zdanie pani hrabiny. Mam zaufanie do jej rozumu i serca. A polityka otacza nas dzisiaj, oblega, ściska — — choćby się nigdy nie było politykiem, dzisiaj niepodobna nie mieć zdania o niektórych palących zgadnieniach politycznych.
— Cóż to więc takiego? — zapytała pani Hornostajowa, mieniąc twarz na dostojną, kwaśną, o dziesięć; lat starszą.
Sworski przedstawił w kilku jędrnych okresach sprawę formacji wojska i konieczność niesienia dla niej ofiar przez bogate społeczeństwa polskie na Rusi.
— Słyszałam już o tej historji — odrzekła hrabina — i mam tu przypadkiem zupełnie wyrobione zdanie. Jeżeli to wojsko ma ochraniać polskie majątki ziemskie od napadów chłopskich, wtedy gotowi jesteśmy poświęcić na formowanie wojska nawet znaczne sumy.
Nagle Sworski ożywił się:
— Wie pani, że to jest nowe oświetlenie kwestji i bardzo ciekawe. Przypuszczam, że to wojsko odegra znaczną rolę przy obronie polskich posiadłości, chociaż jego charakterem głównym nie może być jakaś straż ziemska, lub policja. Celem głównym jest zawiązek armji polskiej, regularnej armji...
— To są mrzonki — przerwała hrabina. — Na tworzenie armji potrzeba tak wielkich sum, że składki kilkudziesięciu zamożniejszych ludzi — i to w tych ciężkich czasach — byłyby kroplą w morzu. A przytem skąd ta pewność, że Polska będzie wkrótce potrzebowała swojej armji i potrafi ją utrzymać? Gdzie jest jeszcze ta Polska?
— Pewność, że Polska być musi i będzie, trzeba mieć w sobie, pani hrabino.
— Niech ją pan ma. Ja, przyznam się, że nie czuję wcale w sobie tej pewności. Jakaś Polska może być... mówią nam o niej z wielu stron. Ale tyle będzie Polski, ile nam jej dadzą. To mi niedawno powiedział jeden bardzo mądry polityk, rzeczywisty tajny radca.
— Pan radca tajny nie chce dać dużo; to zrozumiałe — odrzekł Sworski ironicznie — ale Polska obejdzie się bez jego opieki.
— To jest, chce pan powiedzieć: bez opieki Rosji? Dziwi mnie to, bo mi mówiono, że pan jest orjentacji rosyjskiej.
— Za długoby o tem mówić, pani hrabino.
— To prawda, że pan mógłby mówić ze mną o czem innem. Jak światowiec i artysta. Ale widzę, że się pan zaraził ogólną politykomanją.
Sworski nie zaprzeczył, lecz nie starał się już o wynalezienie tematu przyjemniejszego dla tej pani. Wyszedł wkrótce z mglistem przeczuciem, że nie powróci już do tego domu.

∗             ∗

Tego dnia czuł się Sworski zmobilizowanym do sprawy specjalnej polskich formacyj wojskowych na Ukrainie, postanowił więc dzisiaj jeszcze zapukać do innej kasy pancernej i wybrał się do mieszkania Stefana Łabuńskiego, ojca Hanki. Łabuński dużo mniej chytry od Hornostaja — myślał Sworski — a chociaż o polityce mętne ma pojęcie, może mieć w zanadrzu polskie serce, bo i dom jego i gest i zacięcie są przecie polskie; te poszlaki zewnętrzne mogą coś głębszego znaczyć. A żona i córka są na pewno Polkami. To jeszcze bardziej obiecujące, bo w rodzinie zdaje się panować harmonja.
Z jakąś zatem otuchą poszedł do Łabuńskiego i zastał go w mieszkaniu.
Zaledwie rozpoczął swą kwestarską exortę, spostrzegł, że wcale nie naprzykrza się Łabuńskiemu, który wymowne dawał oznaki jednomyślności. Po pierwszym punkcie w przemowie Sworskiego, Łabuński wpadł sam w ożywioną perorę: Przekonany jestem o potrzebie tworzenia polskiej siły militarnej. Jest to obowiązek i patrjotyczny i praktyczny. Tylko ponieważ te formacje są dotąd spowite we mgły — niedobrze wiadomo, kto i dokąd je prowadzi — zbieram właśnie informacje, zanim wziąłbym w tej akcji udział. Bo trzeba wszystko robić pokolei, zaczynając od potrzeb najpilniejszych. Nieprawdaż, panie?
— Nic nie mogę mieć przeciw tej zasadzie — odrzekł Sworski.
— Musimy Polskę ratować — to rzecz jasna. Zanim stworzymy tę przyszłą, spokojną i szczęśliwą, musimy tę, która ginie w nędzy i utrapieniu dźwignąć. — Nieprawdaż?
— Zapewne — rzekł Sworski mniej stanowczo, badając, dokąd zmierzają te wywody.
— Więc to, co pan mówił o ratowaniu masy polskich żołnierzy od zarazy sołdackich sowietów — jest rzeczywiście chwalebnym zamiarem. Ale nie sami tylko żołnierze Polacy żyją tu w chaosie rewolucji i potrzebują ratunku. Czy nie tak, panie?
Zaczynał się Sworski domyślać, więc kiwnął tylko głową.
— Jest tu cała prowincja polska, nie tak wielka ilościowo, ale przedstawiająca, jak pan sobie chce, ogromny dorobek materjalny i kulturalny.
— To jest: mówi pan o polskich właścicielach ziemskich, czy też o inteligencji miejskiej?
— Ach, inteligencja jest na nic! — orzekł Łabuński porywczo i z głębokiem przekonaniem.
— Czyż tak dalece? — uśmiechnął się Sworski.
— Same socjały, panie, i Bóg wie co jeszcze! My jedni tutaj, ziemianie, przedstawiamy Polskę.
— Wierzę panu, ale... mówiliśmy o wojsku polskiem.
— Zaraz, panie. J a wiem, do czego prowadzę. Ta właśnie polska placówka jest dzisiaj najbardziej zagrożona. Tę najpierw trzeba ratować! I dlatego mówiłem o kolejności zadań, poczynając od najpilniejszych. Wojsko polskie powinno ochronić najprzód naszą własność w tym kraju.
Uderzyła Sworskiego nieprzyjemnie zgodność zdań Łabuńskiego i pani Hornostajowej. Widać, że już klasa obszarników zajęła wspólne stanowisko w kwestji wojska. Jednak ten ziemianin mówił o sprawie sympatyczniej, choć dochodził do podobnego wniosku. Po chwili namysłu odezwał się Sworski:
— Nikomu z nas nie może być obojętne spustoszenie i grabież polskiej własności ziemskiej. Jest to nieszczęście, któremu trzeba zapobiec, jeżeli się uda. Ale tu chciałbym zastosować właśnie pańską zasadę kolejności. Najprzód trzeba utworzyć polską siłę zbrojną, a następnie ta siła może samą swą powagą ukrócić dzikie napaści na posiadłości panów. A wojsko nie tworzy się przecie zapomocą prostego skupienia żołnierzy; potrzeba miesięcy nauki, ćwiczeń.
— Można formować jednostki bojowe polskie po różnych miejscach, gdzie są majątki polskie. Gdyby u mnie naprzykład, w mojem miasteczku formował się pułk... no, szwadron — dałbym nietylko pieniądze, ale ile będzie można furażu, stołowałbym oficerów... — prawił Łabuński, któremu zapał do tego zastosowania wojska narajał pomysły. Ale Sworski nie zapalał się do tych pomysłów.
— Nie jestem dostatecznie powiadomiony — rzekł o planie kwaterunkowym nowych formacyj, abym panu mógł to obiecywać.
— A ja właśnie o tem chcę się dowiedzieć. Chciałbym nawet moje pomysły zakomunikować dowództwu. Ja już dawno myślałem o tem.
— Postaram się otrzymać dla pana dokładne powiadomienia. Ale tymczasem pragnąłbym wiedzieć, jak pan pojmuje te nowe formacje: czy jako rodzaj straży bezpieczeństwa, czy jako regularne wojsko?
— Jako wojsko, panie! Toż mówiłem, że pragnę wojska polskiego na wszelki wypadek; ale wojsko może tymczasem przysłużyć się kapitalnie bardzo pilnej sprawie miejscowej.
— Jeżeli jednak to wojsko nie zechce pełnić służby po dworach? — rzucił Sworski.
— Jakto: nie zechce?! Porządne wojsko nie rezonuje, słucha tylko rozkazów dowódców.
— Właśnie oficerowie mogą brać się do takiej służby niechętnie, a w każdym razie bez zapału. A do tworzenia armji potrzeba, oprócz pieniędzy, celu ideowego, patrjotycznego, do którego Polaka łatwo zapalić i ten jego zapał spożytkować. I wogóle stróżowanie po dworach nie jest zadaniem dla żołnierza, zwłaszcza nowej formacji.
— Ach, stróżowanie! Nie używalibyśmy ich przecie do żadnych niskich posług, tylko do obrony w razie napadu. Sama ich obecność po dworach rzuciłaby postrach na zbójów. Mogą przytem ćwiczyć się, strzelać, manewrować na naszych ugorach.
— Wszystko to muszą rozstrzygnąć organizatorowie wojskowi. Ja się podjąłem tylko roli kwestarza. Więc chciałbym wyrozumieć, czy szanowny pan ma zamiar poprzeć ofiarą pieniężną organizację polskiego wojska na Ukrainie?
— Gotów jestem, ale jeżeli będę miał pewność, że to wojsko nie będzie robione jedynie, że tak powiem... na eksport, na jakąś przyszłość nieokreśloną i daleką, lecz przyjmie zaraz czynny udział w obronie naszej ziemi tutaj.
— Niedobrze rozumiem, co pan nazywa przyszłością nieokreśloną? — zagadnął Sworski.
— No... przyszłość Polski, taką, lub owaką. Pragnąć możemy Polski najświetniejszej, ale dla nas, tutaj osiadłych, jest to pragnienie abstrakcyjne. Nasza prowincja w żadnym razie nie będzie należała do Polski. Rozumie więc pan, że planując przyszłość, myślimy najprzód o tej cząstce Polski, która zawiera się w polskich majątkach na Rusi.
— Rozumiem — odrzekł Sworski — i wcale mnie to nie gorszy. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że pomoc do tworzenia armji nie wchodzi w kolizję z obroną waszej własności tutaj, — że obie te akcje nie przeciwstawiają się jedna drugiej. Owszem, gdy Polska będzie silniejsza, obronniejsza, wasze prawa będą miały lepsze oparcie w przyszłości.
— Daleka droga, panie Sworski. Zanim Polska urośnie i wzmocni się, z naszych domów mogą być gruzy, z pól obce pastwiska, a i nas samych może nie być między żywymi. Dlatego twierdzę, że najpierw trzeba ratować nasze majątki, zwłaszcza jeżeli mamy dać na to pieniądze.
— Jeżeli panowie na to chcecie dać pieniądze, to możecie sobie tworzyć pałacowe milicje, lub coś w tym rodzaju. Nic to nie przeszkadza tworzeniu armji, ale i nie pomaga. Obie sprawy mogą być popierane czynnie nawet przez tego samego obywatela, ale każda osobno, bo każda z nich ma swe własne źródło ideowe i właściwe sobie cele.
— Nie rozumiem — upierał się Łabuński — dlaczego obu spraw nie można połączyć w jedno. Cóż to wojsko będzie miało do roboty w najbliższej przyszłości? — Pomagać Rosji do odparcia Niemców? Ależ Rosjanie już bić się nie chcą. Mieszać się do walk wewnętrznych rosyjskich po tej, lub owej stronie?
— A, broń Boże!
— Więc dlaczego nie miałoby ochraniać polskie majątki na Rusi?
— Ma przedewszystkiem gromadzić i organizować siłę zbrojną polską na czas walki za sprawę najświętszą — za niepodległość Polski.
— No dobrze, panie... ale tymczasem?
Dyskusja stawała się uciążliwą. Łabuński nabierał przekonania, że Sworski jest doktrynerem, Sworski zaś zżymał się skrycie, że nie zdołał wyprowadzić Łabuńskiego poza granice dziedzicznego miasteczka i ukazać mu szersze obszary sprawy polskiej.
Ale rozeszli się przyjaźnie, obiecując sobie, że będą się porozumiewali, choćby codziennie.
— Mieszkamy przecie przy jednem podwórzu!


20.

Sala jadalna hotelu Europejskiego przy Kreszczatyku pełna była gości w porze obiadowej. Szwankowało już niejedno w aprowizacji, w kuchni i w usłudze, jednak pozór ogólny sali był szykowny i buńczuczny, wedle tradycji Kijowa. Gwar, wcale nie rewolucyjny, owszem roześmiany i ujęty w karby, przelewał się przez salę z pobrzękiem talerzy i szkła, nawet z przygrywką kapeli fałszywych Cyganów.
W samym środku i na widoku całej sali obsiedli stolik czterej oficerowie, odbijający bardzo dodatnio od tkwiących tu i ówdzie mundurów rosyjskich i czarno-szarego tłumu cywilów. Zgrabne „frencze“ leżały na nich, jak oklejone, na kołnierzach wyszyte proporczyki biało-amarantowe, miny gęste, lecz nie teatralne wcale; twarze i torsy, choć młode, wyglądały zrośnięte oddawna z ubiorem.
— Ułani pierwszego pułku — Krechowczyki — szeptano zewsząd.
Oczy Polaków, gęsto rozsianych po sali, patrzyły na tę czwórkę jasno i porozumiewawczo; oczy kobiet wszelkich narodowości wdzięczyły się bezwstydnie; nawet Rosjanie spoglądali życzliwie i ciekawie. Ułanów wcale to nie żenowało, ani pobudzało do przybierania postaci bohaterskich. Jedli, pili wino, bawili się, jak młodzi wojskowi.
— Podobno kolej stąd do Kaniowa zdezorganizowana — rzekł jeden.
Odpowiedział drugi porucznik, którego nazywano „Zych“:
— Z Mińska i z Dukory przyjechaliśmy śpiewający — a do Kaniowa stąd blisko. Można statkiem, albo samochodem, jeżeli kolej źle chodzi. Trzymam zakład, że jutro wieczorem będę w Kaniowie.
— Jutro? — — Na jutro umówiłem się z moimi przyjaciółmi, Sworskim i Łubą, którzy zajmują się tu zbieraniem ofiar na wojsko. Przecie generał kazał nam rozpoznać i stronę finansową tutejszej formacji — zauważył Bronek Linowski.
— Dobrze — zgodził się łatwo Zych — tak zostaniem przez jutro w Kijowie. Jest tu ruch, życie. I jeść dają lepiej, niż w Mińsku.
— Ale nie tak, jak Wańkowiczowie w Śmiłowiczach — odezwał się czwarty oficer, nieco okrągłejszy od wysmukłych kolegów.
— Noc, w Śmiłowiczach! — zawtórowali wszyscy.
Popili wina. Zych powrócił do pochwały Kijowa:
— Dobre wino i dobre miasto. — A cóż, weźmiemy kiedyś Kijów, panowie?
— Mam nadzieję — odparł Bronek — że nie będziemy w przyszłości staczali walk niepotrzebnych. Weźmiemy co swoje.
— Wiesz co, Bronek, że ty strasznie już wszystko bierzesz na ciężki rozum. Jednak dobrze jechałeś pod Krechowcami — widziałem. A przecie i naszą szarżę można nazwać niepotrzebną.
— Nigdy! — odrzekł żywo Bronek. — To była pierwsza polska demonstracja zbrojna we właściwym kierunku. No i udała się.
Nikt nie oponował, a treść podnioślejsza rozmowy rozcieńczyła się w winie.
Nie długo już ucztowali. Linowski odłączył się od kolegów gdyż porozumiał się uprzednio przez telefon z Łabuńskimi i obiecał ich odwiedzić zaraz po obiedzie.
Łabuńscy oczekiwali go z zaciekawieniem i nie bez kozery. Bronek był zewszechmiar „doskonałą partją“ dla ich córki — piękny, już niemal sławny z piękności i odwagi, jedyny syn bogatych i zaszczytnie znanych obywateli. Matka wiedziała prawie na pewno, że Hanka marzy o Bronku; ojcu nie obca też była ta wiadomość. Dalekie pokrewieństwo z Linowskimi Łabuńscy postanowili teraz podkreślić bardzo serdecznie w powitaniu młodego oficera.
Ale czekała żarliwiej, niż inni, sama Hanka — czatowała poprostu na zjawienie się Bronka. Pod bylejakim pozorem wyszła zaraz po obiedzie z mieszkania i czekała w sieni parterowej, obserwując oba wejścia na podwórze.
O umówionej godzinie zjawił się Bronek w mundurze, płaszczu i czapce z polskiemi wypustkami. Szedł przez podwórze, brząkając ostrogami i unosząc Pałasz lewą ręką. — Pierwszy raz go takim widziała — — wyśniona wizja nie była piękniejsza. Zakołatało serce w dziewczynie, zdobyła się jednak na odwagę i poszła na spotkanie Linowskiego.
Poznał ją zdaleka, zauważył, że wypiękniała, choć nie zdawał sobie sprawy, dlaczego? — — Ani schudła, ani przytyła, ani urosła — — ale oczy zakochanych nabierają nowych blasków i cieni, zmieniają cały sens twarzy: Bronek spostrzegł skutek, nie zgadując powodu. Powitał ją uprzejmie i swobodnie, nazywając po imieniu. Ona uścisnęła dłoń jego nerwowo, nie tak rezolutnie jak zazwyczaj, i — o dziwo! — nie powiedziała nic.
Przyglądali się sobie wzajemnie przez chwilę, ona z uśmiechem zakłopotanym, on z pogodnem, prostem zapytaniem w oczach, którego jednak nie wymówił:
— Co mi chcesz powiedzieć?
Hanka miała wiele do powiedzenia mu wogóle, a wybrała się naprzeciw niemu ze specjalnym zamiarem, gorąco sformułowanym w myśli. Ale, czy chwila była niepodobna do przewidzianej? — czy postawa Bronka zbyt imponująca? — Hanka rzekła tylko po chwili namysłu:
— Chodźmy — rodzice moi oczekują Bronka...
Weszli zatem spiesznie na schody i znaleźli się w salonie, gdzie oboje państwo Łabuńscy zarzucili Linowskiego grzecznościami i pytaniami.
Bronek przyjmował komplementy prawie obojętnie, przywykły widać do słuchania takich oświadczeń, na zapytania zaś, dlaczego i na jak długo przybył do Kijowa, odpowiadał dokładnie, że odkomenderowany został przez generała Dowbora, z trzema innymi oficerami, dla nawiązania stosunków z organizatorami wojska polskiego n a Ukrainie; że przez Kijów zdąża do Kaniowa.
Natychmiast Stefan Łabuński z żywem zajęciem rozgadał się o formacji wojska, którą to sprawę nazwał bardzo potrzebną, i oświadczył, że co do jej czynnego poparcia porozumiewa się właśnie z panem Tadeuszem Sworskim.
— Ach, ze Sworskim. — Znam go dobrze. Już się z nim widziałem; mamy się spotkać jutro — rzekł Bronek.
— Doskonale! — ucieszył się Łabuński. — Maryniu! — rzekł do żony — zaproś na obiad jutro pana Sworskiego i tego drugiego pana...
— Pana Łubę?
— Tak, tak.
— Bo mam nadzieję, że Bronek zechce się u nas stołować, póki tu bawi?
— Dziękuję wujowi — odrzekł Linowski — jutro na obiad przyjdę z wielką przyjemnością.
Łabuński, przyglądając się ponownie z upodobaniem Bronkowi od stóp do głów, zagadnął poufale:
— A jakże tam było pod Krechowcami? co?
— Było, wuju; już ta karta odwrócona. Mnóstwo innych zadań jest przed nami.
— Niby... że już dzisiaj bić się z Niemcami — nie jest wskazane? — zapytał Łabuński, udając zmarszczeniem czoła przenikliwość polityczną.
— Dlaczego nie? — owszem, wuju. Ale żeby się bić z kimkolwiek, trzeba mieć najprzód armję polską.
Łabuński godził się dzisiaj na każde zdanie młodego Linowskiego, którego widocznie chciał pozyskać zarówno zapomocą towarzyskiej uprzejmości, jak zgodności poglądów.
Wkrótce przyszła jakaś para starych i dostojnych gości, którymi pani Łabuńska musiała się zająć. Przed wejściem gości do salonu pan Łabuński oświadczył Bronkowi, że musi oddalić się dla ważnych interesów, i przypomniał o jutrzejszym obiedzie. Bronek i Hanka zostali naturalnie przeznaczeni do towarzyszenia sobie.
— Czy kuzyn zechce przejść do jadalnego? Pragnę z nim mieć specjalne interview i to w sprawie wojska.
— Jak każesz, Hanko.
Przeszli zatem do sąsiadującej z salonem jadalni, zostawiając za sobą drzwi otwarte, i usiedli.
— Bardzo chciałabym coś pożytecznego zrobić dla formacji wojska, o której Bronek tak pięknie mówi i pisze.
— Chwali ci się to, Hanko. Ale skąd wiesz, jak ja o tem piszę?
Hanka, zauważywszy, że Bronek mówi jej „ty“ regularnie, a ona wykręca się, używając trzeciej osoby i niezgrabnej po polsku denominacji „kuzyn“, przeszła bardzo chętnie do poufalszej formy przemawiania. Zaraz cieplej uczyniło się jej w sercu i swobodniej na umyśle:
— Czytałam twój list do pana Sworskiego o wojsku polskiem — — bardzo piękny.
— Więc i ty znasz Sworskiego?! — To dobrze.
— Znam i jego przyjaciela, pana Celestyna Łubę. Przyjemny też pan, choć trochę... lunatyk.
— Bardzo trafnie: lunatyk! — rozśmiał się Bronek po raz pierwszy — ale kochany człowiek. — — Tylko Sworski jest... realniejszy.
— Z panem Sworskim rozmawiałam dużo... i nawet o tobie, Bronku.
— Zatem jutro przy obiedzie będziemy w przyjacielskiej zupełnie kompanji.
— Z pewnością. — Ale dzisiaj, póki jesteśmy w małej kompanji, bo we dwoje, chcę cię prosić, Bronku, o jedną rzecz.
Odetchnęła głęboko z ulgi, że przecie przystąpiła do sprawy, uwięzionej w jej sercu oddawna.
— Powiedz, proszę.
— Nasłuchałam się o potrzebie wojska od pana Sworskiego, przeczytałam twój śliczny list do niego — i poczułam silną chęć zrobienia czegoś dla tego wojska... od siebie, nietylko przez wypraszanie od innych. Ale ja nie mam większych pieniędzy, więc...
Dobyła pośpiesznie z kieszeni przygotowany futeralik z pierścionkiem.
— ...Więc chcę dać to...
Linowski pochylił się nad otwartym futeralikiem, nie biorąc go do ręki:
— Bardzo piękny pierścionek. — — W ięc chcesz go sprzedać i dać jego wartość na wojsko?
— Nie... tak... to jest... — zagmatwała się w wymowie Hanka — to jest zupełnie moja własność. Zapisany mi był imiennie w testamencie babki. — — Ale pan Sworski nie chciał go wziąć ode mnie.
— Poco zajmować tem Sworskiego? Trzeba ocenić u jubilera, no i sprzedać.
— A ty, Bronku, nie byłbyś łaskaw wziąć go ode mnie i... zrobić z niego użytek, jaki uznasz za dobry...?
— Ja?! — zadziwił się Linowski — jestem tylko w przejeździe przez Kijów. Jadę wprawdzie do Kaniowa, ale tam oddawać pierścionek, zamiast pieniędzy...? — to niepraktycznie. W Kijowie lepiej się to sprzeda, potrzeba jednak pewnego czasu.
— Kiedy ja nie chcę oddawać pierścionka na wojsko pod Kaniowem, tylko na tamto pod Mińskiem; najchętniej na twój pułk, Bronku! — wypowiedziała wreszcie dokładnie swój chwalebny, lecz naiwny zamiar.
— A nie! — odparł Bronek bez wszelkiego rozrzewnienia — specjalnie nasz pułk ma większe zasoby; wielu z nas utrzymuje się własnym kosztem. — Nie, Hanko, tego ja nie mogę się podjąć.
Hanka aż zmizerniała w ciągu tej odpowiedzi.
— Więc nikt nie chce mojego pierścionka? — westchnęła.
Nastała chwila przykrego milczenia, po której odezwał się Linowski:
— Zgaduję piękną twą intencję. Pod wpływem Sworskiego i po przeczytaniu mojego listu zapaliłaś się do sprawy formacji wojska. Chciałaś dowieść nam obu...
— Tobie, Bronku — przerwała Hanka cicho, lecz gorąco.
— Zatem mnie... dziękuję ci — bardzo mi to pochlebia.
— Wcale ci nie pochlebia, skoro nie chcesz wziąć, nie chcesz nawet dotknąć tego pierścionka!
— Cóż ja z nim zrobię, moja Hanko!
Hankę aż zamroczył ten wyraz „moja“. Ale zdawała sobie sprawę, że znaczy on raczej lekceważenie jej uczuć, niż wzajemność. Odważyła się jednak jeszcze na to:
— Gdybyś był dobry, nosiłbyś ten pierścionek jako fetisz... jako talizman... do końca wojny.
— To wcale inny projekt — odrzekł Bronek i zapadł w milczenie.
Hanka czekała z bijącem sercem, jak na wyrok; Linowski zaś namyślał się, ściągając swe brwi charakterystyczne, poczem głowę wzniósł ostro i rzekł po żołniersku:
— Dobrze, wezmę twój pierścionek, Hanko, i nosić będę przy sobie, na szczęście. Jestem ci bardzo wdzięczny za twe dobre uczucie. Ale bądźmy z sobą zupełnie szczerzy. Chcesz dać pierścionek nie na wojsko, lecz mnie go dajesz. To między dwojgiem ludzi młodych jest powszechnie znanym symbolem. Znaczenie tego symbolu wysoko cenię i przyjmuję od ciebie, Hanko — ale z jednem zastrzeżeniem.
Hanka czerwieniła się i bladła; ręka jej, wyciągnięta już do Bronka, drgnęła i zawisła w powietizu. Rzekła nareszcie mocno:
— Godzę się na wszystko, co każesz.
— Widzę, że mnie rozumiesz, Hanusiu. Poświęciłem się przedewszystkiem służbie dla wywalczenia Polski. — Nasze... projekty nie będą mogły tej służbie przeszkadzać.
— I ja tak czuję, Bronku; nie marzyłam nawet inaczej.
— W takim razie godzimy się zupełnie.
— I możemy się zgodzić na zawsze? — wyciągnęła dziewczyna pragnącą rękę do ukochanego.
— Możemy się zgodzić na zawsze — powtórzył Linowski poważnie i ucałował wyciągniętą rękę.
— Zatem to nasze...? — niedomówiła Hanka z wielkiego wzruszenia.
— Nie nazywajmy naszej rozmowy — nie rozgłaszajmy jej. — Wiemy dla siebie, cośmy rzekli, i wiemy, że mówiliśmy oboje uczciwie i serdecznie. — Ale zaręczyny żołnierza podczas wojny są zawsze bardzo warunkowe.
— Co ty mówisz, Bronku?!
— Mówię wszystko, co myślę, Hanuś. A spodziewam się po tobie, że możesz wszystko wysłuchać, jako... narzeczona polskiego żołnierza.
— Mogę! — odrzekła panna Łabuńska, ciskając jasne skry przez łzawe jednak oczy — — jestem strasznie szczęśliwa — i dumna.
Linowski odpowiedział już tylko pełnem ognia i wdzięczności spojrzeniem.
Trzeba było się uspokoić. Goście z salonu ruszali się ku wyjściu. Młoda para musiała też się pożegnać, tymczasem do jutra. Kończyli rozmowę pośpiesznie i wesoło:
— Ale pierścionek bierzesz? nosić będziesz?
— Tylko na palcu nie zmieszczę. Schowam go dobrze przy sobie.
Rozpiął parę guzików munduru i ukrył starannie dar Hanki na swej rycerskiej piersi.


21.

Aż do jesieni tętniały jeszcze w Kijowie pulsacje życia społecznego, podobne do normalnych, przedwojennych. Kochali się młodzi; układano projekty na przyszłość; kupcy robili obroty; ludzie zbierali się dla porozumień i dla zabawy. Ale gdy zapanowała roku podlejsza pora, razem ze stęchlizną powietrza nadciągały z północy miazmaty nienazwanej choroby. Powoli, bez przełomowych wydarzeń, ludzie rozsądni nabierali przekonania, że Rosja wali się poprostu w gruzy. Rewolucja po pierwszym potężnym efekcie obalenia cara i starej machiny państwowej, daleka dziś była od zadowolenia pragnień republikanów i patrjotów. Liberalne edykty pierwszego rządu działały naopak; z ogłoszonych swobód korzystały tylko najgorsze żywioły miejscowe i wrogowie Państwa. Zresztą ubyli ze składu rządu najzaufańsi: Rodzianko, Lwów, Guczkow, Milukow — tylko Kierenskij, wielce zagadkowy zbawca, miotał się dalej na swych coraz wyższych stanowiskach: ministra wojny, naczelnego wodza armji, dyktatora. Że zaś te tytuły nie czyniły go realnie większym, ani sprawniejszym, owszem śmiesznym, — za komizmem bajecznej karjery krzykacza kryła się groza nieobliczalna, lecz cuchnąca już zagładą — rząd bolszewickich Sowietów.
Przewagi bolszewików nie chciał nikt w Rosji, oprócz ich przywódców i wszelkich zbrodniarzy, pragnących się połączyć w ogromną i uprawnioną szajkę. W Kijowie, gdzie przygotowania do powtórnego, bolszewickiego przewrotu dochodziły głuchem tylko echem, nie wiedziano dokładnie, czem są, dokąd dążą ci „bolszewicy”. Przeczuciowo tylko wyrywali się ku nim kryminaliści, tkwiący w więzieniach i chodzący luzem, truchleli przed ich widmem burżuje, oburzali się na możliwość ich rządów nieliczni patrjoci rosyjscy i wogóle ludzie, pragnący ładu społecznego.
Polacy, mieszkający w Kijowie, zapatrywali się też rozmaicie na bolszewizm. W jednych sprawiał on bezradną konsternację, w drugich wzmożoną troskę o sprawę polską; byli jednak i tacy, którym bolszewizm uśmiechał się, jako idealny wykwit teorji socjalistycznej, coś w rodzaju potrójnej esencji socjalizmu.
Wogóle nie byle nikogo, któryby mógł nie myśleć o nadciągającej zmorze, usunąć ją ze swych prywatnych obliczeń i zabiegów, bo zmora dawała się czuć zgniłą gorączką, przenikała wszystkie funkcje życia indywiduów i zbiorowe. Nie przychodziły jednak sformułowane wieści o zmaganiu się rządu z Sowietami i rewolucji z kontnewolucją. Najjaskrawsze tylko momenty przenikały do wiadomości Kijowian bez pośrednictwa dzienników, które nie otrzymywały już prawie telegramów z centralnych kuźni bolszewickich, z Petersburga i z Moskwy. O buncie generała Korniłowa wiedziano coś zaledwie, gdy przyszła wiadomość o likwidacji patrjotycznego odruchu. O zachwianiu Kiereńskiego dopiero przebąkiwano w Kijowie, gdy wpadła wieść anegdotyczna o dostarczeniu przez Niemców do Petersburga, w zaplombowanym wagonie, wybornych organizatorów rewolucji, przeważnie Żydów, którzy też natychmiast ujęli rewolucję rosyjską w formy przez Niemców i Żydów pożądane. Wśród powodzi kłamstw i kaczek dziennikarskich ta nowina wyglądała zrazu na humorystyczny dowcip — a był to przecie realny, ostatni cios zadany konającej Rosji, ostatnia trutka podana jej przez konsekwentnych trucicieli.
Przewrót bolszewicki był już tam, w Petersburgu, zorganizowaną rzezią i upaństwowioną kradzieżą, gdy bezładne, bezpańskie, lecz ogromne tłumy ukraińskie, mające tylko samozwańczych i niedołężnych przywódców w Kijowie, namyślały się leniwie nad kwestją, czy nie stworzyćby na poczekaniu, korzystając z zamętu, wolnej Ukrainy? Hasła takie wygłaszano jeszcze w marcu, przy wybuchu pierwszej rewolucji; szlachetnie bezwładny rząd tymczasowy petersburski nie uznał za stosowne przeciwdziałać prądom separatystycznym. Ale przez ośm miesięcy milczącego przyzwolenia rządu „naród ukraiński“ nie zdobył się na wolę odrębnego państwowego istnienia. Tylko amatorowie stanowisk atamańskich i ministerjalnych, rzadcy Ukraińcy piśmienni — Hruszewscy, Hołubowicze i Petlury — zorganizowali „Centralną Radę“ jako rząd i „Małą Radę“, jako komisarjat rządu, tworzyli jakieś pułki „ukraińskie“, wybierając pośród dezerterów z armji rosyjskiej Małorusinów. Ale te wszystkie szkice i zarysy państwowości były tak nikłe i tylko nominalne, że Polak; siedzący podówczas w Kijowie, nie spotykając nigdzie działań tych instytucyj, nie wybierał się nawet do zabrania z niemi bliższej znajomości — jak nie idzie się na odczyty obcych ludzi o nudnej sprawie.
Dopiero po upadku Kiereńskiego i ujęciu rządu przez silniejsze, choć zbrodnicze ręce, wielcy komisarze centralni nasłali swych zaufanych komisarzy ludowych na Ukrainę, kazali wojskom ukraińskim tworzyć rady pułkowe — zaprowadzali „rewolucyjny porządek“ w południowej Rosji, nie wyrażając żadnej opinji o projektowanej rzeczypospolitej ukraińskiej. Ale Trockij, Lenin i ich towarzysze mieli zbyt dużo do tworzenia, czy do niszczenia na północy i w obu stolicach, aby zająć się odrazu urządzaniem Kijowa 1 Ukrainy według swoich zasad. To też działanie naczelnej Bolszewji na Kijów było z początku słabe, sprawiło tylko niesłychany zamęt urządzeń i pojęć.
Mieszkańcy posiadłości Ginsburga dobrze byli umieszczeni dla oglądania zdarzeń i ruchów w śródmieściu. Sześcio — i siedmiopiętrowe gmachy sterczały na stoku wzgórza, blisko szczytu, na którym znajdowały się: sztab główny, arsenał i oddział Banku Państwa. Ulice Instytucka i Nikołajewska, ujmujące w kleszcze posiadłość, prowadziły do wysokiej i bogatej części miasta, zwanej „Lipki“. Ruch od Kreszczatyku na Lipki przepływał przez te dwie ulice i ocierał się o mury Ginsburga. W tej niby warowni mieszkało, oprócz właściciela i jego współwyznawców, Żydów, mnóstwo osób, podejrzanych z pozorów o burżujstwo, bo czysto ubranych i nie bratających się z gawiedzią; dużo też Polaków.
Sworski i Łuba znali się już z wielu rodakami, a najczęściej chodzili do Łabuńskich, z którymi znajomość zawiązała się ściślejsza. Matka i córki były odrazu sympatyczne obu emigrantom z Waiszawy. Ojciec, po bliższem poznaniu, okazywał się też porządnym człowiekiem. Pozory „żubra“ i „krajowca“ należały widać do programowego rozumu pana Stefana, gdyż chętnie niemi paradował. Można go było jednak wziąć na polską ambicję. Więc sypnął pokaźną sumę na formację wojska polskiego, obiecywał dać i więcej, jeżeli okoliczności pozwolą. Stało się to pcd wpływem wzmożonego porozumienia ze Sworskim może też dla skaptowania Bronka Linowskiego, który nietylko pięknie mówił o wojsku, ale był pożądanym kandydatem na zięcia.
Hanka szukała też rozmów ze Sworskim, coraz bardziej wtajemniczonym powiernikiem, zawsze o Bronku, od czasu jak ten powrócił do pułku.
I dzisiaj byli literaci u Łabuńskich, więc Hanka powtórzyła cicho Tadeuszowi swą upartą interpelację:
— I cóż? nic?
Znaczyło to: czy niema wiadomości o nim, lub może listu od niego.
— Nic — ale trudno się i spodziewać. Wie pani, że ja żadnego listu wogóle nie otrzymałem już od... miesiąca. A przecie pisywali do mnie stale i z Petersburga i z Mińska; dostawałem nawet czasem listy z Polski, przez Szwecję. Poczty i koleje zaczynają funkcjonować fatalnie. Wogóle jest chaos — i w mieście niepokój. Lepiej, aby panie nie wychodziły na ulicę.
— A panowie mogą?
— Zawsze nam łatwiej.
— Właśnie papa wybiera się na posiedzenie wieczorne. — — Papo! pan Sworski mówi, że są niepokoje w mieście.
— Czyż doprawdy? — wczoraj wracałem późno — było cicho.
— Słyszałem — rzekł Sworski — o zapowiedzianem na dzisiaj wystąpieniu bolszewików. Co to ma być? nie wiem. Od naszych dziennikarzy trudno się dowiedzieć. Nie tkwią w tutejszych robotach — co i lepiej — a telegramów już nie otrzymują wcale.
— Poczekajcie! — rzekł Łabuński — zatelefonuję do znajomego członka magistratu; jest teraz zapewne w mieszkaniu.
Telefonistka długo nie odpowiadała.
— Masz tobie — — jest jakiś popłoch — słychać gwary, ale nie łączą.
Aha! — 17.25.
Po chwili rozmowy oznajmił Łabuński:
— Są niepokoje. Powstrzymano przed godziną demonstrację jakichś drabów zamiejscowych. Ustawiono armaty przed Bankiem Państwa i Arsenałem.
— Ładne rzeczy! — przerwała pani Łabuńska.
— To już było i skończyło się na niczem — uspakajał mąż. — Jednak tłum jest wzburzony. Lepiej nie wychodzić z domu wieczorem. Jeżeli panowie nie macie nic lepszego do roboty, przyjdźcie do nas na herbatę.
— Dziękujemy bardzo — odrzekł Sworski — ja właściwie mam wieczorem interes w „Ogniwie“. Zmiarkuję, czy będzie można tam pójść.
Umówiono się więc tylko warunkowo. Zresztą na herbatę i wieczerzę do Łabuńskich można było przyjść zawsze na mocy ustalonej już tradycji.
Tadeusz z Celestynem powrócili do swojej kwatery po drugiej stronie podwórza. Obaj pisali coś, nie mówiąc o tem jeden drugiemu. Zdaje się, że wstydzili się przyznać, co piszą, bo obu to pisanie szło jak z kamienia.
Zgniły dzień listopadowy zgasł wcześnie; Tadeusz zakręcił klameczkę lampy elektrycznej — bez skutku.
Niebardzo go to zdziwiło, bo już porządki miejskie były rozstrojone. Oddawna nie pamiętano, aby trzy warunki wygody mieszkaniowej: woda, opał i światło były w porządku jednocześnie. Dzisiaj była woda rano, kaloryfer grzał — nic więc dziwnego, że elektryczność odpoczywała.
Sworski poszedł do pokoju Łuby, który spał ubrany na łóżku.
— Czy masz świece, Celestynie? Elektryczność strajkuje.
— Tam do licha! Mam funt świec, ale tylko jedną butelkę do obsadzenia.
— Dawaj! ja mam trzy puste butelki.
Posiedzieli parę godzin przy mizernem oświetleniu, które bardzo ujemnie wpływa na psychikę pisarza, zwłaszcza w porze długich nocy.
Nareszcie Sworski wstał i poszedł znowu do Łuby.
— Wiesz co, że ja mam ochotę wyjść z domu, bo tu można dostać czarnej melancholji. Cicho przecie na ulicy i gaz się pali. W Ogniwie będziemy za pięć minut, a tam jakoś nam oświetlą. Może wreszcie i elektryczność rozbłyśnie późniejszym wieczorem?
Celestyn nie dal się prosić:
— Idźmy. Cóż nam się stać może?
Zgasili zatem świeczki i schodzili z siedmiu pięter, podnieceni nerwowo. Może coś ciekawego będzie na ulicy? Może w Ogniwie czegoś się dowiedzą? A jeżeli wybuchnie awantura, przecie klubu polskiego tak odrazu brać nie będą szturmem. Pójdą na arsenał, jak już próbowali.
Schodzili, paląc zapałki, gdyż klatka schodowa nie była oświetlona. Ale dochodząc do parteru, spostrzegli dziwne zbiorowisko. Kilka ciemnych postaci przy świetle latarek i łojówek siedziało w uroczystej ciszy. Od grupy odłączył się jegomość, którego Sworski już gdzieś widział. — Żyd elegancki.
— Panowie wychodzą? — odezwał się nieufnie.
— Tak jest. A pan dlaczego pyta?
— Jakto: dlaczego? — Zapisywaliśmy się przecie wszyscy do „domowej ochrany“.
Sworski cmoknął niecierpliwie, bo przypomniał, że przed tygodniem, na radzie lokatorów, zgodził się, razem z Celestynem, należeć do straży bezpieczeństwa domu.
— W takim razie stróżujemy dzisiaj wszyscy przez całą noc przy wejściach do naszego domu, z bronią w ręku — odrzekł ów Machabeusz, uderzając się po kieszeni, pełnej wielkiego browninga i błyskając ogniem ze swej rudo-szarej płyty twarzowej, przez złote okulary.
Spojrzeli po sobie Tadeusz z Celestynem. Nie było rady, trzeba było dotrzymać obietnicy.
— Dyżur panów wypada od 8-ej do północy, w tej tu sieni.
— Dobrze.
Weszli trochę wyżej na schody i przystanęli.
— Masz tam co do jedzenia, Celestynie?
— Trzy surowe jajka.
— A ja tylko alberty.
— To mało.
— Chodźmy na herbatę do Łabuńskich.
Wytłumaczyli zatem dostojnemu dowódcy straży, że idą tylko przez podwórze do sąsiadów w tym samym domu i powrócą na termin.
Ucieszyli się zrazu Łabuńscy z powrotu gości, ale gdy się dogadali do powodu wizyty, Stefan chwycił się za głowę:
— Najgorzej, że i ja zapisałem się do tej głupiej „ochrany“! Ale co my mamy robić przy wejściach do domu? Przypuśćmy napad na dom. — — Żydzi uciekną zaraz — to pewnik — a my pozostaniemy z paru rewolwerami przeciw uzbrojonej bandzie?! — — Idjotyczne!
— Papa tam nie pójdzie! — zawołały kobiety. — I panowie niech nie idą! To na nic.
— Najprzód niema jeszcze żadnej awantury, a gdyby była na ulicy, dlaczego ma być napad na nasz dom? Na co to komu potrzebne? — uspakajał Sworski.
— Jednak my pójdziemy. — zawyrokował Celestyn. — Konsekwencja! głupia, ale konsekwencja!
— Pana nie puścimy na wartowanie — dodał Sworski. — Zastąpimy go, gdyby był powoływany. Pan jest, ojcem rodziny i musi przy niej pozostać. A my przegapimy sobie noc dla... konsekwencji, jak mówi Celestyn. Nic nam się nie stanie.
Posilono się spiesznie, gdyż dyżur Sworskiego i Łuby zbliżał się. Poczem trzej mężczyźni — bo i Łabuński wybrał się na zwiady — stanęli w sieni parterowej, gdzie dowodził rycerz w złotych okularach.
Zmieniła się warta; na miejsce kilku Żydów przyszło paru innych, stanęli dwaj literaci i dwaj oficerowie rosyjscy o minach niewyraźnych.
Przez płatnych wywiadowców otrzymano trochę powiadomień wiarogodnych: przez ulicę Instytucką, na którą wychodziła strzeżona brama, ustawiono barykadę u wylotu na Kreszczatyk. Rozwieziono po mieście kulomioty. — — To widzieli naoczni świadkowie. Reszta była ciemną zagadką bądź co bądź niepokojącą.
Wkrótce Łabuński powrócił do rodziny, a Sworski z Łubą usiedli na ławce, dzieląc ogólne milczenie. Żydzi wyglądali, jak skazani na śmierć; oficerowie rosyjscy chodzili, paląc bez ustanku papierosy. Ulica za bramą była zapewne pusta; żadnych kroków, ani turkotu kół. — — Czas dłużył się przykro, poczęści śmiesznie z powodu wyglądu tego pogotowia bojowego.
Przyjaciele Polacy wymieniali od czasu do czasu krótkie uwagi:
— Nic się nie dzieje — nic nie słychać — boją się jedni drugich — zgadywał Celestyn.
— Zapewne że tak — odpowiadał Tadeusz — przygotowania są i to nie policyjne — barykada — ale jedni i drudzy czają się, aby bez narażenia siebie tam tych zaskoczyć. — Podła walka.
Już się obu Polakom spać zachciało, gdy nagle, bez poprzedzającej komendy, bez jakiejkolwiek uwertury wytrysła znana melodja. Zawarczały kulomioty, bijące od Kreszczatyku pod górę, odpowiedziały inne z góry na dół. Szczekały tak przez minutę swarliwie i zajadle, gdy naraz zagłuszył je gromowy wybuch bomby przy barykadzie. — — Od zbiorowiska ludzkiego na Kreszczatyku wionęły wycia i jęki.
Natychmiast ogromny, siedmiopiętrowy komin schodowy napełnił się spazmatycznym piskiem kobiet i gwałtownem trzaskaniem drzwiami. Zdawaćby się mogło, że już przez okna, czy przez ściany postrzelono przynajmniej kilkanaście kobiet. Jednak dom nie był nawet draśnięty przez salwy, tylko kucharki, pokojówki, a Żydówki wszystkich stanów i powołań wybiegły na schody, napełniając je wrzaskiem.
Ale strzelanina i zgiełk zewnętrzny ustały zupełnie i zaległa znowu cisza. Więc Sworski i Łuba powrócili do uzbrojonej bezczynności. Paru płatnych stróżów domowych wyjrzało poza bramę. Ulica była pusta, barykada na miejscu. Zapewniali też, że ani przed salwami, ani podczas nich nikt nie przechodził, gwizdały tylko kule.
— Walka tchórzów! — mówił Tadeusz do Celestyna, odsunąwszy się od reszty wartowników. — Wygarnęli jedni do drugich i znowu czekają, aż im się zbierze na odwagę. Gdzież ten furor bolszewików, o którym tyle słyszeliśmy?
— Wolą oni widać z bezbronnymi — szeptał szyderczo Celestyn. — Jak tu iść pod górę, kiedy z góry prażą? Żadna dzika bestja nie pójdzie na strzały — nawet lew.
— Oj, lwów tu niema — odpowiadał Tadeusz — wilki... szakale...
— Świnie! — przelicytował Celestyn.
I obaj rozśmieli się z tej licytacji przezwisk, które tylko sumarycznie wyrażały obrzydzenie do obu stron walczących.
— Właściwie zrobili nam zawód — drwił dalej Łuba — mieliśmy widzieć bitwę, a tu co? — furda.
— Nie rozumiem nawet, kto się z kim bije — rzekł znowu Sworski. — Jeżeli to Ukraińcy tak cicho bronią swej niepodległości, to może po stronie przeciwnej są wojska rządu centralnego rosyjskiego? Ale jakiego rządu? — bolszewickiego?
— Kasza z bolszewikami! — dorzucił Celestyn.
Siedzieli znów bezczynnie, długo, aż naprawdę zdrzemnęli się. Przed samą północą zbudził ich nowy trajkot kulomiotów, tym razem trochę dłużej trwający, ale na tych samych miejscach. I znowu cisza — ani przemarszu, ani szturmu.
Sworski spojrzał na zegarek:
— Północ. Pójdziemy spać w łóżkach, nie na tym głupim posterunku.

∗             ∗

Nazajutrz rozbłysła dawno niewidziana pogoda. Sworski miał balkon zawieszony nad ulicą Instytucką, teatrem nocnej utarczki. Obaj przyjaciele wyszli przed południem na balkon.
Szeroki widok, zabrukany już jesienią, odświeżył się i rozwspanialił. Sporo jeszcze złoconej zieleni trwało na drzewach ogrodu Kupieckiego i Carskiego, zarastających dwie góry. W ich rozłamie widniał most — na lewo masy murów na różnych wysokościach; najwyżej złocone kopuły Michajłowskiego soboru. Za tem wszystkiem zdwojone wstęgi Dniepru, odwieczne, pożądane narodom.
— Szkoda paskudzić to miasto walką uliczną — westchnął Celestyn. — Patrz — barykada jeszcze nieuprzątnięta, tylko rozwłóczona na boki. Ludzie jeżdżą i chodzą środkiem zatoru.
— I na co to wszystko, na co? — bił się z myślami Tadeusz. — Przypuśćmy, że Ukraińcy chcą mieć swoje miasto dla siebie i walczą o nie. Jak walczą — widzieliśmy. Ale z kim walczą? Chyba jedni z drugimi? Nie słyszeliśmy o przybyciu jakichś wrogów zewnętrznych. — — Przybył tu tylko pułk czechosłowacki, błąkający się po Rosji już bez celu, skoro walka z Niemcami ustała. Bo co temu pułkowi do walk wewnętrznych rosyjskich? Gdzie spojrzeć — bezcelowość i ohyda dla ohydy, amatorska zabawa zbójców, oślepłe odruchy ludzi nie wiedzących, co począć, gdzie stanąć w tej kolosalnej awanturze. — — Rewolucja zwierząt, wypuszczonych z klatek i ogrodzeń.
— Ale zauważ, jaki wiatr ciepły i pożywny przychodzi od Dniepru, jak słońce głaszcze — gadał Celestyn, oderwany od podłych spraw bieżących.
— Chyba że tak? — grzać się na słońcu, gdy przebłyśnie — chwytać odrobiny życia niezarażone — i nie myśleć o wielkich linjach zbiorowego istnienia. — — Ja tak nie umiem.
Zasępili się obaj, zamilkli, nie przestali jednak wdychać dobrego powietrza ani odczuwać pięknego widoku. Tyle było ich pożytku i udziału w tym obcym chaosie.

∗             ∗

Pogoda nie uśmierzyła bojowych temperamentów, które jednak doczekały zmroku, aby w ciemnościach dokonywać swych bohaterstw. O zmroku zawarczały kulomioty i do późnej nocy słychać je było coraz gdzie indziej, jako też strzały z karabinów i z browningów. Walka, jak zapalony płyn, rozlała się dużo szerzej, niż wczoraj, w kierunkach przypadkowych, dążąc za kaprysami ruchów tłumu i wojsk rozmaicie usposobionych. Walczyły bowiem wojska najrozmaitszych autoramentów i z nieuchwytnemi zamiarami. Wyglądało powierzchownie, jakby stronnicy wolnej Ukrainy walczyli z rosyjskim rządem centralnym o posiadanie Kijowa. — — Ale resztka wojsk, niegdyś carskich, ulokowana w Kijowie i okolicach, była pod komendą rządu, obecnie bolszewickiego, który nie protestował wyraźnie przeciw powstaniu wolnej Ukrainy. Nadto wojska i tłumy ukraińskie były wybornym materjałem na bolszewików. Dodawszy do tego bunt dwóch pułków ukraińskich przeciw rządowi petersburskiemu i działanie pułku czecho-słowackiego po stronie tegoż rządu — zamęt był zupełny. Niby tłum pijany w kolosalnej karczmie, żarło się to wszystko, biło, lub godziło się znowu pomiędzy sobą, na pożytek chyba djabła.
Walki uliczne trwały trzy dni; na trzeci dzień zaczęto bić z armat i nietylko pustemi ładunkami. Ale na czwarty stanął rozejm, który przeszedł powoli w układy i w pokój. Stało się zadość interesom pozornie sprzecznym. Zatryumfował bolszewizm, gdyż do armji i do administracji wprowadzono ostatecznie bolszewickie „porządki“. Jednocześnie zaś ogłoszona została wolna Ukraina z Centralną Radą na czele.


22.

Opieszały świt zimowy jeszcze się nie rozjaśnił, gdy dwaj ułani polscy pierwszego pułku byli już gotowi do wsiadania na koń. Bronek Linowski mierzył krokami wielki pokój pałacowy urządzony przygodnie na sypialnię; towarzysz jego, Zych Woronicz, ułan atletycznej budowy, wylegał się jeszcze na łóżku, choć ubrany już w mundur. Jeden ściągał marsowo swe brwi wydatne, złączone nad nosem i zdawał się pogrążonym w dramatycznym namyśle; drugi twarzą szeroką, szczerą, podobną do paszczy wesołego lwa, wyrażał obojętność na sens życia, tylko zapał do życia, jakie jest. Pogwizdywał lekko przez zęby.
— Chodźmy już do sali jadalnej — rzekł Linowski, nagle przystając, jakby zniecierpliwiony.
— Co tobie? — odrzekł Woronicz, spojrzawszy na zegarek — pół do siódmej — dobrze, gdyby za godzinę dali śniadanie. Czekajmy sygnału, a to tłuc się będziemy jak mary po ciemnym pałacu...
— Dzień wymarszu — tłumaczył Bronek — — może dzisiaj przyśpieszą.
— Da i poco? — droga do Bobrujska krótka; do południa dojedziem.
— Mówiono że są po drodze podjazdy bolszewickie...
— Kiedy są, to nam ustąpią. Cóż oni, myślisz, z nami szukaliby bójki? Nie durnie oni.
— A jednak próbują tu i ówdzie rozbrajać naszą piechotę; a i o naszym pułku donoszą do „gławkowiercha“ różne androny, żeby tylko dać pozór do rozbrojenia nas.
— Ot wielka bieda co o nas donoszą Żydy, jak Luft i Miasnikow, do takiego „gławkowiercha“, jak Krylenko!
— Jestem twego zdania, Zych. Jednak z Krylenką musimy się liczyć, jako z obecnym naczelnym wodzem armji rosyjskiej.
— Naczelny wódz? — praporszczyk, syn żandarma!
— Wiem. Ale trzym a tymczasem tę hordę w łapie. A my przecie nie jesteśmy jeszcze w wojnie z armją rosyjską.
— Jaż i mówię: niema poco bić się z tą hołotą. Jaki nam z tego pożytek?
— Otóż widzisz, Zych — zaczął Bronek, przerywając chodzenie i przysiadając — to mnie właśnie nurtuje: jaki pożytek? — Biłbym się chętnie z Moskalami, jak wówczas — nawet winni mi rewanż — konia mi zabili i mnie drasnęli. — Ale obecnie? — — Przeciw Niemcom działaliśmy, a teraz znów zmiana przeciwnika. — — Kiedy się o tem myśli, to człowieka męczy.
— A mnie wszystko równo: myśli za mnie mój pułkownik i generał — odrzekł Woronicz. — Jeżeli każą bić tych draniów, bić będę.
— Po żołniersku masz słuszność, Zych. Ale tak — mówiąc między przyjaciółmi — przyjemniej wiedzieć, co się robi, gdy się jedzie do ataku. Pod Krechowcami wiedzieliśmy. To była jasna bitwa.
— Dobra była — dodał prozaicznie Woronicz, ale oczy mu zaświeciły i powstał sprężyście z łóżka. — A tutaj czort wie, jaka wojna.
Pomilczełi trochę obaj, aż odezwał się Bronek:
— Tam się biją — we Francji!
— Musi tam być gorąco — zgodził się Zych — ale cóż z tego? nie mogą dać rady Niemcom — stoją ciągle na miejscu.
— A tego ci nie dosyć, że nie puszczają dalej Niemców? — i to od paru lat! Porównaj z rosyjskim frontem — tu Niemcy lezą, gdzie chcą. I my grzęźniemy w tem błocie.
— Wiadomo, od czasu rewolucji — świństwo.
— Żeby to można przedostać się do Francji! — westchnął Linowski.
— Jakżeż? opuścić pułk??
— A nie! z całym pułkiem.
Woronicz pokiwał tylko głową. Przedsięwzięcia, których nie umiał skonstruować nawet w wyobraźni, nie pociągały go.
Siedzieli, każdy oparty łokciem na rzeźbionej konsoli, pod nie istniejącemi lustrami, po których sterczały tylko ramy i to niecałkowite. W pałacu, który wycierpiał już odwiedziny wielu rozpasanych band, sterczały szkielety dawnego przepychu wśród żałosnej pustki. Takie mieszkanie, urządzone prowizorycznie i pierwotnie dla żołnierskiego postoju, sprawiało przygnębiające wrażenie zdegradowanej kultury. Krzewiło się tu doniedawna bujne polskie życie — mówiły o tem wyraźnie ściany i szczątki — rozwaliły je dzikie huragany — obecnie gnieździ się wprawdzie hufiec obrończy, ale jeżeli zdoła ocalić ziemię, jakże daleko jeszcze do odbudowy dawnego dobrobytu, do pokojowej wykwintnej zasiedziałości. — — Uczynią to przyszłe pokolenia, ale czy pokolenia polskie na tej ziemi?
Takie mniej więcej myśli krążyły w głowie Bronka Linowskiego, który rozglądał się po okazałych rozmiarach i ozdobach pokoju, a zarazem majaczyły mu pokrewne zarysy wnętrz pałacu w Inogórze, niewidzianego już blisko trzy lata. — Były tam bitwy. — — Czyżby i na tam te kochane mury wojna zionęła zniszczeniem?
Zygmunt Woronicz myślał zaś o teraźniejszości bezpośredniej — o śniadaniu, na które nie dawano jeszcze sygnału. Podszedł do okna, już rozświetlonego, skąd widok był na wielkie podwórze. Tu się odrazu rozweselił:
— Chodź, Bronek; patrz, jak się nasi ułani uwijają.
Podwórze pełne już było mundurowego ludu i koni. Przed stajniami czyszczono konie, przekuwano niektóre. Tu i ówdzie żwawy ułan w kamizeli tylko, pomimo mrozu, niósł truchtem parę ciężkich kubłów, ociekających lodowatą wodą. W mrowiu ludzkiem nikt nie stał nieruchomy, ani się ociągał. Bez zgiełku, umiarkowanym gwarem i postukiem warczała robota. — Opodal od stajni, na luźniejszej przestrzeni hamowało kilku konnych w niezupełnym rynsztunku.
— Że też do konia potrzeba naturalnego talentu — zauważył Woronicz. — Ten na lewo — widzisz? — który zatoczył teraz kursgalopem, już jeździ, jak stary. A ci dwaj zdzierają konia w pysku, nosami dziobią w grzywę — nic z nich nie będzie. A przecie wszystkich pobraliśmy jednego dnia, tydzień temu nazad.
Jakiś dreszcz pobiegł przez podwórze — padła zapewne komenda, stąd niedosłyszalna. Żołnierze, którzy nie mieli rąk zajętych, stanęli na baczność, z oczyma zwróconemi ku drzwiom od pałacu.
— Oho — rzekł Woronicz — pewnie pułkownik?
— Nie — poprawił Linowski po chwili oczekiwania — sam generał Dowbór.
Stanął pośrodku podwórza, bez parady, bez świty, jak gospodarz, zaglądający z umiłowaniem do swego okólnika. Dał ręką znak, aby przestano salutować i nie przerywano roboty. Twarz miał młodą jeszcze i energiczną. W spojrzeniu jasnem i silnem tliła się jakby nieustająca gorączka, która budziła zaufanie i dobre wróżby w jego podkomendnych. Choć się bynajmniej nie wdzięczył do nich, był przez nich mocno kochany.
Tak Linowski, jak Woronicz, ulegali też urokowi dzielnego generała.
— On tak lubi — mówił Zych, który go znał dawniej, niż Bronek — wejść między żołnierzy nieoficjalnie, pogadać, pożartować — bo i pocóżby dzisiaj wszedł między ułanów? Przecie kieruje nami wybornie Mościcki — i to nie rewja — nawet pułkownika niema na podwórzu. — O, patrz! — rozszerzyły się gęby chłopom, śmieją się. Musiał im palnąć generał jaki dowcip — jak on to umie — w guście żołnierskim.
Patrzyli jeszcze przez chwilę, ale nie słysząc stąd wyrazów, nie mogli brać udziału w dziarskiej wesołości, która zapanowała na podwórzu. Nareszcie generał, po jakiejś krótkiej przemowie, poszedł zpowrotem do domu.
— No, możemy iść na śniadanie. Teraz już na pewno zadzwonią.

∗             ∗

W godzinę później 1-szy pułk ułanów w ordynku bojowym, szóstkami, wyruszał traktem do Bobrujska. Na czele jechał konno pułkownik Mościcki w grupie oficerów, między którymi był Linowski. Wśród zaśnieżonych pól to wojsko widoczne zdaleka, na podziw szykowne, urągało wspaniale zawiściom i zasadzkom zbolszewizowanych oddziałów rosyjskich. Trzymano się jednak na baczności: przed pułkiem szedł w pewnem oddaleniu półszwadron przedniej straży, a uprzednio, wczoraj wieczorem, wysłano niewielki patrol, któryby drogę zbadał na dalszym dystansie.
Jakoż na piątej wiorście od Dukory przednia straż napotkała powracający ów mały patrol, który oznajmił, że bolszewicy siedzą z kulomiotami w lasku nieopodal od traktu na siódmej wiorście. Dzisiaj o świcie patrol został ostrzelany z tego lasku.
Przedni oddział zatrzymał się i przesłał patrol do pułkownika, który, wysłuchawszy raportu, spojrzał po swych przybocznych oficerach i rzekł:
— Nie jesteśmy wprawdzie w wojnie z Rosją, ale nie pozwolimy, żeby jakieś bandy strzelały do naszych patroli.
Wszyscy oficerowie skinęli głowami aprobacyjnie.
— Zatem tak — ozwał się pułkownik głosem już komenderującym — detaszujemy szwadron, który ten lasek okrąży i napędzi nieprzyjaciela na trakt, gdzie my go już przyjmiemy. Tak. — — A jaka może być siła nieprzyjaciela w tym lasku? — zwrócił się do dowodzącego patrolem oficera.
— Panie pułkowniku — nie mogłem zbadać dokładnie, bo musieliśmy usunąć się z pod kul. Lasek niewielki i przezroczysty; obok nie widziałem ludzi, ani taborów. Wszyscy siedzą w lasku, najpewniej piechota. Może jej będzie bataljon.
— No, to wystarczy naszego pół szwadronu do naganki na te wilki. — — Który z panów chciałby poprowadzić nagankę? Spojrzał na swych przybocznych oficerów. Każdy wzniósł rękę na znak ochoty. Mościcki przejrzał z marsowem zadowoleniem te ochocze twarze.
— Może należałoby się panu podpułkownikowi Żółkiewskiemu pierwszeństwo, ale już prowadziłeś cięższe wyprawy, panie Tadeuszu. Ustąpmy nieco młodszym.
Zgasił uśmiech koleżeński na twarzy i zakomenderował ostro:
— Panie rotmistrzu Linowski! Rozkazuję panu detaszować pół swego szwadronu i zajechać śpiesznie za ów lasek, natrzeć z tyłu i wypędzić piechotę na trakt, na nas.
— Rozkaz, panie pułkowniku — odrzekł Bronek i pchnął już konia, aby cofnąć się do swego szwadronu.
— Zaraz! stać! — My się najprzód zbliżamy po trakcie całą kolumną. Formuj pan swój oddział w marszu. Gdy będzie pora zjechać z traktu, zakomenderuję.
Jakoż cały pułk, połączony z przednią strażą posunął się jeszcze o pół wiorsty, aż do miejsca, skąd widać było dobrze lasek z zasadzką. Lasek milczał solennie.
Wtedy zabrzmiała komenda pułkownika:
— Oddział Linowskiego! do ataku! marsz!
Natychmiast koń Linowskiego wspaniałym skokiem przesadził rów, dzielący trakt od pola, za nim trójkami podążyli ułani. Każda trójka brała rów i doganiała poprzednią w porządku, za rotmistrzem, który zrazu miarkował tempo do krótkiego cwału. Aż gdy siedemdziesięciu pięciu jeźdźców rozciągnęło się po polu, Linowski pociągnął za sobą szereg wyciągniętym galopem w kierunku wymijającym zbliska las.
Zatrzymana na szosie główna siła konnicy oglądała z żywem zainteresowaniem ten piękny manewr, który wydawał się sportowym. Pościg półszwadronu zajechał wkrótce za las, a w lesie zalegała zupełna cisza. Na rozkaz pułkownika kilkunastu spieszonych ułanów wyprzedziło kolumnę i nastawiło kulomioty w kierunku na lasek.
— Może ich tam już niema? — powątpiewał jeden z oficerów przy boku dowódcy.
— Gdzie zaś! — odparł inny, patrząc przez lornetę połową — są. Nawet widać, jak ruszają się. Tylko nie śmieją strzelać, bo i nas już zobaczyli na trakcie.
Dopiero po dobrej półgodzinie od wyruszenia pościgu Linowskiego doleciały z lasu dźwięki rozpierzchłej strzelaniny.
— Wsiedli im nasi na karki — odezwał się Żółkiewski — ale strzały pojedyncze, nie z kulomiotów. To dobrze.
Wkrótce usłyszano na tiakcie gromki jeden okrzyk w lesie, potem ciągłą już wrzawę, w której nie było już, zdaje się, strzałów.
— Targują się — zażartował jeden z oficerów na trakcie.
Jednak targowisko mcgło być krwawe, bardzo podobne do bitwy ręcznej. Pocieszano się, że ułani, choć mniej liczni, mają przewagę, siedząc na koniach, i że jeden ułan polski starczy za dziesięć sztuk tałałajstwa. Jednak niepewność trwała jeszcze z pół godziny.
Ukazał się wreszcie pod lasem obraz pocieszający. Pstrokata, bezładna kupa ludu w mundurach, w tułupach, nawet w miejskich paltotach, biegła ku traktowi kłusem, z podniesionemi do góry rękami, pchana przez półkole ułanów. Sporo czasu upłynęło aż ta czereda zdyszana zatrzymała się przed obliczem pułkownika. Dojechał najprzód do dowódcy rotmistrz Linowski, na spienionym koniu, promienny, lecz spokojny i złożył raport:
— Panie pułkowniku! Rozbroiliśmy cały prawie oddział nieprzyjacielski, oprócz tych, którzy zdążyli przed natarciem wymknąć się nam na boki. Wzięliśmy osiem kulomiotów, sto kilkadziesiąt karabinów i sporo browningów. Oczekuję rozkazu, co mam uczynić z jeńcami?
— Dziękuję panu w imieniu pułku za świetne wykonanie komendy — odrzekł Mościcki.
Zwrócił się potem do jeńców po rosyjsku:
— Który tu komendant? Odpowiedział stary żołnierz, pijak okazały, tonem dobrodusznym, bo miarkował już, że nic gorszego mu się nie stanie.
— Da i żadnego niema. My prosto w lesie odpoczywali, a ułany na nas napadli — i w szyję!
— Nie łgać! Wyście to rano strzelali z kulomiotów do naszego patrolu.
— I nie poznali! myśleli, że Niemcy.
— Na drugi raz żebyście nas poznali, bo będzie dużo gorzej! Teraz — wszystką broń zostawić — i precz mi z oczu!

∗             ∗

Niewiele mieli ułani do roboty w Bobrujsku, gdzie zaczął się koncentrować cały pierwszy korpus. Życie garnizonowe w niewielkiem mieście, w ciasnych mieszkaniach, nie mogło nasycić ani wyższych ambicyj wojskowych, ani nawet skłonności młodych zuchów do hucznej zabawy. W ojna z bolszewikami, jeszcze nawet niewypowiedziana, składała sięz luźnych awantur, powodowanych zawsze przez bolszewików, którzy zaczynali instynktowo nienawidzieć formacje polskie karne, zachowawcze, jaskrawo przeczące nowym ideałom rewolucji rosyjskiej. Żydzi, których nie brakło nawet w komendzie band bolszewickich, podszczuwali je też zajadle na Polaków. Dochodziły raz po raz do Bobrujska wieści o zatargach zbrojnych, które niezawsze kończyły się tak świetnie i bezkrwawo, jak oczyszczenie traktu z Dukory do Bobrujska, dokonane przez rotmistrza Linowskiego. Tu i ówdzie udało się bolszewikom rozbroić drobne oddziały polskie, zdążające do miasta. Nadeszły i wiadomości o poważniejszych katastrofach.
Linowski trzymał się znowu z Woroniczem i mieszkał z nim razem. Choć bardzo różni co do usposobień i co do kultury umysłowej, lgnęli do siebie ci dwaj urodzeni Polacy i urodzeni żołnierze.
Pewnego dnia wpadł do wspólnej kwatery Woronicz wzburzony:
— Słyszałeś, Bronek, o pułkowniku Maciejewskim?
— Nie słyszałem.
— Znałeś go? Dowodził 5-ym pułkiem piechoty. Sławny oficer!
— No, i cóż się z nim stało?
— Prowadził pułk koleją do Mińska. Dwa razy w drodze otoczyły go bolszewiki z propozycją rozbrojenia. Nasobaczył im, porwał lokomotywy, których nie dawali, obsadził swoimi i jechał. Tak jemu udało się w Połocku i w Mołodecznie. — Aż Żyd Miasnikow, komenderujący zachodnim frontem — taki to parszywy front, jak jego komendant! — dał rozkaz: zatrzymać pociągi za wszelką cenę! — Tak i zrobili: wykoleili dwa pociągi w biegu do Mińska. Kiedy wagony waliły się z nasypu, bolszewicy z zasadzki prali do pociągów z kulomiotów! — Tam i poległ pułkownik Maciejewski. — — Ot, żeby my tam byli blisko!
— Niesłychane! — zawołał Bronek — to już nie zatargi, to wojna ze zdradziecką dziczą!
— Podobno generał ma wypowiedzieć wojnę tym draniom?
— Może będzie zmuszony — ale to rzeczy nie zmienia, bo wojna już jest i to wcale niepotrzebna.
Woronicz niedobrze zrozumiał:
— Chciałbyś bić się z Niemcami?
— Chciałbym nareszcie bić się wyraźnie o Polskę! — zawołał Bronek porywczo.
— Toż mówiłeś zawsze: formujemy się dla przyszłej Polski — —?
— Tak — i hartujemy się nawet w walkach dzisiejszych. Ale czy my stąd wydostaniemy się, Zych? — Otacza nas całe morze wrogów — bo przecie nadciągają i Niemcy! Wojny na dwa fronty nie wytrzymamy.
— W złym ty dzisiaj humorze, Bronek.
— Tobie tylko mówię, Zych. Nie śmiałbym! tak się odzywać w większem gronie ludzi. Tem bardziej nie śmiałbym dawać rad naszemu generałowi.
— No, ale mnie powiedzieć możesz, skoro już my z sobą po bratersku — co doradziłbyś generałowi?
— Nic. — W tem jego głowa, doświadczeńsza od mojej. Ale wiem tylko, co jabym zrobił, gdyby tu poszło zupełnie źle. Przedarłbym się do Francji.
Nie pierwszy raz słyszał o tem Woronicz, ale nie mógł się zapalić do projektu. Rzekł i teraz:
— Nie dla mnie to; ja i po francusku niebardzo...
— Żartujesz chyba? Nie na konwersację tam jechać, ale na jasny czyn! Na walkę za tryumf chrześcijańskiej cywilizacji, a w niej za Polskę! Tam ludzie wiedzą, o co się biją — i tam będzie zwycięstwo.
Woronicz nic nie odpowiedział, a Linowski chodził po pokoju gorączkowo, snując dalej swe rojenie rycerskie.


23.

Trzeci już dzień z rzędu przychodzili Sworski i Łuba na obiad do Łabuńskich, zapraszani gościnnie, jak zwykle, ale i zniewoleni obecnie przez katastrofalne położenie Kijowa, obrzucanego od tygodnia pociskami artylerji, oczywiście wrogiej, ale zgoła niespodziewanej i mało zrozumiałej w swej napaści. Nadciągnęły jakieś wojska z północy, usadowiły się na lewym brzegu Dniepru, na tak zwanych „Browarach“ w mocnej osłoniętej pozycji i stamtąd ostrzeliwały miasto. Bronił go ataman Petlura, ustawiwszy na placu Sofijskim kilka armatek, które od czasu do czasu dawały ognia w stronę napastników, niby cielęta, porykujące w zagrodzie dla odstraszenia stada oblegających wilków.
Nikt nie miał głowy wolnej do zbadania sensu i doniosłości tego zatargu, bo mieszkańców miasta pochłaniała troska o bezpieczeństwo osobiste. Trwała prawie nieustająca kanonada, ulice były puste, ludzie siedzieli po domach. Tylko wczesnym rankiem, gdy artylerja usypiała, wyruszano chyłkiem na zdobycie prowjantu.
— Literaci przeszli dzisiaj wcześniej na drugą stronę podwórza do Łabuńskich. Ogień armatni wzmagał się i rozrzucał pociski szerzej po mieście. Trzeba było znieść do kupy jakie kto miał powiadomienia i naradzić się.
Gości przyjęła pani Łabuńska z niejakiem zakłopotaniem:
— Doprawdy nie wiem, co będziemy dzisiaj jedli. Służby trudno już wyprawiać na ulicę, bo coraz niebezpieczniejsza. W kooperatywie lokatorskiej jest tylko mąka i sól. Mięsa w domu ani kawałka. Może panowie znacie jakie pobliskie źródło aprowizacji?
— Mam u siebie dwa funty czekolady i butelkę likieru — odezwał się Celestyn nieśmiało.
— Tego i nam nie brak — rozśmiała się pani Łabuńska. — Dziękujemy serdecznie. Mamy zapas słodyczy i w piwnicy jeszcze nie pusto. Ale mięsa i masła! Bez tego obiad niemożliwy.
— Będziemy jedli z postem — zażartował Sworski.
— A nie! — oburzył się Łuba — my możemy, ale pani, panienki!
Wstał nagle i wyszedł.
— Czy on poszedł po swoją czekoladę? — zapytał Stefan Łabuński.
— Wątpię — odrzekł Sworski. — On pewnie poszuka mięsa. Gdy jemu strzeli do głowy jakie bohaterstwo, rzuca się oślep do wykonania.
— Ależ to bardzo ładnie! — odezwała się Hanka.
— Bardzo chwalebnie — potwierdził Sworski.
W dwie godziny później Łabuńscy z gośćmi siedzieli przy obiedzie. Łuba przepraszał, że nie przyniósł surowego mięsa, bo jatki znalazł zamknięte i puste. Ale zdobył w Ogniwie gotową pieczeń i skąpy funcik masła. Był zatem dzisiaj zasłużonym współtwórcą obiadu. Wypytywano go, jak wygląda ulica.
— Sympatycznie — opowiadał — miejsca mnóstwo — nie widać prawie tego gałgaństwa, którego już dosyć napatrzyliśmy się.
— I wojska nie widać? tych naszych „obrońców“? — parsknął pogardliwie Łabuński.
— Nie widziałem. Tylko przy ratuszu stoi tam jeden z drugim. A więcej wałęsa się podobno na placu Sofijskim i na Teatralnym, bo tam weselej za wysokiemi murami. Ale hukają po mieście spadające szrapnele, hukają.
— Toż słyszymy i teraz — zauważył Łabuński. — Jeszcze się szelmy nie zabrały do jedzenia. Zwykle o tej porze przerywają bombardowanie. A pan widział jaki wybuch pocisku, panie Celestynie?
— Widziałem parę. — — Ale to niewinne.
— Jakto: niewinne?
— Trzeba tylko znać topografję — ciągnął Celestyn, zbrojny świeżem doświadczeniem. — Tamci walą przecie z jednego punktu za Dnieprem. Cała rzecz: uważać, które miejsca zasłonięte są od Dniepru przez mury i pod temi murami najspokojniej myk — myk.
— A kiedy wypada droga wpoprzek ulicy odsłoniętej, albo przez plac?
— No... wtedy przyśpiesza się kroku.
— Zawsze to mniej bezpieczna przechadzka — zauważyła pani Łabuńska.
Obiad był krótki, ale wcale dobry. Spożyto go z zadowoleniem, poczem przy kawie wyrażano dalsze poglądy na sytuację.
— Bój artyleryjski rozszerza się — mówił Łabuński. — W pierwszych dniach skierowany był na szczyt naszego wzgórza; na arsenał, na główny sztab. I dzisiaj nie odstąpili cd tych celów, bo stamtąd dochodzą nas odgłosy pękających pocisków. Ale strzelają i w innych kierunkach; biją naprzykład w dzielnicę soboru Michajłowskiego.
— Przebili wczoraj dach kościoła katolickiego — dodała pani.
— Bombardują uporczywie dom Hruszewskiego przy ulicy Pańkowskiej — dorzucił Celestyn.
— To zrozumiałe, bo Hruszewski jest jednym z przywódców niepodległej Ukrainy, a przecie zbóje północni przyszli tu walczyć z Ukraińcami.
— Tak pan sądzi? — powątpiewał Sworski. — Jednak nie słyszeliśmy, aby Rosja wypowiedziała wojnę Ukrainie. Jeżeli ci za Dnieprem mają być apostołami, pragnącymi nawrócić Kijów na bolszewizm, toć przecie Kijów jest już wcale dobrze zbolszewizowany. Darli się o to przeszłej jesieni i stanęła zgoda Sowietów północnych z Sowietami wolnej Ukrainy. Ale przypuśćmy, że Lenin i Trocki chcą wzmocnić swe panowanie na Ukrainie, że chcą zdusić ruch separatystyczny groźny dla przyszłości Rosji. — Przypuśćmy nawet, że jest to prywatne przedsiębiorstwo jakiejś bandy północnej, która wybrała się na grabież tłustych ziem południowych. — — W każdym razie nasuwa się zdumione zapytanie: jakiem prawem ten bezczelny ryzykant, Petlura, brom miasta, którego nie może obronić ze swemi sześciu czy ośmiu armatkami? Gdyby miał wojsko, powinien był stoczyć walkę z napastnikiem przed jego dojściem do miasta, z tamtej strony Dniepru. A skoro wojska, ani armat nie ma, jak może dawać powód do bombardowania swojej stolicy? To mi patrjota!
— No i tam ci niegorsi — odrzekł Łabuński. — Rosjanie przecież, a bombardują bezbronne miasto, „macierz grodów ruskich“!
— Godni siebie szermierze! — dodał Sworski.
Nie śpieszył się nikt z towarzystwa do swoich spraw dziennych, które z konieczności zredukowane zostały do minimum. Na ulicę trudno było wychodzić. Pracy intelektualnej nie warto było rozpoczynać przy ciągłym akompanjamencie grzmotów armatnich, do których już ucho przywykło, lecz umysł nie mógł ich przyjmować obojętnie, bo nie przewidywał ani ich skutków, ani końca. Z dniem każdym kanonada wzmagała się i rosło zgorączkowanie mieszkańców miasta. Zaczynały krążyć wieści paniczne.
Dowiedziano się w mieście, że na czele wojsk oblegających stoi pułkownik Murawjew, herszt zdolny do skrajnych okrucieństw. Zwłaszcza na Polaków nazwisko to, przypominające kata Wilna z r. 1863 sprowadzało trwogę przez samo swe brzmienie. — Opowiadano także, że bolszewicy strzelają dotychczas z dział mniejszego kalibru, ale jeżeli miasto zaraz się nie podda, zaczną strzelać z dział ciężkich i pociskami tak silnemi, że jeden może rozwalić parę pięter murowanego domu. Nie brakło również zapowiedzi pocisków z gazami trującemi.
Polacy zamieszkali w posiadłości Ginsburga znosili te strachy głównie do mieszkania Łabuńskich, które było centralą orjentacji, aprowizacji i życia towarzyskiego. Pomimo wszelkie optymistyczne tłumaczenia i kojące argumenty, których zwykle podejmował się Sworski, poważniały coraz bardziej twarze mężczyzn, a kobiety, którym wolno się bać, nie ukrywały już trwogi. Tylko Celestyn Łuba czuł się wcale dobrze w atmosferze kataklizmu.
— Przecie wojna! bitwa! coś silnego! Inaczej krew krąży w człowieku.
— Ale i coś ohydnie podłego — oponował Sworski. — Jakąż ty grasz w tem rolę, Celestynie?
— No... widza. I to coś warte. Dotychczas widzieliśmy wojnę głównie w gazetach.
— Winszuję ci wesołego usposobienia. Mnie taka wojna działa na mdłości.
Nazajutrz, po obiedzie znowu u Łabuńskich, Sworski miał partykularną rozmowę z Hanką. Weszło we zwyczaj, że ci dwoje mieli z sobą tajemnice, dawno już odgadnione przez rodziców Hanki, którzy nie stawiali przeszkód cichym szeptom córki ze starszym i godnym zaufania mężczyzną.
— Wie pan? mam list!
— Od Bronka?
— Nie tak dobrze. — Ale od jednej pani, która przed paru tygodniami jechała stąd do Mińska. Prosiłam ją bardzo, żeby się dowiedziała, co tylko będzie mogła, o Bronku — i żeby mi napisała. Jakimś cudem list jej dzisiaj dostałam.
— I cóż? pomyślne wiadomości?
— Takie sobie. Jest ciągle w pułku. Wszyscy go kochają, dowódcy i koledzy. Przejechał z pułkiem do Bobrujska. Ale wie pan co? — już formowanie wojska nie postępuje! Ich owszem bolszewicy chcą rozbroić i urządzają na nich zasadzki. Jedną taką zasadzkę Bronek rozbił, rozbroił i wziął duży oddział do niewoli. Mówią, że świetnie to wykonał. Ale cóż z tego? Czyż może nasze małe wojsko pobić wszystkich bolszewików? Ich jest podobno kilka miljonów?
— Tak, droga panno Hanko. Z naszemi formacjami wojskowemi jest niedobrze: Opóźniły się — i to nie z winy dzielnego Dowbora, który robił, co mógł, ale z winy społeczeństwa polskiego na Kresach, które słabo poparło formacje, a czasem usilnie im przeszkadzało. To smutna historja. Gdyby naszego wojska było dziś kilka razy więcej, wymietlibyśmy bolszewików z Mińska, Żytomierza, Kijowa — — trzymalibyśmy w zależności od siebie całą Ruś — i Niemców w nią włażących. Ale te wzniosłe plany nie mają już dzisiaj realnej podstawy.
— Więc cóż będzie z naszem wojskiem i z pierwszym pułkiem ułanów? — zawołała Hanka niespokojnie.
— Nie wiem, nie mam wiele nadziei, będą musieli chyba... rozejść się. Za mało ich jest w tem położeniu między nawałą bolszewicką, a zbliżającymi się Niemcami. Chyba, żeby cud jaki? Chyba, żeby wojska nasze zdołały przedostać się przez północ, przez Szwecję do Francji i tam wystąpić przeciw Niemcom... Ale na taki obrót całym korpusem, czy nawet pułkiem, już także za późno. Chyba pojedyncze indywidua, bohaterzy, lub straceńcy...
Hanka naraz ożywiła się bardzo, choć nie radośnie:
— Ach, teraz rozumiem w liście jedno zdanie, którego nie doceniałam: Bronek tęskni do Francji.
— Tak, droga pani, to nie może znaczyć nic innego. Ta pani, co pisała, zna Linowskiego?
— Nie, ale rozmawiała z jego przyjacielem i kolegą, porucznikiem Woroniczem. Bronek może się tam już wybiera? — — A to musi być bardzo niebezpieczna droga?
— Ach, pani — dla takiego zucha, jak on? — Przeszedł już jeden front, przejdzie i drugi. Zresztą nie może być o tem mowy teraz, póki pułk jego trwa i działa — pocieszał Sworski, udając swobodę i przekonanie.
Ale oczy Hanki, czerpiące zwykle otuchę ze słów Sworskiego, tym razem wyraziły głęboki smutek. Czy pomyślała o tragicznej jakiej przygodzie, która mogłaby spotkać Bronka w tej wyprawie, czy o niezmiernej przestrzeni, która, w razie wykonania szalonego zamiaru, zaległaby między nią, a ukochanym?

∗             ∗

Następna noc była tak hałaśliwa, że Sworski nie mógł zasnąć aż do rana. Bicie z armat nie ustawało, a grzmotom towarzyszyły przeciągłe wycia, dowodzące, że pociski przelatują bliżej. Pomimo to Sworski nie wyniósł sięze swego pokoju, wystawionego oknami na Dniepr, poczęści przez wstręt do okazywania trwogi i ucieczki. Spędził jednak noc bardzo nieprzyjemną. To też gdy o świcie ogień artylerji ustał, Sworski zasnął snem kamiennym.
Przebudzenie miał niezwykle: ujrzał nad sobą młodą dziewczynę, która tu nigdy pierwej nie przychodziła, ale którą pomimo to znał. — — Co takiego?
— Panna Hanka kazała mi powiedzieć panu, żeby się wyprowadził ze swego pokoju, bo front od Dniepru, a stamtąd strasznie dzisiaj biją.
— Bardzo dziękuję — sam już myślałem — zaspałem tylko, bo w nocy od łoskotu nie mogłem zasnąć.
— I państwo proszą panów na obiad, jaki jest, o drugiej.
— Proszę powiedzieć, że przyjdziemy po obiedzie, bo tu dzisiaj urządziliśmy się. Proszę bardzo podziękować państwu i panience.
Skoro wyszła służąca Łabuńskich, Sworski zaczął pośpiesznie ubierać się. Dochodziła dwunasta. Ogień armatni rozegrał się znowu w najlepsze.
Poszedł do Celestyna, który na maszynce spirytusowej przygrzewał rondel, zawierający zapewne coś jadalnego.
— Wiesz, Celestynie — przysyłano do mnie od Łabuńskich z radą, żebym się wynosił ze swego pokoju, bo w okno może mi wpaść jakaś piguła z za Dniepru.
— Ależ naturalnie! Dawno trzeba było to uczynić!
— Dlaczegóż nie mówiłeś?
— Nie przyszło do głowy — — no i niebyło jeszcze nigdy tak silnego ognia, jak dzisiaj.
— W każdym razie jeść będziemy u ciebie — rzekł Sworski — bo tu strona od podwórza, a przedpokój odgradza od frontowych pokojów. Pójdę tylko do siebie aby złożyć niektóre papiery i manatki. Może wypadnie wogóle stąd się wynosić? Po godzinie rozpoczął się obiad w pokoiku od podwórza. Zupa, którą zgotował Celestyn z konserw pomidorowych, okazała się niejadalną. Następowała szynka na zimno, z chlebem i masłem. A duży imbryk czarnej kawy łatwo już było odgrzać. Wystąpiła też butelka likieru, o której Łuba niejednokrotnie wspominał. Przyjaciele poczuli się w dobrobycie i w jakim takim humorze przy jedynym stole, na którym kałamarz, papier, szczotka i grzebień towarzyszyły zastawie jadalnej.
Popijali gęsto i naprzekór zimie, która trzymała jeszcze tęgo w początku lutego, naprzekór złowrogim rykom, gwizdom i trzaskom, pośród których tkwili niezbyt bezpiecznie na swem siódmem piętrze, zaczęli mówić o rozkoszy wiosny, która kiedyś przyjdzie, o wygodzie własnego mieszkania w kraju rodzinnym, o harmonji życia w czasie pokoju, o przyjaciołach.
— Przyjdzie wreszcie i Ona... — zaczął Sworski.
Nagle zerwali się obaj na nogi, podrzuceni siłą nieprzepartą. Ogłuszający huk — trzask — impet, połączone w jeden błyskawiczny cios bez echa, runął w bezpośredniem pobliżu.
— To tu! — zawołał Łuba.
— Tu — odrzekł Sworski — chyba w salon...?
Wyszli na przedpokój, gdzie spotkali wylęknionych spółlokatorów.
— Na dół wszyscy!do piwnic! — wołała dość przytomnie starsza właścicielka mieszkania.
Ale Sworski otworzył drzwi od salonu. Dym, kurz, przewrócone meble, otwór w ścianie zewnętrznej — świadczyły niezbicie, że pocisk uderzył w salon.
— Co pan wyrabia?! — nie iść tam! może być zaraz drugi! Sworski drzwi przymknął, ale rzucił się do swojego pokoju, sąsiadującego z salonem, mówiąc do Celestyna:
— Zabiorę choć rękopisy.
Wpadł, chwycił przygotowaną paczkę, wypadł z pokoju i zaczął nakładać futro, gdy nowy piorun, połączony z sypaniem gruzów, uderzył wyraźnie w pokój, który Tadeusz opuścił przed kilku sekundami.
— Schodzić! — na dół! na dół! — Dom jest pod „obstrełem“!
I runęli wszyscy przez drzwi na schody główne przez siedmjopiętrową klatkę, kędy już sj-pały się ciała spazm ujące, sapiące, lub oniemiałe.
Dziewczynka jedna zemdlała na najwyższem piętrze. Chwycił ją Łuba i niósł, jak niańka, ostrożnie schodząc z pięter.
Sworski schodził śpiesznie, ale bacznie. Na szóstem piętrze dwa nowe uderzenia wstrząsnęły gmachem; posypały się na schody szyby oszklonego supraportu. Zatem wyraźnie wzięto na cel ten dom — — jesteśmy pod ogniem baterji. — — Stwierdzał z pewnem zadowoleniem, że nie traci głowy, choć był przed chwilą pod samą kosą śmierci — — bo gdyby pozostał był jeszcze kilka sekund w swoim pokoju....? Co teraz ma robić? — Wołano: do piwnic! — — Na co to? Zajść tylko za największą ilość murów zasłaniających od armat. — — Ale prawda! co się dzieje u Łabuńskich? — Tam zaraz pobiegnę.
Osadził się na tym projekcie. Skoro doszedł do parteru, ujrzał tłum ludzi tłoczący się do podziemi. Celestyn cucił omdlałą dziewczynkę. Krzyknął mu Tadeusz:
— Ja do Łabuńskich. Ostrożnie przez podwórze!
Pomimo zgiełkliwego zakotłowania wszystkich lokatorów, wielkie podwórze było zupełnie puste. Wysoki łuk bramy głównej od ulicy Instytuckiej, skąd przychodziły co chwila pociski, był otwarty, zasłonięty tylko ażurową kratą żelazną. Ten szeroki otwór mógł dać przelot szrapnelowi na podwórze.
Sworski zatrzymał się na chwilę i obejrzał podwórze. Pociski uderzały w mury, lub świszczały, przelatując ponad dachami. Po każdem uderzeniu w mur frontowy sypały się aż tutaj, przy podwórzu wewnętrznem, tynki ze ścian, stękały całe betonowo-żelazne gmachy, łoskot dochodził chwilami do takiego natężenia, że Sworskiemu przemknęła myśl przez głowę: rychło zaczną się na dobre walić mury? — Jednak skorygował zaraz to lajowskie przypuszczenie, widząc naokoło mury wcale nieodchylone od pionu. Jedyne niebezpieczeństwo przedstawiało przecięcie otworu bramy podczas nieustającego bombardowania. Na to jednak trzeba było zdecydować się, chcąc przejść do mieszkania Łabuńskich. Sworski posunął przy murach ku bramie, potem paru susami przesadził otwór i dalej idąc pod murami, dotarł do przedsionka gmachu, gdzie mieszkali Łabuńscy. Winda była oczywiście nieczynna. Jednem tchem wbiegł Sworski znowu na najwyższe piętro.
Zastał całą rodzinę w przedpokoju, zaniepokojoną i właściwie bezradną.
— Ach, panie kochany! — — Biją tam w wasz front?
— Biją, szanowna pani. Rozwalili nawet mój pokój.
— I cóż? nic się panu nie stało?
— Jak pani widzi.
— A panu Łubie?
— Także nic. Cuci tam dziewczynkę omdlałą.
— A pan do nas! Dziękujemy serdecznie. — I co robić?
Odezwał się Łabuński:
— Ja sądzę: siedzieć na miejscu. Nasz dom nie jest tymczasem wystawiony na pociski.
— Jestem tego samego zdania.
— Bo kobiety się boją, że dom runie, albo dach się zapali.
— Dom nie runie tak łatwo — odrzekł Sworski. — Widziałem już rany murów zbliska — mocna ta nasza cytadela. A co do zapalenia dachu? — czy ja wiem? — Czekajmy, aż się zapali, wtedy czas będzie na ucieczkę. Bo najprzód niema dokąd uciekać. Z tamtego domu ludzie tłoczą się do piwnic. — — To nie ma sensu.
— I gdybyśmy opuścili mieszkanie — dodał Stefan Łabuński — mogliby łatwo odwiedzić nas złodzieje.
— I to jeszcze. — Widzi mi się przytem, że bombardowanie ucicha. — — Posłuchajmy...
Rzeczywiście łoskot osłabł i zdawał się oddalać. Nie słychać już było uderzeń w bliskie mury. Ryczały tylko paszcze dział za Dnieprem.
— Dali nam już może pokój? — odezwał się Łabuński po dłuższem nasłuchiwaniu. — Ale walili specjalnie w nas, w ten dom — nieprawdaż, panie Tadeuszu?
— Nie ulega wątpliwości. Trwało to mniej więcej... kwadrans.
— A teraz ponieważ uszedł pan cało z tak niebezpiecznej pozycji — zaczął Łabuński.
— I w pierwszej chwili zatroszczył się o nasz los — wtrąciła serdecznie Hanka.
— I zainteresował się nami — potwierdził ojciec — wypijemy za zdrowie pańskie coś dobrego.
Poszedł do swego pokoju i z za książek dobył obiecującą butelkę.
Skoro tylko wino stanęło na stole, jakby przeczuciem wiedziony zjawił się Celestyn Łuba.

∗             ∗

Tegoż wieczora, gdy grad pocisków skierowany już był wyraźnie na inną dzielnicę miasta, Sworski i Łuba poszli obejrzeć swe mieszkanie. Dwa pokoje frontowe, nawiedzone przez pociski, były zrujnowane. Zwłaszcza pokój Sworskiego, bez szyb w oknach, z przebitą ścianą frontową, zasypany na pół łokcia gruzem, w którym błyskały tu i ówdzie skręcone odpryski rozerwanego szrapnela — był niemożliwy do zamieszkania. Droga przebyta przez szrapnel i miejsce wybuchu mogły być ściśle wykreślone przez kierunek otworów i rozkład spustoszeń.
— Skąd ty porwałeś papiery, kiedyś tu wszedł? — pytał Celestyn, szeroko otwierając oczy, olśnione przez wizję, którą narajała mu wyobraźnia.
— Stąd — z biurka.
— No... to na kierunku przelotu. — — Długo będziesz żył, Tadeuszu, jeżeli potrafiłeś stąd się wyśliznąć.
Nie rozczulano się dłużej nad tą hipotezą. Ale zaległa kwestja praktyczna, pilna. Gdzie teraz mieszkać? Pokoik Celestyna nie był uszkodzony, ale nie mógł pomieścić dwóch lokatorów. Nadto całe mieszkanie opuszczone zostało przez głównych lokatorów, sublokatorów i służbę. Nikt tu nie chciał pozostać.
— Idźmy — trzeba szukać choćby noclegu na dzisiaj — zmówili się obaj posępnie.
Poszli znowu do Łabuńskich. Ludzie miejscowi, znają dobrze miasto, mogą poradzić.
Czekała ich tam pomyślna niespodzianka. Pani Łabuńska sama doszła do pomysłu, że trzeba zaprzyjaźnionym sąsiadom ustąpić pokój z dużego mieszkania. Dla przyzwoitości ustanowiono minimalną cenę komornego i utrzymania — aż do lepszych czasów.
— Przecie i my skorzystamy — tłumaczyła gościnna pani — katastrofa trwa dalej i niewiadome, czy nie będzie jeszcze gorzej; przyjemniej być w mocniejszej grupie przyjaciół.
Stefan Łabuński poparł propozycję żony stanowczo i naturalnie. Literaci dziękowali ze szczerą wdzięcznością. Takim sposobem zawiązała się oblężnicza kooperatywa Łabuńskich ze Sworskim i Łubą.
Było to przedewszystkiem stowarzyszenie dla obrony życia. Bombardowanie nabierało co godzina rozmachu, bezwzględności i nie błądziło już naoślep po mieście, lecz sięgało celnie wytyczonych punktów. Dom Hruszewskiego, moralnego naczelnika Ukraińców, zapalony przez pociski, stał w ogniu, a nikt nie śmiał go ratować. Pomimo niebezpieczeństwa krążenia po mieście ulice zaczynały powoli napełniać się mrowiem ludzkiem pokłóconem pomiędzy sobą, gdyż strzały z broni ręcznej trzaskały coraz gęściej. Czy to bolszewicy północni wkroczyli już do miasta? czy podnieśli głowy miejscowi adherenci Bolszewji? — niepodobna było zrozumieć. Jednak ogień z za Dniepru prażył nieustannie i coraz goręcej. Ale i z innych stron można było spodziewać się postrzałów.
Pomnożone towarzystwo w mieszkaniu Łabuńskich zacieśniało się coraz bardziej do środka lokalu najbardziej osłoniętego murami; mieszkali już wszyscy w przedpokoju, w kurytarzach i w paru komorach bez okien. Tam jadali posiłek, gotowany już tylko z konserw i zapasów śpiżarnianych. Tam spali w ubraniach dziennych, o ile spać dawał straszliwy łoskot, który mechanicznie roztrząsał mózgi i nerwy.
Ciągłe podniecenie i natężona gotowość instynktu samozachowawczego sprawiły, że ludzie pozbywali się swych zalet towarzyskich, pierwotnieli, dziczeli. Nie słychać już było płynnej swady Sworskiego; Łuba rozwichrzył się widmowo we włosach głowy i brody; Stefanowi Łabuńskiem u twarz niegolona od dni kilku najeżyła się siwą szczeciną; pani domu, kapitulując ze zwykłej dystynkcji i z resztek młodego wdzięku, przybrała postać zakłopotanej szafarki. Jedynie panienki, choć znacznie pomięte i wybladłe od niewywczasów, radowały jeszcze oczy swą upartą młodością.
Bywały godziny, kiedy ryki Potworu ucichały, gdy Potwór prawdopodobnie zajęty był żarciem. Te chwile ukojenia, czy wypadały w nocy, czy we dnie, oblężeni mieszkańcy obracali zwykle na sen, najrzadsze w tych dniach pożywienie. Czasami znowu przebłyski pogody porywały oczy ku oknom, przez które obejrzeć było można, z tych siedmiu pięter wzniesionych na wzgórzu, wspaniały widok umęczonego miasta. Wybierano jednak okna wyraźnie zwrócone ku terenom ostrzeliwanym, osłonięte zaś murami od ziejących ogniem „Browarów“.
7 lutego pod wieczór bombardowanie dosięgło najwyższego napięcia. Huraganowy ogień miał przelot nad domem, który trząsł się w posadach i dzwonił szybami bez przerwy. Pomimo nawyknienia do łoskotu wszyscy domownicy poczuli, że dzieje się dzisiaj coś jeszcze groźniejszego. Wydało się pani Łabuńskiej, że poznaje dzwony soboru świętej Zofji, których melodyjny bas napełnia często atmosferę Kijowa. — — Zauważył jednak Sworski, że to nie dzwony, bo odzywają się jednocześnie z wybuchami. A w piekielnym łoskocie rozróżniano i dźwięki inne, niby skoncentrowane wichry, przelatujące raz po raz nad dachem domu.
Nasłuchiwano bacznie i trwożnie. Aż Stefan Łabuński wyszedł z przedpokoju, zajrzał spiesznie w okno salonu najbardziej unikane i powrócił:
— Już rozumiem. Strzelają z bliższej pozycji, zapewne z pod Ławry Peczerskiej. Bolszewicy przeszli Dniepr. Teraz będzie rychło koniec.
— Jakto: koniec?! — zawołało razem parę kobiet.
— No, koniec bombardowania. Bolszewicy wejdą do miasta. To już chyba lepsze.
— Żeby się tak dowiedzieć, czy bohaterski Petlura już drapnął — zawołał Sworski. — Do niego przecież strzelają — chyba nie do nas? — Jakiż byłby sens?! — Życzmy mu lekkiej nogi do ucieczki — bąknął Celestyn.
Pociągnął Tadeusza do innego pokoju i zwierzył mu się z projektu:
— Wyszlibyśmy na ulicę, żeby nabrać wyobrażenia o sytuacji. Nawet niewiadomo, gdzie bezpieczniej, czy tam na dole, czy w tym gołębniku, gdzie nad głowami gwiżdżą nam szrapnele. Gdyby się jeden szrapnel obniżył, zapaliłby dach; a jeszcze niżej — zrobiłby z nas sieczkę.
— Tak, ale tutaj musimy pozostać dla solidarności przyjacielskiej.
— Masz rację — odrzekł Celestyn ostudzony.
— Chodźmy lepiej do okna; jeszcze widno.
Stanęli przy oknie, zwróconem na teren ostrzeliwany. Noc jeszcze niezupełna, szaro-błękitna rozwieszała się nad ogromnem miastem o barwach konających. Wicher śmierci, żygany przez rozdzwonione gardła gdzieś za nimi, przelatywał nad ich głowami z rykiem lwów skrzydlatych. Na murach gmachów rządowych przy ulicy Włodzimierskiej, odległych stąd o kilometr, raz po raz zapalały się nikłe światełka. Były to wybuchy łamiące tam mury z łoskotem, stąd — tylko gwiazdy blade i nieme, wobec grzmotów, pośród których stali. W paru miejscach na widnokręgu zapalone przez pociski płonęły domy bez ratunku straży, cicho, w powietrzu pogodnem, jak ogromne pochodnie ustawione dla przyświecania szatańskiemu dziełu.
— Jednak wspaniałe! — odezwał się Łuba.
— Piękne obrazowo — prawda. Ale obce wszelkiemu bohaterstwu. Gdybyż to bitwa, w której można brać udział sercem za jedną, lub drugą stroną! — Wytrzymamy to piekło, może kto z nas polegnie, lecz Kijowa nie damy! Lub naodwrót: przez całą tę mękę zdobędziemy Kijów! Tutaj zaś czuje się tylko, że to, co się dzieje, jest bezcelową zbrodnią. W tej walce wilków z psami niepodobna stanąć po żadnej stronie, niepodobna nawet wyobraźnią wżyć się w psychikę jednego, czy drugiego stada.
Z nastaniem nocy kanonada wydała się jeszcze zajadlejszą. A może tylko odosobnienie od zewnętrznego widoku miało ten skutek, że nieustanne ciosy dźwiękowe działały rozpaczliwiej. Pośród tej burzy śmiertelnie ślepej człowiek, tkwiący na wysokości w mieszkalnej klatce, której drżącą kruchość odczuwał dotkliwie, obojętniał na wszelkie konsyderacje umysłowe. Niech się stanie, co ma być, byle ustał ten huk bolesny w uszach, w głowie, w duszy.
Ledwo kto co mówił — wieczerzy nikt nie jadł. Tylko wino i wódkę chwytały nawet kobiety, spodziewając się ukojenia.

O trzeciej z rana umilkły armaty. Wieść, szybka prawie jak pocisk, wpadła do mieszkania Łabuńskich, że bolszewicy zajęli ostatecznie miasto. Zanim wyprowadzono stąd jakiekolwiek wnioski, wszyscy domownicy, jak kto stał, rzucili się na łóżka, na kanapy — i zasnęli.


24.

W kilka godzin potem obudził ich wielki ruch i podniecone głosy na schodach. Ponieważ wszyscy spali w ubraniach dziennych, powrócili szybko do zwykłego dziennego pozoru. Sworski zajrzał na schody i ujrzawszy parę postaci na niższych piętrach, zgadł łatwo. Rewizja bolszewicka szła po piętrach — zaraz dojdzie i do mieszkania Łabuńskich.
Rewizja bolszewicka! Nasłuchano się już dosyć o tych wizytach, połączonych z grabieżą, nie wyłączających bynajmniej morderstwa. Doznano już i w Kijowie odwiedzin pół-bolszewickich, ukraińsko-sowieckich, naogół bandyckich. Ale tu przychodzą bolszewicy autentyczni, północni.
Cała drużyna zgromadzona w mieszkaniu Łabuńskich, po śnie odżywczym — bez bombardowania! — czuła się wcale raźnie; nie potrzeba jej było nawet wmawiać spokoju. — Sworski zaproponował:
— Czy pozwolą państwo, że ja ich przyjmę? Ja ich znam trochę już i z Petersburga.
Zgodzono się.
Ponieważ zauważył na niższem piętrze, że drab z karabinem bębnił kolbą w drzwi zamknięte, zamiast dzwonić, a następnie, gdy mu otworzono, wdzierał się do wnętrza z nastawionym bagnetem, — Sworski otworzył swoje drzwi narozcież. Gdy następnie usłyszał zbliżanie się ciężkich butów po schodach, ukazał się we drzwiach z miną gościnną.
— Ty kto takoj? — odezwał się drab poprzedzający kilku innych, z karabinem w ręku, lecz nieumundurowany. Twarz miał ordynarną, młodą, zeszpeconą przez rozpustę; ale wyraz z umysłu groźny łagodziło zdziwienie. Nikt dotychczas tak uprzejmie nie oczekiwał go przy drzwiach otwartych. Na zapytanie odpowiedział Sworski po rosyjsku:
— Ja Polak. I mieszkają tu sami Polacy.
— Nu, my do was dzieła nie mamy. A są tu u was kontrrewolucjonery, oficery i oręż?
— Oficerów niema. Broń, jaką mamy, pokażemy.
Za pierwszym weszło do przedpokoju pięciu towarzyszy, którzy pomimo różność typów i ubiorów, mieli wspólne rysy znamienne: bezwstyd i opieszałość. Zdawali się wszyscy wychodzić przesyceni z jakiejś brudnej orgji.
Nic podobnego do rewizji policyjnej, lub żandarm — skiej. Żadnych zapisywań, podstępnych pytań, żadnych manier biurokratycznych. Tylko łażenie po pokojach i głupkowate oglądanie zarówno osób, jak mebli, sprzętów i obrazów. Patrzyli na wszystko mętnemi, pijanemi oczami; zdawali się zapominać o celu odwiedzin.
Gdy im podano dwa browningi, obejrzeli pobieżnie i schowali do kieszeni. Gdy zaprezentowano broń myśliwską w pudle, odrzekli krótko, że im takiej nie potrzeba. Rozsiedli się potem wygodnie na fotelach w salonie, zdając wogóle robotę na towarzysza dowodzącego, który sam jeden tylko się odzywał:
— Wasze dokumenty! Wszyscy dobyli z kieszeni pasporty. Towarzysz namyślał się przez chwilę, czyj pasport przejrzeć. Obrał sobie Celestyna Łubę:
— Cóż ty taki długi? — zażartował równie poufale, jak dowcipnie.
— A już taki wyrosłem — odpowiedział Celestyn.
Drab oglądał pasport przydługo i mozolnie. Następne przejrzał bardzo szybko, widocznie tylko dla pozoru. Raz jeszcze spróbował się nasrożyć:
— Kto z was jest przebranym oficerem?
— Nikt nie służył w wojsku podczas obecnej wojny.
— A nie ukrywacie tu jeszcze kogo?
— Proszę przeszukać — odrzekł Stefan Łabuński.
— Nu, ładno... Pójdziem, towarzysze. Jeszcze nam robota w tym sobaczym domu. Końca nie widać.
Wysypali się z mieszkania. Nikt nic nie odkrył podejrzanego; żaden nic nie ukradł.
Gdy już kroki przebrzmiały po schodach, mieszkańcy najwyższego piętra spojrzeli po sobie z radosnem zdziwieniem.
— Ależ to baranki! — odezwał się pierwszy Łuba.
— Dzięki Bogu, że się tak obeszło! — zawołała Pani Łabuńska, składając ręce do dziękczynnej modlitwy.
— Zobaczymy dalej... — mówił Stefan Łabuński.
— Udało się — rzekł Sworski niewyraźnie.
Ale wszyscy poczuli ogromną ulgę i w radosnem usposobieniu zasiedli do śniadania, do którego choć brakowało świeżego chleba i wielu innych dodatków, było przecie rozkoszne. Jakże! po przebytej szczęśliwie rewizji bolszewickiej i wśród ciszy okolicznej, zaledwie gwarzącej szmerami kilku głupich strzałów z ręcznej broni!
Jednak pod koniec śniadania usłyszano spazmatyczny, rzewny płacz kobiecy z sąsiedniego kredensu.
— To Paulinka tak lamentuje. Co się stało?! — rzekła pani Łabuńska troskliwie, wstała od stołu i przeszła do kredensu.
Ale że drzwi pozostały otwarte, rozmowa i widok uraczyły wszystkich siedzących przy stole jadalnym.
— Nie chcę tu być, nie chcę! — wołała pokojówka, zanosząc się od płaczu — tu zabijają ludzi!
— Gdzie? kogo?! — Zastrzelili go na podwórzu — — widziałam! Rzucili z mostu na dół — leży tam!
— Kto? — — Uspokój się, Paulinko!
— Co on im był winien? — wytaszczyłi z piwnicy i zaraz pod ścianę!
— Mówże wyraźnie, bo nie rozumiem.
— Oficera „praporszczyka“. Schował się do piwnicy.
— Znałaś tego oficera?
— Nie znałam. Ale jakże?! Człowieka w moich oczach mordują! Ja nie chcę, nie chcę! Pójdę sobie stąd!
— Bredzisz, dziecko. — Dokąd pójdziesz? — A ten oficer może im co i zawinił?
— Gdzie tam! spokojny... młody... tyle tylko, że był w mundurze i miał „pogony“. — — Oj Jezu, Jezu!
Ruszyło parę osób od stołu jadalnego do okna, aby spojrzeć na wielkie, nieregularne podwórze. Z wyższej części rzucony tam był most ku domowi od ulicy Nikołajewskiej, zbudowanemu znacznie niżej. Pod mostem tworzyła się przepaść paropiętrowa, mroczna, choć mieszkalna i okolona oknami. Ale z mieszkania Łabuńskich nie można było okiem zgruntować tej studni.
Najciekawszy z towarzystwa, Łuba wyszedł, aby zobaczyć. Uspokajano tymczasem wrażliwą Paulinkę, strofując ją, że niepotrzebnie wychodzi z mieszkania.
— Powiedzieli, że bułki są w kooperatywie. Chciałam przynieść — tłumaczyła się zasadnie dziewczyna.
Gdy powrócił Celestyn Łuba, minę miał wzburzoną i tragiczną:
— Leży tam na dnie — opowiadał — twarzą do ziemi, ręce rozkrzyżowane. — Krzyżem leży, jak pokutnik w kościele. — Nie za swoją winę — — i niewiadomo za co ofiara.
Spochmurniały wszystkie oblicza; powiał aż tutaj chłód śmierci, która grasowała zapewne po mieście, gasząc mnóstwo istnień.
Odezwała się Hanka:
— Zastrzelili go chyba nie ci sami, którzy u nas robili rewizję?
— Kto wie? — odrzekł Sworski. — Trudno zgadnąć, co wykona bezwolne narzędzie, gdy nie widać ręki, która niem włada. Ci ludzie działają przez ciężki sen magnetyczny.
— Dobraćby się do ich magnetyzerów i powywieszać ich na pokaz, przed ratuszami miast! — zawołał porywczo Łabuński.
— Przyjdzie może czas i siła po temu — rzekł Sworski. — Wtedy... „trzeba ich jasnym mieczem Państwa zgładzić“, jak mówi Słowacki w „Kordjanie“.

∗             ∗

Szybko zdołali bolszewicy w Kijowie odzyskać swą złowrogą reputację. Dzień ich wkroczenia na przedmieście Peczersk odznaczył się zamordowaniem w Peczerskiej Ławrze metropolity kijowskiego Włodzimierza, połączone z grabieżą jego skarbów. Natychmiast po zdobyciu Kijowa zajęli się bolszewicy obławą na oficerów niegdyś regularnej armji, których rozstrzelali parę tysięcy w Carskim sadzie, przezwanym ironicznie „sztabem Duchonina“ dla wspomnienia o ostatnim naczelnym wodzu armji, generale Duchoninie, zamordowanym przez żołnierzy. Kozak Kołupanow, mianowany przez Murawjewa komendantem miasta, z furją wściekłego psa puszczonego między stado owiec wyławiał oficerów ukrytych i przebranych i pławił się we krwi. Urzędował niedługo, gdyż Murawjew niezadowolony czyto ze zbytku gorliwości, czy z innych działań Kołupanowa, zjawił się w jego urzędowym lokalu i palnął mu w łeb z browninga.
Na czele hordy pozostał sam jeden Murawjew. Był to zbójca w większym stylu, niż stado, którem dowodził. Ziejący pychą i zemstą, mógł uchodzić za bicz Boży. Napełniał miasto swą swadą i legendą. Natychmiast po opanowaniu Kijowa, nałożył na miasto kontrybucję dziesięciu miljonów rubli, płatnych w przeciągu dni pięciu. Dla dobitnego uzasadnienia tej daniny zwołał do ratusza bankierów i liczne grono ludzi zamożnych a wpływowych. Powołany został i Stefan Łabuński.
Czekano z wielkiem zaciekawieniem w domu Ginsburga relacji o sesji w ratuszu. Gdy powrócił stamtąd Łabuński, obsiedli go kołem domownicy.
— Cóż wam powiem? — — Najprzód Murawjew wygląda nietylko jak rewolucjonista — oficer dowodzący bez szlifów, bez orderów, w prostym frenczu — ale jak dżentelmen. Smagły, przystojny, wzrok stanowczy — przemawia umiarkowanym głosem.
— No, ale cóż mówił? — nalegali słuchacze.
— Dziękował nam najprzód za tak liczne zebranie i za gotowość do niesienia ofiar na rzecz przybywających przyjaciół, którzy lud wybawili od przemocy burżujów i od kontrrewolucyjnej Centralnej Rady...
— Cóż to za androny! — wybuchnął Celestyn.
— Poczekaj pan. — — Tłumaczył nam potem, że wyznaczony podatek nie jest właściwie kontrybucją, lecz subwencją dla proletarjatu i symbolem przymierza między Kijowem a petersburskiemi Sowietami. Tak nas pogłaskał, a potem nastąpiła skuteczniejsza namowa. Mówił mniej więcej tak: „Jednak dziesięć miljonów trzeba wnieść za pięć dni. Gdyby kto oparł się temu, albo zaniechał wpłaty, byłbym zmuszony uciec się do najsroższych środków. Może panowie chcecie wiedzieć, jakie byłyby to środki? Mogę wam powiedzieć. Otoż oporni zakuci byliby w kajdany i wysłani na lat dziesięć do kopalń węgla. Tam też bardzo potrzeba ludzi...“ — — Takiego tu dostaliśmy salonowca! Ma to być ex-żandarm, szlachcic i krewny znanych Murawjewów.
— Typowa swada hersztów zbójeckich — orzekł Sworski.
— A nie wiesz czasem, Stefku — zapytała pani Łabuńska — czy te najścia na mieszkania prywatne i wyłudzanie pieniędzy albo czeków, czy ma to związek z kontrybucją, którą nałożył Murawjew?
— Nie wiem, ale wątpię. My się mamy zebrać znowu w ratuszu już dla zniesienia poprostu pieniędzy do wysokości 10 miljonów.
— Mnie się to tak wydaje: — przemówił znowu Sworski. — Ani obrabowanie zamordowanego metropolity, ani okradzenie Tereszczenki, bankiera Löwe, jubilera Marszaka, ani tem bardziej wymuszenie opłat i proste kradzieże po niektórych obywatelach nie idą na rachunek kontrybucji, która ma wpłynąć do kieszeni Murawjewa i może paru innych figur naczelnych. Każdy ma swoje metody rabowania. Naczelni pozorują rekwizycje frazesami i popierają siłą; drobniejsi ściągają, gdzie i co mogą.
— To cały bolszewizm byłby stowarzyszeniem złodziei — doszedł Celestyn Łuba do radykalnego wniosku.
— Bardzo to bliskie ścisłej definicji, jednak nie wyczerpuje znaczenia dziejowego zjawiska.
— No cóż? Komunizm zastosowany w praktyce, jako system państwowy — określił Łabuński.
— Niewątpliwie — odpowiedział Sworski — ale przez kogo stosowany? Przecie ta tłuszcza bezmyślna, nadzwyczaj nierówna i pstrokata, nie może mieć nawet pojęcia o teorjach socjalizmu i komunizmu. Przecie nawet taki Murawjew, wyższy umysłowo, lecz wściekły „arriviste“ przez byłej akie drogi: żandarmerji carskiej, czy bolszewizmu — nie walczy w imię idei, tylko dla nasycenia swej żądzy władzy i złota. Ale w tem sęk: kto to urządził? Kto pchnął te ogromne stada ludzkie? Kto je nazwał mianem maximalistow socjalistycznych, kiedy oni jawnie sprowadzają socjalizm do absurdu i ohydy? Trzeba dotrzeć do upewnienia się, kto jest winowajcą tej strasznej klęski i wstydliwej choroby ludzkości.
— To już pańska rzecz, panie Tadeuszu; niech pan to wyfilozofuje. Ale sprawa nas wszystkich, uczciwych ludzi — to znaleźć obronę przeciw tej zgrai.
— Tego ja narazie nie wynajdę. — — Ale bronimy się razem z powodzeniem już dni kilka; obronimy się kiedyś całym narodem.
— Czy pan tego pewien, panie Tadeuszu? — rzekł Łabuński lirycznie.
— Nie mogę o tem wątpić.

∗             ∗

Rządy bolszewików patentowanych, północnych, zaprowadzone w Kijowie i na Ukrainie, nie składały ani wyraźnego obrazu, ani systemu. Miasto struchlałe zrazu od strachu po wymordowaniu oficerów, zaczęło powoli oddychać i ruszać się swobodniej. Zdawało się, że jacyś goście, wprawdzie nieproszeni, lecz zaciekawiający, pohulali sobie okrutnie, poczem przeszli do spoczynku i do zabaw niewinniejszych: do picia i do umiarkowanej grabieży.
Środkiem ulicy zawichrzonej, plugawej i pijanej przeciągał tryumfalnie jeździec przebrany jak na maskaradę: nad młodym, nabrzmiałym pyskiem sterczała wysoka barania czapa z piórem: tułów miał kulisto opchany jakąś damską watówką w jaskrawe kwiaty; oficerska szabla przy boku i karabin przez plecy upodobniały tę małpę do konnego żołnierza. Jechał stępa, prawą ręką pod bok się podpierając; nie można było się dopytać, czy to stróż bezpieczeństwa publicznego, czy wysoki jakiś dostojnik?
Wogóle wojsko bolszewickie nie różniło się od zalewającego ulicę tłumu; jeżeli postępował po ulicy jakiś oddział zbrojny, nie maszerował w ordynku, lecz walił pstrokatą kupą, po której zaledwie tu i ówdzie migały ślady dawnego umundurowania; ale i między publicznością przewijały się rozpięte szynele sołdackie. Baczny przegląd ulicy dawał tylko jedno sumaryczne spostrzeżenie: kto zadzierał nosa, pysznił się w swych łachmanach i nosił widocznie broń — należał do zwycięzców; kto zaś przewijał się chyłkiem pod murami, albo gapił się na chodnikach bez broni w ręku — był atomem tłumu zwyciężonego i zgnębionego. Petlura i inni bohaterscy obrońcy Kijowa czmychnęli już dawno w kierunku do Żytomierza, pozostawiając swe armatki bolszewikom.
Po tygodniu grasowania zwycięzców, Kijów zaczynał już do nich przywykać. Jak w puszczy leśnej zwierzę ludzkie pokorniejsze godziło się na panowanie zwierza drapieżnego, który przybył tu stadem, pozabijał, nażarł się i powoli zasypiał. Groza i strach ustąpiły miejsca rezygnacji na los mizerny, haniebny, lecz przecie dla chwilowego utrzymania życia dostateczny. Nie sypały się już zabójcze szrapnele z za Dniepru — rzadziej zdarzały się nieobliczalne w skutkach rewizje — bójki uliczne ustały prawie zupełnie, a gdy dochodziły do uszu trzaski broni ręcznej z Carskiego sadu, tłumaczono je sobie dość obojętnie: jeszcze tam jednego oficerka wytaszczono z piwnicy i odesłano do „sztabu Duchonina“ — między mary...
Nawet zawziętość bolszewików do grabieży, choć nie osłabła zasadniczo, okazała się mniej skuteczną z powodu lenistwa wykonawców i braku organizacji. Dziesięciomiljonową kontrybucję ściągnięto niespełna; rzadko który z czeków wymuszonych przez łupieżców został zrealizowany; wybuchały zgiełki przy rabunkach składów alkoholi i piwnic prywatnych, ale i te głuchły już wyczerpane, konając w chrapaniu spojonej tłuszczy.
Dowiedzieli się naraz mieszkańcy Kijowa, że srogi Murawjew opuścił miasto, kierując się do Odesy, tutaj zaś pozostawił jakiś oddział „czerwonej gwardji“, sklecony naprędce z dezerterów i różnego hultajstwa. — Włóczęgów, których i dotąd nie brakło w Kijowie, pomnożył żywioł prawdziwie po rosyjsku rewolucyjny: otwarto wszystkie więzienia kryminalne i — tłum kajdaniarzy, natychmiast uzbrojony, rozsypał się po mieście, pałając zemstą za sądy burżujów i żądzą użycia swobody. Położenie stawało się mocno skomplikowanem, a bezpieczeństwo bezbronnego mieszkańca coraz kruchszem.
Przez zakażoną, gorączkową atmosferę kijowską powiały tymczasem niby dwa wiatry przeciwne, nie dobroczynne, lecz przecie podniecające umysły srodze przygnębione. Powiały wieści o zbliżaniu się Niemców od Żytomierza i Mohylowa, a jednocześnie — o postępach armji bolszewickiej na południu Rosji, o zajęciu przez Murawjewa Odesy.
Na podwieczomą naradę w mieszkaniu Łabuńskich przyniósł dziś Sworski dziennik „Kijewskaja Myśl“, który drukował mowę Murawjewa w Odesie, świeżo wygłoszoną na jakimś placu, gdzie herszt stanął pomiędzy dwoma wymierzonemi w tłum kulomiotami. Sworski odczytał głośno najciekawszy ustęp:
„Po zawarciu przymierza Aleksandra IV-go Kierenskiego z Tereszczenką i innymi kapitalistami, rozpoczęła się koncentracja sił burżuazyjnych w Kijowie i Nowoczerkasku. Tam śpiewano „Boże cara chrani“, tam utworzyła się tak zwana silna władza z kijowską Radą na czele, a z nią utrzymywali tajemne stosunki niemieccy i austrjaccy kapitaliści. Zemsta rewolucyjna kazała nam być nieubłaganymi. Poleciłem artylerji bić w najwyższe i najbogatsze pałace, w cerkwie, w popów, w monachów. Zapaliłem pociskami ogromny dom Hruszewskiego i dom ten palił się jasnem ogniskiem przez trzy doby. Setki oficerów i junkrów zabiliśmy bez pardonu. Wszyscy cudzoziemcy, kupcy, bankierzy przybiegli do władzy Sowietów, prosząc o obronę. Złamaliśmy kijowską Radę, jak uprzednio Kierenskiego. Zaproponowałem swe usługi Leninowi do podboju całego świata; rozpocząłem walkę z kontrrewolucją całego świata“...
Sworski przerwał i dodał od siebie uwagę:
— Teraz rozumiemy, dlaczego zamordowano metropolitę w Ławrze, bombardowano specjalnie Michajłowski monastyr, dlaczego wzięto też na cel i nasz dom, jako „najwyższy pałac“.
— Ale nie rozumiemy tem bardziej — rzekł Łabuński — co to za gatunek ci bolszewicy? Przecie Murawjew nie jest z tej samej gliny, co bandyci, których tu pełno.
— Ma styl! — zapalił się Celestyn Łuba. — Ma coś z upadłego archanioła.
— Dla mnie — odrzekł Sworski — postać ta rozwścieczonego megalomana jest przyczynkiem tylko do definicji, która składa mi się w głowie: czem jest bolszewizm. — Nie ideą polityczną określoną, zastosowaną konsekwentnie; raczej wynikiem idei starannie ukrytej poza hasłami jawnemi. Napatrzyliśmy się już tutaj bolszewikom; ja ich widziałem jeszcze więcej, bo i w Petersburgu. Co za różnorodność okazów! Są między nimi zwyrodniali inteligenci i zupełni idjoci. Są ludzie żądni władzy i potęgi, jak ten Murawjew, albo prostacy żądni tylko żarcia. Są sadyczni okrutnicy, albo pachołki wcale dobroduszne. Żaden bolszewik do drugiego niepodobny, tak jak żaden człowiek do drugiego w zwykłym tłumie.
— Chyba chce pan powiedzieć — odezwała się pani Łabuńska — że każdy człowiek może stać się bolszewikiem, tak jak naprzykład... zachorować?
— Najzupełniej trafnie, szanowna pani! Każdy człowiek do tej choroby skłonny, a takich jest dużo w ogólnej cyfrze ludności: desperaci, nieszczęśliwi karjerowicze, zbrodniarze pozbawieni zupełnie sumienia, warjaci niepozbawieni energji, próżniacy; wreszcie — na samym końcu: głodni i uciemiężeni. Cały ten podatny materjał ludzki odczłowieczyć, czyli wyzuć z reszty uczuć obywatelskich i moralnych, ośmielić przez obalenie wszelkiej władzy państwowej, wszelkich wogóle uznanych autorytetów — a stanie się doskonały bolszewizm. To się udało w Rosji z nadzwyczajnym skutkiem i na ogromną skalę. Jednak pomyślone i przeprowadzone zostało przez siły obce, ukryte, coraz wyraźniej występujące najaw.
Łabuński zadziwił się i zainterpelował:
— Tyleście przecie panowie literaci i inni nawymyślali carom, tyle dowodzili, że rządy carskie muszą sprowadzić rewolucję! No i przyszła.
— Przyszła nie ta, której oczekiwaliśmy, chociaż i obecna ma dla nas skutki, że tak powiem, mechanicznie pomyślne: obaliła carat.
— Macie zatem to, czegoście chcieli.
— Mamy zadatek na to, czego pragniemy — poprawił Sworski. — Ale mówimy tu o czem innem: o zagadce przewrotu rosyjskiego. Sam mi pan przed paru dniami powierzył wyfilozofowanie tej zagadki, panie Stefanie.
— No więc słuchamy, słuchamy.
— Przewrót nie przyszedł z wewnątrz narodu rosyjskiego. — Kto właściwie miał być niezadowolony z rządów carskich? Przecie nie ogromna, wszechwładna i opływająca w dostatki biurokracja. Nie klasy posiadające, ziemskie i miejskie, których nie przeciążano podatkami. Nie chłop — nie kupiec. Robotnika fabrycznego, wiecznego malkontenta we wszystkich krajach, tutaj było za mało, aby mógł wzniecić, a tem bardziej przeprowadzić rewolucję socjalną. — Jedyne pokrzywdzone były obce narodowości zagarnięte przez Imperjum — w pierwszym rzędzie Polacy. Ale my nie możemy chyba sobie przypisywać wywołania rewolucji w Rosji. — — Zresztą, gdybyśmy ją wywołali, byłaby wcale inna. Niepodobna też twierdzić, że rewolucję wykonał związek patrjotów rosyjskich, jak niegdyś patrjoci francuscy sprowadzili wybuch Wielkiej Rewolucji. Patrjoci rosyjscy, których liczba i siła dowiodły już dostatecznie swej nikłości, stanęli w obozie kontrrewolucyjnym. — Przewrót rosyjski, tak piekielnie skuteczny dla unicestwienia potęgi i honoru Rosji, wykonali dwaj jej wrogowie — Niemcy i Żydzi. Trudno tylko określić, który z dwóch trucicieli przyczynił się skuteczniej do haniebnego przewrotu? — — Niemcom, będącym w wojnie z Rosją, był ten „bolszewizm“ doraźniej potrzebny; przeciwnika, którego zwyciężyć wstępnym bojem było trudno, mając na karku Francję i jej aljantów, umyślili osłabić przekupstwem, podstępnem brataniem się na frontach wojennych, przewrotną propagandą i popieraniem wszelkich w Rosji żywiołów rozkładowych. Można jednak przypuszczać, że Niemcy chcieli tylko zwyciężyć tanim kosztem Rosję, lecz nie chcieli jej doprowadzić do stanu, w którym dzisiaj się znajduje. Ci wynalazcy gazów trujących nie przebierają w sposobach walki, jednak muszą uważać, aby ze zmianą wiatru gazy przeciw nim samym się nie zwróciły. A i bolszewizm, zaszczepiony w tak olbrzymich rozmiarach, mógłby powiać na Zachód i dosięgnąć ziem niemieckich. — — Zato bez wszelkich skrupułów wzięli się do Rosji inni jej wrogowie — Żydzi. Ci swą walkę odwieczną z całym światem nieżydowskim wysilili obecnie przeciw Rosji, z wielu powodów. Najprzód rdzenny Rosjanin nienawidzi instynktowo Żyda i Rosja była jedynym teatrem pogromów żydowskich w czasach nowszych. Powtóre, Rosja ma naogół jeszcze kulturę tak niską, że w razie usunięcia silnego nad niemi despoty, w masy można wmówić byle co, gdyż nie czują się wcale narodem, ani państwem, gdy przestają być „poddanymi“. Tę zatem część świata zdezorganizować, odczłowieczyć, rozbestwić, a następnie nad nią zapanować — toć to szczytne zadanie dla Izraela, wojującego od paru tysięcy lat z cywilizacją aryjsko-chrześcijańską. I dążenie stało się faktem: Żydzi rządzą w Rosji! Tkwimy tutaj w odrodzonem królestwie Izraela, rozciągniętem na ćwierci lądu stałego!
Niejaki przestrach padł na słuchaczy od tez przygnębiającej wizji. Bronił się Łabuński:
— Królestwo to nie może być długotrwałe, — Gdyby trwało jak najkrócej — mówił dalej Sworski — pozostanie po niem osad bezeceństwa.
— Prawda to — rzekł smutno Łabuński — ale powiedz pan, jakim sposobem Żydzi, nienawidzeni i pogardzani w Rosji, potrafili jej narzucić swoje panowanie?
— To owoc długiej roboty i majstersztyk szachrajski. Żydzi dopięli swego celu przez znieprawienie teorji socjalistycznej, przez oparcie jej na nowej zasadzie. Żyd, Karol Marx, jest Mojżeszem nowego Żydowstwa, który je wywiódł z domu niewoli. Narzędziem walki Żydów stała się fałszywa ewangelja Marxa. Ma ona w sobie własności przyciągające: magnes na słabych inteligentów i lep na mirjady much bezmyślnych lub zakaźnych żuków. — Pracowali nad tem Żydzi oddawna, aby teorja socjalistyczna stała się modną, przyjętą, choćby z zastrzeżeniami, przez ludzi t. zw. „postępowych“. Zaczęto utożsamiać socjalizm z postępem, z pożądaną rewolucją, nawet — o dziwo! — z patrjotyzmem. Kto z nas zamłodu nie był socjalistą!
— Ja nigdy! — wyparł się gorąco Łabuński.
— Ja zaś wyznaję, że byłem niegdyś. Pociągały mnie do socjalizmu pozory dążeń szlachetnych: obrona uciemiężonych wogóle od skutków zwyrodnień maszyny społecznej... Mogą w tem być pobudki miłości bliźniego i miłości ojczyzny. I z pewnością mieli dawniej niektórzy ludzie, zwani socjalistami, takie czyste pobudki. — — Ale doktryna Marxa oparta jest już całkowicie na nienawiści, na czynnej rewindykacji praw dla pracy pozornie, a rzeczywiście — dla Żydów.
— Czyż to Marx powiedział gdzie wyraźnie? — zapytał Łabuński.
— Nie — odrzekł Sworski — ale wymyślił podstępnie Międzynarodówkę i był najwymowniejszym rzecznikiem komunizmu. Komuż hasło: „Proletarjusze wszystkich krajów łączcie się!“ może przynieść korzyść, jeżeli nie Żydom, którzy nie mają ojczyzny, oprócz międzynarodowego swego Związku? Dla kogoż stworzony jest komunizm, jeżeli nie dla Żydów, posiadających czasem ziemię, gmachy i zakłady na handel i odprzedaż, a na własność umiłowaną — złoto? Doktryny Marxa wypielęgnowali Żydzi i rozwijają troskliwie aż do obecnych czasów, gdy je wprowadzili w życie, wziąwszy na żołd niektórych Aryjczyków bez sumienia, otumaniwszy zaś miljony prostaków z najgorszemi instynktami. Tak powstał dzisiejszy bolszewizm rosyjski.


25.

Noc zawisła nad Kijowem księżycowa, a nieforemne podwórze posiadłości Ginsburga olbrzymiało w powodzi sinego światła, pokreślonej przez prostopadłe zręby ogromnych murów i ukośne słupy tłustych cieni. Nietylko księżyc malował te gmachy na podobieństwo fantastycznej cytadeli; cała posiadłość była istotnie zamieniona w warownię, przygotowana do obrony. Wejście od ulicy Nikołajewskiej i dwa od ulicy Instytuckiej szczelnie były zamknięte i zatarasowane stosami drew opałowych. W bramie głównej od Instytuckiej podbito ażurową kratę grubemi deskami, a naprzeciw niej, na podwórzu, ustawiono sześcian z drew, jako osłonę dla strzelców, którzy mieli z za niego prażyć w razie ataku na bramę główną. Po podwórzu snuli się żołnierze z karabinami — rzeczywiści żołnierze, choć w rozmaitych mundurach, ale zupełnie odrębni od uzbrojonych bandytów bolszewickich. Pomiędzy nimi jeden tylko najwyższy odznaczał się płaszczem i kapeluszem rozłożystym, choć nosił też karabin i przechodził z innymi, posłuszny komendzie oficera, dowodzącego załogą. Był to Celestyn Łuba, zaciągnięty ochotniczo do szeregów arm]i czynnej, chociaż i reszta lokatorów mężczyzn była uzbrojona, lecz siedziała po mieszkaniach w charakterze rezerwy. Postacią swą romantyczną w tej księżycowej dekoracji figurował Celestyn pana zamku, zagrzewającego przykładem załogę do walecznej obrony.
Noc miesięczna odzywała się złowrogo dalekiem trzaskaniem strzałów karabinowych; czasem który strzał huknął i blisko pod murami cytadeli; ale gdy nie wywoływał następnych, lub nie rozkiełzał szczekania kulomiotów, mijał bez wrażenia, gdyż uszy Kijowian nawykły oddawna do brzęczenia w powietrzu tych jadowitych owadów. Napady na domy, trwające już od kilku nocy, skupiły się dziś widać na niskim i oddalonym Padole, bo stamtąd wiało od czasu do czasu wycie ludzkie przeszyte strzałami.
Kijów był od kilku dni bez rządu. Niemcy zbliżali się do miasta, zatem wszystko, co miało nazwę i pozory wojska rosyjskiego, uciekło, nie wyłączając i „czerwonej gwardji“ bolszewickiej. Pozostały tylko jakieś szczątki pułków, spokrewnione instynktam i z hultajstwem, między którem rej wodzili zbrodniarze wypuszczeni z więzień. Tłumy zbrojne, niewiadomego zgoła autoramentu, czyniły po mieście napady nocne, pod pozorami byłejakiej „rewizji“. Domy Ginsburga, pełne mieszkańców zasobniejszych, wystawione były na niebezpieczeństwo wcale nieurojone, skoro wczorajszej nocy, przy wtargnięciu takiej rewizji, zastrzelono bez wszelkiego powodu jednego lokatora. Dzisiaj zatem, gdy okazała się zupełna niedostateczność zwykłej straży domowej, złożonej z lokatorów z browningami, zorganizowano błyskawicznie obronę regularną z najętych i grubo płatnych wojskowych kontrrewolucyjnych, którzy wytryśli na zawołanie z piwnic i różnych skrytek; znaleziono karabiny i amunicję, zatarasowano wejścia, rozstawiono warty — i postanowiono pod żadnym pozorem nie wpuszczać rewizji, choćby ogłaszała najsolenniejsze upoważnienia. W podobny sposób zorganizowano obronę w domach sąsiednich i okolicznych.
Celestyn Łuba chodził z patrolami, rewidującemi możliwe przełazy od sąsiednich podwórz, oglądał różne kąty strategicznie ważne, ale wkrótce nie miał żadnego przeznaczenia, gdyż wejścia główne strzeżone były przez zawodowych żołnierzy dobrze obiecujących. Gdy zapytał nareszcie kapitana komenderującego, co ma czynić, otrzymał odpowiedź, że może iść do swego mieszkania, a gdyby zabrzmiał sygnał, stawić się natychmiast u wewnętrznego wyjścia ze schodów na podwórze, poczem nastąpi stosowna komenda. Umówionym sygnałem alarmowym było uderzenie w żelazną blachę zawieszoną na podwórzu. Celestyn poszedł zatem na wysokie piętro do Łabuńskich, gdzie jeszcze nikt nie spał, chociaż minęła północ. Siedzieli wszyscy w jadalnym pokoju, popijając wino.
Odezwała się żartobliwie pani Łabuńska do Celestyna:
— Jakże tam, panie majorze? Dobrze jesteśmy przygotowani? Nie będzie, jak wczoraj?
— Plan obrony niechybny — odrzekł Celestyn, jakby brał swój tytuł majora na serjo. — Wejścia niemożliwe do sforsowania; a gdyby zdołali wywalić bramę główną, przyjmiemy ich ogniem plutonowym. Mamy trzydziestu żołnierzy — i to nie z „krasnej armji“! — połowa oficerów — ośmiu między nimi Polaków! Kilkaset tałałajstwa nam nie dotrzyma. Chyba... armaty.
— Jakto? — poruszył się Łabuński — czyżby oni mieli armaty?!
— Wątpię — ale na wszystko trzeba być przygotowanymi — ciągnął dalej Łuba. — Gdybyśmy zatem zmuszeni byli cofnąć się z podwórza, przeszłaby walka do klatek schodowych, gdzie mielibyśmy przewagę, prażąc zgóry. — — Gdyby wdarli się na pierwsze piętro, my na drugie...
Sworski przerwał niecierpliwie:
— A z naszego piętra ucieklibyśmy na dach. — Ej, Celestynie, nie strasz pań po nocy! Trzebaż uprzytomnić sobie, jakiego mamy przeciwnika — złodziejów! Cóż im za interes dom rozwalać, albo wystawiać się na ogień plutonowy? Gdy się przekonają, że dom naprawdę jest broniony, pójdą w nogi.
— Ja przecie nie życzę czego innego — cofał się Łuba skonfundowany — jednak plan obrony musi wszystko przewidzieć...
— Czy ma pan obecnie co do roboty? — zapytał swobodnie Łabuński.
— Nie mam. Chyba, żeby uderzono w żelazną blachę. Wtedy ja...
— No, to siadaj pan i napij się z nami wina!
Cisza zupełna na podwórzu i względna w mieście, skąpanem w księżycowem świetle, dodawała ochoty do rozmowy, choć noc była późna. Dobre wino krzepiło tez animusze i humory. Pani Łabuńska i córki pociągały też z kielichów, zdecydowane na czuwanie razem z mężczyznami przez tę noc błękitną w zagrożonej twierdzy.
— Przyznaj się pan, panie Tadeuszu, że oczekujesz dzisiaj z upragnieniem Niemców — odezwał się Stefan Łabuński z filuternym uśmiechem.
— Oczekuję ich — odparł Sworski bez wahania. — Skoro wiemy już, że idą z dwóch stron na Kijów — pizyjdą. Nic tu moje sympatje, lub antypatje nie pomogą.
— Ale wolisz pan, żeby przyszli jak najrychlej.
— Wolę. Narazie jest to usunięcie grożącego nam osobiście niebezpieczeństwa. A politycznie — dzień pierwej, czy dzień później niema tu znaczenia. Wilhelm zdobędzie którąś tam z rzędu obcą stolicę z równą łatwością, jak poprzednie. Ale — może mu to nie pójść na zdrowie.
— Jesteś pan nieubłagany, panie Tadeuszu. Przecież, abstrahując od naszych sympatyj osobistych, musimy przyznać, że naród, który potrafił w swym zwycięskim pochodzie zajść aż tutaj, jest wielkim narodem, a jego monarcha i wódz, choć ma niektóre usterki, będzie kiedyś wielbiony w historji, jako bohater.
— Panie Stefanie, nie piszmy historji zbyt pośpiesznie. Patrzymy na nią nadto zbliska i odcięci jesteśmy przez kordony i fronty od dalekich miejsc, gdzie się rozstrzyga prawdziwra walka. Tryumf kijowski, którego doczekamy dziś, albo jutro, może być tylko ostatnim odruchem szalonej megalomanji narodu niemieckiego i jego władcy.
— Pan ciągle jeszcze wierzy w zwycięstwo Francuzów i ich aljantów? I to w druzgocące zwycięstwo? — — Bo gdyby wojna stanęła nawet na punkcie dzisiejszym, tryumf Niemców jest już dość oczywisty. —
— A pan skąd wie, że wojna zatrzyma się na punkcie dzisiejszym?
— Skąd?... skąd?... Zewsząd się słyszy tylko o powodzeniach niemieckich. Gotują swą ostatnią ofenzywę na Paryż. — — Gdyby nawet ta się nie udała, Niemcy pozostaną panami Belgji, kawała Francji i obszarów wschodnich.
— Chodzi właśnie o to, czy pozostaną?
— Według wszelkich prawdopodobieństw.
Sworski zaciął zęby. Tyle już razy szeregował w dyskusjach podobnych swe niezbite argumenty — nawet w rozmowach z tym samym Łabuńskim — że nie chciał ich dzisiaj powtarzać. Jednak nie odmówił sobie powtórzenia konkluzji:
— Na to, co się stanie w przyszłości, żaden śmiertelnik nie może przysiąc. Ale można chcieć takiej, lub owakiej przyszłości. Ja chcę dobrej przyszłości dla Polski. A ta może wyniknąć tylko z pogromu Niemców.
— To jest przedawniona orjentacja.
— To jest orjentacja wieczna.
— Ach, panowie! dosyć tej polityki! — wmieszała się śpiesznie do rozmowy pani Łabuńska. — Wynajdźcie coś pogodniejszego dla odwrócenia uwagi od napadu, który ciągle nam grozi.
— Chyba już nie tej nocy — odrzekł Sworski, spoglądając na zegarek — już po pierwszej.
— Gdzie dziś na świecie jest najspokojniej? — mówiła znów pani Łabuńska, pragnąc koniecznie zmienić rozmowę — gdzieby można tak zapaść... i zasnąć aż do końca wojny?
— Tam, gdzie niema ludzi — na Saharze — zażartował Sworski.
— Nie chciałabym. Ale przyznam się ze wstydem, że chętnie znalazłabym się w Nizzy. Nie dla zabaw ale dla pysznego morza, dla kołyszącego klimatu. Już tam przecie wiosna....
— Lepiej w Indjach — przebudził się Celestyn.
— Co ty mówisz! — rzekł Sworski. — Indje są zmobilizowane od maharadżów do pariasów. I tam panuje trawiąca gorączka wojenna.
— Najlepiej w Warszawie — rzekł znowu Łuba. — I tam Niemiec i tu Niemiec. — — Ale zawsze tam ze swoimi, za swoje...
Rozmowy zamierały. Wino działało już raczej na sen, niż na podniecenie umysłów. Posiedziano jeszcze kwadrans w rosnącej ciszy zewnątrz i wewnątrz mieszkania, poczem gospodarz domu zaproponował, aby jednak udać się na spoczynek; czas będzie wstać, gdyby dano sygnał. Zaczęto życzyć sobie dobrej nocy.
Życzenie okazało się ironicznem. Zanim towarzystwo rozeszło się, przeraźliwy dźwięk alarmu bębnionego w zawieszoną blachę rozległ się na podwórzu i zatargał nerwami tem dotkliwiej, że już zapadły w półsenne ukojenie.
— Czas na mnie! — krzyknął Celestyn Łuba, chwycił karabin i pędem zbiegał po schodach.
Sworski i Łabuński wzięli też do rąk przygotowane dubeltówki, nabili i trzymali je w pogotowiu, według przepisanego regulaminu.
Wtem zagrała salwa karabinowa bezpośrednio bliska, dzwoniąca metalicznie między wysokiemi murami. — Cisza. — — Znowu salwa! — Gdzież to jest? co oni robią?! — wołali naprzemian Łabuńscy, rodzice i córki, zbiegając się wszyscy do przedpokoju.
Sworski nie umiał odpowiedzieć. Wyszedł na schody, gdzie kilka wystraszonych osób nie umiało również nic objaśnić, jak tylko, że jest napad. Powrócił do mieszkania i uspakajał:
— My tu w każdym razie mało ryzykujemy. Strzelanina jest mała — niema wyraźnej bitwy.
Okna jadalni zasłonięte były grubemi kotarami, których nie śmiano rozsunąć, aby nie stworzyć świetlnego celu dla strzałów, które teraz odzywały się pojedyńczo.
Hanka wpadła na pomysł: zgasiła elektryczność w jadalni, rozsunęła jedną kotarę i spojrzała przez okno w noc tak jasną od księżyca, że równała się pogodnemu zmierzchowi. Po chwili zawołała:
— To nie na naszem podwórzu! — — Obok! Patrzcie! Patrzcie!
Spojrzeli wszyscy przez okno odsłonięte, trzymając się jednak od niego opodal. Widoczny był napad na dom sąsiedni, którego podwórko odgrodzone było niskim murkiem od podwórza domów Ginsburga.
Bandyci nie przedostali się jeszcze na tamto podworko, strzelali w dom przez kraty żelazne od ulicy.
Przebiegł ktoś pędem przez podwórko. — — Dwa ogniste bicze błysnęły z piętra tamtego domu w kierunku ulicy — dwie detonacje — potem znowu gęsta salwa z ulicy na dom i zadźwięczał szklany grad szyb okiennych potłuczonych. Znowu parę strzałów z domu, znaczonych ogniście. — I cisza.
Doleciał aż tutaj jeden gromki głos rozkazujący — znowu wrzawa tłumna, niby jarmarczna. — — I znowu noc zaległa szafirowa, niema.
Po kilku minutach oczekiwania na dalszy ciąg awantury, odezwał się Sworski:
— Widocznie napad odparto. Komenderuje tam tą strażą jeden sążnisty Polak — widziałem go. Ma tylko sześciu podkomendnych, ale też wyborowych. Jesteśmy z tam tą załogą w porozumieniu. Gdyby tam było krucho, obowiązaliśmy się przybyć im na odsiecz. Ale widocznie dali sobie sami radę.
Zauważyła znów pani Łabuńska:
— Jak to łatwo dostać się przez ten niski murek z tamtego podwórza na nasze! Gdyby zbójcy zajęli tamten dom, mogliby nas stamtąd zaatakować.
— Mogliby. Ale od czegóż mamy trzydziestu karabinierow, a między nimi walecznego Celestyna — żartował Sworski już swobodnie.
— Prawda! a gdzież pan Łuba? — mógłby już powrócić i opowiedzieć nam dokładniej całe zajście.
Ale Łuba nie wracał. Towarzystwo zasiadło znów do stołu i do czarnej kawy; zdecydowano nie kłaść się spać aż do świtu. Co można wiedzieć w tym utrapionym zamęcie?
Jakoż po upływie godziny — wybuchła bitwa nie na żarty. Bandyci ponowili napad na sąsiedni dom znacznie większem stadem. Wybuchły snopy rozgłośnych trzaskań, rosnąc i przymierając, ale już bez przerw. Nie wyglądano przez okna z mieszkania Łabuńskich, bo brzęk szyb tłuczonych i pacanie kul w mury słychać było nieustannie, jakoby na niższych piętrach ściany, przy której leżała jadalnia. Nie można już było stwierdzić, czy bitwa nie przeniosła się na podwórze Ginsburga. Zarówno strzały jak wycia ludzkie zdawały się walić rozjuszonemi falami bezpośrednio w m ury cytadeli. Niejednemu już przemknęła przez wyobraźnię możliwość walki oko w oko, lufa w lufę, w klatkach schodowych.
Mieszkańcy skupili się znowu w przedpokoju. Pani Łabuńska usiadła na krześle przy samych drzwiach wchodowych i gorąco modliła się. Towarzyszyły jej córki. Stefan Łabuński krzątał się po mieszkaniu; raz po raz chwytał cenniejsze przedmioty wystawione na widok i pakował je w różne pomysłowe skrytki. Sworski ze strzelbą w ręku zaglądał ciągle na schody; gdzie nie się nie działo oprócz wzmożonego huku i rwetesu, — aż nareszcie zszedł na dół, na podwórze.
Ocembrowany murami podwórzec główny jęczał swemi betonowo-żelaznemi ścianami, jak pudło niezmiernej basetli. Ale nie gwizdały tu kule, tylko sąsiednia wrzawa, wpadając tu, nabierała grzmiącego rezonansu. — Warty stały bacznie na posterunkach; nie było zgiełku, ani popłochu. Rozglądał się Sworski za Celestynem Łubą, ale nie mógł go dostrzec na podwórzu. Spotkał znajomego żołnierza Polaka i zapytał, czy komendant sąsiedniego domu nie zażądał pomocy, podług umowy.
— Nie chce — odpowiedział żołnierz — chyba żeby mu się wdarli na podwórze.
— Twardy komendant!
— Zuch pierwszej klasy! — I sam strzela, a prochu nie marnuje — leży tam już sporo psubratów na bruku.
Sworski wchodził śpiesznie na schody, aby zanieść towarzyszom niedoli uspokajające wieści. Ale właśnie strzelanina już rzedła. Gdy doszedł do mieszkania i ogłosił nowiny, łoskot minął prawie, jak ta chmura gradowa nagle przez wiatr zabrana, która prażyła setnie, sypie jeszcze przez chwilę, aż rzuca już tylko niewinne sopelki.
Wypróbowano ciszę jeszcze przez pół godziny — poczem ustaliło się przekonanie, że awantura już się nie wznowi tej nocy i wszyscy udali się na spoczynek.
Ale Sworski, który mieszkał w jednym pokoju z Łubą, czekał na powrót przyjaciela.
— Czyżby mu się co stało? — — czy postrzelono go, czy jeszcze gorzej? — — Ej, nie mam złych przeczuć. — — Pewno go animusz poniósł na tamto podwórze? Świt już rozcieńczał księżycowy błękit, gdy ktoś delikatnie zapukał do drzwi od schodów. — Sworski upewnił się, że to Łuba, i wpuścił go do mieszkania.
— Szukałem cię na podwórzu — rzekł Tadeusz już we wspólnym pokoju — nie było cię — ręczę, żeś przelazł na tamto podwórze? — Przelazłem. — Murek wygodny — przelazłem, gdy się skończył pierwszy atak. Ofiarowałem komendantowi swe usługi. Posadził mnie w jednym wykuszu i kazał prać, jeżeli przyjdą znowu i kiedy on sam da pierwszy strzał. Ale ten strzela!
— Poczekaj; czy nie wiesz, jak się to zaczęło?
— Opowiadano: przyszła banda, krzycząc, żeby im dom otworzyć, bo mają rozkaz aresztowania redakcji ukraińskiego pisma „Nowa Rada“. Stoją na ulicy przed kratą i wrzeszczą. Odpowiedział im komendant z okna krótko: Wynoście się do waszej... maci! nie otworzymy! Wtedy oni gruch do tego okna — komendant uskoczył — gruchnął do nich z innego miejsca; oni znowu całą kupą prać zaczęli w okna — tam — napowrót — i zaraz dwóch, czy trzech padło na bruku przed kratą. — Stchórzyli — uciekli. To była pierwsza bójka.
— A ty wziąłeś dopiero udział w drugiej?
— Tak jest. Rozmieścił nas komendant jeszcze misterniej, po wykuszach, za dębowemi okutemi drzwiami z wylotem do strzelania — rozmaicie. Z komendantem i ze mną było nas ośmiu. Nagle — wali ich kupa ogromna i rozstawiają się przed bramą. Patrzę przez wąskie boczne okno wykusza: widać po księżycu jak na dłoni. Nastawia jeden na nas kulomiot. — Wtem strzał z miejsca, gdzie siedział komendant. — — Bach! — fajt! — przewrócił draba nastawiającego razem z kulomiotem! — Wtedy oni dali ognia ze wszystkich rur, przed siebie, w szyby, w ściany — nie drasnęli nikogo. I tak już było dalej. Co się tam zakotłuje kupa przed bramą, czy dla nastawienia kulomiotu, czy dla rąbania bramy — my z naszych zasadzek w kupę! — Rozlatują się — leży jeden, dwóch na bruku. Znowu się zbiorą — my znowu w nich tratarach! — A oni walą i walą w mury, jak idjoci.
Tadeusz słuchał uważnie i składał sobie obrazowo tę scenę, bądź co bądź nie śmieszną. Zapytał wreszcie:
— No a ty? — czy miarkowałeś, że strzelasz celnie? — czyś kogo powalił?
— Strzelałem przez wąskie okno wykusza i zaraz po strzale przykucałem tak, żeby mnie mur zasłonił. Strzeliłem sześć razy — nie wiem — raz ten, do którego mierzyłem, kiwnął się mocno. — I wiesz co? to wcale nieprzyjemne wrażenie.
— I jakże się to skończyło? — Zaczęli się rozlatywać od bramy i prać do nas ukośnie, z za węgłów. Trudniej już było do nich mierzyć, choć i oni nam nic nie szkodzili. — Wtem słyszymy — tętent konnicy i jakiś grzmot żelazny po bruku. Jeźdźcy w ogromnych papachach — Ingusze, czy inne djabły azjatyckie? — a za nimi samochód opancerzony. Komendant zawołał głośno na całe podwórze: zaprzestać ognia! — Więc cicho. — A i nasi napastnicy ucichli i jakoś krzywo na Inguszów patrzyli. Więc przejechała konnica przed bramą, przedudniał samochód — i wszystko się rozlazło.
— Iluż więc tam padło?
— Ja widziałem powalonych kilku. Inni mówią, że kilkunastu.
— Czy tamten komendant służył w wojsku?
— Zdaje się, że nie. — — Ale Polak i nie bylejaki — dość na niego spojrzeć!
Na zmęczonej twarzy Sworskiego zabłysnął na chwilę radosny uśmiech:
— No, Celestynie, będziemy mieli wojsko polskie! Gdziekolwiek Polaka postawić z bronią w garści, z kimkolwiek kazać mu bić się, spisze się po gracku.
Zasypiali już przy świetle dziennem. Celestyn Łuba bredził wojowniczo i rzucał się w malignie.

∗             ∗

Ten stan rzeczy przewlekał się i nękał nieszczęsne miasto. Ludzie niektórzy twierdzili, że lepsze było już panowanie bolszewików „regularnych“, niż terror tłuszczy bolszewickiej ochotniczej. Tymczasem Niemcy zbliżali się do Kijowa opieszale.
Choć napady mnożyły się z dnia na dzień i coraz były zuchwalsze, dom Ginsburga i całe wysokie miasto uwolniło się od zbójeckich odwiedzin po tęgiej odprawie, jaką im dano. W tych wielkich domach zamienionych na twierdze i bronionych przez rzeczywistych żołnierzy, interes rabunkowy był zawodny i niebezpieczny.
Ostatniego dnia lutego, podczas jednego z licznych posiedzeń przy stole jadalnym u Łabuńskich, pośród nieustannej słoty dalekich strzałów, tej morowej atmosfery Kijowa — Sworski rozróżnił dwa dalekie, ciężkie stęknięcia.
— Słuchajcie państwo.
Podwójne stęknięcia powtórzyły się.
— To są armaty niemieckie — rzekł Sworski z przekonaniem — poznaję ich bas sympatyczny.
— Niemieckie?! czy na pewno? — zawołali wszyscy z nietajonem uczuciem ulgi.
— Niewątpliwie; nie mogą zresztą być inne. Bolszewicy nie pchaliby swoich armat na spotkanie Niemców; to do nich niepodobne. Ukraińcy utracili swą artylerję, złożoną z sześciu armat, uciekając z Kijowa. — Niemcy idą — nie może być co innego.
— Odetchniemy nareszcie! — westchnął Łabuński.
Jakoż same poryki armat uśmierzyły już nieco orgję rabunków w mieście. W nocy nie było słychać znaczniejszej strzelaniny.
Nazajutrz zajechał pędem na dworzec koleje wy pociąg pancerny niemiecki, prażąc z kulomiotów na wszystkie strony. Nie zastał na dworcu nikogo; nikt nie bronił wjazdu, nikt też nie powitał. Niemcy, którzy zasadniczo unikają nazywania swych działań prawdziwem mianem, zjawiali się tutaj jako sprzymierzeńcy i oswobodziciele Ukrainy. To też wypchnęli naprzód do środka miasta Petlurę, który mizerny uczynił ingres na czele jakiejś karnawałowej kawalerji, witany tu i ówdzie okrzykami najętej zgrai, a oglądany przez ogół mieszkańców z zasłużoną pogardą. Dopiero potem Niemcy w milczeniu zajęli miasto i przeprowadzili przez nie znaczną siłę zbrojną na lewy brzeg Dniepru, nie opowiadając nikomu swych zamiarów.


26.

Wiosna zapanowała na niebie, przemoc zaś niemiecka na ziemiach polskich, litewskich i ruskich. W tej potwornej kolizji pogody fizycznej z m oralną tkwiła tragedja duszy polskiej. W umajonej ramie Kijowa przesuwały się obrazy senne, mieniąc się od fantastycznej szopki aż do śmiertelnej zmory.
Co się tam działo w ewolucji „wilnej Ukrainy“, która nawet do pojęcia i pragnienia wolności nie dorosła, to byłoby tylko pocieszne, gdyby nie ujawniało etapów machinacji niemieckiej. Słomiany ataman Petlura, pchany przez wojsko niemieckie w roli oswobodziciela Kijowa, rzucony zaraz potem do śmieci — gabinety ministerjalne Hołubowicza, Ustimowicza, Lizoguba — i sam „jaśnie wielmożny hetman“ Skoropadskij, obrany przez pokorny ludek „chliborobów“, spędzonych przez Niemców do kijowskiego cyrku — były to tylko pokazy świetlne dla gawiedzi, zasłaniające istotne zamiary Niemców: wyciśnięcie z Ukrainy prowjantu, srodze już potrzebnego tryumfalnej armji, a w razie, gdyby „Gott który jest z nami“ pozwolił, — przygotowanie Ukrainy na przyszłą kolonję, kraj sprzymierzony, leżący na idealnie pożądanym trakcie... do Bagdadu! Takie urządzanie południowej Rosji nie mogło zadawalać nikogo z myślących ludzi miejscowych. Jedyna była pociecha w rosnącem przeświadczeniu, że to się na razie nie uda.
Jeszcze rozpaczliwsze były horoskopy sprawy polskiej, która nigdy nie przedstawiała się tak śmiertelnie, jak w maju 1918, — zwłaszcza oglądana z Kijowa. Niemcy, zająwszy cały obszar dawnej Rzeczypospolitej, ujawniali już wyraźnie plan rozdarcia jej na drobne części, służące w rozmaitej mierze interesom germańskim. Nie było mowy o tem, aby Prusy oddały ziemie polskie dawnego zaboru: Poznań, Pomorze, Gdańsk, na rzecz ironicznego ksiąstewka Warszawskiego, które ogłosili niezawisłą, zagadkową monarchją. Owszem, odzywali się już głośno o potrzebie „sprostowania granicy“ pruskiej aż po Bzurę i Rawkę. Austrja nietylko nie zrzekała się panowania nad Galicją, lecz przez haniebny traktat Brzeski, odstępujący Chełmszczyznę Ukrainie, odsłoniła bezwstydnie swe zamiary zdradzieckiej zalotnicy, której wdzięki otumaniały doniedawna umysły tylu mdłych Polaków.
Zakreśliwszy tak oszczędnie granice Polski zachodnią i południową, nie zapomnieli Niemcy o Wschodzie dawnej Rzeczypospolitej, ośmielając i popierając czynnie wszelkie zachcianki separatystyczne Litwinów, Małorusinów, nawet Białorusinów. Robota niemiecka polegała już otwarcie na okrojeniu Polski do minimum i rzucenia Jej w stos kraików pod różnemi mianami zakonserwowanych, niby ćwierci narodowego mięsa, na przyszłe uczty germańskich ludożerców.
Szydercze lekceważenie wielkiej, zbawczej dla Europy sprawy polskiej przebijało ze wszystkich działań i oświadczeń niemieckich ostatniej doby, począwszy od ogłoszenia niezawisłości Warszawy z okolicą, aż do rozformowania wojska polskiego pod Kaniowem i w Mińszczyznie.
Ten ostatni cios, że był najświeższy, najdotkliwiej dał się uczuć Sworskiemu i Łubie, znękanym już przez szereg klęsk publicznych i osobistych udręczeń. Mieszkali ciągle jeszcze u Łabuńskich, wygodnie i otoczeni życzliwemi względami, jednak coraz bardziej obco czuli się w Kijowie. Nastrój ten pochodził głównie od Sworskiego, którego umysł syntetyczny wysnuwał wnioski przeraźliwie jasne, a potargane nerwy nie pozwalały już mówić spokojnie z bylekim. Celestyn — pojętny uczeń i złote serce polskie — pozostał jedynym powiernikiem.
Kijów uspokoił się powierzchownie po przyjściu Niemców i pod rządami hetmana Skoropadskiego, chociaż były to rządy na niczem nieoparte, ani na powadze władcy, ani na zaufaniu do niego jakiejkolwiek klasy mieszkańców, jedynie na kilkuset bagnetach niemieckich rozsianych po mieście, które utrzymywały w niejakim rygorze bandytów. Niemcy nie zaprowadzili swoich porządków w mieście, administracyjnych, ani militarnych, bo wojna zredukowała się do wyciskania prowjantu ze wsi ukraińskich, które to wyprawy przechodziły często w krwawe bitwy. Wielkie wsie przyjmowały rekwirujące oddziały niemieckie strzelaniem z kulomiotów, a nieraz i z armat. Kilka takich wsi Niemcy wyrżnęli w pień i obrócili w perzynę. Nie dziw zatem, że chłopi przyjmowali tych sprzymierzeńców i aniołów pokoju, jak djabłów. Te uciski nie zyskiwały też u ludu sympatji dla hetmana, kreatury niemieckiej.
Ale sam Kijów był przynajmniej czystszy i bezpieczniejszy do przechadzki dla bezbronnego człowieka, niż w piekielnym miesiącu lutym tegoż roku. Korzystali z tego literaci i chodzili często do Kupieckiego ogrodu, gdzie siadali na wysokim tarasie nad Dnieprem.
— Wiesz co, Celestynie, że m nie ten słodki powiew od wody i ta wiosna, taka przedwojenna — drażnią. Zapachy i smak powietrza przypominają całe pasma przeszłego istnienia. — — Nigdy jeszcze nie byłem w zespole tak pięknego kraju z tak podłą fazą życia.
— Bój się Boga! co mówisz?! — Ty zwykle podtrzymywałeś moją odwagę, a teraz? — Może być jeszcze wszystko dobrze.
— Może być — ale jest tymczasem bardzo źle. Nie mówię już o klęskach, którym zapobiec można tylko siłą — a siły nie mamy. Ale jak my się zachowujemy pod chłostą tych szalbierczych urządzeń tych „dobrodziejstw“, tych szyderstw niemieckich?! Jaka postawa? gdzie godność narodu?!
— No, przeciw traktatowi Brzeskiemu były protesty Krakowa, Poznania, nawet warszawskiej Rady Regencyjnej — zaryzykował Celestyn.
— Protesty?! — Nic innego nie mogły uczynić koła poselskie, zapewne. — — Ale Rada Regencyjna!
— Cóż ona mogła zrobić, kiedy jest w zupełnej zależności od pruskiego gubernatora w Warszawie?
— Podać się do dymisji, u licha! Zrzucić raz z siebie te gorzej niż śmieszne purpury! Doskonała była okazja. Ona zaś pozostała. A właśnie jej trwanie jest już ciężkim grzechem po tylu doświadczeniach jak ją szanują Niemcy — i pretekstem, nawet tutaj, do najszkodliwszych działań przez nią i w jej imieniu.
— Czy mówisz o roli Rady Regencyjnej w demobilizacji korpusu Dowbora?
— O tem i wogóle o fatalnym wpływie polityki warszawskiej na umysły Polaków rozrzuconych po Rosji. W Petersburgu i w Moskwie mają już Niemcy swych agentów między Polakami. W Kijowie masy Polaków, opłakujących utratę swych dóbr ziemskich, wyobrażają sobie, że im Niemcy zwrócą te dobra. Skłaniają się więc do przymierza z Niemcami, a Rada Regencyjna daje im piękny przykład tego samobójczego przymierza. Na nią się też powołują tutejsze szalone głowy. — — Gdzież nareszcie mieszka zdrowa, waleczna myśl polska?!
— Zgorzkniałeś doprawdy, Tadeuszu.
— Gdybym miał siłę i władzę, byłbym okrutny; ale że nic nie mogę, jestem gorzki.
Zamilkli obaj, jakby się pokłócili. Ale Sworski dał tylko upust wzburzonej żółci, a Łuba, który żółci nie miał wcale, przypominał sobie, że właśnie on miał o tutejszych „żubrach“ gorsze wyobrażenie w roku przeszłym, a pod wpływem Sworskiego zmodyfikował zdanie. Ale już się z tem głośno nie odezwał. — Niechaj wiatr Dnieprowy przyniesie ukojenie.
Ktoś przystąpił do siedzących i grzecznie się ukłonił. Powstali obaj, wpatrując się w przychodzącego.
— Panowie nie poznają? — — porucznik Woronicz.
— Ach, jakżeż! w przeszłym roku — z rotmistrzem Linowskim. Ale pan nie w mundurze.
— Rozformowali, panie. — Cóż? trzeba było — ja nie winien. I generał Dowbor nie winien.
— Wiemy, znamy tę sprawę — mówił Sworski pośpiesznie — trudno było poświęcić cały korpus na walkę beznadziejną...
— W wojnie my byli z bolszewikami — — wściekli na nas za Osipowicze, gdzie wzięli w skórę porządnie — a z drugiej strony cała siła niemiecka i rozkaz niby naczelnego dowództwa.
— Tak, tak, wiemy.
Urwali tę rozmowę, bądź co bądź bolesną.
— Wspomnieliście panowie o Linowskim. — Z nim niedobrze.
— Jakto? Co się stało?
— Wiadomo może panom, że on zawsze chciał do Francji? Kiedy rozformowano nasz pułk, on poszedł.
— Dokąd?
— Poszedł na Murman, jak tamci z generałem Mazowieckim.
— Czyli: z Hallerem?
— On-że i Haller. — Linowski poszedł tylko z ordynansem, ale później, niż tamci. — Jemu trudniej było — bo przebierz pan jego za bolszewika, takiego pięknego oficera — fizjognomja u niego nie chłopska.
— Ach, więc poszedł w przebraniu?
— I tamci w przebraniu. Gdzieby teraz bolszewicy przepuścili polskiego żołnierza? Cierpieć nas nie mogą. Zadaliśmy im pieprzu.
— A pan mówi, że z nim źle? Więc cóż takiego? — badał niecierpliwie Łuba.
— Jaż nie mówię na pewno. Może Bóg ochroni. Tylko w tem bieda, że ordynans miał wrócić do Mińska, kiedy Linowski siądzie na pociąg — a ordynans nie wrócił.
— Nie wrócił?!
— Ot cała historja.
— Niepokojąca, przyznaję — rzekł Sworski.
— I to jeszcze bieda, że Linowski po rosyjsku niebardzo. — — Mówi, ale akcent u niego nie ten. W ostatnim miesiącu ja jego uczyłem.
— To on już dawno nosił się z tym zamiarem?
— Dawno. A głównie odkąd generał zaczął gadać z tą warszawską Radą. Ona nam pecha przyniosła we wszystkiem. Do niej jechał nasz pułkownik Mościcki, kiedy go bolszewicy pochwycili i zamordowali. Żeby my z nią wcale nie gadali... et!
Urwał i machnął ręką. Sworski i Łuba nie chcieli również przedłużać rozmowy o demobilizacji, pełnej tragicznych wątpliwości i niewczesnych żalów.
— Pan porucznik przyjaźni się z Linowskim? — zapytał Sworski.
— Więcej roku w jednym pułku, a od jesieni mieszkaliśmy w jednym pokoju — w Dukorze, w Mińsku, w Bobrujsku. — W Kijowie widziałem, że i panowie z nim dawni znajomi. Dlatego chciałem donieść.
— Dziękujemy. Bardzo serdecznie obchodzi nas los Linowskiego. To wzorowy polski oficer.
— Że i drugiego takiego nie naleźć — odrzekł Woronicz stanowczo i pochmurnie.
— A pan sądzi, że go już... nie zobaczymy? — zawołał nerwowo Celestyn Łuba.
— Bóg raczy wiedzieć. On wystawia się łatwo na niebezpieczeństwa — a teraz jemu droga trudna.
Wychodzili razem z parku na ulicę, gdzie się rozstali, podawszy sobie wzajemnie adresy zamieszkania w Kijowie. Gdy się Woronicz oddalił, literaci stanęli jeden naprzeciw drugiego na ulicy.
— Jak się teraz zachować względem panny Hanki? — Powiedzieć jej? — pytał Tadeusz.
— O tem właśnie myślę — odrzekł Celestyn.
— Bo ona gotowa sama dowiedzieć się, że Woronicz jest w mieście. A wiem, że jest powiadomiona o jego zażyłych stosunkach z Bronkiem. Miała dawniej przez niego wiadomości. — — Jeżeli usłyszy tylko nazwisko, odnajdzie go, pójdzie do niego, wypyta. — — Już ja ją znam.
— Miłość jest skrzydlata — potwierdził Celestyn — Ten porucznik wygląda sympatycznie, choć mówi fatalnie po polsku; ale właśnie: nie jest wymowny i nie dyplomata. Gotów jej powiedzieć wszystko in crudo, jak nam, i przypomnieć jeszcze zamordowanie pułkownika Mościckiego w podobnej wyprawie...
— Tak — — lepiej powiedz jej ty, Tadeuszu.
— Jednak nie jestem pewien, czy mam powiedzieć? Bo ta wyprawa Bronka nie napełnia mnie zaufaniem. Tem dramatyczniej Hanka odczuje istotne niebezpieczeństwo. — — Może lepiej nie mówić tymczasem? Zawsze czas na złe wieści, a pomóc tutaj Bronkowi — niepodobieństwo.
— Możeby go polecić opiece jakichś władz przez telegramy urzędowe? Znalazłby jaki sposób Łabuński? — — albo ta pani Hornostajowa, która ze wszystkimi matadorami...
— Jakim władzom go polecić? — zniecierpliwił się Sworski. — Niemcom polecać polskiego oficera, który się przekrada do Francji, aby przeciw Niemcom stanąć do walki?! Albo bolszewikom, pastwiącym się nad oficerami, którzy z nimi walczyli?! — Zresztą on przecie nie dzisiaj wyruszył. Mamy ostatni dzień maja; od rozwiązania korpusu upłynęło dni dziesięć. Albo Bronek już dostał się na północ, albo — już nie żyje.
— To byłaby ogromna strata!
— Nietylko dla nas, dla Hanki, ale dla Polski. To był prawy rycerz.
— Mówisz o nim w czasie przeszłym, jakby go już nie było.
— Mówię, bo nie wyobrażam go już przed sobą. Wszystko, co nam potrzebne... zbawienne... usuwa się i niknie.
— W takim razie lepiej żebyś nie rozmawiał o tem z panną Hanką.
Wałęsali się po mieście i dopiero pod wieczór wrócili do domu. Zastali atmosferę przyciszoną, miny zafrasowane, jakby kto zachorował w domu. Hanka pozostawała w panieńskim pokoju. Niebawem pani Łabuńska odezwała się do Sworskiego:
— Był tu porucznik Woronicz i przywiózł Hance wiadomość o Bronku. Niech pan z nią pomówi.
— Ach, był tu Woronicz?
— Wyszedł przed pół godziną. Dowiedzieliśmy się, że Linowski udał się na Murman. Nie może nas cieszyć ta szalona zawziętość Bronka. Po rozwiązaniu pułku służba jego skończona — jego kolega Woronicz chodzi już po cywilnemu, a on... Mnie się zdaje, że on mało dba o naszą Hankę.
W tej chwili ukazała się Hanka nadzwyczaj poważna i przejęta górną jakąś myślą, bez śladów łez na pobladłej twarzy. Zaraz pociągnęła Sworskiego do pustego salonu.
— Pan już wie o Bronku?
— Owszem, wiem. Spotkaliśmy się w parku z porucznikiem Woroniczem. Dowiaduję się teraz, że on tu był.
— Przyniósł mi nawet list od Bronka i ten pierścionek, który pan zna.
Sworski ujrzał na palcu panienki piękny rubin dobrze mu pamiętny. Nie bez zdziwienia oczekiwał dalszych wynurzeń.
— Pisze mi Bronek, że zmuszony był tam pójść, bo nakazywał mu obowiązek, który on dawno sam na siebie nałożył. Pisze też, że nie przestał o mnie myśleć — i jeżeli Bóg pozwoli mu wrócić, zabierze napowrót ten pierścionek ode mnie — dla siebie. A tym czasem mi go oddaje, bo, w niepewnej tej podróży mógłby zostać ukradziony.
...Czy pan myśli, że to bardzo niebezpieczna wyprawa?
— Nie umiem sobie zdać sprawy... Cóż o tem mówił porucznik Woronicz?
— Mówił, że wielu już poszło i przeszło, — że zapewne Bronek da sobie radę.
— Musi Woronicz, jako praktyk, wiedzieć to lepiej od nas, panno Hanko.
— Mnie jednak nawiedzają takie straszne przywidzenia... śnią mi się w nocy — od czasu, jak dowiedziałam się o wyrywaniu się Bronka do Francji. — — Słyszymy ciągle, jak bolszewicy obchodzą się ze schwytanymi oficerami! — — Ale Bronek poszedł w przebraniu.
Przesunęła rękę po czole, jakby odgarniała przerażające wizje.
— Panno Hanko droga! Rzemiosło żołnierskie nie jest wogóle bezpieczne. A jednak ludzie wychodzą cało z najgorszych niebezpieczeństw, nawet z takich, które w wyobraźni układają się, jako nieuchronne. A narzeczona żołnierza powinna być mężna — i to takiego żołnierza, jak rotmistrz Linowski.
— Ja też próbuję — odrzekła panna Łabuńska, prostując odważnie jędrną kibić. — I ja go rozumiem. On nie mógł zatrzymać się w swoim pędzie, dopóki walka trwa. On nie zwykły oficer — on rycerz!
— Tak — odrzekł Sworski gorąco — gdyby był porzucił służbę i tu przyjechał — do czego miał prawo i ważny powód — byłby miłym chłopcem. Ale że poszedł dalej, aż do krańców wysiłku w służbie świętej sprawy — jest niepospolity i wzorowy. Rycerza bez trwogi i bez skazy ma pani za narzeczonego.
— Kocham go takiego! — zawołała dziewczyna płomiennie i zuchwale — nie chcę nigdy innego!
Zacisnęła dłonie spazmatycznie, jakby wtórując gestem wymówionej przysiędze. Na palcach jej skrzyżowanych błysnął krwawy pierścień, noszony już długo przez bohaterskiego ułana.

∗             ∗

Celestyn Łuba, któremu Sworski powtórzył rozmowę z Hanką, nietylko nabrał wyższej jeszcze opinji o pannie Łabuńskiej, ale zaczerpnął wogóle leczniczego optymizmu.
— Patrz, jaka dzielna panna! — — A Woronicz — zdawało się: prosty sobie oficer. A nie zdradził się przed nami ani słówkiem, że ma taką misję od Bronka do panny Łabuńskiej. — I, o ile wnoszę z twego powtórzenia, zupełnie inaczej przedstawiał wyprawę na Murman nam, a inaczej panience.
— Tak. Stwierdziłem wyraźnie, że starał się bagatelizować niebezpieczeństwo; nie mówił o trudności przebrania Bronka za bolszewika, o jego niedostatecznej znajomości rosyjskiego języka; nawet nie wspomniał o tym ordynansie, który miał wrócić do Mińska i nie wrócił. — — Nie kłamał jednak — ale zupełnie zręcznie i sumiennie sprawił swe poselstwo.
— No widzisz: znowu człowiek!
— Jakto: człowiek?
— Bo mówisz ciągle, że niema ludzi, na których oparłaby się przyszła Polska.
— No wiesz... Woronicz? — Żeby taka była przeciętna — dobrze. Ale przeciętna stoi dużo niżej.
— A Bronek?!
— Ten jest rzeczywiście wyjątkiem, pokrzepiającym ducha.
— A Haller ze swym potężnym protestem przeciw szalbierstwom austrjackim? — Rarańcza — Kaniów — wskazanie drogi na Murman! To przecie bohaterskie posunięcia!
— Z pewnością. Naliczymy jeszcze kilku tęgich dowódców i dużo wyborowych żołnierzy. To też z pewnością mieć będziemy doskonałe wojsko. Ale to nie wszystko, czego nam potrzeba.
— Mówisz o braku tęgich głów politycznych?
— I te nawet istnieją — tylko daleko od Kijowa. — Taki naprzykład Dmowski — głowa pierwszorzędna i najczystsze polskie zamiary! — Jest obecnie w Paryżu na czele szczupłego grona ludzi dobrej woli. Tam ufam, że nasza Sprawa będzie dobrze i mocno postawiona. — Ale iluż takich jest? — W zakresie polityki praktycznej nie wystarcza nawet genjusz, jeżeli w ogóle narodu niema spółzrozumienia jego pomysłów, spółdziałania z jego porywem. Mąż „opatrznościowy“, a zatem zbawienny i naczelny, zjawia się zwykle otoczony plejadą ludzi pokrewnych i pomocnych. Otóż powiedz mi, gdzie jest ta plejada obywateli czystych i mądrych, zaszczycona powszechnem zaufaniem, któraby otoczyła i poparła wielkiego człowieka czynu? — Przed wojną trudno ją było namacać; podczas wojny widzieliśmy już przeróżne zbiorowiska Polaków w Polsce i poza granicami dawnej Rzeczypospolitej. — — Skąd zebrać tę plejadę? Wszędzie interesy osobiste, prowincjonalne, kastowe — a całość, spójność, niepodległość Ojczyzny niech sobie same się sklecą. — — Niema w nas zbiorowej woli istnienia!
— To jakbyś już nie wierzył w Polskę, Tadeuszu? Tego jeszcze od ciebie nie słyszałem.
— O żywotności tej Polski, jaka się dzisiaj składa z ludzi żyjących... powątpiewam. Będzie Ona samą sobą, jasną, kiedyś — bo jest w Niej posłannictwo Boże, ale tej epoki możemy my nie dożyć.
— To odkładasz wyzwolenie do bardzo dalekiego terminu?
— Wyzwolenie, o którem myślisz, formalne, może przyjść i zaraz. Są już w powietrzu dreszcze, zwiastuny klęski Niemców. Nawet my, choć zasłonięci od Europy przez mur niemieckiego frontu i góry kłamstw niemieckich, możemy odczuć te dreszcze. Wznowienie politycznego istnienia Polski jest już przez świat uznaną koniecznością. Tej Polski doczekamy się wkrótce, Celestynie, jeżeli nie przyjdzie tu jakiemuś bandycie fantazja w łeb nam palnąć dla wypróbowania browninga.
— Niech Jej tylko doczekamy, Tadeuszu, a zobaczysz, ile serc i rąk rzuci się do Jej dźwignięcia, do urządzenia, do ukochania...
— Tego właśnie wybuchu jubilacji ja się boję. Czy miljony serc i rąk rzucą się do ogromnego trudu odbudowy? — czy miljony gąb i szponów do rozdrapania publicznego dobytku?
— Skądże?! gdzieżby się podział słynny polski patrjotyzm?
— Da sobie folgę w ogromnych manifestacjach, pochodach, ucztach, w chóralnych śpiewach, które po wykonaniu pieśni tradycyjnych wyć będą jak w Mickiewiczowskiej karczmie: Wódki! miodu! wina!
— Przepraszam cię, Tadeuszu, ale gadasz, jakbyś chciał urągać własnemu narodowi.
— Boję się żyjącego pokolenia i zarazy kilku pokoleń wychowanych w trójniewoli, przymuszonych niejako do żywienia egoizmów dzielnicowych i osobistych. I wojna przyniosła nam infekcję. — A gorszące przykłady niemieckich metod wojowania, moskiewskiego pojęcia wolności, żydowskiego „rozumu“, który jest tylko udatnem szalbierstwem? Wszystkie te trucizny tkwią i działają w naszym organizmie narodowym, choć każdy głośno się ich wypiera.
— Nie mówmy, póki nie zobaczymy w Warszawie — błagał Celestyn. — I tam nie wszystko szło po myśli w pierwszym roku wojny, a przecie nie sądziłeś nigdy tak okrutnie.
— Tam — mówił Sworski z jakimś wizjonerskim wyrazem twarzy — miałem pokrzepienie w obcowaniu z wielu jednak bojownikami przyszłości. — — Czy oni żyją i czy nie spodleli pod chłostą udręczeń moralnych? — — Tam... spotykałem czasem jednego z tych duchów hetmańskich, których dynastja nie wymarła nigdy w dziejach Polski, nawet podczas najcięższych okresów niewoli. — — Czy pamiętasz Starego Przeora?
— Jakże miałbym Go zapomnieć!
— Ten Duch wcielony niegdyś inaczej, ale ten sam, zjawiał mi się od lat najmłodszych w różnych stronach świata — tylko tutaj nie dostrzegłem ani śladu Jego stopy. — — Widzieliśmy Go z tobą, Celestynie. — — A najczęściej z panną Zofją.
— Ach, panna Zofja! Ta się przecie nie mogła zmienić!
— Ta jest niezmienna, chociaż ziemska i doczesna, a typ jej powtarza się w pokoleniach niewiast polskich nierzadko, całemi girlandami dusz czystych, walecznych i ściśle posłusznych przykazaniom narodowym. Serca tych kapłanek Znicza utrzymują cześć i posłuch naczelnego Ducha, chociaż głowy i ręce nie zbudują same nowych świątyń, bazylik sądowych i warowni obrończych. Ale one zagrzewają serca męskie do czynu urokiem swej namowy i mocą wziętą od Ducha. Gdyby mężowie dorośli proporcjonalnie do cnoty obywatelskiej kobiet polskich, bylibyśmy bez przerwy wielkim narodem.
— No przecież! — zawołał radośnie Łuba — mówisz jak dawniej, jak dobry zwiastun!

∗             ∗

Gdy nieliczni w Kijowie Polacy, którym sprawa Ojczyzny paliła serca, wyciągali poomacku dłonie z rozpaczliwych ciemności ku światłu, — wynik wojny był już przesądzony na Zachodzie.
Furor Teutonów dawno już ostygł, opamiętał się i przywarował pod osłoną potwornych ziemnych przekopów. Oburzony sprzeciw narodów napadniętych, po wytrzymaniu czteroletnich obelg wymierzonych świętym murom katedry w Reims, rajskim polom Szampanji, kolebce i skarbcowi szlachetnego życia Europy — podniósł nareszcie swój miecz naostrzony na poskromienie zbójców środkowo-europejskich. Potrwożyły się mechaniczne wielkoludy: Wilhelmy, Hindenburgi i Ludendorfy, gdy błysnął wzniesiony miecz Francji w ręku wodza wodzów, Ferdynanda Foch’a.
Szczęśliwi, którzy widzieli na własne oczy największą z bitew świata — „bitwę Francji“! Ci mogli uwierzyć w tryumf chrześcijańskiego genjuszu nad spiskiem szatańskim, w cuda dokonane przez ludzi, — w działania Boga przez Franków.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.