Noc i świt/Część pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Część pierwsza
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIERWSZA
1.

Upalny dzień skonał już na niebie zamroczonem, gwiazdolitem, z którego chłodek dobroczynny spływał szerokiem tchnieniem na ogród, wdzierał się powiewem, zaprawnym różami, na otwartą werendę domu dyrektora fabryki żelaza w Rudnikach. Jeszcze mury, nagrzane jak piece, wysyłały swe stygnące żary naprzeciw świeżości ogrodu. To też Dominik Gimbut, dyrektor, i jego żona odsunęli się od murów ku poręczy werendy, pijąc pachnące nektary ogrodowe. Twarz Gimbuta spracowana, ale pełna jeszcze męskiej siły, powlekała się błogością wypoczynku i spokojnego sumienia. Usadowiony wygodnie, przechylony ku ciemnościom ogrodowym, zamykał raz po raz oczy, jakby zamierzał przespać tę noc kojącą pod otwartem niebem. Pani Adela, bardziej obca spoczynkowi, wachlowała się nerwowo wielkim liściem arystolochji i w promieniu lampy elektrycznej przeglądała francuski dziennik mód. Rozluźniła gorset, przestała pilnować układu postaci paradnego, który był jej właściwy; poruszane tchnieniem ogrodu włosy chwiały się około twarzy pięknej jeszcze blondynki, która jednak zmagała się już z wiekiem dojrzałym. Oczyma nadnaturalnie ocienionemi odbiegała raz po raz od dziennika, spoglądając to w ogród, to w kąt werendy, jakby szukała świeżych i miłych wspomnień. Nareszcie przypomniała o obecności męża.
— Patrz, Domciu, jaka śliczna toaleta sezonowa. Dobrzeby mi w tem było? — powiedz.
— Aha... — mruknął Gimbut, spoglądając leniwie na rysunek oświetlony na pokaz przez żonę.
— Ty się wcale nie interesujesz moją toaletą!
— Aż nadto piękna jesteś.
— Jakto? co to ma znaczyć?
— At tak... powiedziało się.
Zamilkł. Ale energiczna Radomianka nie pozwoliła się zbyć paru zagadkowemi słowami drzemiącemu Litwinowi.
— To pewnie krytyka?
— Gdzie tam! Znasz mój gust, Adelciu: kobieta kiedy piękna, im skromniej ubrana, tem piękniejsza.
Jejmość wzruszeniem ramion i pogardliwem prychnięciem wyraziła niesmak.
— Z tobą gadać o estetyce! Strój kobiecy to też estetyka. Więc cóż to znaczy, żem ja niby... zanadto piękna?
Teraz w Litwinie obudziła się chęć do repliki:
— Chcesz wiedzieć? — powiem. Wiesz, że nie skąpię. Rób sobie tę suknię, choć jutro. Chciałem tylko zwrócić uwagę, że stroisz się bardziej, niż potrzeba w naszym skromnym domu. Nikt się tak nie ubiera w całej okolicy — nawet u Linowskich w Inogórze. U nas modestja, moja droga. Ot zobaczysz: Zosia Czadowska przywiezie nie więcej, jak dwie sukienki.
— Cóż mnie to obchodzi? Panna Czadowska może sobie chodzić zawsze w tym samym czarnym futerale. Nie mam wcale ochoty do jej naśladowania.
Umilkli, nie dogadawszy się do niczego, jak pospolicie bywa po piętnastoletniem pożyciu małżeńskiem. Gimbutowie byli stadłem nie pokłóconem, ale zrezygnowanem. Pani Adela wiedziała nadto, że Dominik jest dobrym mężem, mocnym i wydajnym pracownikiem, i że spierać się nie lubi; skoro zaś przechodzi ze swej uśmiechniętej dobroduszności do kategorycznych objaśnień, bywa czasem niepokojący; nie jest zazdrosny, jak Otello, ani pod żadnym względem drapieżny, ale jego sumienność i techniczna, inżynierska iście planowość w działaniach mogłaby doprowadzić mocniejszą zwadę do jakichś konsekwencyj zbyt radykalnych. Pani Adela zaś była naogół zadowolona z męża, choć go nie miała bynajmniej za cel, raczej za sposób życia.
Dzisiejsze dosiadywanie późnej nocy na werendzie wynikało ze wspólnego obowiązku małżonków względem gości. Dwaj zaproszeni tu na lato literaci spędzali dziś wieczór poza dworkiem dyrektora. Oczekiwano zaś w nocy przyjazdu pary nowych gości: Tadeusza Sworskiego i Zofji Czadowskiej. Wypadało ich przyjąć osobiście i dlatego dyrektor z żoną siedzieli we dwoje na werendzie.
Biły dalsze godziny nocy inaczej tętniące w nerwach i umysłach dwojga istot bliskich w przestrzeni, ale osamotnionych w głównych kierunkach pragnień. Przedłużone oczekiwanie zewnętrznego zdarzenia wywołało znowu rozmowę.
— Spóźniają się chyba? — Spojrzyj, Domciu, na zegarek.
— Pierwsza — jeszcze pociąg nie doszedł do stacji.
— Aha — zapomniałam ci powiedzieć: urządziłam dla Sworskiego i Czadowskiej te dwa pokoje obok, na piętrze. Innych już nie mamy wolnych.
— I pięknie.
Po chwili dyrektorowa odezwała się ze złośliwem ożywieniem:
— Nigdy zrozumieć nie mogłam, czem oni są jedno dla drugiego. Ta święta panna Zofja kochała się przed laty w jakimś starym...? Teraz spotyka się ją ciągle ze Sworskim, który przecie wygląda jeszcze wcale dziarsko — i nikt nic temu nie ma do zarzucenia, kiedy o innych najlżejszych pozorach zaraz opowiadają niestworzone bajki.
— Zależy to, widać, od charakterów i opinji osób, o których mowa — odrzekł Gimbut.
— A cóż to? czy oni oboje mają opinję... niezdolnych do miłości? — parsknęła fałszywym śmiechem pani Adela.
— Et zostaw! — Mówiliśmy już o tem, więc wiesz, że Tadeusz i panna Zofja krewni, towarzysze z więzienia, współpracownicy różnych robót ideowych. Cóż w tem dziwnego, że trzymają się razem?
— Dlaczegóż zatem nie pobrali się? Są oboje wolni.
— Nie zapytałem o to nawet Tadeusza, serdecznego przyjaciela, ani pannę Zofję, którą znam też oddawna i poważam. Nie wdzieram się w cudze uczucia, gdy mi ich nie wyznają.
— Tu masz słuszność, Domciu.
Chociaż skwapliwie przyznała tę zasadę, pożyteczną na wszelki przypadek, pani Adela nie chciała przerwać rozmowy, zajmującej ją z innych względów. Po chwili znowu zaczęła:
— Czy ona jeszcze piękna?
— Widziałaś ją przecie w zimie, w Warszawie. Dla mnie ona piękna — i szlachetnie piękna.
— Tak... ale pół roku życia może przynieść duże zmiany w tym wieku kobiety...
— W każdym razie młodsza jest od nas — rozśmiał się Gimbut.
— Od ciebie z pewnością. Ale ode mnie? — poczekaj... kiedy ja wychodziłam zamąż...
W sferze światła, bijącego od werendy, ukazały się dwa cienie rodzaju męskiego. Pani Adela ujęła spiesznie przez suknię brykle gorsetu, pasując się z niemi przez chwilę, aż doprowadziła kibić do kształtu obfitej gruszki; włosy ogarnęła palcami.
Tymczasem cienie zarysowały się bliżej i barwniej, a dwa kapelusze zawisły w ukłonach.
— Dobranoc państwu — odezwał się Adam Rewiatycki. Stary Jahwe musiał dziś zrobić dobry interes, bo wydaje wielki bal z iluminacją na niebie, a na ziemi ludziom dobrej woli wolno się upić miodem lipcowym.
— Ach, mistrz kochany! — rozśmiała się admiracyjnie dyrektorowa — nigdy go dowcip nie opuszcza.
Gimbut uśmiechnął się także, bo w sprawach literackich ufał znawstwu żony.
Drugi cień nie rzekł nic, zdjął tylko kapelusz i wsparł się pochyło na lasce, że zaś był nadmiernie wysoki, przekreślał krajobraz kształtem jakiegoś pnia we środku drogi, który podparto z obawy, żeby się nie przewrócił.
— Skąd to panowie wracacie? — zapytał Gimbut.
— Zawiadowca zaprosił nas na imieniny. Dużo ludu wszelakiego — paru starszych majstrów — demokratyzacja! Ja to wszystko muszę znać, — to się przyda. Były i panienki...
— Aa? były panienki? — podkreśliła dyrektorowa.
— O, bardzo porządne panienki.
— Po... o...rządne panienki! — zawołał długi towarzysz.
Skoro przemówił, poznali wszyscy, że jest mocno podchmielony.
— Idź spać, Celsjuszu! — zakomenderował Rewiatycki.
Celestyn Łuba, kolos piśmiennictwa polskiego, powiedział tylko grobowo: „do — o — branoc“ i rzucił się w cień, który pokrył meandry jego odwrotu.
— Już chyba wszyscy pójdziemy? — rzekł Rewiatycki.
— My czekamy na nowych gości. — Jabym się jeszcze przeszła po ogrodzie — zawołała ochoczo pani Adela.
Gimbut nie protestował, tylko zaznaczył, że on w każdym razie ma dosyć dziennych przechadzek, bo rozparł się jeszcze wygodniej w fotelu.
Ale pani Adela już zbiegła ze schodów werendy, okazale i fertycznie. Rewiatycki skłonił się przesadnie i zapytał:
— Czy ze mną?
Skinęła głową i przeszyła go fosforycznem spojrzeniem. Skoro tylko oddalili się do krańców widoku, zawiesiła się na ramieniu mistrza:
— Czy Adachna ma w czubku? — zapytała pieszczotliwie.

Dominik Gimbut, pozostawszy sam na werendzie, tem swobodniej oddał się marzeniom. Jeżeli Gimbut marzył o szczęściu własnem, to czuł bolesny niedosyt, bo doszedłszy do progu starości źle jest oddychać nocą zbyt piękną. Niektóre uściski rozszalałej bachicznie Przyrody tak są przejmujące, że aż straszne dla każdego wrażliwego człowieka.
Taka była ta noc. Ogród, rozszerzony przez ciemność, oddalony znacznie od osady fabrycznej, dawał ujście i pole skrzydlatym wywiadom pragnień ku Przyrodzie rozłożonej w majestacie swej nagości, gotowej n a wszelką rozkosz. Za ogrodem były pola dojrzałe, syte wilgoci łąki przy rzece Czarnej, poza niemi iglaste zagaje pnące się na znaczne wyżyny gór Świętokrzyskich. Kraj, pozbawiony barw o tej godzinie, dawał znać o sobie tylko symfonją zapachów. Przez róże i lipy przydomne, pachnące niby perfumy natarte, przelewały się szeroko wonie pól i łąk, niby emanacje ciała uśpionej driady, a z włosów jej, rozrzuconych po pagórkach, szły kadzidła żywiczne.
Noc była świąteczna dla zmysłów. Tyle dostarczała ponęt, tyle zdrowego tchnienia do płuc i podniety dla krwi krzyczącej, że mieszkańcy dworku dyrektorskiego czuli raczej pragnienie szczęścia i niepokój, niż dosyt i senność. Do wypicia czary rozkoszy, przychylonej do ust tak blisko, przeszkadzały jednak różne sprawy społeczne i prywatne, te więzy, które człowiek czuje zawsze na rękach i na sercu, nawet w chwilach szczytowych upojenia. Przeszkadzał górujący nad wszystkiem nakaz pracy. I jakby przypomnienie tego nakazu, w miłosnej ciszy, ogarniętej symfonją zapachów, rozlegał się daleki poryk i poświst wielkich pieców, niby wyrok towarzyszący wygnaniu pierwszego człowieka z raju: „pracować będziesz w pocie czoła“.

Rozległ się blisko wesoły zgrzyt kół powozu u podjazdu z przeciwnej strony domu. Gimbut pośpieszył do drzwi głównych, przyjął w objęcia Tadeusza Sworskiego, a pannę Zofję Czadowską ucałował w obie ręce. Oboje mieli cerę niby kamienną, tak bardzo okrytą pyłem. Że jednak świeciły im się oczy radośnie, Gimbut odezwał się szczerze:
— Doskonale państwo wyglądacie!
Zapraszał na przekąskę natychmiast, z powodu późnej godziny. Ale goście jednogłośnie poprosili tylko o herbatę do swoich pokojów, bo jedli w podróży na stacji węzłowej, gdzie dłuższy postój wypadł w porze wieczerzy.
Wkrótce uciszyły się wszystkie w dworku gwary.


2.

Po paru dniach towarzystwo w Rudnikach, już zaprzyjaźnione, używało wakacji z zapałem i pośpiechem prawdziwych „letników“, wyszydzanych przez humorystów, a tak godnych współczucia, jako dusze i ciała schorowane miastem, powracające na lecznicze łono przyrody. Uprażenie się w słońcu rozwielmożnionem bez przeszkód, odpoczynek w cieniu drzew, sen pożywny przy otwartych oknach — to dobrodziejstwa wcale nie śmiesznie.

Tylko Dominik Gimbut nie należał do wypraw i przechadzek zwanych bezcelowemi, bo jego czynności, podobnie jak kierowane przez niego „wielkie piece“, nie wygasały nigdy. Tadeusz Sworski towarzyszył mu często w wędrówkach po grzmiących salach maszyn, przy ognistych „spustach“ roztopionego metalu, po nagich kancelarjach, po drogach przysypanych rdzawym żużlem i dymiących brudno różowym kurzem. Z tem większą lubością powracał następnie do pachnącego zacisza dyrektorskiego domu, wychodził do ogrodu i na szerokie pola. Wędrował z dyrektorem nie dla studjowania przemysłu żelaznego, którego technika mało go zajmowała, lecz dla śledzenia przyjaciela we właściwym mu ruchu, przy ulubionej pracy. Każdy człowiek jest przy swojej pracy najwyrazistszy, najdostojniejszy, najciekawszy do oglądania. Przytem praca Gimbuta, dozorcza i naczelna, pozostawiała miejsce na dłuższe rozmowy między przyjaciółmi.
Widząc, jakiego dyrektor używa miru i posłuchu u całej drużyny fabrycznej, jak rozkazuje stanowczo, lecz przyjaźnie, jak szanuje godność osobistą, lecz wymaga pracy, Sworski czynił uwagi:
— Masz tu dobranych ludzi, Domciu. Gdyby wszystkie nasze fabryki tak były urządzone, moglibyśmy gwizdać na zapowiedzi rewolucji socjalnej.
— A już tak, Tadeuszku. Od początku mego zarządu nie miałem ani jednego strajku w Rudnikach. Wprawdzie objąłem fabrykę dopiero po roku 1905-ym. Obcy agitatorowie mniej teraz nałażą, niż wówczas. A jeżeli wkręcą się jacyś, ja sam z nimi rozmawiam — i to w obecności robotników. Zresztą moi ludzie są zadowoleni. Podniosłem płace; założyłem kasy ubezpieczeń od przypadków i emerytalne; ograniczyłem godziny pracy małoletnich...
Gimbut wyliczał swe reformy z sumiennem zadowoleniem. Patrząc mu w oczy, Sworski zauważył, że mówi jak bogacz o swych dorobkach.
— To jeszcze z ciebie „socjał“, Domciu, jak to my dawniej?
— Tak mnie i nazywają właściciele: zamaskowanym socjałem. A ja im na to, że nie zamaskowany jestem, ale szczery. Szanuję prawa pracy i prawa własności. Jedne z drugiemi pogodzić — ot i cała sztuka.
— Ale sztuka nielada! Udaje się tobie, może i kilku innym — naogół jednak nie jest tak idealnie. W warsztatach kolejowych, które długo oglądałem, będąc w biurach zarządu, niedobrze się działo — a i teraz podobno nie lepiej.
— Znaczy, że teraz już nie pracujesz?... tylko piórkiem?
Tadeusz, zamiast się obrazić, rozśmiał się przyjaźnie:
— Masz słuszność, Domciu. Praca „piórkiem“ mało przynosi owoców realnych. Nie jestem z mojej literatury zadowolony.
— Jaż nie mówię, Tadeuszu — cofał się dyrektor — żeby to nie była praca. Czytałem twoją powiastkę... jak to ona? — i twoje artykuły społeczne: o budowie wewnętrznej... o fałszywych prorokach... Prace piękne.
— Prace ze szczeremi zamiarami. — Poczekaj — będą jeszcze inne. Jeszcze nie umarłem.
— Ot, gadasz! Wygląd, jak młodzieńca, parę tylko siwych włosów na skroniach. — Toż ty ode mnie młodszy o lat... pięć... osiem?
— Nie liczmy lepiej. Obaj jesteśmy młodzi, zwłaszcza ty, który pracujesz bajecznie i o przyszłości nie wątpisz.
— ...Tak, że masz znaczne zamiary autorskie — reasumował Gimbut zasłyszane wyznania. A jeszcze wiem, że zajmujecie się z panną Zofją — (tu zniżył głos i obejrzał się po drodze)...że prowadzicie nauczanie dzieci proletarjatu. Ot robota ważna, pilna, bezpośrednia — a szczególniej w miastach i fabrykach, bo na wsi inni nieco robią. Ja też próbuję — tylko moja żona do takiej roboty niebardzo...
Sworski odpowiedział z zapałem:
— To nie moja akcja, tylko panny Zofji. Ona jest w tem mistrzynią, ja tylko przygodnym pomocnikiem. Upływa już lat dziewięć, jak ona, zaledwie pełnoletnia, rozpoczęła swą działalność wychowawczą, nawskroś polską, buntowniczą przeciw moskiewskim systemom i ukazom, która dzisiaj rozrosła się w ochronki, szkółki, stowarzyszenia. — I to wszystko krzewi się, kwitnie, wydaje owoce. Jak ona daje sobie radę z wrogiemi władzami? Skąd dostaje fundusze? To cała misterna, z drobniutkich ok wiązana sieć do połowu dusz dziecięcych... A ona wykonywa to wszystko bez widocznego wysiłku.
— Dzielna niewiasta — odrzekł Gimbut — ja ją zawsze ceniłem i, mogę powiedzieć — kochałem — od czasu naszego spotykania się na sesjach — tych, co to wiesz. —
Potem, nie patrząc Sworskiemu w oczy, dodał, niby mimochodem:
— A wy zawsze z sobą razem?
— Razem i nie razem. Widujemy się w Warszawie, gdzie ona przebywa stale. Ale ja czasem podróżuję. — Nigdy nie tracę z nią ideowej łączności. Po raz pierwszy jesteśmy razem na wsi, pod twoim gościnnym dachem.
— Bardzo rad jestem, że zgodziliście się przyjechać.

∗             ∗

Z innej strony, od pól, zdążała do dyrektorskiego dworu panna Zofja Czadowska w towarzystwie literatów: Adama Rewiatyckiego i Celestyna Łuby. Wysoka i smukła, w ciemnej sukni, pomiędzy jasno wyelegantowanym Rewiatyckim i wypiętrzonym w szarych łachmanach Celestynem, na tle pól złotorudych, wyglądała panna Zofja mistycznie, jak wizja Jacka Malczewskiego niespodziewana, niejasna, ale przejmująca zadumą. Rzekłby jeden, że to Polska żałobna między Weselem a Troską; drugi — że Cnota między dwoma łotrami.
Po pierwszych paru dniach znajomości Rewiatycki zdążył już napisać trzy wiersze do panny Zofji, które ułożył w tryptyk. Pierwszy nosił tytuł Hageia (święta), drugi Sofia (mądrość), trzeci właśnie przed chwilą zadeklamował, a miał to być środek tryptyku i nazywał się Eros. Poeta czekał teraz na pochwałę.
— Ślicznie pan pisze — rzekła panna Zofja swobodnie — tylko mi się nie widzi, żeby ten ostatni wiersz był w tryptyku na swem miejscu.
— Bezwarunkowo — orzekł Celestyn, skłonny całą swą istotą do potakiwania pannie Zofji.
— Nie z tobą mówię, tylko z panią — odparł Adachna. Więc pani sądzi, że to do tryptyku na nic? Rozbijam tryptyk! Ale trzy odłamy pozwolę sobie rzucić do Jej stóp. Niech je podepce.
Wykonał gest teatralny z przejęciem, ale i z dostateczną zaprawą humoru, aby się nie stać natrętnym. A panna Zofja, wcale nie zakłopotana, zaczęła mówić, nie odpowiadając wprost na patetyczną ofiarę, uśmiechnięta uprzejmie:
— Dziwna to rasa poeci. Pisze pan wiersze o mnie czy dla mnie, jak słyszę, a we mnie niema tych rysów, które pan tak poetycznie wyogromnia. Anim tak bardzo święta, ani mądra...
— Pa — ani! — wydał stłumiony okrzyk Rewiatycki, oczyma domawiając luby protest i uwielbienie.
Zwrot jasnych oczu Zofji ku poecie zgasił odrazu jego wyraz twarzy zuchwały. Mówiła dalej:
— Co zaś do trzeciego wiersza, to już go pan wysnuł całkowicie z wyobraźni. Jeszcze mnie pan nie zna; gdyby mnie znał, nie napisałby. Niech się pan spyta Tadeusza Sworskiego.
— Ach, Sworski! — jęknął Adachna i zaakcentował maskę rozpaczy.
— Znowu fałszywy kierunek, panie Rewiatycki! Ze Sworskim jesteśmy krewni, mamy wspólne cele, które nas łączą. Wiecie co, panowie? (zmieniła obcesowo rozmowę) — rwijmy jeszcze kwiaty, bo zebraliśmy za mało.
— Niechże mnie choć te kwiaty nagrodzą! — zawołał Adam zagadkowo, bachicznie, z łezką, z goryczką — pragnął bowiem już wybrnąć z nieudanej konwersacji.
A panna Zofja dodała z dobrym uśmiechem:
— Proszę mi jednak przepisać te wiersze. Takie są dźwięczne i wybujałe. — Mogę je mieć u siebie, bo nikt nie uwierzy, że były do mnie pisane.
— Wszelkie rozkazy pani są dla mnie prawem — odrzekł tylko Rewiatycki.
Po chwili zawołała panna Zofja, wskazując ręką:
— Patrzcie, jaki tam wspaniały krzak rumianku! — za rowem, pod pszenicą.
Krzak był po stronie Celestyna. Olbrzym wysunął sprężyście dolną kończynę, która go zaraz przeniosła za rów i w paru susach znalazł się przy rumianku, wyrwał krzak z korzeniem i ociekający sypką ziemią ofiarował pannie Zofji. — Dzień był dla Adachny feralny: tu znowu zwinnego kawalera uprzedził niezgraba Celestyn. Ale już o tem niepowodzeniu nie skomponował poeta elegji; zaczął tylko bystro wypatrywać rumianki, kwitnące groszki i inne kwiatki i znosić to wszystko, dokładnie oczyszczone, do rąk „ciemnej pól bogini“.
Gdy weszli już do ogrodu przy dworku, panna Czadowska usiadła z przyjemnością na ławce po długiej przechadzce. Ale Adachna oświadczył, że musi się przebrać do obiadu, gdyż był ubrany w jasny strój tenisowy, bez kamizelki.
— To niech pan zaniesie kwiaty do domu, proszę.
Podała mu duży snop, który on przycisnął do serca i do twarzy, jakby chciał ukraść kwiatom trochę ciepła pozostałego od postaci Zofji — i nie powstrzymał się od podbójczego przez kwiaty spojrzenia. Ale panna Czadowska odwróciła głowę. Adachna oddalił się w rytmicznych lansadach.
Celestyn pozostał i sterczał obok ławki.
— Pan nie siada? Przecie my nie przebieramy się do obiadu.
— Siadłbym...tylko ta ławeczka, jak dla dzieci.
Panna Zofja rozśmiała się. Celestyn ją bawił i zajmował. Odgadywała w nim utajone duchowe curiosa. Dowiedziała się już zresztą, że był gdzieś tam profesorem literatury indyjskiej.
— Niech pan siada! — Przecie i ja jestem długa — no, nie taka jak pan — ale siedzę wygodnie.
Łuba usiadł w przyzwoitem oddaleniu od pięknej sąsiadki.
— Rewiatycki ma talent? prawda? — zapytała panna Zofja.
— Oo! — rozmachiwał rękami — Rewiatycki?! — pogładził wzdłuż półłokciową brodę — taak, bez wątpienia.
— To przyjaciel pana?
Celestyn wykonał znowu szereg ogromnych poruszeń ramionami i twarzą, młodą jeszcze, której fałdy chodziły jak fale i zmieniały co chwila wyraz pięknych choć zmęczonych oczu. Pasował się widać ze słowami, nie przychodzącemi na zawołanie. I rzekł wreszcie, jakby zniechęcony:
— Tak... przyjaciel.
Zofja, po krótkim namyśle nad powodem tak trudnego szukania najprostszych wyrazów, zagadnęła o co innego:
— Chciałabym poznać coś z pism pańskich, a przyznaję się ze wstydem, żem nie czytała. Pan się specjalizuje w literaturze indyjskiej? To ciekawe.
— Pisało się, gadało... to są... studja.
— A nie można tego dostać?
— Co tam było — wyczerpane, przepadło. I dobrze, że przepadło. Ja jeszcze dla pani napiszę.
— Coś w rodzaju, jak Rewiatycki?
— A, uchowaj Boże!
Celestyn wzniósł obie ręce, jakby do przekleństwa, brodą wionął w stronę, a z twarzy stał się podobnym do oburzonego Mojżesza, który strąca ze skały tablice przykazań.
— Czy to tak oburzające, co tamten napisał? — pytała panna Czadowska ze szczerem zaciekawieniem.
— Jakżeż?! — do pani pisać wierszyki? — drumli-brumli — tidiritkum to i owo... Święta Zofja z Carogrodu i Eros z kawiarni Michalika?! — Sacrilegium!
— Ależ pan surowo sądzi swego przyjaciela! — śmiała się panna Zofja.
— Nie, bo cóż to za żarty! — perorował Celestyn, uniesiony gniewną wymową. — Wara od podawania pani słów wytartych, przez plugawy użytek sprofanowanych! Trzeba uderzyć się w pierś (gruchnął się rzeczywiście pięścią w pierś, aż jękła) — i wołać pokutnie: nie jestem godzien. — A gdy się już odważyć na mówienie, to od duszy do duszy.
Panna Czadowska spoważniała, gdyż dziwaczne zdania Celestyna tchnęły szczerością, dźwięczały właśnie głosem duszy. Nie pragnęła jednak wysłuchać drugiego dzisiaj wyznania uczuć męskich, choćby w innym, sympatyczniejszym stylu. Wtrąciła zatem uwagę oziębiającą:
— Pan pewnie także pisze wiersze?
— Piszę... pisałem. — Ale niegodne.
I przygasł, zasępił się, jakby stracił promień, który mu rozgrzewał duszę. Rwane jeszcze rzucał wyrazy, ułamki dużego rojenia:
— Bo ja poznałem panią. — Tylko jakażby mnie śmiałość? Jakże mnie przed panią?... Bo cóżem ja? — łachman ludzki. Ale ona, wiosna, która jest szczęściem sobie i szczęściem przyszłego wieku... Maja — panna, z której urodzi się Manu — Nadczłowiek, Zbawca...
Zamilkł na dobre. A pannie Zofji przyszło do głowy, że może uraziła dobrego i wrażliwego człowieka. Ale nie wiedziała, co uczynić, ani co mu powiedzieć, bo to, co mówił, było napoły niezrozumiałe.
Celestyn powstał z ławki i, nie przystępując bliżej, zdobył się na jedno jeszcze zdanie:
— Wielka Pani! proszę mnie pobłogosławić... zdaleka... ręką.
Sam podniósł rękę ogromną, błogosławiącą zwysoka, i zdarł z głowy pomięty kapelusz. Niepokojący był i godzien litości. Prosił, a zarazem nakazywał wzrokiem błagalnym.
Panna Czadowska nie była płochliwą dzieweczką i zgadywać potrafiła ludzi. Tu zrozumiała, że po< winna uczynić to, o co prosi ten człowiek. Wyciągnęła więc rękę naprzeciw dłoni olbrzyma i rzekła:
— Jeszcze Bóg da panu ukojenie, panie Celestynie.
On przymknął oczy, a twarz mu zajaśniała wewnętrznem rozpromienieniem. I odszedł wielkiemi krokami, kołysząc się, jak sosna pijana.


3.

Stosunki sąsiedzkie między Linowskimi z Inogóry a rodziną dyrektorską z Rudników były dosyć rzadkie, jednak oparte na wzajemnem poważaniu. Tego lata pan Władysław Linowski, prezes okręgowy Towarzystwa Rolniczego, odwiedził Gimbutów w Rudnikach, jednak bez żony, która się wymówiła słabością, nie pozwalającą jej na dalsze przejażdżki. Ale z tego właśnie powodu wynikła dyskusja między małżonkami Gimbutami: w jakiej mierze oddać grzeczność towarzyską Linowskim?
Pani dyrektorowa postanowiła nie jechać do Inogóry, gdyż pani Wela (Ewelina) Linowska nie uznała za stosowne wybrać się do Rudników z wizytą, a mogła, skoro przeszłej niedzieli widziano ją w kościele.
— Ot, wymyśliłaś, Adelciu! Hrabinie strzeliłoby do głowy kogo obrażać? Ona piechotą przyszłaby, gdyby nóżki pozwalały. Niewiasta przecie skora do towarzystwa.
— Mogliby wybrać dzień, kiedy pani Wela czuje się lepiej. Przecie jeździ po okolicy kucami. — — I nie wiem poco, Domciu, nazywasz ją hrabiną, kiedy Linowscy nie są hrabiami?
— Wszyscy ją tak nazywają. I z domu hrabianka i Linowscy dom starożytny. Niema śmieszności. A tobie jakich trzeba hrabiów? Trzypałkowskich? Może oni „tatarscy hrabiowie“, jak Birbasz z „Pana Tadeusza“?
— Trzypałkowscy mają tytuł austrjacki potwierdzony — odrzekła pani Adela z wyższością i niejaką urazą, gdyż Trzypałkowscy byli z nią spokrewnieni, a ona sama była z domu Górczewska, z rodziny, wyprowadzającej się według legendy od hrabiów Górków.
Gimbut śmiał się jowjalnie ze swego konceptu, a inni zaś z faktu, że dyrektor dyskutuje o tytułach, które go obchodzą, jak śnieg przeszłoroczny. Na szczęście nikt nie zapytał o inne nazwiska, czy należą do „dobrej“, czy do gorszej szlachty. Minęło więc niebezpieczeństwo wybuchu tej najpospolitszej w Polsce rozmowy, grasującej we wszystkich warstwach, nawet nieszlacheckich, które się z lubością informują o zawikłanej hierarchji rodów i o ich tytułach, prawie wszystkich nadanych przez obce i wrogie rządy.
Dyrektorowa uparła się i postanowiła nie jechać.
— Zatem kto pojedzie? — pytał Dominik — żebym wiedział, jak mam kazać zaprząc?
— Jabym pojechała — rzekła panna Zofja.
Sworski oświadczył, że odnowiłby chętnie znajomość z Linowskim, którego dawniej widywał.
Zapytany Rewiatycki odpowiedział, jak zwykle, niepospolicie:
— Każdy nowy człowiek daje mi swego literackiego dukata, czy chce, czy nie chce. W Inogórze spodziewam się dużego połowu...
— Czyli zatem — przerwał Gimbut — pan z nami?
— Jeżeli można? — wdzięczył się Adachna do Gimbuta tak przymilnie, jak do panny.
— Jakże nie można? — proszę. A pan Celestyn? Łuba włóczył się nieopodal, zgarniając brodę, którą wietrzyk wbok znosił. Zatrzymał się, wyrwany z jakiegoś snu na jawie:
— Ja? — — Jestem.
— Czy pan chce jechać z nami do Inogóry?
— A, uchowaj Boże! — odrzekł, wznosząc ręce, które dotknęły koron lipowych — ja i arystokracja?!
— Co tam arystokracja? Zacni ludzie, sąsiedzi. — Z panią możesz pan i o Mahabaracie — śliczna kobieta.
Gimbut, modą litewską, stosował przymiotnik „śliczna“ do duszy pani Weli, chociaż i w zwykłem znaczeniu przymiotnik był stosowny. Ale Celestyna nie zdołano zachęcić. Skrzywił twarz błagalnie:
— Nie lubię...
— Zatem — rzekł Dominik — we czworo zmieścimy się w koczu..

∗             ∗

Ma coś królewskiego w sobie biesiada w zasobnym polskim dworze. Królewskość polega mniej n a przepychu, niż na tradycji miejscowej, uświęconej przez pokolenia. Dwór budował zwykle pradziad taki, a taki, ozdobiony urzędem ziemskim, wojskowym, lub senatorskim. Jeżeli zaś dom jest nowy, zawsze gdzieś w ogrodzie, albo na folwarku znajdzie się stary lamus, przerobiony z arjańskiej kaplicy, albo śpichrz, pamiętający setki lat. Te kwatery lipowe sadził pan podkomorzy; przez tamtą bramę zajeżdżał do ówczesnego właściciela król Jan Sobieski, albo, w najgorszym razie, Stanisław August, jak o tem świadczą archiwa dominjalne. Niema większego dworu, w którym pośród pstrokacizny ścian ladajakiej nie znalazłbyś dobrego płótna malowanego na Zachodzie i cennej tkaniny ze Wschodu. Całość, choć ma ogólne cechy polskiego stylu, zawiera w sobie i niespodziewane rysy indywidualne, pozostawione przez szereg miejscowych dynastów. Tu się niepomiernie rozrosła piwnica — co pospolitsze; ówdzie bibljoteka — co rzadsze. Ale czasem zdziwione oczy nowego gościa odkrywają jakąś cenną kolekcję rzadkich przedmiotów, lub strzelistą wieżę zegarową, zbudowaną nad stajnią, tak sobie, dla fantazji i okazałości.
Inny urok polskiej siedziby wiejskiej to jej obszar, na którym, pośród wielorakich przedsiębiorstw rolnych i przemysłowych można rozwinąć estetykę budowli i ogrodów. Zwłaszcza ogrody spacerowe polskie, coraz zanikające z powodu parcelacji i skurczenia obszarów, zachowały styl swój odrębny, cienisty, kwaterowy, albo parafrazują po swojemu wzory francuskie i angielskie. Ogrody polskie kocha i szanuje każdy, kto wyznaje zasadę, że nie samym tylko Chlebem żyje człowiek.
Wszystkie te cechy zasadnicze posiadał dwór w Inogórze, starodawny i kwitnący, a doprowadzony przez obecnego dziedzica do ozdoby i rozmiarów pałacowych. Władysław Linowski, zawołany agronom i ekonomista, podniósł stopę estetyczną swej siedziby w stosunku do pomnożonej wydajności posiadanej ziemi. Dbał o promieniowanie kultury na posiadłości sąsiednie. Naśladowali go sąsiedzi obszarnicy, korzystali z jego rad i pomocy włościanie. Do ozdoby inogórskiego państwa przyczyniała się też niemało piękność kraju, obfitującego w lesiste pagórki i wody.
Przy późnym podwieczorku na murawie parku dobrze było ludziom zgromadzonym. Każdy po swojemu brał udział w rozkoszach gościny i w łaskach kwitnącego lata.
Prezes Linowski, mówca wytrawny i przywykły do posłuchu, starał się rozstrzelone rozmowy skupić i podnieść do wyższych tematów, do jakichś wniosków ogólnych, jakby miał ambicję, że to a to u niego w Inogórze powiedziano, ogłoszono, albo i uchwalono. Cieszył się też z doskonałego funkcjonowania pałacowych urządzeń.
Odmienne aspiracje miała pani Wela. Promiennym uśmiechem dziękowała gościom, że przybyli i przepraszała, że do nich poskoczyć nie może. Ubrana bardzo starannie, młodsza z pozoru, niż wiek czterdziestoletni, który przekroczyła, wyglądała jak model damy, celowo unieruchomiony do portretowania. A przecież ani źdźbła pozy nie miała w swej naturze, rwącej się do życia, kochającej nałogowo ludzi, nawet bylejakich, dosięgalnych przez jej rozrzutną dobroczynność i uprzejmość. Tylko los przeklął ją, kilka lat temu, chorobą mięśni w nogach, z której pani Wela leczyła się powoli. Dawniej zawołana tancerka i amazonka, przeszła nagle do stanu spoczynku, potem do powolnej rekonwalescencji, która była udręczeniem dla żywej i przedsiębiorczej kobiety. Ale ukrywała swą niedolą pod pozorami wesołości, a mówiąc ściślej, była uporczywie radosna, pomimo swej niedoli. Wszyscy znajomi kochali, lubili, lub tylko chwalili panią Welę. Jeżeli kto jej przyganiał, to tylko za zbytek dobroci, okazanej komu innemu.
Sworski powitany został przez gospodynię tak uroczystą i pochlebną przemową o talencie, wielkości i zaszczycie, że aż się zdziwił. Nie obraził się jednak, oczywiście. Zato ubodło go nieco, że bezpośrednio potem Rewiatycki otrzymał także nadmierny komplement. Adachna nie protestował, odpowiedział jeszcze bajeczniej, a przy ucałowaniu ręki hrabiny wykonał ukłon akrobatyczny w rodzaju przyklęknięcia. Witając pannę Czadowską, znalazła pani Wela gorące słowa uznania dla jej działalności obywatelskiej, zaszczytnie znanej, poczem ucałowała ją serdecznie. Panna Zofja, pomimo swego światowego obycia, trochę się stropiła, nie mogła jednak wynieść innego wrażenia, jak że pani Linowska jest bardzo miła. Pani Wela umiała zyskiwać sobie odrazu i na stałe serca nawet kobiet, co jest talentem bardzo rzadkim u kobiet pięknych.
Z wielu stron przyglądano się z zajęciem Tadeuszowi Sworskiemu. Wieść o jego pobycie w okolicy dotarła już uprzednio do Inogóry. A było dużo osób przy podwieczorku na murawie. Oprócz Linowskich, prezesa, pani Weli i syna ich Bronka, oprócz gości z Rudników, było jeszcze kilkoro gości i różni domownicy. Siedziało między innymi młode stadło Sępowskich, wyświeżone, obserwujące pilnie wzory inogórskie dla skopjowania tego i owego u siebie. Para trzymała się razem i wymieniała od czasu do czasu ciche uwagi. Pani Sępowska, dziewczynkowata jeszcze, niebrzydka, ale zbyt obwieszona splendorami swej świeżej wyprawy, pochyliła się ku małżonkowi:
— Więc to jest Sworski?! Taki sobie pan podstarzały w szarym surducie? Cóż mi to za rewolucjonista?...
— Ano widzisz — taki jest. — — Surdut ma źle skrójony.
— Może być. Ale m a ładne oczy i mądre czoło.
— Jak się komu podoba.
Sworski rozmawiał z prezesem. Linowski przesadzał doniosłość wspomnień, które ich łączyły, a czynił to przez gościnność, lub przez rzeczywistą sympatję:
— Pamięta pan, panie Tadeuszu, nasze sesje u Rajkowskiego?
— Chyba jedną tylko?
— Może tylko jedną — kiedy to chodziło o decyzję, czy podtrzymywać strajk powszechny, czy go za wszelką cenę przerwać. To dziwnie pogodny socjalista ten Rajkowski — krwiożerczy i pogodny — właściwie socjolog — teoretyk zupełnie ślepy na życie przy zastosowaniach teorji. Ale uczciwy człowiek. Gdzie on teraz jest?
— Nie wiem. Porzuciłem oddawna jego koterję z powodu żywiołów, które się tam zakradły i zapanowały.
— To jest... Żydów? — rzekł Linowski z ożywieniem, ale ciszej.
Rzucił okiem w stronę, gdzie siedział pewien sąsiad z sarmackim wąsem, ziemianin i katolik, ale gorzki brunet. Choć miał nazwisko na „ski“, mówiło się przy nim oględnie o Żydach.
Przy innym stole gwarzyła grupa osób stale tu mieszkających. Był stary administrator i młody praktykant i jeszcze inne postacie. Ksiądz kapelan, między dwiema pannami respektowemi, opowiadał jakieś historie, ale pomijał, widać, respekt, bo panny chichotały i wznosiły zgorszone oczy ku niebu.
Między gośćmi krążył Bronek Linowski, bardzo piękny chłopiec dwudziestoletni, student uniwersytetu w Krakowie. Główną charakterystyką jego wysokiej, oficerskiej postaci była pewność siebie. Zdawał się też pochłoniętym przez jakiś zamysł nie dziecinny. Gęste brwi połączone przekreślały mu czoło niby przyłbicą, ostry profil i wydatny podbródek znamionowały energję. Nie przysiadał się do pań, których parę było pięknych w towarzystwie; słuchał raczej, co mówią mężczyźni. Sam prawie się nie odzywał; zdawał się wiedzieć coś więcej i lepiej. Spoglądał jednak czasem na pannę Czadowską poważnie, bez zalotności, a ona podobnie na niego.
Na ogród zaczęły padać długie, mokre welony cieniów, zaścielając całe prawie trawniki; tylko na ich rąbkach trwały jeszcze złocisto-zielone hafty słońca. Na wierzchnich murach pałacu płonął rumieniec zadowolonej dumy. Chór głosów ludzkich zlewał się bez fałszu z ogólną symfonją, którą grała ledwie dosłyszalnie, lecz przejmująco miljardowa rzesza istnień innych, chyba nie bezdusznych.
W przedzachodniem ukojeniu przycichły rozmowy ludzkie, gwary ptaków, żuczków i liści, jakby pod generalnym nakazem tęsknoty do odchodzącego słońca.
Od bramy wjazdowej szedł wyniosły, kościsty starzec z czapką w ręku. Ubrany był w kurtę z galonem a szkielet wzorował się wyraźnie pod wiotkiem odzieniem. Maszerował jakoś sprężyście i bódł powietrze łysą czaszką, która detonowała grobowo w żywym krajobrazie.
— Ależ to Kronos! bóg Czasu! — zawołał Sworski.
— Poczta — odpowiedział Linowski. To nasz stary Serwacy, odźwierny służący tu od pół wieku. Przynosi pocztę z urzędu. — — Tylko to niezwykła godzina i idzie bez torby... Zobaczymy.
Wszystkie spojrzenia zestrzeliły się na żółtej czaszce Serwacego, który zbliżył się pośpiesznie do fotelu pani Linowskiej. Musiał otrzymać jakiś nakaz przemożny, albo nieść tragedję, że zdecydował się niepokoić dziedziców, bawiących się w gronie gości.
Przystąpił do ucałowania ręki hrabiny — i zaszlochał.
Już mu pani Wela położyła drobną rękę na łysinie i przychylona, zaczęła wypytywać:
— Co się stało, na miłość Boską?! Co wam jest, mój Serwacy?
Ale prezes powstał i, cofając rękę przed ucałowaniem, rzekł szorstko, choć bez gniewu:
— Dajcie pokój... No, gadajcie!
Wtedy dopiero Serwacy wyprostował się, otarł łzy rękawem i, zanim zaczął mówić, westchnął, powodząc oczyma po zgromadzeniu gości, jakby ich teraz dopiero ujrzał przed sobą.
— Pijany? — szepnął Rewiatycki do pani Weli.
— O, nie! On nigdy nie pije.
— No i cóż? — naglił prezes.
— A bo... proszę łaski jaśnie pana, szedł przed naszą bramą mnich i przepowiadał.
— Mnich? — zadziwił się ksiądz kapelan. Skądże się tu wziął? Niema zakonów w naszej okolicy.
— I nie słychać było, żeby psy szczekały — zauważył administrator.
Serwacy spojrzał na rządcę zwysoka:
— Na takich psy nie ujadają! Do nóg mu przypadły, do tych trepek świętych. Taki zdawna tu bywał, Bożego roku przed powstaniem.
Starzec już się ośmielił i rozżarzył w sobie iskrę posianą przez tajemniczego przechodnia.
— Mówił, że będzie wojna, wielka wojna w Polsce.
— Może się nie omylił — wtrącił Tadeusz Sworski.
— ...ale, że blisko już... że dudni ziemia... że trzeba w gotowości być, a starzy i słabi muszą stąd odejść, a młodzi pójdą do wojska...
Widać było na twarzy starego wysiłek, aby dobrze powtórzyć, aby niczego nie zapomnieć.
— I rzeka popłynie krwią, a chaty pójdą z dymem, a z pałaców kamień na kamieniu nie pozostanie. — — Kiedy tak mówił, pokazał na nasz pałac.
Serwacy znowu zapłakał i oczy zasłonił ręką. Nie płakał nikt inny, tylko odźwierny, który przez całe długie życie miał ten pałac w posiadaniu idealnem, pełnem miłości i dumy, chociaż zajmował w nim tylko jedną izdebkę przy bramie.
Jednak sposępniało całe grono słuchaczy. Rewiatycki uznał za stosowne rozweselić towarzystwo:
— No, mógł się wesoły mniszek w tym szczególe pomylić, albo miał niedokładne informacje od Boga Ojca.
Choć ten żart nikogo nie pocieszył, a wiele uszu zadrasnął fałszywym tonem, sprowadził nieco oziębienia.
— Nie można wszystkim wierzyć, nawet zakonnikom — odezwał się wikary.
— Ja tam wiem, który ksiądz jest wedle prawdy i zakonu — mruknął zuchwale Serwacy.
Panna Zofja przystąpiła żywo do Serwacego:
— Jak ten mnich wyglądał?
— Jak mnich, jasna panienko. W sukmanie z kapturem, przepasany, a w ręku miał kosztur z krzyżem na końcu.
— Stary?
— Prawie stary ...ale ognisty. Nogami to przebiera, jak młody. Jużby go tera nie dogonił, chyba konno.
— Dokąd poszedł? — wmieszał się Bronek.
— I ja jego pytałem, jaśnie paniczu. Może ojciec — mówię — zajdzie do pałacu? Mieszkają u nas wielkie panowie chrześcijańskie. A on mi: dziękuję — mówi — o świcie muszę być za austrjacką granicą.
— Przecie to dziesięć mil od nas — zauważył Bronek.
— A tak — mówił dalej Serwacy. To też mnie dziw zdjął, jakim sposobem on, chudzina, w nocy — szmat ziemi przeleci. A on mi znowu: trepki moje niosą mnie lekko i znają drogi, o których nie wiecie. — — Kiedy on tak mówi, to pewnikiem święty jest, abo i nie z tego świata...?
Serwacy zaczynał bredzić i osłabił w niektórych wiarę w prawdziwość zdarzenia. Może stary ma gorączkę? Może skłonny do przywidzeń?
Jedyna panna Czadowska, zapominając, że znajduje się w cudzym domu, odezwała się gorąco, prawie nakazując:
— Trzeba zakonnika dogonić!
— Dosiąść koni — zawtórował natychmiast Bronek Linowski.
Reszta towarzystwa nie zapaliła się tak stanowczo, a nawet Sworski zadziwił się, że Zosia Czadowska tak się tutaj rozporządza. Ale ona niedwuznacznie wybierała się sama w tę pogoń.
— Dam pani łatwego konia — proponował Bronek.
— Jabym może i na trudnym pojechała, ale tu trzeba pośpiechu, nie jestem ubrana do konia. — — Może jaka bryczka?
Bronek spojrzał na ojca, gdyż nie miał dowolnych rządów w stajni, tylko używalność dwóch wierzchowców. Prezes odrzekł natychmiast:
— Każ zaprząc gniade licowe do tilbury i jedźcie, jeżeli pani pragnie.
Panna Zofja podziękowała uprzejmie, a Bronek rzucił się do stajni w gimnastycznych skokach.
Po kilku minutach zajechał, powożąc w dwumiejscowym kabrjolecie parą koni znerwowanych przez pośpiech zakładania. Panna Czadowska wskoczyła lekko i usiadła obok dziarskiego woźnicy. Sworski i Gimbut trochę się zaniepokoili o przyjaciółkę, gdyż konie drżały i niosły głowy wysoko na wyłabędzonych szyjach.
— Spokojnie, Bronek! Co tu zyskasz na szybkości przy domu, to stracisz za bramą przy hamowaniu koni.
Bronek zaciął tylko wargi, kiwnął parę razy głową upartą i rzekł cicho do sąsiadki:
— Ojciec mnie będzie uczył! — już ja powiozę.
— Niech pan wiezie — ja się nie boję.
Konie obiegły rzeczywiście trawnik podjazdowy szybkim, lecz regularnym kłusem i wpadły w bramę, którą roztworzył Serwacy. Tam się powozik na chwilę zatrzymał; Bronek zapytywał widocznie o kierunek, w którym odszedł Zwiastun. — — Przepadli z oczu.
Opowiadanie Serwacego i wyjazd pościgu rozprzęgły towarzystwo. Służba sprzątnęła stoły. Pogoda duchowa zamąciła się: niektórzy oczekiwali skutku pościgu z ciekawością, a nawet z niepokojem. Wieści o wojnie, choć gminne i niepotwierdzone, obudziły w umysłach zapomniane na chwilę obawy, jak się skończy, lub powikła zatarg europejski, którego pełne były dzienniki. Zmiana nastroju pobudziła ludzi, dotąd wygodnie rozsiadłych, do ruchu po parku. Tylko pani Wela nie miała ochoty produkowania przed nowymi gośćmi swej przechadzki o kijku, utrudnionej 1powolnej, zatrzymała więc przy swym fotelu Sworskiego.
— Co pan sądzi o tem zdarzeniu? — zaczęła pani Linowska.
— Poczekajmy na skutek wywiadu, pani hrabino.
— Co to byłaby za straszna rzecz: wojna europejska! i u nas!
— Niewątpliwie. Każda wojna jest straszna i związana ze zbrodnią. Ale prazbrodnią są zastarzałe bezprawia, które wywołują wojny i przez nie tylko mogą być naprawione.
Pani Wela nie lubiła mówić o polityce i socjologji; spróbowała uciec od tych tematów.
— Ja przyznam się panu, że modlę się o pokój. Takby mi żal było nietylko resztek mojego szczęścia, ale zadowolenia i dobrobytu wszystkich naokoło mnie — i dalszych — i nawet nieznajomych.
Sworski wpatrzył się uważnie w oczy uprzejmej gospodyni:
— Pani jest bardzo dobra.
— To żadna zasługa. Kocham ludzi; bardzo byłoby mi nawet trudno ich nienawidzieć.
— I pani z tem dobrze? — — Przepraszam, że indaguję, ale rzadka i wyjątkowo cenna okazja mnie pobudza (uśmiechnęła się dziękczynnie). Zatem — czy pani dobrze wychodzi na swej dobroci? Nie mówię o wdzięczności, bo ludzie są naogół niewdzięczni. Ale czy to się pani opłaca przez wewnętrzne zadowolenie z życia?
— Bardzo dla mnie ciekawa indagacja, ale trudna do odpowiedzi. Z życia... nie jestem zupełnie zadowolona. Ale staram się... no, żeby mnie wszyscy lubili. Widzi pan: nie jestem tak dobra, jak się zdaje. Właściwie mówiąc — spekuluję.
— To są już skrupuły sumienia. Chodzi o wynik. Jest pani urodzoną altruistką — wiem to od wielu osób. Ale czy bezwzględną altruistką?
— Już sama nie wiem... Przyznałam się panu, że mam w tem swoją rachubę.
— Czy pani zdolna jest do kochania — naprzykład wrogów kraju? Pani Linowska zakłopotała się. Wywiad stawał się zbyt już kategorycznym. Pomyślała chwilę nad odpowiedzią:
— Naturalnie, że nie lubię Rosjan, Prusaków, ale... Mistrz mnie trochę onieśmiela.
— Nie jestem mistrzem, pani hrabino, bo nic mistrzowskiego dotąd nie wykonałem. Ale pani po mistrzowsku spowiada się bez wyznania.
— Więc powiem. Nie znoszę dzikości Moskala, albo hipokryzji i szalbierstw Prusaka, jak i innych wstrętnych przywar. Ale gdy kogoś już mam przed oczyma, czy on cudzoziemiec, czy nawet złoczyńca — widzę w nim człowieka i gotowam się nim zainteresować.
— Tak... to już pani jest nieuleczalna.
— Z czego? — zawołała pani Wela zadziwiona.
— Z dobroci.
— Więc to wada? — Nie; wielki dar i rzadki. Ale cnoty są czasem zbędne, naprzykład altruizm podczas walki.
Poczuwszy powiew polityki, pani Linowska przerwała rozmowę zapomocą ugodliwego zdania:
— Tak, ma pan słuszność.
I po chwili zaczęła zupełnie o czem innem:
— Jaka śliczna panna Czadowska! Czy to pańska krewna?
— Więcej, niż krewna, pani hrabino. Towarzyszka w różnych robotach, nawet z więzienia... A krewni jesteśmy przez jednego bardzo starego wspólnego nam prastryja.
— Ten pan jeszcze żyje?
— Różne są o nim wieści to długa historja, Sworski zadumał się nagle i tak posępnie, że pani Linowska nie chciała zapuszczać się dalej w tym kierunku i znowu zmieniła rozmowę, która rozsypała się w pospolitość. Ludzie, nawet najprzychylniej usposobieni, spowiadają się trudno sobie nawzajem przy pierwszem spotkaniu; czynią to tylko dzieci, których miłość bliźniego jest żywiołowa i niezrażona przez obawę szyderstwa.
Zatętniał szybki rytm końskiego kłusa. Tilbury z Bronkiem i panną Czadowską ukazał się w bramie pałacowej. Ze wszystkich stron parku zbiegli się ludzie ku parze wywiadowców.
Twarz panny Zofji była przeobrażona przez silne wzruszenie; oczy błyszczały, ale lica oblekły się w powagę i troskę.
— Nie dopędziliśmy go! — ogłosiła pierwsza żałośnie wynik pościgu.
Bronek zdawał raport rzeczowo:
— Dojechaliśmy do Strużan, według kierunku, który nam wskazał Serwacy. Panna Czadowska chciała jechać jeszcze dalej, ale odradziłem, bo słońce zaszło i niepewne były dalsze wskazówki.
— Więc może wogóle coś się przywidziało Serwacemu? — zapytał prezes Linowski.
— O nie! — odrzekła Zofja z głębokiem przekonaniem. Myśmy go widzieli w twarzach ludzi ze Strużan!
— Więc przeszedł przez Strużany? Taki sam? — I mówił co? — sypały się zapytania.
— Jakżeż nie przeszedł! — mówił dalej Bronek. — Wszyscy go widzieli: w habicie, w trepkach, kosztur miał z krzyżem. Tylko jedni mówią, że stary, drudzy, że krzepki, jak dąb. A chodzi tak szybko, że kiedy wyszedł ze wsi, to im topniał na drodze, niby ten szary wilk, co zmiata. Tak mówili.
— Powtórzyli ci, co mnich mówił? — badał ojciec Bronka.
— Powtarzali rozmaicie, a spierali się jeden z drugim: tak powiedział — nie tak. Wogóle jednak zrozumieli, podobnie jak Serwacy, że nadciąga wojna, że zburzone będą chaty i pałace, że kto żyw, musi spełnić swój obowiązek względem ojczyzny...
— Powiedział jeszcze — dodała Zofja z namaszczeniem: „powódź nędzy ogarnie lud cały, ale kto nad powódź przerośnie, zakwitnie na ziemi własnej i wolnej“.
— Prawda — potwierdził Bronek — to nam powtórzył stary Bednarczyk.
— Pięknie powiedział! — zawołał mocno Sworski.
Niewiele więcej dowiedziano się od wywiadowców. Zaczęła się dyskusja między słuchaczami. Jednych opowiadanie przejęło do głębi, drugich zaciekawiło, innych pobudziło do sceptyzmu i żartów. Niedowiarstwem odznaczyli się głównie: kapelan i Rewiatycki — niby ksiądz i niby poeta.


4.

Uczta kwitnącego lata jest nietylko dla ciała, ale i dla duszy pożywna. Ideały wywczasów letnich są zwierzęce, ale przez zmysły filtrują skutecznie pożywienie duchowe. Wędrować miedzą wśród wysokiego zboża — rwać kwiaty, albo lepiej: przyglądać im się na miejscu urodzenia — studjować dróżki żuczków koralowych, brunatnych i zielonych po bezmiarach dziewiczej roślinności — słuchać wymowy lasów i ruczajów — zagłębiać się w nieomylnie piękną księgę, której każda karta jest zachwycająca, a sens i cel Dzieła niedościgły. — — I kochać się! — czyli rozpływać się w miłowaniu powszechnem, chwytać natężonemi zmysłami swój udział w uczcie świata.
Taka szczęśliwa panowała aura na szmacie ziemi Radomskiej i w sercach jej mieszkańców.
Aliści przez aurę strzeliły prądy nienawistne boskiemu porządkowi Przyrody. Zaczęto gwarzyć, że Austrja chce tego, a Rosja tamtego — — że Niemcy pójdą z Austrją, a Francja z Rosją. — Puste słowa! Narody nie chcą wojny, niszczycielki szczęścia i owoców lata. Chcą Sprawiedliwości, jak pogody, i Miłości, sprawczyni rozkwitów. Tylko wyrodzone z ludzi cary i kajzery, tylko opryczniki ich, junkry i bankiery sycą krwią ludzką swe głody sławy i złota. Na te wraże zamysły kilkunastu ludzi, rozsiadłych po Europie w swych gabinetach, przy swych telefonach i telegrafach, Przyroda odpowiadała tymczasem drwiąco najsłodszemi uśmiechami; głaskała, przekupywała darami łudzi, których dreszcz przechodził czasem od wieści wojennych.
W Inogórze i Rudnikach panował naogół optymizm w zapatrywaniach na skutki zatargu europejskiego. Czasem się kto zadumał, czasem zatroskał o to, co będzie, jeżeli wybuchnie wojna w kraju, ale każdy, czując bezsilność swą w stanowieniu o potrzebie i terminie wojny, starał się żyć tak, jakby kataklizm nie był jeszcze bliski, ani nieuchronny. Do Inogóry wypisano nowe maszyny rolnicze z Anglji; w Rudnikach wielkie piece pracowały całą parą i po dawnemu bełkotał, stercząc nad okolicą, wulkan pełen niecierpliwej lawy, ujętej w pokraczne wieże aparatów Cowper’a. Dworek dyrektorski, po nieco awanturniczej wycieczce do Inogóry, brzęczał znowu dzienną pracą jednych, zabawą drugich, niby rój beztroskich owadów na kwitnącym krzaku zamieszkały.
Wstawano wcześnie. Nawet literaci, nocne zazwyczaj ptaki, nawykli do budzenia się między siódmą a ósmą, nie chcąc tracić świeżości poranków.
Łuba i Rewiatycki mieszkali w jednym dużym pokoju na piętrze. Adachna rozgościł się w trzech czwartych tej przestrzeni, objął w posiadanie łóżko, dwa stoły i rozłożył szeroko zawartość swych kuferków, bogactwa kortów, batystów, krawatów, trzewików i przyrządów gotowalnianych. Celestyn umieścił się w kącie i zajął dla siebie wyłącznie tylko długą, staroświecką kanapę, na której „spał bosko“, jak zapewniał. Mógł zamieszkać w sąsiednim, małym pokoiku, albo i zająć ten większy, gdyż oba dano przyjaciołom do wyboru, gdy razem przyjechali, ale Celestyn wolał być bliżej Adachny, gdyż twierdził, że jest tu na „jego odpowiedzialności“. Stosowało się to do wspomnienia, że Rewiatycki wyrobił koledze zaproszenie do Rudników, posiadając wielkie wpływy u pani Adeli. Za tę protekcję poczuwał się do przewagi nad kolegą i dawałby mu z pewnością buty do czyszczenia, gdyby tej funkcji nie podejmowała się miejscowa służąca. Korzystał też z bezpośredniej bliskości Celsjusza (tak go przezywał), czyniąc go ciągłym probierzem swych wdzięków, dowcipów i autoreklam, których następnie używał w szerszem gronie słuchaczy. Celestyn był delikatny, cierpliwy i, choć małomówny, dużo wiedział; był Adachnie często przydatny do korekty pomysłów oratorskich i literackich, był także nieskazitelnie wiemy w przyjaźni i dyskretny.
Przed godziną ósmą Rewiatycki, napół już wykończony w ubraniu, czesał starannie piękne włosy, o których jedna z jego wielbicielek napisała wiersz:

Klnę się na czarne lustro twej fryzury,
Żeś, jako Adam, pierwszy człowiek, który... i t. d.

Gwizdał przytem walca i kołysał lekko biodrami w takt melodji. Wesoły był; czynił konkurencję porannemu koncertowi ptaków, który wchodził przez otwarte okno strumieniem przytłumionych tonów klawikordu.
Celestyn, zaledwie rozczmychany, usiadł na pościeli, w postaci zaśnieżonego pagórka, po którym spływały rude zarośla brody. Rękoma objął kolana.
Wtem zdaleka doleciał spazmatyczny ryk buhaja.
Celestyn rozśmiał się głośno.
— Co ci tam? — zapytał Rewiatycki, nie odrywając oczu od lustra — czy ci we śnie jaki bałwan indyjski powiedział przypadkiem co dowcipnego?
— Nie... bo widzisz... budzą mnie głosy anielskie — wiole. To ty walca gwiżdżesz z wróblami. Wtem odpowiedź byka basem... jakby wam na brawo ozór wywiesił!
Udał głos buhaja i rozśmiał się znowu rozgłośnie.
— Cicho, Cels! nie rób z domu obory! Ludzie już wstali. Słyszę na werendzie głos Adeli, który się zlewa z kwakaniem kaczek.
Po chwili namysłu odezwał się Celestyn poważnie:
— To ty nie lubisz pani Adeli?
— Znudziła mnie baba.
— Odkąd?
— Od-kąd?! Od wczoraj, od przedwczoraj i wogóle od za wielu razy.
Łuba spojrzał na Rewiatyckiego zupełnie już zgorszony. Chciał przerwać te konfidencje:
— Sądziłem, że jesteście w przyjaźni.
— Ty to nazywasz przyjaźnią?! Porwany zostałem! formalnie porwany! Trzeba przecie jakąś drobnostką wywdzięczyć się za gościnność.
Celestyn spoważniał doreszty. Nie zmieniając pozy, zaczął głową kiwać, brodą znaczyć przez powietrze szereg motywów do wyroku, który po paru minutach ogłosił:
— My jednak, mężczyźni, jesteśmy — świnie.
— Mów sam za siebie, proszę. Skądże ci przyszedł ten genjalny aforyzm?
— Bo niby... żona przyjaciela... chociażby dyskrecja...?
— On jeszcze myśli o tem! — zawołał Adachna, nie przestając wiązać krawata. — — Nauczże się, człecze jaskiniowy, że to prosta uprzejmość towarzyska, zwłaszcza w tym przypadku, który nie jest... upadkiem, ale wzlotem. Ja wznoszę kobiety. To raczej dobrodziejstwo.
Celestyn nic już nie odpowiedział i zaczął się ubierać. Adachna zaś niebawem wykończył strój poranny, sportowy, zalotny i oświadczył, że schodzi na werendę, z której dolatywały opary kawy.
— Poczekaj na mnie — prosił Celestyn — ja tak nie lubię sam...
— Nie, mój drogi; kożuszki na śmietance ostygną. I poszedł.

∗             ∗

Na werendzie nie zastał Rewiatycki pełni spodziewanych wrażeń. Była kawa, była rodzina dyrektorska w komplecie, z trojgiem dzieci niedorosłych, ale nie było panny Zofji, ani Sworskiego. Toczyła się przytem rozmowa o wojnie, a to z powodu obecności zawiadowcy, Krysińskiego, którego dyrektor poprosił do siebie dla rozmowy o sprawach dziennych fabryki i zatrzymał na kawę.
Krysiński twierdził, że wojna jest nieunikniona, dyrektor zaś przeciwnie, że wobec nowych wynalazków w technice i wobec ogromu armij, wojna jest niemożliwa, pochłonęłaby bowiem chyba połowę istniejącej ludzkości i cały dorobek kulturalny. Wszystkie te groźby gabinetów i zbrojenia, to tylko naciski przy układach dyplomatycznych. Z napięcia sił i ich kierunków można wyprowadzić linję wypadkową, która stanie się wynikiem obecnego zatargu. Ale wojny w znaczeniu dawnem dzisiaj być nie może.
— Co jednak poczniemy, panie dyrektorze, jeżeli dla wojny takiej, lub owakiej, powołają nam pod broń wszystkich robotników? Zgasimy chyba piece na czas nieokreślony?
— A nie daj Boże! — zawołał Gimbut — gasić wielkie piece? — Katastrofa! Mogą powołać jakąś część. — — No, to znajdziemy zastępców. Toż u nas, w Radomskiem, są całe wsie odlewników, siedzących na roli i wyczekujących tylko, żeby ich wzięto do fabryki.
— A jeżeli wezmą i z roli i z fabryk?
— Niepodobieństwo.
— Trzebaby jednak przygotować się i na tę ewentualność, panie dyrektorze.
— Drogi panie Tomaszu — rzekł przyjaźnie Gimbut do zawiadowcy — gdyby człowiek, budując, przewidywał głównie możliwość trzęsienia ziemi, nicby nigdy nie zbudował. I nam tak trzeba. Pracujmy jak najsilniej — tyle naszej wygranej. A jeżeli siła wyższa nas zatrzyma, czy nawet złamie, nic przynajmniej nie będziem mieli sobie do wyrzucenia.
Krysiński zamilkł, niezupełnie przekonany. Z milczenia, które na chwilę zaległo, wytrysło zdanie Rewiatyckiego, płynne perełkami, jak zwykle, tym razem jednak treści poważnej:
— Czytałem wczoraj podobny artykuł w dzienniku Times, który mi przysłano z moją korespondencją.
Gdyby kto przejrzał tę korespondencję, nie znalazłby w niej Times’ów, a gdyby znał Rewiatyckiego gruntowniej, wiedziałby, że Adachna niewiele więcej umie po angielsku, jak: time is money i struggle jor life.
Rewiatycki nie lubił polityki. Nie miał zresztą na nią czasu, bo nawet na wsi wykańczał różne dzieła i dziełka, na które podobno niecierpliwie czekali wydawcy. Nadto, gdziekolwiek się znalazł, miał stałe zajęcie w zjednywaniu sobie serc: męskich, niewieścich i dziecięcych; starych i młodych; wielkich i małych. Nizał te serca na jedwabny sznurek swego wdzięku i chował do kieszeni. Jedne przydawały mu się przy tworzeniu literackiem, inne do innych użytków. Te dawały szlachetne wzruszenia, tam te — protekcje, inne — rzeczy pomniejsze, naprzykład butelkę wina. Paradował różańcem zdobytych serc, ale bez snobizmu. Szczycił się przyjaźnią nietylko książąt i wielkich ludzi, ale miłością, uznaniem, szacunkiem wszystkich i byle kogo. Starał się wszystkich znać i wszędzie być kochany.
Tej żądzy nie pozbył się bynajmniej w Rudnikach. Mało mając wspólnych rysów duchowych z Dominikiem Gimbutem, okadzał go jednak cichem uwielbieniem, które Gimbut, rad czy nierad, musiał przyjmować uprzejmie. Serce dyrektora zapisał Adachna do swych nabytków. Serce Adeli posiadł (jak zapewniał) z całą resztą. Celestynem orał jak niewolnikiem. Co do panny Zofji miał przekonanie, że jego talent i dowcip usposobiają wybornie jej umysł, a mordercze spojrzenia, przygodne wyznania wierszem i prozą hodują jej uczucie w kierunku pożądanym. Bez określonych planów trzymał ją tylko pod swym urokiem. Ze Sworskim koleżeńskie stosunki były nieco trudniejsze do zawiązania (starszy i kapryśny!), ale Rewiatycki jednał sobie względy i Sworskiego przez wprowadzenie do stosunków z nim manier ucznia względem mistrza. Z Krysińskim, który tu dziś siedział, zdążył już Rewiatycki zawrzeć przyjaźń... kolacyjną, gdyż zawiadowca lubił świętować przy winie, miał ładne kuzynki i uwierzył niezachwianie w genjusz nowo-poznanego pisarza. Kupił sobie wszystkie jego książki, na niektórych otrzymał własnoręczne podpisy autora. — Najstarszej córce Gimbutów, 14-letniej Alince wpisał Adachna wiersz do albumu, rywalizujący innemi rymam i z wierszem Słowackiego do Zosi. Alinka bajecznie go za to kochała i czerwieniła się przy każdem spotkaniu. Dziesięcioletnią Manię, zapowiadającą się najpiękniej z rodzeństwa, wesoły poeta huśtał, kołysał i witał ją zdaleka zawsze tym samym okrzykiem: kukuryku Maniuś! — co wywoływało nieomylnie wybuch śmiechu dziewczynki, która też się kochała w Adachnie. Dwunastoletni Justyś, podobny do ojca, roztropny i zamyślony, trudniejszy był do rozbawienia, niż siostry, ale i on włóczył się za Adachną, przysłuchując mu się i przyglądając uważnie.
Trudnoby upatrzeć, kto w samych Rudnikach nie był pod urokiem tego kochanego chłopca. Pokojówka najlepiej czyściła mu buty i o zmroku darzyła go wyzywającemi spojrzeniami. Furman śmiał się, gdy tylko pan literat otworzył usta, gdyż wiedział na pewno, że usłyszy coś bardzo śmiesznego. — Gdy się ukazał Rewiatycki po raz pierwszy sam w fabryce, robotnicy otoczyli go podobno kołem, pytając o różne rady. Ten czytał jedną jego książkę, tamten aż trzy. Tak opowiadał Adachna przy obiedzie po pierwszym powrocie z fabryki, i zainteresował nawet Gimbuta. Kiedy jednak innym razem poszedł Rewiatycki do fabryki w liczniej szem towarzystwie, robotnicy już nie zwracali na niego uwagi, widocznie gorzej tego dnia usposobieni.
Możnaby namnożyć przykładów o potędze tego podbójcy serc z jego własnych wyznań, które mu się wyrywały czasem w rozmowie, nawiasowe i tajemnicze, albo jaskrawo wyraźne, stosownie do gatunku słuchaczy. Przenikło to już do dzienników, że Rewiatycki był w zażyłych stosunkach z Ibsenem i Rostandem, świeżo zgasłymi. Bliżsi znajomi wiedzieli, że kochała się w nim zagranicą księżniczka Parmy, wnuczka tej, która miała romans z Garibaldim.
Dzisiaj Adachna, po stosownych przywitaniach osób zgromadzonych na werendzie, po ucałowaniu ręki gospodyni z błyskiem w oku, po wykrzykniku: „ Kukuryku Maniuś!“ — zasiadł do śniadania bez zwykłego brio. Rozmowa polityczna piłowała go solennie.
Ale Krysiński mówił jakoś przekonywająco o możliwości rychłego wybuchu wojny... A gdyby zgadywał trafnie, będzie pobór...
Rewiatycki stawał przed kilku laty do wojska i, ponieważ nic nie usprawiedliwiało jego niezdolności do służby wojskowej, został zapisany. Uzyskał prolongatę na dalsze studja naukowe, poczem stawał znowu i wyciągnął bilet — nie najgorszy — żołnierza pospolitego ruszenia. Gdyby jednak do tak wielkiej wojny, jaka się zapowiada, powołano i pospolite ruszenie?...
— O, do djabła!...
Nie odezwał się, lecz zapadł w nieprzyjemne namysły. Zgóry postanowił za wszelką cenę wykręcić się od wojskowości. Potem dobierał co najszlachetniejsze argumenty na poparcie tego postanowienia.
Bić się w szeregach moskiewskich? — Nigdy! to hańba! — — Bo przecie wojska polskiego niema i być nie może. — — A gdyby było kiedyś? — — Wtedy zobaczymy, jakie będą konstelacje...
Ten zaś argument najpierwszy: jak to? on, z gwiazdą talentu na czole, on, pomazaniec boży, miałby się wystawiać na śmierć w tej wojnie nowożytnej, mechanicznej i bezimiennej, przywarty do szeregu zwierząt umundurowanych! Gdyby nawet walka za najpiękniejszą sprawę, ta jego ofiara byłaby rodzajem świętokradztwa.
I to jeszcze: on, pieszczoch losu, ukochany przez bliźnich niemal tak bardzo, jak przez samego siebie, miałby, jak prosty człowiek, iść do wojska, pod kule? Przecież ktoś się za nim wstawi, ktoś go obroni, wyzwoli...
Zakręciła mu się w oku łza, którą dostrzegła czuła Adela.
— Dlaczego mistrz dzisiaj zafrasowany? w tym pięknym poranku?
— Pomyślałem o okropnościach wojny, a z moją wyobraźnią...
Dokończył zdanie przez podniesienie ręki, która trzepotem palców udawała wzlatującego Skowronka, lub coś w tym rodzaju.
Podczas dyskusji Łuba przybył na werendę bez efektu i milcząc pił kawę. Rewiatycki dał mu znak, aby się pośpieszył i poszedł z nim do ogrodu. Skoro to nastąpiło, Adachna rzekł do przyjaciela:
— Wiesz co, że ta wojna może być. Czuć ją w powietrzu.
— Może być — odrzekł Celestyn grobowem echem.
— I nas obu mogą wziąć do wojska. Jak ty stoisz z wojskowością, Celsjusz?
— Wybrakowali mnie, bom za wąski w piersiach.
— Mnie zaś nie, do cholery!
— Jeżeli wojna rozszerzy się, i jedynaków wezmą.
— Wesoły z ciebie prorok, Cels!
— I mogą drugi raz sprawdzać zdatność.
— Coraz lepiej! Tobie fraszka, bo jak cię sprawdzą, będziesz tak samo za wąski. Ale ja się nie zwężę.
— Pewno cię wezmą.
Rewiatycki spojrzał z oburzeniem na Łubę, który o tak doniosłej możliwości mówił bez wzruszenia.
— Więc nie nazywasz bezeceństwem poboru do wojska pisarzy, artystów, ludzi, stojących w połowie dzieła, może wiekopomnego?
— Są większe bezeceństwa na świecie.
— Ale może przyznasz łaskawie, ty soplu lodu niezmierny, że trzeba wszelkiemi sposobami przeciwdziałać, uwolnić się, choćby wykpić się od tej potwornej „powinności“?
— Pewnie — cedził wolno Celestyn — gdy kto nie ma ochoty.
— Któż pyta o ochotę. Nie słyszałeś nigdy, lunatyku, o ogólnej służbie wojskowej?
— Wiem, ale nie o tem mówię. Gdy kto nie ma ochoty, nie będzie dobrym żołnierzem.
— Ja tam nie chcę być ani dobrym, ani żadnym żołnierzem. Nie dla mnie to rzemiosło.
Tu zmiękczył znacznie ton przemowy.
— Ale chciałem cię zapytać po przyjacielsku, czy ci nie przychodzi do głowy jakiś sposób?... fortel?. wreszcie protekcja, lub wstawiennictwo czyjeś?
Celestyn zatrzymał się, pokiwał brodą zadumaną — naraz brwi podniósł, olśnione pomysłem:
— No, może ta księżniczka Parmy? co?
— Idź do djabła!
— Czego się wściekasz? Myślałem, że ją znasz dobrze.
— Znałem, znałem — ale gdzie ona tam jest?

∗             ∗

Tadeusz z Zofją wędrowali tymczasem już opodal od Rudników w pobrzeżach pięknych lasów, należących do Inogóry. Była to pierwsza ich przechadzka we dwoje od czasu przyjazdu w te strony.
Szli prześliczną łączką leśną. Niekoszone czuby nasienne traw zbiły się w puszystą tkaninę zielonobronzową, na którą liijowe dzwonki, wyczki dzikie i żółte storczyki rzucały rozwlekłe wzory, niby przytarte napisy, kreślone jakimś wschodnim alfabetem. Rosa poranna filtrowała zapachy ziół i żywicy sosnowej. Rozmaite ciche gwary przelewały się przez gęstwinę leśną. Kos gwizdał uczone warjacje weselnej piosenki.
— Za pięknie tu — odezwała się panna Zofja — wracajmy do Warszawy.
— A to poco? — zaoponował Tadeusz — Wakacje, któreśmy sobie wyznaczyli, jeszcze nieskończone. Tam zostawiliśmy w porządku wszystko, co od nas zależy.
— To prawda; ale dusza tutaj rozleniwia się.
— Ej, niechże panna Zosieńka nie będzie znów tak absolutnie doskonała!
— To tylko w teorji. W praktyce... popadam tu właśnie w niektóre zdrożności.
— Ciekawym, w jakie?
— Czuję się młodą i nazbyt kobietą. A przecie stara panna ze mnie i żołnierz.
Te zwierzenia natrafiły w głowie Sworskiego na myśli analogiczne, które chciał wyznać przyjaciółce. O czem oni już z sobą nie mówili! — o rzeczach ściśle poufnych, o tajemnicach niebezpiecznych, o rojeniach graniczących z obłędem. — — Mogli więc i teraz powiedzieć sobie wszystko, co przychodziło do głów. Jednak przedmiot z natury swej był tak śliski, że Tadeusz zaczął od pospolitego żartu:
— Zauważyłem, że młodsi moi koledzy nadskakują pannie Zosieńce — — czyżby to były dla Niej pokusy, o których wspomina?
— Co też pan opowiada, panie Tadeuszu! — odparła panna Czadowska ze szczerem oburzeniem — Rewiatycki?! — Łuba?! — Ani ich znam. A dlaczego pan mówi ze mną, jakby mnie nie znał?
— Przepraszam, żartowałem. Poprostu drwiłem sobie z nich... i z siebie. Pani przecie nigdy nie dała do serca przystępu miłości, w pospolitem słowa znaczeniu?
— Pospolitej miłości nie znałam nigdy — odrzekła panna Zofja uroczyście.
Sworski wiedział dokładnie, co znaczy to zdanie i ten wyraz twarzy. Ona kochała owego Piasta, wspólnego stryja — kocha jeszcze cień Jego, albo wierzy, że On nie zginął. — Tadeusz unikał oddawna tej rozmowy z Zofją, bo bał się wskrzeszenia szczytnej wizji i towarzyszącego jej szaleństwa. Starał się więc pokierować rozmowę prosto i rozsądnie: — Wielkie uczucie, które znaliśmy oboje, nie wyłącza istnienia innych uczuć, może... pospolitszych, ale bardziej ludzkich. I to jednak dziwne, że pani, tak zewszechmiar godna ziemskiego kochania nie przyjęła nigdy uczciwego hołdu mężczyzny.
— Nikt mi się nigdy jasno nie oświadczył.
— Bo pani nie pozwoliła nikomu. W ogromnej większości zmów miłosnych kobieta najprzód wyraża swą skłonność tym, lub owym subtelnym sposobem, poczem mężczyzna intonuje swą pieśń mniej lub więcej fortunnie.
— Może tak bywa... Ale do czego właściwie zmierzamy, panie Tadeuszu? — Do czego? ...Prawda — nie zwykliśmy z sobą dyplomatyzować po tylu latach ważnych i dobrych porozumień. Więc powiem bez wykrętów: miałbym dla pani kandydata na męża — rzekł Sworski niby lekko, lecz z widocznem wzruszeniem.
Nic podobnego nie usłyszała nigdy panna Zofja z ust Tadeusza. Zatrzymała się w przechadzce, spojrzała w oczy przyjacielowi i po krótkiem skupieniu odrzekła:
— Nie przypuszczam, aby pan mówił o innym kandydacie, jak o sobie samym.
— Głęboko wdzięczny jestem za tę domyślność — odrzekł Sworski i ujął obie jej dłonie, które ona podała mu bez wahania.
Stali tak naprzeciw siebie, mocno wzruszeni, jednak nie odurzał ich szał szczęścia, który tryska zwykle z wyznania wzajemnej miłości. Oboje byli świadomi swego serdecznego porozumienia przed wyznaniem, oboje nadto jego pewni, aby przyszło na nich olśnienie z odkrycia. Tylko rozkoszne lato, namowne zapachami kwitnącego życia, czekało na pocałunek.
Nie przyszedł. Rozłączyli uściśnięte dłonie i powędrowali w rytmicznej zgodzie kroków, w filozoficznym namyśle nad dalszym kierunkiem drogi życia.
— O czem myśli panna Zosieńka?
— Myślę... czy takie regularne połączenie naszych losów byłoby... w naszym stylu?
— Jakto?! przecie nic godziwszego na świecie — przecie wolni jesteśmy oboje.
— Fizycznie wolni. — — Jednak, czy nie ubliżylibyśmy naszym wyższym obowiązkom, naszym wielkim ślubom, gdybyśmy założyli sobie... wspólne gospodarstwo?
Uśmiechnęła się bardzo przyjemnie — zapewne do tego gospodarstwa — jednak cały jej stosunek do realnej propozycji nie zadowolił Tadeusza.
— Doprawdy przestrasza mnie pani ideologja. Dlaczego uczciwy związek małżeński ma przeszkadzać obowiązkom patrjotycznym? — bo chyba o tych pani mówi? — Naród nie składa się z samych zakonników i zakonnic.
— Panie Tadeuszu kochany! — zawołała Zofja żywiej i goręcej — proszę mnie dobrze zrozumieć. Oddanie panu mojej ręki było już i mojem ukochanem marzeniem. Nie wyszłabym za nikogo innego. Myśmy już połączeni nierozerwalnemi więzami.
— A zatem bądźmy ludźmi, Zosieńko, nietylko parą duchów — zawołał Sworski porywczo i wyciągnął do niej pragnące ramiona.
Dała się przygarnąć na chwilę i ucałować w oczy. Oderwała się jednak szybko i rzekła:
— Jedną mam tylko wątpliwość poważną: czy na to pora dzisiaj?
— Dla mnie pora z pewnością! Mam lat czterdzieści osiem — rzekł Tadeusz szyderczo, jednak rozpromieniony.
— Ach, czyż ja o tem mówię?! Toć i ja kończę rok trzydziesty! Jakoś dzisiaj nie możemy się dogadać, mój panie... narzeczony.
— Ja mówię, jak zwykle, z pełni serca, moja... najświętsza.
— Ja również. Tylko proszę zrozumieć. Mówię o innej porze, niż nasz wiek, bardzo stosowny, choć już nie wiosenny. Nadciąga wojna!
— Jeszcze jej niema. I któż zaręcza? — Ja zaręczam, że zaraz wybuchnie. Wiem nie z kombinacyj politycznych, na których się nie znam, ale przekonał mnie ów Zakonnik na drogach pod Inogórą.
— Pomyślała zaraz, że to był nasz stary, widmowy „Stryj“?
— Z pewnością On, albo Jego wysłannik.
— Być może. Miał pewne akcenty z tamtym pokrewne, chociaż słyszeliśmy tylko zdania powtórzone przez gmin.
— Sam pan był wzruszony, gdy usłyszał te zdania.
— Więc sądzi moja pani narzeczona, że wojna, która może wybuchnąć, stanie na zawadzie naszym drogim zamiarom osobistym?
— Tak sądzę. Z wojną przybędzie nam dużo pilnych, ciężkich obowiązków, nie dających się pogodzić z weselem.
Sworski spochmurniał, natknąwszy się na argument istotnie poważny:
— Czyli, że pani chce czekać nietylko na wybuch, ale na koniec wojny? — rzekł nieco zgryźliwie.
— Uzależnimy postanowienie od przebiegu ogromnych wydarzeń, które nadchodzą.
— Jak pani każe.
— A pan czy sądzi inaczej? — — Panie Tadeuszu drogi! Od tylu lat myślimy razem, pracujemy razem, zwierzamy się sobie wzajemnie z całą ufnością. Dzisiaj ujawniliśmy jeszcze w sobie jedno uczucie wielkiej dla mnie ceny. Całe to nasze wspólne dobro mamy, da Bóg, na długie jeszcze życie. Nie może być ściślejszej, piękniejszej spójni między dwojgiem ludzi.
— Ale i szczęścia trochę potrzeba — westchną Tadeusz — lekkiego, beztroskiego szczęścia.
— To kwiat, który zakwitnie w spokoju; tymczasem zaś nadciąga wojna.
— A to Rzymianka z pani!
— Tylko Polka, panie Tadeuszu, — i godna pana.
Umilkli.


5.

Dzień 31 lipca wstał w Rudnikach tak samo świeży, jak poprzednie, tak samo rozpalał się powoli pod okiem słońca rozpromienionem i znowu ostygał rozkosznie pod tęgim szafirem na ziemi zasłanej ukośnemi cieniami. Przyroda była jaskrawo świąteczna, nabrzmiała sokami i drżąca od prądów życia, bez troski. Ale ludzie nie byli już zdolni lubować się w niej radośnie.
Dzisiejsze wieści, choć sprzeczne, były zatrważające, a sam ich tłum, zgiełk i niepokój znaczył — Wojnę. W całej osadzie fabrycznej mówiono tylko o wojnie i o jej skutku doraźnym — poborze. Robota przy piecach szła mniej raźnie; majstrowie mniej energicznie nawoływali, nie wierząc, widać, w jutro, a robotnicy skupiali się w gromadki gwarzące ponuro, jakby przed strajkiem.
Tylko Dominik Gimbut, jak dzielny kapitan zagrożonego okrętu, starał się uspakajać umysły podkomendnych i pasażerów:
— Kryzys, panie mój — mówił. Jutro dowiemy się, że zażegnali, albo że zaczęli jakąś zbrojną demonstrację. — — Ileż to razy było już tak za naszego życia?
Ale optymizm zacnego dyrektora niektórych drażnił, innych rozrzewniał, nie przekonywał nikogo. Złowrogie wieści płynęły zbyt gęsto przez powietrze.
Wpadła nareszcie do szczęśliwego kąta ziemi wieść stanowcza, namacalna, spisana. Pod wieczór zawiadowca wbiegł z papierem w ręku na werendę dworku dyrektorskiego, gdzie radzili wszyscy domownicy zebrani. Gimbut przeczytał papier urzędowy i po chwili ogłosił treść nie dramatycznie, raczej niechętnie:
— No, mamy ogólną mobilizację. — — — Na jutro, na dziesiątą rano każą dostawić wszystkie nasze konie do miasta Końskich.
— Więc wojna! — zawołała panna Czadowska tak radośnie, że aż niektórzy spojrzeli na nią zgorszeni.
— Niekoniecznie — czepiał się jeszcze Gimbut możliwości najlepszej — może próbna mobilizacja? — pogróżka?
Oglądano naprzemian tę kruchą hipotezę, bez wiary.
— Jakto? a ludzi nie powołano? — zapytał Rewiatycki.
— Powołano i ludzi — odrzekł dyrektor z nadąsaniem — toż mówię: ogólna mobilizacja.
— W tem właśnie tragedja! — jęknął cicho Adachna.
— I cóż, panie dyrektorze? — rzekł zawiadowca z odcieniem ironji, jakby chciał powiedzieć: a kto miał rację?
— No cóż! — odparł dość szorstko Gimbut — idziemy do kancelarji.
Powstał i oddalił się z Krysińskim.
Nikt nie chciał stać na miejscu. Pani Adela zakomenderowała energicznie:
— Jeden z pomiędzy nas jest w najgorszem położeniu: to pan Adam, jako najmłodszy z mężczyzn i zapisany do wojska. Niechno mistrz pozwoli, mam mu coś do powiedzenia.
Wzięła go pod rękę i zaciągnęła do ogrodu. Zaraz zaczęła mówić szybko:
— Pan tu nie w swoim okręgu... Nie trzeba się pokazywać... Już niech mnie zaufa.
Gdy się tamci oddalili, Tadeusz i Zofja spojrzeli n a Celestyna, który w niemej rozmowie z samym sobą wykonywał jakąś gimnastykę: energicznie obciągał kamizelkę, brał się pod boki i sapał marsowo. Gdy spostrzegł, że zwraca uwagę, zaczął się tłumaczyć:
— Mnie nie wezmą. — — Kiedym stawał, wybrakowali mnie galopem: „idicie k’czortu!“
— A pan tak się wyrywa do wojska? — uśmiechnął się Sworski.
— Naturalnie! Cóż robić podczas wojny, żeby być w życiu, nie obok życia? Jest pokój, to człowiek musi być pokojowy. Ale kiedy stan wojenny staje się normalnym, obowiązującym... no jakże?
— Niewiadomo jeszcze jaka wojna — kto z kim? — za jaką sprawę? — powątpiewał Sworski.
— Zawsze się tam znajdzie polskie miejsce dla Polaka.
— Tu się z panem zgadzam, panie Celestynie.
Panna Czadowska, ta istota zrównoważona, która na wakacjach nie mając swych zwykłych zajęć, nawet kwiaty zbierała systematycznie, okazywała teraz mocne podniecenie i niepokój. Wyłamywała splecione Palce, strzelała oczyma w różne strony.
— Trzeba natychmiast dowiedzieć się dokładniej.
— To jedźmy do miasta — tam wiedzą z pewnością więcej — odrzekł Sworski.
— Ach, pojedźmy! — zawołała gwałtownie.
— Ja z wami! weźcie mnie! jam także głodny! — żebrał Celestyn.
Zgodzono się łatwo.

∗             ∗

Gdy Zofja, Tadeusz i Celestyn wjechali ostro na rynek w Końskich, z tłumu tam zebranego powstał szmer głuchy. Ludzie strwożeni oczekiwali, jak do nich przemówią ci ludzie z Rudników — poznawali bryczkę — bo w Rudnikach muszą już na pewno wiedzieć, co będzie jutro. Ale nowoprzybyli sami rozglądali się, gdzieby zasięgnąć języka. Zatem obstąpili ich różni ludzie, żebrząc, jak chleba, wiadomości pocieszających.
— Dopraszam się łaski jaśnie państw a — mówiła starsza włościanka z zapłakanemi oczyma — czy to wszyscy ci, co ich bierą, pójdą pewnikiem na wojnę? Tylaż luda jest w Rosyji, a pocóż to naszych pchać, kiej nie nasz jenteres i nie nasza sprawa?
— Może być i nasza — odpowiadał Sworski z bryczki, na wszelki wypadek.
— Cichojcie matka — strofował ją szpakowaty mężczyzna w sukmanie — przyszła taka pora na wszyćkie narody, to i na waszego syna, jak na wszyćkie. Dobrze to mówią, że komu pora, temu czas.
— Widzita go! — odgryzła się baba — wam o porze gadać letko, bo na was nie przyszła, żeście to już dziad do niczego, a młodych w domu potrzeba i na dziś i na jutro.
— Prędko gadacie matka i myślałby kto, że do rzeczy, jeno że gadacie głupio... — rozpoczął replikę chłop statysta.
Sprzeczka utonęła w gwarze tłumu.
W tej chwili Bronek Linowski, na pięknym, spienionym koniu, dotarł przez tłum do bryczki z Rudników i, stając przy niej, ukłonił się efektownie. Jeździec z koniem zrośnięci byli w posąg odwagi i młodego zapału.
Bronek przyjechał do Końskich przed chwilą, tak samo po wiadomości, jak i towarzystwo z Rudników. Ale, jako miejscowy, lepszym tutaj mógł być przewodnikiem. Skojarzono więc usiłowania, aby się czegoś pewnego dowiedzieć o charakterze wojny.
Do konia Bronkowego dopadł Berko Cynamon, handlujący żelazem i smarami, znany w Inogórze. Podszedł blisko i mówił namiętnym szeptem:
— Pan hrabia już wie? — — Niemieckie wojsko podjazdowało pod Kalisz. Jak tylko krzykną: wojna! oni zaraz tam wejdą.
— Co też Berko gada? Najprzód wybuchnie wojna Austrji z Rosją, jeżeli Rosja ujmie się za Serbją, a potem dopiero mogą się wmieszać Niemcy, jako sprzymierzeńcy Austrji — rozumował Bronek poprostu i uczciwie.
— Nu, pan hrabia wie z te książki i gazety, pan hrabia nauczny! A my wiemy, co jutro będą już u nas Niemcy.
— To byłoby rozpoczęcie wojny bez zatargu, poprostu napaść — wmieszał się do rozmowy Sworski.
— Napaść? co to takie słowo: napaść?! Wojna musi być, wielka wojna na całe Europe. Kto mądrzejszy, ten gotów, a kio gotów, ten wybiegnie naprzód.
Sworski poczuł, że logika Żyda, oparta na znajomości sumienia pruskiego, jest silniejsza od uczciwego wniosku wysnutego ze stosunków i traktatów międzynarodowych; że taka logika podstępu i przemocy zapanuje od jutra.
Żyd zwrócił się znowu do zadumanego Bronka ze słodkiem spółczuciem:
— Pan hrabia nie potrzebuje się martwić, pan hrabia jeden syn u takie wielkie państwo! Takiego do wojska nie śmieją brać.
— Ależ ja się nie martwię! nie o tem mowa — obruszył się młody Linowski.
— A jaka mowa? Nieszczęście, co przyjdą Niemcy? Czy panom szlachcie bardzo tutaj dobrze z innymi? — — Nu, jak tamte przyjdą, une zrobią u nas porządek — dokończył Cynamon bardzo cicho.
— Niech mi Berko da pokój z polityką, a powie lepiej, gdzie tu jest urząd, zajmujący się mobilizacją?
— Gdzie biorą te do wojska? — Wiadomo, u „naczalnika ujezda“.
Bryczka i jeździec skierowali się zatem do kancelarji naczelnika powiatu przez główną ulicę zamieszkaną gęsto przez Żydów, brzmiącą dzisiaj od lamentu. Żydówki w jedwabnych perukach i bachory zawodziły płaczem na ławach przed domami; tu i ówdzie stary Żyd dawał z siebie pozór umierania z rozpaczy. Każdy prawie dom miał na wystawie swą żałobę, jakby legitymację, że stąd już wzięto do wojska syna, lub męża. Pomimo to w oddziałach rekrutów, spotykanych gęsto na ulicy, rzadko zdybać było można typ semicki. Jakoś ci opłakiwani synowie Izraela szli widać innemi drogami, o ile nie uciekli, lub nie pokaleczyli się przed poborem. Młodzież włościańska, robotnicza, różna szła bez śmiechu wprawdzie, lecz nie bez energji; nikt tam nie pozwalał sobie na łzy, ani na komedje; nawet kobiety, ciągnące za rekrutami, były zatroskane raczej, niż żałosne; pomagały nowobrańcom przy niesieniu szarych tobołków, zawierających małe zapasy bielizny i żywności.
W urzędzie powiatowym niczego się nie dopytano. Cisnęli się tam ludzie powołani do wojska; o niczem innem nie można było się rozmówić. Pozostawiono zatem konie od bryczki i Bronkowego wierzchowca w znajomej stajni i próbowano dalszego wywiadu piechotą, zgadując, gdzieby kto mógł coś dokładniejszego wiedzieć, co w mieścinie pozbawionej lokalów klubowych i redakcyjnych, nie było łatwe. Jednak panna Czadowska, gorączkowo dzisiaj ciekawa, chciała wyczerpać wszelkie możliwości powiadomień. Chętnie towarzyszył jej Bronek, biegali zatem, jak dwoje dzieci szukających, gdzie się ktoś przed niemi schował. Celestyn Łuba włóczył się za nimi sążnistemi krokami. — Sworskiemu prędko wydało się to krzątanie jałowem, więc odłączył się od kompanji. Umówiono się o spotkanie za godzinę.
Małe miasto, zabudowane murami skąpo, około kościoła, rynku i głównej ulicy, podlało zupełnie ku krańcom, przechodząc w drewnianą, rozrzuconą bez ogólnego planu osadę wiejską. O sto kroków wbok od środkowej arterji otwierał się już widok na faliste pola, łąki i lasy. Tam stanął Sworski.
Było po dziewiątej; z kraju spełzła pozłota słoneczna, a zmierzch padał na pola poplamione tumanami kurzu, ciągnącemi od miasta; na niebo wschodziły ciężkie chmury, układając się w jakieś widmowe kawalkaty. Konały tam fale gwaru zgorączkowanego zbiorowiska, a świeżość pól rozrzedzała miejskie zaduchy. Tadeusz opar. się o żerdzie płotu, a oczyma wybiegł w pola i chmury, które mu się wydały lepszym terenem do galopu myśli.
Wojna! — — Tym razem nie jakaś daleka burza, skrajem tylko zawadzająca o nasze losy, lecz uderzenie orkanu we wszystkie ziemie polskie. Na tę wielką okazję czekały pokolenia; wszystkie nadzieje i proroctwa przewidywały przed jutrznią wolności — krwawą noc wojny.
Sworski wglądał w głąb siebie samego i stwierdzał niemoc zapału do dzisiejszych surm wojennych. Zagadkowość bliskiego przewrotu, brak podobieństwa zdarzeń realnych do wizyj wypiastowanych w sercu, zacieśnienie kajdan na rękach rwących się do wyzwolenia — to wszystko, niby choroba, przytłumiało wybuch zapału.
Od kogo, skąd zabrzmieć może powołanie do pięknej, choćby śmiertelnie trudnej służby ojczyźnie? Gdyby zabrzmiało, pośpieszyłby i on, Sworski, choć już nie młodzik, ale zdolny jeszcze do walki. — — Tymczasem pędzą tutaj całą naszą młodzież do szeregów moskiewskich, a za granicami do pruskich, do austrjackich. — — Polska, jeżeli powstanie, może być tylko ułamkiem, resztą pozostałą z dzielenia zmagających się między sobą interesów obcych.
Jednak, jeżeli zwycięstwo przechyli się stanowczo na korzyść jednej ze stron walczących, my wszyscy możemy się dostać pod jedno panowanie: Moskala, lub Niemca. — — — My wszyscy!
Tadeusz napotkał w tłumie myśli ponurych i ciemnych te wyrazy świecące nadzieją. Wszyscy — cała Polska objęta jednym systemem państwowym, chociażby tymczasem obcym — to przecie byłby ogromny krok naprzód ku naszym wiecznym pragnieniom! Jeszcze nie osiągnięcie przystani, lecz potężne wzmocnienie załogi.
Skoro tylko wypatrzył ten punkt świetlny, pognał myślą w jasność. Namyślać się, komu sprzyjać w tej wojnie na naszych ziemiach i o nasze ziemie? Toć jasne! Moskal nas ogarnie, ale nie wynarodowi nigdy, ani nie zniweczy; zbyt mało ma po temu uświadomionej, kulturalnej siły. Prusak zwycięski pożerałby nas w dalszym ciągu, jak już pożarł kresy nasze śląskie i wybrzeża Bałtyku. Powstał przecie z kradzieży ziem naszych, utuczył się ciałem Polski po rozbiorach, czyha od wieków na żer wschodni, bez którego obejść się nie mogą: ani jego żarłoczność, ani pangermańskie ideały.
— To jest wielki wróg Błękitnej Królowej!
Słowa te Wojciecha Piasta, które Tadeusz usłyszał w Berlinie na przełomie stulecia, powróciły do niego echem rozpierzchłem, lecz zewsząd płynącem i tak dotkliwem, że Sworski drgnął, jak od dotknięcia prądu elektrycznego.
— Gdzie On teraz? Czy żyje, jak mniema Zosieńka? Czy wcielił się w inne postacie — co już podobniejsze do prawdy? — — Spotkaćby jednego z tych duchów mocnych natchnieniem i przekonaniem.
Pragnąc jednak otrząsnąć się od rojeń, które go niegdyś przyprowadziły nieomal do obłędu, Sworski odwrócił się od pól szerokich i od chmur porywających do wysokich lotów. Spojrzał na ulicę główną miasteczka, po której tętnił teraz marsz regularny oddziału ubranego w zakurzone szynele sołdackie. Wionęło od nich moskiewskim juchtem. Wojsko sformowane, zapewne Wielkorusy.
— Tacy to przecie rozstrzelali Wojciecha Piasta!
Nie towarzysze to nam do krucjaty za wyzwolenie Europy od zbójectwa centralnego wroga, nie współrycerze za polską wolność. Pachoły! — — Sprzymierzymy się nie z ich duchem, lecz z kolosalną mnogością, z siłą nieprzejrzanego tłumu, który runie w kierunku pożądanym, dzięki wyjątkowym konjunkturom politycznym. Przecie z Rosją pójdzie Francja! może Anglja? może cały świat? — Czyż nie przepowiadał Wojciech Piast wielkiej koalicji przeciw Niemcom?
Znowu ten Cień, drogi a niepokojący, staje przy mnie i rozdzwania mi w pamięci swe nauki, a nie mogę go przecie zapytać, co dzisiaj czynić, ani spodziewać się, że mi odpowie.
Z zadumania wyrwał Sworskiego człowiek, który ukazał się z za węgła bliskiego domu i ukłonił się. Był to zapewne właściciel domu i ogrodu, przy którym stał Tadeusz.
— Niech będzie pochwalony... — odezwał się nieznajomy, świadcząc przez ten zwrot mowy, jako że należy do stanu włościańskiego, lub drobno-mieszczańskiego i hołduje staroświeckiej tradycji.
— Na wieki — odrzekł Sworski. — Pan jest właścicielem tego domu?
— A tak. — A pan, bez urazy, kto?
— Przyjechałem z Rudników — jestem Sworski — piszę, książki — jestem przyjacielem pana dyrektora Gimbuta.
Ten ostatni tytuł doskonale usposobił mieszczanina koneckiego, człeka w wieku dojrzałym, twarzy pospolitej, lecz nie bez powagi, ubranego po wiejsku w długie buty i ciemną kurtę.
— O! pan dyrektor z Rudników mnie zna! — — Gruszczyński do usług. — Może pan... dyrektor (dawał ten tytuł i Sworskiemu przez asymilację pojęć) przysiądzie u mnie, bo niewygodnie przy płocie.
— Owszem, siądę na ganku — zgodził się Sworski.
Usiedli na ganku, najprzód Sworski, potem Gruszczyński, po namyśle i z oznakami szacunku.
Tadeusz spojrzał na zegarek i legitymował się dalej ze swych zamiarów, nie znajdując innego tematu do rozmowy:
— Czekam na parę osób i na młodego Linowskiego z Inogóry.
Łyczek skłonił głowę przed „pańskiem“ nazwiskiem, ale tem bardziej nabrał ochoty do wywiadu:
— To może pan... dyrektor wie coś więcej o naszej pospólnej biedzie?
— O wojnie? — — Właśnie przyjechaliśmy do Końskich, żeby się więcej dowiedzieć. Bo zaskoczył nas rozkaz mobilizacji... to jest: powołania ludzi i koni do wojska.
— To my wiemy. I mnie syna zabierają — a konie pójdą jutro do oglądania, tylko że chudziny. — Ale chciałoby się wiedzieć, jaka będzie wojna i na jak długo, bo z gazet jeszcze nic wyrozumieć się nie da.
— Pan czytuje gazety? — zapytał Sworski ciekawiej.
— Płacę dwie na poczcie: Gazetę Świąteczną i Zaranie.
— Co jedna biało, to druga czarno — uśmiechnął się Sworski. Której-że pan bardziej wierzy?
— Jedna pisze, jak dla dzieci, a druga często zełże. Ale Zaranie jest żywsze. — — Ja tam nie szukam w gazecie kazania, tylko żeby się dużo dowiedzieć.
Sworski zmiarkował, że nie z byle prostakiem ma do czynienia.
— To ja tyle wiem, co i pan, panie Gruszczyński — — chyba że więcej gazet czytam. Powiedz mi pan raczej, co pan myślisz o wojnie. Jeżeli wiem co więcej, dodam.
— Żydy mówią, że będzie wojna ze wszystkimi Niemcami, bo Austrjaki to jedno z nimi plemię.
— Niewątpliwie tak będzie — potwierdził Sworski — i to lepiej, bo trzeba Niemców zbić na kwaśne jabłko, szczególniej tych z Berlina.
— Ktoby też tego nie chciał! — rozgrzał się Gruszczyński — Niemiec i wróg narodu i z Żydami zwąchany.
— Zupełna słuszność, panie Gruszczyński. — — A Niemców skąd pan znasz?
— Mało to ich po kolonjach, albo i w mieście tu? Dla siebie porządek trzymają, niema co mówić; ale żeby się który czem z katolikiem podzielił — nigdy. Chyba z Żydem. Jednym oni gadają językiem i jeden drugiego interes rozumie.
— To też właśnie. Niemców trzeba zbić, odebrać im ziemie polskie i miasta, które nam pozabierali: Kraków, Lwów, Poznań, Gdańsk...
Mieszczanin Konecki głową kiwał aprobacyjnie po każdej nazwie miasta, aż utknął na ostatniem:
— I Gdańsk to nasz?
— Jakżeż! polski port nad morzem. Jeżeli nasz będzie, bez cła będziemy wywozili zboże na okrętach do dalekich krajów przyjacielskich, do Francji, do Anglji.
— Można i Gdańsk... — mruknął Gruszczyński obojętniej, widocznie plany morskie były dla niego nowością. — Kiedy się taka kupa polskiego plemienia razem znajdzie i za ręce weźmie, to ci będzie siła, o jej! Niechno tylko nasampierw „cesarskie“ pobiją Niemca.
— I syna oddajesz pan do wojska bez żalu? — zapytał Sworski, coraz ciekawiej wpatrując się w oczy obywatela koneckiego.
— Cóż robić? Sam Cesarz każe.
— A my to sami, panie Gruszczyński, nie poszlibyśmy bić Niemca, gdybyśmy byli młodsi? Przecie po tej wojnie może powstać Polska wolna, niepodległa!
Gruszczyński spojrzał na Sworskiego wzrokiem osowiałym:
— Jakże to, kiedy polskiego króla już i za pamięci pradziada nie było?
— Są narody wolne i bez królów, a dobrze im się dzieje — rzeczypospolite. Taka naprzykład Francja — wielki naród!
— Słyszałem — odparł Gruszczyński — ale u nas trzebaby tego dopiero próbować, bo naród z tem niezwykły. Niechta tymczasem „cesarskie“ nas trzymają — można sobie z nimi poradzić.
— Na dzisiaj to wystarcza — odrzekł Sworski, mniej zachwycony ostatnim zwrotem rozmowy.
Polityka koneckiego statysty nie sięgała zbyt daleko aspiracjami poza dzień dzisiejszy. Ale był w niej podkład zdrowego instynktu rasy i Tadeusz zauważył, że jego własne rozumowania opierają się na tym samym podkładzie, choć wybiegają dużo bujniej w przyszłość. Uprzejmie pożegnał umiarkowanego współobywatela, podając mu rękę:
— Do widzenia, panie Gruszczyński, — pora mi do moich znajomych. Życzę panu zdrowia i synowi, który pójdzie — tam. Wojna znowu nie tak straszna, jak ją malują.
— Dałby Bóg, panie dyrektorze.
Zciemniło się. Sworski spojrzał na zegarek. Dobiegała godzina umówionego spotkania przy koniach. Powrócił na główną ulicę.
Miasto rozgorączkowało się jeszcze bardziej. Przy strumykach światła płynących od kilkunastu latarń i od niektórych okien kupki ludzi rozprawiały swarliwie. Jeden telegrafista opowiadał, że miał pod ręką „pod temi tu palcami“ tekst ultimatum niemieckiego przesłanego Rosji, że jest to równoznaczne z wypowiedzeniem wojny, gdyż Niemcy żądają od Rosji rozbrojenia.
— A my, jak widzicie, mobilizujemy na łeb, na szyję!
Nikt już nie wątpił, że ogromna, przechodząca wszelkie oczekiwania, otrąbiła się europejska wojna — ale z kim? — gdzie? — o co? — wieści i zdania były chaotyczne.
Przystając tu i ówdzie, nabierając w uszy mnóstwo sprzecznych powiadomień, Tadeusz zdążał powoli ku głównemu rynkowi. Naraz zwrócił jego uwagę dom różny nieco od innych z powodu wysuniętej przed frontem pierwotnej werendy. Była to zapewne piwiarnia, lub karczemka. Na werendzie panował nocny mrok, zaledwie rozrzedzony przez odbłysk okna świecącego z wewnątrz chaty. Jednak na werendzie siedziały trzy cienie ludzkie, jeden zwłaszcza ogromny, o wiatrakowych giestach. Wpatrywał się Sworski w tę grupę, a zbliżywszy się jeszcze, rozpoznał ze zdziwieniem Celestyna żywo rozprawiającego z Bronkiem Linowskim i panną Zofją Czadowską. Pili nawet coś i trącali się szklankami.
Nie mając powodu ani ochoty do cichego skradania się, zbliżył się szybciej i głośno powitał znajomych. Ci się trochę stropili, jakby zapomnieli o terminie schadzki. Zwłaszcza Bronek wstał sprężyście od stołu, klasnął w dłonie, zapłacił za wino i zaczął się żegnać. Pannę Czadowską zapalczywie pocałował w rękę, a dłoń Celestyna ściskał i trząsł potężnie, niby dawny przyjaciel. Pożegnał się też ze Sworskim i oddalił się szybko.
Dopiero potem zapytał Tadeusz:
— Jakież to spiski knuliście państwo w tej karczmie?
— Spiski nie nasze — odpowiedział Celestyn uroczyście — jego...
Sworski spojrzał na Łubę ironicznie:
— Tęgi z pana spiskowiec — jużeś się pan przyznał do spisku.
— Panie Tadeuszu! — wmieszała się w to Zofja — sam pan naszą rozmowę nazwał spiskiem, więc i pan Celestyn powtórzył: spisek. Młody Linowski opowiadał nam o swoich sprawach.
— A skądże taka zażyłość pana z tym młodzikiem? Przecie go pan tutaj dopiero poznał? — zwrócił się Sworski do Łuby.
— Młodzieniec szlachetny... — odrzekł Łuba tajemniczo.
— Rozumiem — Similia similibus gaudent. — A wino było dobre?
— Podłe — odrzekł Celestyn z przekonaniem — ale piliśmy, bo tamten... odjeżdża.
— Dokąd?
Milczenie.
Korciła nieco Sworskiego ta wstrzemięźliwość dobrych znajomych, więc machnął ręką:
— Mało mnie to obchodzi. — — A z nowin publicznych dowiedzieliście się państwo coś ważniejszego?
— Ciągle to samo — odpowiedziała panna Czadowska: wojna z Austrją i Niemcami — pobór do wojska — prywatne żale.
— Ja przynajmniej rozmówiłem się szeroko z kimś miejscowym — no i z samym sobą.
Zamilkli i szli wolno przez rynek miasteczka. Niebawem jednak zaczęli znowu mówić o wojnie, która, jak wiatr Sirocco, ciągnęła przez powietrze, wlewała się w płuca i niepokoiła serca.
Na rynku słabo oświetlonym tłum wiecował, brzęczał, przesuwał się w tumanach kurzu, niby jarmark w nocy, sprawiając wrażenie ludowego święta i razem popłochu. Gwar lał się ławą szeroką, nieustanną, podobną do gadania wody na zastawie, a z gwaru wytryskały to gromkie rozkazy, to cichsze przekleństwa. Czasem ktoś i huknął ochoczo, na humor, bo zapadająca noc była, pomimo grozy, młoda i pobudliwa. Wszyscy gadali o tem samem, odpowiadając echowo surmom wojennym, które odzywały się z bardzo daleka, jak te kapele zbliżających się wojsk, które się przeczuwa, zanim się je usłyszy.
— To podobne do snu — rzekła Zofja.
Przechodzili koło drzwi głównych kościoła, otwartych. Dolatywał z wnętrza jakiś głos potężny, który ich uderzył i zatrzymał.
— Patrzcie panowie! — kościół oświetlony i pełen ludzi... Kazanie w nocy? — — Wejdźmy — co?
— Owszem — rzekł Sworski — tu przynajmniej mówi jeden, a setki słuchają. Może coś ciekawego?
Zaledwie przestąpili próg, Zofja chwyciła kurczowo za ramię Tadeusza:
— To pewno On! — ten pielgrzym! — taki jak go opisywali — patrz pan!
— Ach ten mnich z pod Inogóry? — Może być. Ale jakiś... ogromny.
Celestyn Łuba wyprostował się, wyolbrzymiał, zdębiał.
— Powiedzcie mi... powiedzcie... kto to?
— Niewiadomo. — Cicho! — słuchajmy.
Od wielkiego ołtarza, wywyższony nad tłum o trzy stopnie, przemawiał mnich wysoki, może podeszły w lata, bo srebrzyła mu się głowa i broda, ale młody w ruchach i w głosie, tak łatwo płynącym, jak z dzwonu. Na ołtarzu płonęły świece, a kościół był ciemny, więc postać odwrócona do ludu wydawała się posągiem mówiącym. Kilka gromnic woskowych, zapalonych przy ławkach wzdłuż kościoła, wyświecało z mroku blade twarze mężczyzn i kobiet ekstatycznie wpatrzone w kaznodzieję. Lud, jakby wyrastając z kamiennej posadzki i z podziemi kościelnych, garnął się, przychylony, do mówcy. A ten, który zdawał się go dźwigać z mroków ku światłu, mówił:
...Nie złorzeczcie śmierci chwalebnej, ani sarkajcie na rany, albowiem podobało się Najwyższemu jeszcze krwi naszej zażądać do miary sprawiedliwości Jego. Bóg ujął w ręce złoty kielich krwi polskiej, a gdy pełen będzie po brzegi, Pan wojny i pokoju, Pan zagłady i życia rozleje tę krew kosztowną na wszystkie ziemie nasze i urodzi się z niej lud wolny wszędzie, gdzie kiedy był i władał, gdzie kiedy zamarł i czeka zmartwychwstania. A jako człowiek jeden sprawiedliwy przez drogi żywota cierniste idzie do chwały wiecznej, tak naród nasz przez mękę tę ostatnią przyjdzie do chwały na ziemi. I dziwić się nam będą narodowie, którzy nas mieli za umarłe, że powstaliśmy i kwitniemy, a katy nasze ukorzone zostaną przez wyroki Pana.
Nie bluźnijcie tedy wojnie, która na was nadciąga, bo ona Boża jest. Od Boga rosa żywiąca ruń chlebną i od Niego powódź zabierająca plony; od Boga płomień, który zapala domowe ogniska, od Boga też piorun zabójczy. A jedne i drugie nie ważcie się sądzić według dnia krótkiego, ani według bólu własnego, lecz wytężajcie rozumy, aby pojąć głos Pana gromowy na niebie, a cichy jako woń kwiatu w sumieniach waszych.
Nie rozumiejcie mnie zaś, że Pan Bóg wszystko za was zrobi i że bez waszej cnoty obejdzie się zbawienie narodu. Rozkazuje wam Pan być większymi od siebie samych w tym dniu przeznaczenia waszego. Pomnijcie tedy, że gdziekolwiek staniecie, cokolwiek mówić będziecie i poczynać, żołnierzyki z was Boże i synowie Polski! Módlcie się nie samym pacierzem, ale i czynem każdym i tchnieniem każdem i pożądania wasze wszelkie zagaście dla jednego wielkiego płomienia. Kto pożądał skarbów i zbiorów, ma ich zaniechać, a pragnąć Ojczyzny wolnej. Kto ukochał nadewszystko żonę, odsunie ją z pierwszeństwa, ukocha zaś przedniem miłowaniem Ojczyznę wolną. Kto się oddawał całkiem naukom i sztukom, niech się im odbierze, a duszę odda Ojczyźnie wolnej. Taka modlitwa, która czynem jest i płomieniem nie gasnącym, przebija Niebiosa. I przychyli się do niej Pan, a wyciągnąwszy do nas prawicę wszechmocną, wydźwignie naród z otchłani nędzy i mroków ku światłości radosnej. Którą abyśmy rychło ujrzeli, módlmy się, bracia!

Przykląkł na krótko przed ołtarzem, potem zszedł ze stopni, mając widocznie jeszcze coś pilnego do wykonania, wkroczył w tłum, który mu błogosławił szmerem upojonym.
Tadeusz i Zofja rzucili się bez namysłu na spotkanie tego człowieka, który przemówił, jak głos Boga w ich własnych sumieniach. Szedł z nimi Celestyn zapatrzony na zakonnika nieprzytomnie. Ale tłum był ścisły i nieustępliwy. Powstawały już pomruki i pojedyncze Protesty dewotek:
— Nie pchać się! My tu pierwsze!
Aż zakonnik zauważył gwar, wzniósł głowę i ujrzawszy dążących do niego Tadeusza i Zofję, skinął im Podwakroć głową i wionął podwakroć ręką błogosławiącą. Oboje stanęli jak wryci i porozumieli się między sobą szeptem jednobrzmiącym:
— Poznał nas...
Wtedy Celestyn wydał głos, od którego zajęczał kościół — potężne westchnienie, czy ryk pokutny. Tłum cały obejrzał się na olbrzyma, rwącego się w kierunku ołtarza, zachwiał się z podziwu i ustępował z drogi. Zakonnik przystanął i czekał na ogromnego penitenta, ciągnąc go przemożnem spojrzeniem. Dobiegł Celestyn i runął do stóp zakonnika, który powoli schylił się nad nim, położył mu rękę na głowie i rzekł:
— Powstań, synu, odpuszczone są ci grzechy twoje.
Łuba klęczał jeszcze i szlochał. A zakonnik przebrnął przez tłum, czepiający się jego habitu, ukazał się w konfesjonale, oblężonym głównie przez kobiety i przemówił głosem rozkazu:
— Nikt tu dzisiaj do mnie, oprócz młodych, którzy idą do wojską!


6.

Wystarczyło paru tygodni wojny na pokrycie żałobą szczęśliwego zakątka ziemi Radomskiej. Nikt stąd nie poległ na wojnie, ani został raniony, ani nawet zachorował. Tylko niemiłosierny kataklizm zgasił wszystkie ogniska normalnego życia, zasmucił uśmiechy, zniweczył porywy, zasłonił zmorą ludzkie poczynania. Choć jeszcze lato paliło się na ziemi, nie grzało, ani cieszyło nikogo. Pogoda, to wieczyste źródło ludzkiego szczęścia, zepchnięta została na drugi plan przez nieobliczalną wojnę.
Pierwszy raz od roku 1905 zagasły wielkie piece w Rudnikach, nie z powodu strajków, lecz dlatego, że wzięto do wojska połowę robotników i urzędników. Usilne zabiegi dyrektora nie zdołały dotąd wprowadzić w ruch fabrykę. Dom mieszkalny wyludnił się, bo wszyscy goście rozpierzchli się z konieczności. Wszystko, co się tu zżyło, zawiązało, naszkicowało w projektach — prysło, albo popadło w zagmatwanie beznadziejne.
Dominik Gimbut, pracownik systematyczny i uparty, zaczął się rzucać, przeciw swej naturze, ale poznawszy swą niemoc wobec niepokonalnych przeszkód, gryzł się i zgorzkniał. Gorączkowo czytał dzienniki i szukał powiadomień u osób, które mogłyby wiedzieć coś nieogłoszonego publicznie. Ale dzienniki, ostrzej cenzurowane, niż kiedykolwiek, nie przynosiły realnych wyjaśnień, a miejscowe obywatelstwo, wyżsi urzędnicy rosyjscy i statyści wszelkiej kondycji — nic naprawdę nie wiedzieli. Politykowali natomiast, spierając się o to, co lepsze byłoby dla nas, gdyby. — — — Ta forma dyskusji warunkowa nie dogadzała Gimbutowi. Chciał wiedzieć cośkolwiek na pewno, mieć choć jedno jasne wejrzenie w przyszłość i z pewnika wysnuć samodzielnie choć jeden wniosek osobisty. Niedostatek 1 sprzeczność powiadomień doprowadzały go do rozstroju nerwów.
Drażniła go też małżonka, do której psychiki przywykł już w czasach pokojowych. Obecnie wydawała mu się nadto drobną, a nawet śmieszną.
Wybierała się właśnie ponownie do Warszawy, dokąd już raz po wybuchu wojny odprowadziła odjeżdżających literatów.
— Poco tam jechać, Adelciu? przecie chyba nie dla strojów w takich ciężkich czasach?
— Ani mi to w głowie. Mam w Warszawie inne zajęcia. Przyznasz, że każdy w tej wojnie musi coś robić dla kraju.
— Nie przeczę. Tylko najprzód trzeba pełnić swoje wyraźne obowiązki. Masz tu dzieci — no i męża — a przecież nie zostaniesz sanitarjuszką?
— Myślałam o tem, ale odstąpiłam od zamiaru. Są jednak inne działania. Mówiłam ci już o nich, Domciu.
— Ach, to uwalnianie od wojska? Na co się to zdało?
— Jakto na co? — Przecie przymusowa służba w armji moskiewskiej to największa nasza nędza i hańba! A uwolnić od nich choć kilku ludzi cennych dla przyszłości kraju, to piękne zadanie dla obywatelki.
— Znaczy: chcesz uwolnić od służby Rewiatyckiego?
— Tymczasem jego, potem innych, ilu się da. — upozorowała pani Adela swój rumieniec zapałem do sprawy.
— Et! — machnął ręką pogardliwie dyrektor.
— Doprawdy, Domciu, że brak ci patrjotyzmu!
— Co takiego?! — wybuchnął Gimbut. Wiedz, że patrjota robi to, co jemu ciężko, a co w sumieniu uznaje za pożyteczne dla kraju. A patrjotyzm bez ofiary, dla efektu, dla przyjemności — to tandetna rzecz.
Wierna swemu systemowi unikania scen, pani Adela odpowiedziała pojednawczo:
— Nie zaprzeczysz mi jednak, że to akcja pożyteczna.
— Na nic! Ogólnej nędzy, która tkwi w tem, że musimy służyć w obu armjach z sobą walczących, rosyjskiej i niemieckiej, — nie odwrócisz. A jeden więcej, jeden mniej — to bajki.
— A jeżeli ten jeden jest wartością dla całego narodu?
— Ot! znowu frazes! Inni jeszcze więcej warci, a poszli, albo pójdą.
Wstał i zadzwonił. Gdy weszła służąca, dyrektor kazał zaprząc do bryczki.
— To dla mnie koni nie będzie, bo mamy już tylko jedną parę? — zapytała rozżalona pani Adela.
— Więc chciałaś dzisiaj jechać do Warszawy?
— Chciałam.
— Daruj, kochana, ale już ja pojadę do Inogóry. Mamy naradę z Linowskim, od której mogą losy kraju zależeć. Kto wie? Dyrektorowa odeszła mocno nadąsana. Mąż stawał się przekornym, uszczypliwym, nieznośnym. Wszystkiemu winna ta przeklęta wojna.
Gimbut nie miał dziś specjalnego interesu do Linowskiego. Uciekał tylko od zamarłej fabryki, od rozpaczliwej nieczynności i od gryzących dymów domowego ogniska, Spodziewał się jednak jakichś pewniejszych wiadomości od sąsiadów, których lubił i cenił.
Linowscy nie sami byli w Inogórze. Gimbut zastał tam nieznajomego pana Heine-Zbruckiego. Prezes Linowski pierwszy też raz oglądał gościa i słuchał z roztargnieniem jego wywodów o nafcie Borysławskiej, która była powodem wizyty. Oboje Linowscy wyglądali wyjątkówo przygnębieni.
Tylko pani Wela, choć nosiła na twarzy ślady zatroskania, nie pozbyła się swej żywiołowej uprzejmości. Powitała Gimbuta z rozrzewnieniem:
— Jaki pan dobry, że pomyślał o nas i przyjechał!
— Ja... dobry? — odrzekł prawdomówny Litwin. — Zły i mrukliwy, jak niedźwiedź, pani hrabino. I przyjechałem do pani jak niedźwiedź do miodu.
— Ach, panie! gdzie się te miody życia podziały! Co z tego wszystkiego będzie, kochany dyrektorze?
— A ot — zobaczym.
Ten szablon rozmowy kursował wszędzie, tragicznie ciemny. Najlepsi nawet ludzie musieli redukować tak swe wnioski. A przecie walka toczyła się o byt, lub niebyt Polski.
Korzystając z ponownego zawiązania rozmowy między prezesem i panem Heine-Zbruckim, pani Wela zaproponowała Gimbutowi przejść do ogrodu. Oparta na silnem ramieniu dyrektora, zeszła z trudnością z kilku schodów tarasu i powoli, drobnemi krokami postępowała ku niedalekiej ławce, gdzie oboje usiedli.
— Nie pyta pan o mego syna, panie Dominiku? — zaczęła pani Wela łzawo.
— A cóżby jemu stało się? Wszak powrócił zapewne do uniwersytetu, do Krakowa?
— Przekradł się do Krakowa, tak, ale na uniwersytecie nie pozostał. Wstąpił do organizacji wojskowej polskiej.
— Awantura! — zawołał odruchowo Gimbut.
— Tak się zdaje przynajmniej z pewnych jego odezwań przed wyjazdem, a potem z ubocznych tylko wieści.
— No, granica zam knięta dla korespondencji — pocieszał Dominik. A jakże on wyjechał po wybuchu wojny?
— Mówił, że musi koniecznie wracać, że dał słowo kolegom. Nazajutrz po mobilizacji wsiadł na swego konia, Brutusa, i zniknął.
— To już musi być tak — przyznał Gimbut.
— Jakie pańskie zdanie: czy powinien był tak postąpić?
— Ja, pani hrabino, nie powiem... Pobudka w każdym razie szlachetna.
— Tak i ja mówię. Ale ojciec bardzo surowo go sądzi. Dowodzi, że całe założenie strzeleckie jest niedorzecznością i przewiduje ciężką odpowiedzialność wobec władz rosyjskich, jego i naszą.
— Wszak pan Bronisław jeszcze niepełnoletni?
— Na szczęście brakuje mu pół roku do pełnoletności. Więc jako taki — i student — i jedynak — nie jest tymczasem poborowy do wojska rosyjskiego. — — Ja się zresztą o niego nie boję. — Chciałabym tylko, aby on, moje jedyne dziecko, stał w tej wojnie tam, gdzie należy.
— Młodzieniec ma po swojemu słuszność — orzekł Gimbut. On z przekonania poszedł bić się za ojczyznę.
— Niech to pan powie mężowi, proszę.
— Jaż powiem, jeśli zapyta.
Właśnie prezes Linowski zdążał do ogrodu sam, bez gościa, i zaczął o nim rozprawiać:
— Pozbyłem się go nareszcie. Jakiś zagadkowy jegomość. — — Przepraszam, panie Dominiku, ale śmiem pana zaliczać do przyjaciół i mówię otwarcie. Wartoby w interesie ogólnym wyświetlić, co to za jakiś pan Heine-Zbrucki?
— Jeżeli mnie oczy nie zawiodły, żydek — rzekł Gimbut.
— Z pewnością. — Przyjechał do mnie, aby mi proponować interesy naftowe w Galicji Wschodniej. Kto się teraz zajmuje naftą i kupnem czegokolwiek na terenach, które są już objęte akcją wojenną?? Gada gładko, mniej więcej wszystkiemi językami; zna prawie każdego, o kim się wspomni, a jeżeli nie zna, to wypytuje szczegółowo. I w polityce przewiduje na kilka lat naprzód.
— Co naprzykład przewiduje?
— Nie dawałem mu się rozgadać, aby i sam nic niepotrzebnego nie powiedzieć. Wogóle jest wielbicielem potęgi i rozumu Niemców.
— A skąd on wziął się?
— Bezpośrednio z Końskich, uprzednio z Warszawy, a wogóle nie wiem, skąd pochodzi. Nazywa się Polakiem, ma pasport i listy polecające rosyjskie; służy nawet podobno w jakiemś ministerjum. Ja zaś określiłbym go, jako niemieckiego Żyda.
— Oj, panie, to może być jakiś ptaszek!
— Z rodzaju... przelotnych — uśmiechnął się Linowski.
— Wszyscy Żydzi są z Niemcami — rzekł Gimbut — jeszcze nie spotkałem innego.
— Wojna zdziera wiele masek — odpowiedział Linowski. Żydzi byli oddawna w tajemnej zmowie z Niemcami. Gdy przyszło dzisiaj do walki, muszą się opowiedzieć za nimi i u nas, choć to nawet niebezpieczne. Boleśniej jednak dostrzegać, że niektórzy rodowici Polacy wierzą Niemcom i działają na ich korzyść. No — szpiegów niema między nami — to rzemiosło żydowskie. Ale ufać dobrym zamiarom niemieckim względem Polski — to szaleństwo i zanik zmysłu historycznego. Niemcy mają jeden tylko od wieków sposób rozrostu: zgładzać stopniowo Polskę i na jej gruzach budować potęgę germańską. Co tu gadać o wolnym wyborze przekonań politycznych, o „orientacjach“, kiedy grzmi wyraźny nakaz ojczyzny: bij Niemca!
— Władeczku — odezwała się pani Wela — utożsamiasz Austrję z Niemcami, a to przecie co innego.
— Co innego, jako państwo, jako potęga — bo Austrja tak, czy owak rozpadnie się w tej wojnie — ale zupełnie to samo, jako czynnik wyraźnie nam wrogi. Austrja idzie przecie pod komendą Niemiec — i przeciw Polsce. Jakże inaczej można zrozumieć cel Niemców, którzy napadli na Europę? Zagarną Belgję — to ją oddadzą. Wezmą Paryż? — nie zatrzymają go na własność. To są, pomimo swego ogromu, tylko akcje pośrednie. Ale w rezultacie dybią na Polskę. Misją historyczną Prus jest zagarnięcie Polski. Póki mamy jakąkolwiek siłę, choćby tylko moralną, nie wolno nam godzić się na to.
— To widzę, pan prezes jest orjentacji rosyjskiej? — rzekł Gimbut.
— Oj, dyrektorze kochany, na kogo innego, niż pan, obraziłbym się.
— A to za cóż? — bronił się Gimbut. — Biją się Niemcy z Moskalami o Polskę, jak sam pan mówisz. Trzebaż nam być po stronie jednych, albo drugich.
— A dyrektor jest po czyjej stronie?
— Ja? — — po żadnej.
— Mnie zaś pan nie pozwala?
— Nie chodzi wszak o moje pozwolenie, jaż przyjechałem tutaj, aby zasięgnąć u pana światła — odrzekł Gimbut dobrodusznie.
— Nie powiem panu nic nadzwyczajnego. Owszem rzecz bardzo prostą, którą jednak większość przeocza. Obaj sąsiedzi, którzy się biją o nasze ziemie, są, jak dawniej, tak i teraz, wrogami Polski. Zgubne byłoby jednemu z nich zaufać bez zastrzeżeń, ale ponieważ walka rozpoczęta musi się przecie rozstrzygnąć — należy życzyć raczej jednej stronie, nie drugiej, zwycięstwa. I tu wybrać należy — mniejsze zło. Według mego przekonania mniej szem złem będzie zwycięstwo Rosji.
— To ja i nazywam orjentacją rosyjską.
— Ciężki wyraz, kochany dyrektorze! Bo to mogłoby znaczyć, że ja ufam Rosji, wierzę w nią, lub chcę jej panowania nad Polską, tak jak inni rodacy opierają swe nadzieje na judaszowych obietnicach Austrji, lub na genjuszu i wspaniałomyślności Niemiec. Obie te rachuby uważam za grzeszne przeciw narodowi. Jedyna godna nas polityka, to wierzyć w zmartwychwstanie.
— Któżby tego nie pragnął?! — zawołał Gimbut.
— Oj, panie! Bardzo wielu jest takich nawet między Polakami! Wielu zmęczonych, zasklepionych w interesach swojej prowincji, naprzykład w Galicji, przekupionych nie pieniędzmi, ale pewnemi wygodami, wreszcie ogromna ilość ludzi politycznie bezmyślnych. Ale to inna materja. Wracam do naszej rozmowy. Nie spuszczając nigdy z oka drogi, po której Polska może dojść do niepodległości, badam wypadki mocniejsze od nas i wybieram, w braku zupełnie pomyślnych, najmniej złe dla naszej sprawy i dla ewolucji ku naszemu ideałowi. Dlatego w obecnym konflikcie trzymam stronę Rosji.
— Więc, zdaniem pana prezesa, należy nawet pomagać armji rosyjskiej?
— Należy pomagać. Rosja nie idzie przecie sama przeciw rasie germańskiej, lecz znalazła się, pierwszy raz w dziejach, w zaszczytnem towarzystwie narodów wolnych, przodowników cywilizacji, Francuzów i Anglików, związanych krucjatą przeciw rozszalałemu pangermanizmowi.
— Niby to tak. — Ale przecie Rosja nie przyniesie nam cywilizacji w razie zjednoczenia ziem polskich pod carskiem berłem, tylko dzicz wschodnią. A Niemcy mają cywilizację, jak sobie pan chce, wyższą.
— Znowu zbliżamy się do dyskusji na temat, pod czyjem panowaniem lepiejby nam było jutro, a ja mam nadzieję, że kiedyś będziemy sami u siebie panami. Tymczasem Rosja jest kolosalną siłą, użytą na dobre dla nas i dla świata: na zdruzgotanie potęgi niemieckiej. W starożytnych bitwach prowadzono słonie bojowe, które swym ciężarem gniotły szeregi nieprzyjacielskie. Europa dziś tak samo prowadzi białe niedźwiedzie rosyjskie. Specjalnie my, Polacy, jesteśmy dziś sprzymierzeni nie z Rosją, lecz z jej siłą i ciężarem, które są nam potrzebne do wyparcia Niemców z ziem polskich. — I jeszcze jeden wzgląd przemawia za wyborem zwycięstwa Rosji, nie zaś Niemców. Rosja może sobie pozwolić na oddanie nam ziem zabranych bez uszczerbku, a nawet z korzyścią dla swej przyszłej państwowości, Niemcy zaś nie mogą nam oddać dobrowolnie Gdańska, Poznania i Śląska bo na suchoty umarłoby państwo pruskie, złożone w dwóch trzecich swego obszaru z ziem kradzionych od nas, a ziejące ciągle pożądliwością rozszerzenia się naszym kosztem. Gdyby zatem po wojnie zapanował nareszcie jakiś sprawiedliwy, nie pruski, ustrój Europy, Rosja mogłaby pozostać żywotną na swych własnych obszarach, a Prusy zostałyby zredukowane do swej wężowej wylęgarni, do marchji Brandenburskiej.
— Pięknie — rzekł Gimbut po chwili zadumania — ale jeżeli Niemcy zwyciężą?
— W tedy byłby finis Poloniae na wieki. Ale Bóg da, że do tego nie przyjdzie.
Powoli argumenty prezesa, wytrawnego mówcy, zaczęły trafiać do umysłu Gimbuta, który jednak, jako uparty Litwin, głośno słuszności im nie przyznał.
Tymczasem pani Wela mrugała przymilnie ku dyrektorowi, przypominając prośbę, aby przemówił za Bronkiem do ojca. Gimbut rozumiał, jednak nie zaraz znalazł sposób pokierowania tak rozmowy. Chrząknął — także nic nie pomogło. Wreszcie zdecydował się na drogę najprostszą:
— A syn... pan Bronisław... podobno po tam tej stronie?
Linowski spojrzał dość ostro na żonę:
— To już powiedziałaś, Weło? — — (opanował się natychmiast). Miałem to samo uczynić, bo ufam i przyjaźni i dyskrecji pana Dominika. Chłopak naraził siebie — i nas — na wcale groźną odpowiedzialność. Miał się właśnie naturalizować w Austrji po wakacjach, ale zaskoczyła go wojna. De facto jest jeszcze rosyjskim poddanym.
— Ale niepełnoletni?
— Na szczęście niepełnoletni.
— No cóż — rzekł Gimbut — młodzieniec miał pobudki najszlachetniejsze.
— Nie wątpię — odrzekł ojciec — palnął jednak kapitalne głupstwo.
— Wszak wojsko ochotnicze, polskie. Na takie Austrjacy pozwolili.
— Pozwolili?! — powtórzył prezes gorąco. Powiedz pan raczej: sami wywołali, wymyślili bardzo dowcipnie taką piękną awangardę ze szlachetnych polskich dudków przed armją austrjacko-niemiecką!
Rozgrzał się i Gimbut:
— Zbyt surowo, panie prezesie. Toż to zawiązek polskiej armji, która może urosnąć i pójdzie do walki z Moskalem, jak dziady i pradziady.
— W tem właśnie rzecz, że dzisiaj nie trzeba bić Moskali, lecz Niemców wszelkich gatunków: Szwabów, Prusów, Brandeburów, Sasów, Bawarów i najukochańszych Austrjaków. Przecie o tem mówiliśmy. Gdyby jeszcze poryw całego narodu! Ale garstka chłopaków oczadzonych, oszwabionych, bez sankcji — owszem: przeciw woli ogromnej większości narodu. — — I ci wypowiedzieli wojnę miljonom rosyjskim?! Toć to tragicznie śmieszne! Przecie oni siedzą, jak rój much na pancernym samochodzie niemieckim i wydaje im się, że lecą do boju za Polskę!
— Trzeba jednak było — odparł Gimbut, aby ktoś z Polaków rozpoczął walkę z Rosją carów, Rosją Murawjewów...
— A dlaczegóż nie z Prusami Fryderyków, Bismarków i katów Wrześni, z odwiecznymi złodziejami ziem naszych, ze spanoszonym lennikiem, zdrajcą i twórcą rozbiorów Polski? — — Nie, panie dyrektorze! Nawet na tę drugą manifestację zbrojną, dużo rozumniejszą, nie wysłałbym mego syna, bo czasy są zbyt wyrokowe i ogromne, abyśmy pozwalali pohulać naszemu bohaterstwu — tak sobie, ni w pięć, ni w dziewięć, byle mu dać folgę. Patrzy na nas świat, jak się zachowamy w tej wojnie. Jabym wyprawę Kielecką wymazał chętnie z naszych kronik — ukrył — wytłumaczył jako wybryk warjatów — — bo może jakiś przyszły historyk napisać, że pod Grunwaldem był mój przodek Pomian z Linowa, a pod Kielcami — mój syn...
Pani Wela miała łzy w oczach:
— Bądźże, Władeczku, trochę miłosierniejszy dla Bronka. On, jako żołnierz, nie winien.
Linowski spojrzał na żonę i uśmierzył się znacznie:
— Tak — on nie winien — ale ktoś tu winien.
— A może winien tylko okres niewoli, który sprawił, że nasze porywy bohaterskie są desperackie, a nasza droga dotąd niewykreślona — łagodziła pani Wela.
— Wytłumaczyć to można... Ale pochwalić??

∗             ∗

Tegoż dnia pod wieczór do jednego z folwarków inogórskich, położonego najdalej na południe, zbliżał się podjazd grackiego, pierwszy raz tu widzianego wojska. Jeźdźców było ośmiu; dwaj jadący na czele siedzieli na koniach wysokiej krwi, swobodni w siodle, bardzo pozorni. Starszy — oficer — pomimo zakurzonego munduru, miał ten wygląd salonowo-paradny, który nam przechowały przedstuletnie obrazki. Młodszy, wysmukły chłopiec o twarzy rozjaśnionej jakąś wizją awanturniczą, typ miał bardziej nowożytny. Nie nosił oznak żadnej rangi, jechał jednak obok oficera i poufale z nim obcował. Oddział, naogół szary, w czapkach „maciejówkach“, kłusował nie w szyku, malowniczo rozciągnięty po drodze polnej, ale rytmem tak dziarskim i swojskim, że malarz, gdyby go wziął za wzór, dodałby mu na pewno lance z proporczykami i barwy polskich ułanów.
Posuwali się cicho, bez piosenki, jednak i bez ostrożności, bo okolica była, widać, zrekognoskowana i nie przedstawiała niebezpieczeństw. Zresztą na twarzach młodych żołnierzy niktby nie dojrzał troski o niebezpieczeństwo, strzelali raczej spojrzeniami na boki, aby zdybać przy drodze jakąś rozdziawioną gębę chłopa, albo wyiskrzone oczy dziewczyny. Uśmiechali się i trzymali fason bez usterki na wszelki przypadek.
— Pomian! czy to już tu? — zapytał oficer przybocznego towarzysza.
— Jedziemy po ojcowskiej ziemi — odrzekł Pomian Bronek. A przed nami pierwszy nasz folwark. Niedawno strzelałem kaczki tam na stawie — wskazał ręką.
Pokłusowali raźniej, aż na paręset kroków przed bramą okólnika folwarcznego oficer, dowodzący oddziałem, wzniósł rękę i zakomenderował: „Stępa!“ — poczem zaraz wytłumaczył się:
— Nie będziemy przecie wpadali pędem do folwarku, jak kozaki.
Zobaczono już oddział zdaleka, bo ekonom stał przed drzwiami swego mieszkania, z okien wyzierały twarze kobiece, a pod stodołą zebrała się kupa parobków, wyrostków i dzieci, przyglądających się w osłupieniu żołnierzom, którzy zsiedli z koni i przeprowadzali je, dymiące, po okólniku. Konia oficerskiego i Bronkowego Brutusa wziął za uzdy karbowy.
Oficer szepnął na ucho Bronkowi:
— Mów ty do niego; przecież go znać musisz.
Zatem młody Linowski tonem uroczystym przemówił do ekonoma:
— Panie Leciewicz! czy masz pan jeszcze u siebie te dwa wierzchowce, któreśmy ukryli przed komisją rekwizycyjną moskiewską?
— Jakie wierzchowce, panie... poruczniku? — Wyjąkał ekonom, przybierając minę zgłupia franta.
— Nie jestem porucznikiem. Komenderuje nami obecny tu pan porucznik Grot.
Zwrócił się do oficera z ukłonem wojskowym. Tedy porucznik Grot przemówił mniej uroczyście, zato przekonywająco:
— Niema co ukrywać, panie. Konie weźmiemy, bo ich potrzebuje armja polska. Płacimy według taksy. Jeżeli ich tu niema, poszukamy dalej.
— Pan porucznik raczy wziąć pod uwagę, że ja bez wiedzy mego pracodawcy nie mogę...
Teraz Bronek wypadł ze swej roli „Pomiana“ i szepnął na ucho porucznikowi:
— Pozwól mi wejść z nim do domu i pogadać. Jest tu i telefon do Inogóry.
Skoro się znaleźli we dwóch wewnątrz domu, Bronek zwrócił się żywo do Leciewicza:
— Są tu konie, czy ich niema?gadaj pan, do djabła!
— Są, panie hrabio, ale jakżeż ja mogę bez rozkazu starszego pana hrabiego wydawać? Przecie mój obowiązek dać się zabić, a bronić!
— Nie wyprawiaj pan dramatów. — — Proszę zatelefonować.
— Jak mam telefonować?
— Aha... No... że przyszło wojsko polskie i żąda wydania obu wierzchowców. — — Zaraz — nie mów pan, że polskie wojsko. — — Albo: że polskie wojsko, tylko nie wspominaj pan o mnie. — — Poprostu: oddział wojska polskiego przyszedł rekwirować konie.
— Słucham.
Ekonom zadzwonił do pałacu i po chwili zmiarkować można było po odruchowym ukłonie, jaki wykonał, że trafił na samego prezesa Linowskiego.
Powtórzył zawiadomienie według rozkazu Bronka. — — Nastała chwila ciszy i oczekiwania. — Wkrótce zabrzmiało głucho jakieś urywane zdanie, zakończone słowami „niema w domu“.
Ekonom zawiesił słuchawkę i z zakłopotaniem zwrócił się do Bronka:
— Ja głowę tracę... ale muszę przecie powiedzieć, jako synowi i dziedzicowi. — — Starszy hrabia powiedział mi: „rób sobie, Leciewicz, co ci sumienie każe. Ale mnie w domu nie zastałeś — rozumiesz? Niema mnie w domu. Tak powiedz tym panom.“ Co ja teraz, nieszczęśliwy, mam począć?!
Wtem zadzwonił telefon z pałacu. Poskoczył Leciewicz i kłaniał się znowu inaczej, słuchał pogodniej, wreszcie, nie zamykając aparatu, odwrócił się do Bronka z gestami wymownie zachęcającemi:
— Proszę, proszę do telefonu!
— Przecie zastrzegłem, żeby o mnie nie wspominać.
— Ale prosi kogokolwiek z wojskowych — pani hrabina!
Nawet tak zatwardziały wojak, jak Pomian, rzucił się bez namysłu do głosu matki:
— To ja, mamo — Bronek.
Ekonom przez dyskrecję oddalił się do drugiego pokoju. Usłyszał tylko przygłuszony, lecz przenikliwy głos kobiecy:
— ...Dziecko!...
A potem niektóre słowa Bronka:
— Zdrów jestem zupełnie. — — Wzięliśmy Kielce prawie bez krwi rozlewu. — — Dobrze. — — Nie zapominam, mamo.
Przedłużała się rozmowa, coraz cichsza.
Aż oderwał się wojak od telefonu i przeszedł się parę razy po pokoju, aby twarz rozedrganą doprowadzić do właściwego, marsowego wyrazu. To też był prawie groźny, gdy wyszedł przed dom i oznajmił towarzyszom broni:
— No, mamy oba konie — darmo.
— Należy się urzędowe od nas podziękowanie ojcu — zaproponował porucznik Grot.
— Ach nie! — to matka. Ojciec... ojca mego niema w domu.
Następnie prosił porucznika, aby przedłużył popas w folwarku, bo i przekąsić warto i oczekuje posyłki z Inogóry.
— Można — odrzekł porucznik Grot — nawet lepiej prowadzić konie, gdy się zciemni. A ja tym czasem wypytam parobków. Patrzcie, jakich tam paru setnych chłopów.
Poszedł więc z kolegami ku stodole, gdzie skupiła się służba folwarczna.
— No, chłopcy, jakże się wam podobało polskie wojsko?
— A nic sobie, grzeczne — odrzekł swobodnie tęgi parobczak.
— A wam nie chciałoby się pójść z nami na wojenkę?
— Poczekamy, panie wojskowy, aż was będzie więcej.
— Patrzcie go! myśli, że nas jest tylko ośmiu na świecie!
Żart podobał się służbie folwarcznej. Zachichotały kobiety, które już ośmieliły się i wyszły na podwórze folwarczne. Ktoś nawet, basując oficerowi, zawołał:
— Głupiś, Antek!
A porucznik Grot mówił dalej:
— Mamy kilkadziesiąt tysięcy naszego wojska w Galicji, która teraz jest już polską ziemią, jak i ta, cośmy ją Moskalom odebrali aż po Kielce. Przyjdzie nas siła tu, za kilka dni. I Warszawę odbierzemy, polską stolicę. A Radom przedwczoraj odebrali nasi przyjaciele. Moskali wypędzimy aż hen do ich tam parszywych krain carskich.
Słuchali, nie odpowiadając już. Tylko karbowy zapragnął bliższego objaśnienia:
— Do Radomia to kto wszedł przedwczoraj, dopraszam się pana oficera? jacy przyjaciele?
— Niemcy. — Każdy, kto Moskala bije, nam dzisiaj przyjaciel — oświadczył buńczucznie porucznik Grot.
— Tacy przyjaciele! — A co oni w Kaliszu nabroili, panie oficerze? Toć mi w Końskich powiadał kum, że słyszał od proboszcza, którego brat przyjechał z Kalisza, jako tam Niemcy do chrześcijańskiego miasta z armat bili, a naszych przed temi armatami pod ogniem kładli, żeby ze strachu przymarli. A miasto docna spalili. Tacy oni i przyjaciele!
— Coś pan słyszałeś piąte przez dziesiąte — objaśnił oficer szorstko, jakby się gniewał na niewczesność haniebnego wystąpienia pruskich sprzymierzeńców. — Myśleli, że Kalisza bronią Moskale, więc strzelali do miasta. A skoro się przekonali, że tam tylko Polacy, przestali strzelać. Teraz już tam spokój. — Wojna, to wojna, panie! To nie odwiedziny u kuma. I my, kiedy gdzie wchodzimy, a nam stawią opór — pierzemy!
— Taka to i wojna dla nas — między młotem a kowadłem — odezwał się ktoś z tłumu.
Porucznik Grot rozgrzał się i prawił:
— Toć zrozumiejcie ludzie! Polacy! Pierwsza dla nas rzecz: wypędzić z Polski Moskala! Niemcy to robią nie tak dobrze, jak my sami dla siebie potrafimy. To też trzeba, żebyśmy poszli wszyscy razem, jak tu stoimy i z okolicy, i z całej Polski — na Moskala! My sobie z nim poradzimy, jak już praliśmy m u skórę przez parę tygodni, choć nas dotychczas za mało. Pomogą nam Austrjacy, którzy są katolicy, jak my, i szczerzy przyjaciele. A że pomagają Austrjakom Niemcy, najsilniejszy naród na świecie — to i lepiej. Byle tylko Moskala, urzędnika, popa, żołnierza moskiewskiego nie pozostało ani smrodu na ziemi polskiej! A taką piękną robotę damy robić obcym? — co, chłopcy? — — Nie chwycicie za karabin, za kosy na sztorc osadzone? — — Dawniej to umieliście, kiedy był królem chłopów Tadeusz Kościuszko, a jego pierwszym jenerałem chłop, Bartosz Głowacki, ten co kosami brał od Moskali ryczące armaty! Słyszeliście o nich?
Odezwał się jeden głos z pod stodoły:
— Słyszeć, słyszeliśmy. Ale i tam to na nic się nie zdało.
Porucznik pohamował wybuch niecierpliwości.
— Nie powiodło się wtedy, bośmy szli sami, bez sprzymierzeńców — i jeszcze dlatego, że mało u nas szczerych Polaków, a za wiele tchórzów i niedołęgów. — — No, namyślcie się, póki tu jesteśmy. — — Dostaniecie broń, mundury, buty, jedzenia wbród. Droga niedaleka do naszego komisarjatu w Kielcach. Codzień nam przybywają ochotnicy.
Rozglądał się jeszcze chwilę, ale że nikt się nie kwapił, porucznik wykonał pół obrotu wtył i odszedł z towarzyszami od stodoły.
— A kiedy ich Moskale brali do carskich szeregów, szli, jak barany! — rzekł oficer do kolegów.
— Sam widziałem w Końskich — potwierdził Bronek.
— Ciemny jeszcze naród!
W domu ekonoma nakrywano stół — długo jakoś — strzelcy po tęgiej przejażdżce bardzo byli do wieczerzy usposobieni; tymczasem, włócząc się po podwórzu, ćmili bez przerwy papierosy.
Od Inogóry pędził ktoś cwałem, w jednokonnej bryczce. Poznał go pierwszy Bronek w obłoku kurzu. Otworzono północne wrota okólnika, przez które wpadł niebawem posłaniec — stajenny z pałacu — wyskoczył z bryczki, dobył z pod serca i wręczył Bronkowi grubą kopertę.
Bronek rozdarł kopertę, z której wyjrzały banknoty, przebiegł oczyma kartkę pisaną ołówkiem i zwrócił się do stajennego:
— A gdzież te prowjanty?
Połączonemi siłami wydobyto z bryczki kosz z mięsiwem, białe chleby, butelki różne, czekoladę, konfitury — dary matczyne.
— Bogaty kraj! — krzyknął jeden z wojaków.
— I gościnni ludzie — dodał porucznik.
Przeniesiono to wszystko do domu i zaczęła się uczta.
Bal był u ekonoma i na całym okólniku folwarcznym. Bydło, wracając z pola, ryczało weselnie, a służba krzątała się przy robocie z krzykiem i pośpiechem takim, jakby przy pożarze. Pilno jej było zbyć wieczornego obrządku, aby potem przez okna napatrzeć się dowoli biesiadującym żołnierzom. Dziewczyny latały z dojnicami, jak pomylone; dzieci niektóre zapomniały o wieczerzy, żadne nie poszły spać. Głupi Antek, widząc naocznie, jak to państwo podejmują wojskowych polskich, skłaniał się do przyjęcia propozycji porucznika: Inni popychali go przemocą ku domowi ekonoma, urągając i śmiejąc się rozgłośnie:
— Idź, zapisz się! — może cię odrazu za stół posadzą?
Wszystko, co żyło, śmiało się na okólniku. Dzwoniły serca szczęściem miodem, rozigranem, niepomne troski wojennej. Tylko niebo dumało i bladło coraz bardziej od zadumy, bo przez powietrze szły od czasu do czasu głuche stękania burzy przez ludzi wznieconej, przechodzącej gdzieś za horyzontem. Ludzie tutejsi już do niej zdążyli przywyknąć, jak do zjawisk przyrody. Gdy w chwałach uciszenia na okólniku dawały się słyszeć po dwa, po trzy z rzędu, strzały armatnie, pocieszano się lekkomyślnie:
— Dzisiaj to ta mizernie porykują sobie, dla postrachu. — I daleko od nas, gdzieści chyba z pod Sandomierza.
A z okien domu błyskały już czerwone gwiazdki świec i zajaśniał biały księżyc zawieszony nad stołem jadalnym, na podobieństwo firmamentu, który też zaczął się zapalać. Gwar buchał z wewnątrz przez otwarte szyby, a z gwaru wytrysła huczna piosenka:

Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani,
Że za ciebie giną chłopcy malowani?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

7.

Pokoje Sworskiego, umieszczone na wysokiem piętrze domu przy Krakowskiem Przedmieściu, miały okna z widokiem na Wisłę i szeroki horyzont. Ale Tadeusz nie patrzył dzisiaj przez okna, choć oderwał się od pracy przy biurku; wodził oczyma po szybach swych szaf bibljotecznych, jakby szukając jakiejś odpowiedzi na twarzach zaufanych domowników.
Ocucił go dzwonek od drzwi wchodowych. Otworzyć, czy nie otworzyć? — Służącego zabrano właśnie do wojska; Sworski zmuszony był sam drzwi otwierać i wystawiać się na niespodzianki odwiedzin, czasami natrętne i trudne do odprawy.
Otworzył drzwi i z przyjemnością ujrzał Celestyna Łubę, który mu przypomniał dobre, niedawne czasy. Zaprzyjaźnili się nawet ściślej po pamiętnym dniu mobilizacji, przebytym razem w mieście.
— Nie przeszkadzam?
— Ani trochę. Bardzo cię proszę.
Celestyn zwlókł z siebie sążnisty płaszcz i usiadł na fotelu, który mu wskazał Tadeusz, sam zachowując zwykłe swe miejsce pośrodku biurka.
— Pięknie tu — — dusza ma oddech — rzekł Celestyn, spoglądając przez okna na Wisłę i dalszą okolicę.
Tadeusz spojrzał w tę samą stronę, nie odrzekł jednak nic, bo zbyt często już słyszał uwagi o przepychu, z którego korzystał oczyma. Łuba zapatrzył się i przez chwilę nie podsycał rozmowy. Nareszcie, ogarniając brodę dłońmi, a łokcie wsparłszy na kolanach, spojrzał na Sworskiego błagalnie:
— A teraz, drogi kolego, co czynić?
— Gdzie, kto ma czynić? — odparł Tadeusz trochę zdziwiony.
— Wy — ja — my wszyscy, w których płomień gore. Narody się pożarły o panowanie nad nami, a my co? — — Czy jesteśmy tym stepem cierpliwym, co czeka, kto po nim przetętni, albo na nim zakoczuje, albo się i osiedli? Toć nas trzydzieści miljonów żywych ludzi!
Sworski przyjrzał się uważnie zapalczywemu koledze i poczuł się z nim w braterstwie udręki:
— To jest rdzeń naszej tragedji, mój Celestynie. Związani jesteśmy, wtłoczeni w obce organizmy państwowe. Stanowić o sobie nie możemy, musimy czekać, co się z nami stanie...
— To nie może być! to podłość!
— Powiedz raczej: to nędza. A nędza i podłość są w wielu wypadkach równoznaczne.
Łuba porwał się z fotelu, wyprostował, zawadził głową o bronzowe woluty pająka, zakołysał go, i wielkiemi krokami jął przechadzać się po pokoju. Sworski patrzył z podziwem, jak miotają Celestynem te zagadnienia, które jego, Tadeusza, prowadzą tylko do ciężkich rozmyślań.
Olbrzym zaczynał się jednak uspokajać i powracać do przyrodzonej swej zadumy, a nawet nieśmiałości. Usiadł znowu i paru nurkami zagłębił twarz w potok brody.
— Jednak coś robisz?... piszesz?...
— Nic nie robię. Przeglądam znane mi już książki i siedzę nad białą kartą — jak widzisz.
— Przykro...
Sworski przetarł ręką czoło, szukając, coby pożytecznego powiedzieć, i zaczął spokojnie:
— Myślę i ja ciągle, Celestynie, że nie godzi się być biernym widzem tych wyrokowych dla nas wydarzeń i przewrotów. Ale doszedłem do jednego tylko dość mizernego wniosku. Niech każdy z nas robi to, co umie i co rozpoczął przed wojną, tylko niech robi ze zdwojoną siłą i konsekwencją. To nie przepadnie w przyszłej Polsce, jakakolwiek będzie.
Spojrzał na Celestyna uważnie, aby zgadnąć, czy mu trafił do przekonania, ale nie dostrzegł w nim nawet ożywienia.
— To już coś... — bąknął Łuba — tylko potrzeby z gruntu inne... wiele fachów usuwa się... narzędzia wypadają z rąk...
— Masz słuszność. Ja naprzykład nie mogę pisać dalej książki rozpoczętej, bo mi się zdaje, żem ją zaczął w innem istnieniu. — — Sam siebie nie odnajduję.
— Dobrze tobie jeszcze, panie Tadeuszu, bo twoje dzieła związane były zawsze z epoką bieżącą. Ale moje starożytne Indje?! — — to dzisiaj wylęganie się w puchu bezcelowych dociekań! to dysonans próżniactwo, skandal!
— Gdzież tam, Celestynie! Każde dobre dzieło stworzone przez Polaka buduję Polskę w ludzkości. Napisz wielkie dzieło o Indjach.
— Ani mi się śni. — Dzisiaj każdy winien oddać się bezpośrednio walce za ojczyznę.
— No więc dobrze. Pozwól mi skończyć o sobie. Mówisz, że dzieła moje związane są z epoką. Nie przeczę. Ale dawniej rozumiałem swoją epokę, która... jakby to powiedzieć? — — miała zarysy wyraźne, pozornie przynajmniej — stałe. Dzisiejsze dzieje przewalają się gorejącą lawą, której kształtów niepodobną przewidzieć w zakrzepnięciu. I nie rozumiem już epoki; nie umiem na jej tle postawić mych postaci, ani obrazów, bo tło je zalewa, pędząc w przyszłość taką, lub owaką i pociąga całą uwagę artysty. Dla tego od wybuchu wojny nie mogę snuć myśli twórczej.
— Ja także, si parva magnis... — bąknął Celestyn, przybierając wyraz rozpaczliwy.
Porwał się znowu z fotelu, wzniósł ręce piorunujące, jakby przeklinał siebie samego:
— Ja już od roku nic nie robię! Podlec ze mnie, zdrajca sprawy!
Sworski uśmiechnął się, a widząc, że Łuba, przedłużony o długość wyciągniętych ramion, zbliża się znowu groźnie do branżowego pająka, zawołał:
— Uważaj! to niewinny pająk — daruj mu życie.
Celestyn zatrzymał się, ochłonął i znowu usiadł.
— Przepraszam.
Tadeusz osądził, że bezpośredniem zadaniem na zaraz jest: uspokoić don-kiszotową duszę kolegi.
— Niema co rozpaczać, Celestynie. Grzęźniemy obaj w duchowej rozterce, w wątpieniu o tem, co czynić należy. Ale w tym stanie znajduje się cały zastęp ludzi myślących. Ogólnego losu nie odmienimy. Ja tymczasem nabieram wrażeń i doświadczeń, porządkuję to w głowie o ile możliwe, a chwytam się robót nawet drobnych, które mi się wydają pożytecznemi. Zapisałem się naprzykład do lotnego oddziału „Polskiego Czerwonego Krzyża“.
— Do „polskiego“? — zapytał Celestyn — jakżeż to?
— Oczywiście pod zwierzchnią komendą rosyjską. Na to niema rady. Ale nasze oddziały złożone są z samych Polaków i możemy zbierać z pola przedewszystkiem Polaków.
— A te oddziały wasze podchodzą blisko do linji frontu? — pytał Celestyn z rosnącem zaciekawieniem.
— Wyjechałem dopiero raz jeden — odrzekł Sworski — wtedy nie było wyraźnego niebezpieczeństwa. Ale opowiadają, że Niemcy umieją prać do oddziałów sanitarnych, jak do piechoty linjowej i niejeden sanitarjusz dostał już kulę.
— A zapiszże mnie do swojego oddziału, mój najdroższy! — zawołał Celestyn, składając ręce jak do modlitwy.
— Zapisz się sam; ja przecie jestem zwykłym szeregowcem.
— Ale mnie mogą nie przyjąć — błagał Celestyn — powiedzą, żem za długi, albo niedość zgrabny, albo „za wąski“ — jak przy superrewizji. Już taki mój psi los!
— Nikt tam nie bierze wymiarów. Trzeba tylko zapisać się do „Polskiego Czerwonego Krzyża“. Przecie to stowarzyszenie ochotnicze.
— Biegnę zaraz! Gdzie to jest?
— Poczekaj — mamy czas — następny wyjazd dopiero za dwa dni, może i później. Pomyślmy, jak urządzić, abyśmy się znaleźli obaj w tym samym oddziale.
— O to, to właśnie! jesteś moim zbawcą, panie Tadeuszu. Nie zapomnę...
— Pomogę ci jak najchętniej. — — Ale powiedz mi, dlaczego tak się wyrywasz do tej roboty? Czy tak ci bardzo przypada do gustu? czy zaspakaja twoje ambicje?
Łuba twarzą i palcami rozpoczął mimikę, jak do kinematografu, wyrażającą migotliwość różnych stanów duszy i obrazów, a słowami ogłaszał tylko wytyczne nastrojów:
— Niby to... w istocie rzeczy: tragarz. — — Rannego na plecy, czy tam jak?... Chce pić? — to mu dać wina pociągnąć z manierki; broczy krwią? — ranę przewiązać. A tu kule: bzz, bzz... albo: buuch! — granat rozrywa! Zawsze to piękne, to wojenne!
— Ależ mój drogi — rozśmiał się Sworski — to zupełnie inaczej wygląda. Nie masz o tem pojęcia.
Celestyn pobladł:
— Prawda... nigdy nie robiłem — — może nie przydam się na nic? Trzeba dopiero uczyć się?
— Gdzież tam! nauczysz się przy pierwszej wyprawie. Rannych szukamy na pobojowisku, bierzemy nie na plecy, lecz na nosze, a do opatrywania są lekarze i siostry. Zobaczysz.
— Dzięki Bogu! — odetchnął Celestyn. — Więc sądzisz, że mogę? — że przecie coś, gdzieś w tej wojnie... Bo tak się błąkać i wiedzieć, że się jest zerem — męczarnia!
Zaczął Sworski dawać Łubie pierwszą lekcję obowiązków lotnego sanitarjusza, gdy zabrzmiał dzwonek od drzwi wchodowych.
— Aha, to dobrze — rzekł Sworski, idąc do drzwi.
— Czy dobrze? — powątpiewał Łuba — ktoś przeszkodzi.
— Bynajmniej — sam będziesz rad — to panna Zofja Czadowska — poznaję po dzwonku.
Celestyn porwał się z fotelu, włosy i brodę doprowadzał do porządku przed spotkaniem tak doniosłem.
W istocie weszła do pokoju panna Czadowska w ciemnej sukni i kapeluszu, znanych z Rudników, tak samo pogodna i promieniejąca z oczu dobrą wróżbą. Łuba ucałował nabożnie jej rękę, według zwyczaju ustalonego na niezapomnianych letnich wakacjach.
— Bardzo się cieszę, że pana spotkałam.
Usiadła przy biurku swobodnie, po koleżeńsku.
— O czem tu panowie radzicie? — Proszę sobie wyobrazić, że Celestyn chce zostać „lotnym“ w naszym Czerwonym Krzyżu — odrzekł Sworski z odcieniem żartobliwym.
— Doskonale — odpowiedziała Zofja poważnie.
— Tak niby... zaczynam — poderwał się Łuba, jak do lotu — ale może i... podołam — przybrał wyraz twarzy zacięty.
— Wcale nie wątpię — — pewnie razem z panem Tadeuszem?
— Spiskujemy właśnie, aby tak było — dorzucił Sworski.
Łuba cieszył się wyraziście, że pozyskał tak upragnioną aprobatę.
— A teraz mój interes do pana Tadeusza — rzekła Zofja: proszę mi dostać salę, choćby salkę, w waszym klubie, albo gdzie indziej, dla moich dzieci. Dwie już sale zajęto mi na lazarety. Rozumiem, że to potrzebne i pilne, ale moja robota także iść musi.
— Pomyślimy — odrzekł Sworski.
— Niema czasu; sala potrzebna na jutro.
— Musi zatem być — poddawał się Sworski słodkiej tyranji przyjaciółki.
— Musi być — powtórzył Łuba z niezłomnem przekonaniem.
— Ano, to może wynajdziesz taką salę, Celestynie? — zapytał Tadeusz na żarty.
— Jabym zaraz... choćby swój pokój.
— A wiesz, naco sala potrzebna?
— No, słyszę: dla dzieci.
— Na szkołę.
— Tak — to mój pokój za mały — pięć na siedem łokci. — — Można gdzieś... do kogoś... Wydębię!
— Nie, dziękuję, panie Celestynie — rzekła panna Zofja z miłym uśmiechem. — To już funkcje regularne pana Tadeusza. Bez jego pomocy nicbym nie doprowadziła do skutku.
— Ej, panno Zosieńko! bo jak ja zacznę wyliczać pani zasługi.
Machnięciem ręki panna Czadowska przerwała Sworskiemu. Tymczasem Łuba wpatrywał się w nią z nietajonem uwielbieniem.
— A pani zawsze swoje? Pokój, czy wojna, czy armaty zdaleka, czy walą już w rnury — zawsze swoje?
— Naturalnie. Dzieci przecie nie biorą do wojska. Potrzebują one chleba i nauki. Dzieci rosną na przyszłość większą, niż nasza. Głos jej zabrzmiał, jak daleka muzyka, pełna powagi i radosnej otuchy.
— Nie przeszkadzają pani? — pytał Łuba z przejęciem.
— Owszem, przeszkadzają ludzie i wypadki. Zabrano mi do wojska jednego nauczyciela, trzech ze służby, a parę osób opuściło ręce i... politykuje. Ale to drobiazgi. Potrzeba mi na jutro sali, panie Tadeuszu.
— Zrobi się, m am nadzieję. — — Słyszałem, że pani podjęła się też jakiejś czynności w komitecie obywatelskim miasta Warszawy?
— Tak; w związku z moim zawodem bakalarskim. Trzeba w tem brać udział; to są dobre i rozwijające się roboty.
Popłynęła rozmowa o tej działalności, która wytrysła żywiołowo z ziemi, niby rosa urodzajna, czekająca na odelgę zamrozu niewoli, — o tych dziesiątkach tysięcy rąk bezimiennych, które ujęły sprawy samorządowe, odebrawszy je bez targania z łap urzędników rosyjskich, — o dziwnej sprawności organizacji, obejmującej już cały obszar Królestwa Kongresowego, załatwiającej mnóstwo spraw porządkowych, sanitarnych, administracyjnych, a nawet pomocniczych do wojny — i odrazu jaskrawo lepiej, niż to czynili uprzednio obcy i nasłani wykonawcy. Akcja komitetów była pełna dobrej wróżby na jutro kraju autonomiczne, na pojutrze wolne i niepodległe.
Rozmowa ta rozpogodziła i podniosła nastrój przyjaciół zebranych u Sworskiego. Ale przerwała ją panna Zofja, która miała, jak zwykle, dużo jeszcze do czynienia przed wieczorem. Wyszła, a wkrótce po niej Tadeusz z Celestynem podążyli na ulicę Niecałą do biura Polskiego Czerwonego Krzyża. Zapisanie Łuby na członka zabrało zaledwie kilka minut. Po tym czynie dokonanym Tadeusz zadowolony, a Celestyn głęboko przejęty nowem powołaniem, poszli razem na kawę do cukierni Lours’a w hotelu Europejskim.
Brzuchata sala narożna, którą każdy Warszawiak znał dawniej, jako miejsce odpoczynku filistrów, rozkoszy dzieci, pokazu tualet średniego „świata“, przeistoczyła się od początku wojny w forum polityczne, a ściślej: w giełdę „orjentacji“. Statyści wszelkich powołań, a zwłaszcza ludzie wolni od stałych zajęć, zbieracze nowin drukowanych, mówionych i otrzymywanych przez własne aparaty radio-inspiracyjne, gromadzili się tutaj dla dopełnienia swych powiadomień, głównie zaś dla publicznego okazania swej nieomylności.
— Mówię ja panu, panie Gawłowski — dowodził Pawłowski — że lord Kiczner stanowczo przeważy losy wojny.
— A nie pamiętasz pan, jak ja to mówiłem jeszcze miesiąc temu? — dopominał się Gawłowski o pierwszeństwo swej bystrości politycznej.
Pawłowski jakoś nie pamiętał.
Gorzej było, gdy inni, sąsiad z sąsiadem, a często i brat z bratem, różnili się w poglądach na politykę polską, gdy jeden był orjentacji przezwanej „rosyjską“, drugi orjentacji słusznie nazwanej „austrjacką“. Dochodziło wtedy do namiętnych sprzeczek, do wzajemnego okazywania sobie pogardy, do okopywania się w przeciwnych sobie, wrogich obozach.
Między tłumem mówców i krzykaczy bądź co bądź niewinnych, krążyły indywidua, mniej platonicznie uprawiające politykę, działacze świadomi swych pożytków osobistych. Od początku wojny stwierdzić się dawało na pewno tylko jedno: Żydzi, bez wyjątku, byli orjentacji niemieckiej.
Ani Sworski, ani Łuba nie byli zwykłymi gośćmi u Lours’a; przyszli tu, aby wypić kawę. Obojętnie przeglądali salę, w której tu i ówdzie tkwili znajomi nieciekawi, duszyczki szare, nie pociągające przez swą indywidualność, atomy tłumu. Jeszcze mniej nęciło Sworskiego wzięcie udziału w rozmowach, wyraźnie politycznych, gdyż dolatywały nazwy wczorajszych bitew, wyroki o tem, co robi Francja i Anglja, powiadomienia zdaleka i niezbyt pośrednie, które streścił stary Fredro w swem genjalnie urwanem zdaniu:

Mnie jeden kuchta z Gdańska, człowiek godzien wiary,
Powiadał, że mu mówił jeden mularz stary...

Poczem już reszty słuchać nie warto. Do tego wniosku dochodził też Sworski.
Ale wtargnęło do cukierni zdarzenie zewnętrzne i pobudziło ogólną ciekawość. Z ulicy dolatywał wzmożony głos tłumu, a w rosnącym gwarze rozróżnić było można miarowe stękanie bruku pod ciężką falą ludzką.
— Wojska! nowe wojska! ogromna ich moc! — wołano już ode drzwi.
I goście z cukierni wylegli wszyscy na ulicę.
Postępującej fali piechoty nie poprzedzał ani sztandar rozwiany, ani grom bojowej muzyki; kilka tylko tarabanów biło takt marszu, który poruszał ciężko szeregi ciał płowo-szarych, uwieńczonych rozczochraną siwizną „papach“ — niby idący łan bodziaków na grzędach, kwitnących swym dzikim stepowym kwiatem. Magnetyczne prądy rycerskiej fantazji nie biły od postępującego wojska, to też oczy polskiej publiki witały je bez promienia; przeglądały tylko ze skupieniem niezliczone mijające zastępy. Cokolwiek kto o nich myślał i szeptał, godzili się przecie wszyscy na jedno:
— Siła.
— Siła, która nas dotąd więzi i dusi, która za naszej jeszcze pamięci wprowadzała u nas swe krwawe „porządki“; na tem samem przecie Krakowskiem Przedmieściu strzelała do naszych mężów, deptała żony i dzieci — mełli przez zaciśnione zęby ludzie, pomni tylko nienawiści i zemsty.
— Siła tymczasem sprzymierzona z nami, pchnięta przez Wyroki na zgubę Niemca, prawroga Polski. Idą z nią Francja, Anglja, narody światła i wolności. — myśleli inni, pomni przedewszystkiem wielkiej sprawy Ojczyzny.
Sołdaci maszerowali uporczywie, sfornie, nie rozglądając się nawet po ogromnem mieście, dla wielu z nich będącem pierwszyzną w życiu. Dochodzili posłusznie do mety dziennej, zakreślonej im przez ukaz. Darmoby wypatrywać z ich twarzy zasutych powszechnym, szarym pyłem, jakieś marzenie o jutrze. Srogą tylko zaciętość wyrażały ruchy tych ciał rzuconych w przeznaczenie, zgodnych w tabunie.
— To są te najlepsze pułki syberyjskie — objaśniał ktoś wpobliżu Sworskiego i Łuby — połowa w nich Polaków.
— Co też pan opowiadasz?! — zaprotestował elegant odznaczający się wiedeńskim „sznytem“ — gdzie tu pan widzi polskie twarze? Same dzikie zwierzęta.
— Ubraćby pana tak, jak ich, i przepędzić kilkaset mil, tak samobyś pan wyglądał — odparł nieustępliwy Warszawiak.
Elegant wzruszył tylko ramionami.
Tymczasem ludzie z tłumu, nie należący do wyższego towarzystwa od Lours’a, wybiegali czasem kuwojsku, ten z paczką papierosów, tamten z kilku bułkami w ręku i oddawali te skromne dary pierwszemu z brzegu szeregowcowi, który je przyjmował zwykle bez podzięki, lecz skwapliwie, zachowywał część dla siebie, resztę puszczał pocztą po szeregu.
— Jest też kogo żywić — odezwał się znowu elegant, tym razem zwracając się do Sworskiego.
Sworski nie odpowiedział.
Z przeciwnego chodnika, od hotelu Bristol, odezwały się ze trzy głosy: Niech żyją! — i wionęło wgórę parę kapeluszy. Tłum nie podchwycił okrzyku, ani przeciw niemu nie protestował. Ale tym razem malkontent wiedeńskiego pokroju przechylił się wyraźnie do ucha Sworskiego i rzekł namiętnym szeptem:
— To już skandal! w Warszawie! w sercu Polski!
— Może Rosjanie? — odrzekł Tadeusz byle zbyć.
— Jakto?! przecie krzyczą po polsku!
— Nie prosiliśmy ich o to i nikt ich nie podtrzymał.
— Bo potępiła już Opinja te służalcze hołdy, które składa Warszawa wkraczającym najezdcom. Przecie pierwsze ich pułki damy warszawskie osypały kwiatami! — perorował nadczuły patrjota.
— Nie widziałem.
— A ja widziałem — wmieszał-się Celestyn Łuba — padło może dziesięć pęczków — po jednemu na dziesięć tysięcy... Mało.
— Żeby padł jeden tylko kwiat, to już hańba!
— Panie... tego! — zawołał Łuba porywczo — tak o Warszawie się nie mówi. Lud warszawski jest mądry, choć się między nim kręcą i dudki i nicponie.
Elegant nie mógł spojrzeć zgóry na Celestyna, ale przeszył go od dołu wzrokiem pogardy. Groźne oczy olbrzyma stropiły go jednak, więc się od niego odwrócił. Sworski, rad nierad, uznał za stosowne odezwać się.
— Jestem zdania mojego przyjaciela — rzekł, wskazując na Łubę. — Witamy wojska rosyjskie bez zapału, lecz życzliwie. Tak dzisiaj wypada. I ten nasz tłum naogół zachowuje się stosownie, pomimo drobnych, niepotrzebnych odruchów. Na tłum się patrzy jak na wielką rzekę — nie na drobne wiry, lecz na kierunek prądu. Tutaj prąd jest świadomy i celowy.
— Pan się dużo spodziewa po dobroczynnej akcji tej dziczy? — zapytał nieznajomy ironicznie, wskazując na wojsko.
— Łączę się z każdą siłą, która idzie do walki z Niemcem, a ta jest, bądź co bądź, potężna.
— I pan sądzi, że będzie dla nas łaskawa, gdy zwycięży? — ciągnął nieznajomy z tego samego tonu.
— To jest cura posterior — troska na później, panie. Tymczasem ta siła działa na naszą korzyść. Zdaje mi się to jasnem — mówił Sworski coraz twardziej.
— Szanuję wszelkie przekonanie — zdawał się cofać polityk nieznajomy.
— Ja zaś podczas wojny — tylko swoje — odrzekł Sworski — zwłaszcza gdym je długo i sumiennie przemyślał i gdy się godzi z wolą ogromnej większości narodu.
— Ach, naród! Naród jeszcze się nie ocknął, nie przemówił — zagmatwał nieznajomy dyskusję.
Sworski, dotknąwszy kapelusza, przerwał rozmowę i pociągnął Celestyna w ulicę Czystą, pomimo kilku głosów, wołających za nimi:
— Proszę mówić. — — Potrzeba nam żywego słowa.
Gdy się oddalili od wielkiej ulicy, przez którą ciągle jeszcze tętniały niezmierne pułki, Celestyn odezwał się:
— Wiesz co, panie Tadeuszu — to dureń.
— Może i gorzej. Może emisarjusz austrjacki?
— Ej? czy sądzisz? — — Taka głupia gęba — — i to sak-palto wcięte — ktoby go tam wysyłał? On nawet może kochać Polskę po swojemu.
— Gołębią masz duszę, Celestynie.
— Nie mów mi tak, jeżeli łaska. Już mi tem uszy przewiercił Rewiatycki. Bo jem u się ciągle zdaje, że ja niby... pół bzika.
— Nie mogę cię tak sądzić, skoro właśnie byliśmy przy dyskusji jednego zdania. — — A co do naszego kompana z Rudników — gdzież się podziewa Rewiatycki?
— Widziałem go raz tylko... w towarzystwie damy.
— Jakiej damy?
— Trudno powiedzieć.
— Nie mów, to mi obojętne; ale co porabia?
— Dygoce.
— Jakto? ma febrę?
Febris antimilitaria. Drży, żeby go nie wzięli do wojska.
— To także „orjentacja“ — uśmiechnął się Sworski.


8.

„Biały pociąg“ tak powoli sunął przez noc zamgloną, że zdawało się, jakby konduktorowie się pospali, a długi szereg pudeł płynął tylko resztką uprzedniego rozpędu. Nikt jednak nie spał w wagonach bez okien, napozór towarowych, z uchyloną gdzie niegdzie zasuwą. Pociąg sanitarny wyszedł wczoraj z Warszawy, przejechał w nocy przez Dęblin i, manewrując ostrożnie między pociągami wiozącemi wojska, wjechał już do ziemi Kieleckiej, gdzie od kilku dni toczyły się bitwy.
W jednym z białych wagonów jechał lotny oddział Polski, do którego przyłączyli się Sworski i Łuba. Obaj odróżniali się od reszty, starsi, ubrani po cywilnemu, z przepaską tylko Czerwonego Krzyża na rękawie, gdy reszta składała się z młodzieży w wieku uniwersyteckim, lub niewiele starszym, i nosiła mundury żołnierskie.
Kompanja, jak wszystkie polskie, liczyła zaledwie kilka tygodni swej historji. Należeli do niej wprawdzie niektórzy towarzysze zżyci z sobą ściśle przed początkiem wojny, ale w zabawach od wojny odmiennych: koledzy szkolni, kamraci nawet od hulanki. Z dawnej zażyłości pozostała dzisiaj część użyteczna: solidarność. Porządek zapanował w kompanji odrazu wojskowy, pomimo braku dokładnego regulaminu i uprzednich ćwiczeń. Rosnące z dnia na dzień wspólne doświadczenie, wchłaniane z zapałem przez tę młodzież intuicyjnie żołnierską, układało się samorzutnie w karność, w obowiązki, w statuty.
Dowódca oddziału nosił swe dawne przezwisko „Szydło“ w stosunkach pozasłużbowych, ale na służbie nazywał się szefem i miał posłuch zupełny, na który zasługiwał, bo był sprawny i przezorny, a za kierownictwo brał odpowiedzialność z dobrym skutkiem, jak się to już okazało w kilku przygodach. Trochę starszy od kolegów, niewielki brunet śniady, szybki w ruchach i w decyzji, narzucał swą komendę, nawet mniej parlamentarną, nie wywołując protestu. Gdy komenderował naprzykład:
— Panie Kozłowski! nosze na ramię, a nie wlec po gnoju, jak taczkę! Nie na ogrodnika pan się tu zgodził.
Kozłowski nie odpowiadał i kładł sobie potulnie drągi nosz na oba ramiona, ustawiając płótno stromo do góry, w kształcie żagla.
Albo gdy już chodziło o transport rannego na noszach, Szydło dawał fachową instrukcję dwóm podkomendnym:
— Malcz i Hrabia, jeden z drugim! noga w nogę równo — nie targać na boki. — Z prawej marsz!
Szef wyglądał na doświadczonego zawodowca, wypisanego zdaleka. Był zaś z miejscowej, dobrej gliny żołnierskiej i miał tyle praktyki, co i towarzysze: od początku wojny. Kilku innych już się tak wyszkoliło, że mogło zastępować szefa. Wszyscy pełnili swe obowiązki z zapałem, nie chełpliwie. Rycerska zabawa napełniała im obecnie piersi dosyta, byli z niej dumni, w działaniu natężeni i naturalni.
Nie spali wcale tej nocy. Raczej wczoraj, za dnia, w przejeździe z Warszawy do Dęblina, zdrzemnął się niejeden na zapas. Teraz od Radomia wjechali w okolice nawiedzone już przez wojnę. Siedzieli więc w wagonie na ławach, w zupełnem pogotowiu, zbliżeni do środkowego piecyka w kształcie niskiej kolumny, na którym stał lichtarz ze świecą i imbryk z herbatą. Na licznych przestankach, — bo pociąg stawał często i w polu dla obserwowania linji — sanitarjusze wyskakiwali z wagonu, aby dowiedzieć się, co było można, o bitwach, albo o żołnierzach lżej rannych, którzy przypadkiem mogli się już tutaj zabłąkać. Ale na stacjach nie znajdywali ani rannych, ani ścisłych powiadomień. Poprzedniego wieczoru, pod Dęblinem, gdy zatrzymał się pociąg, słyszano wyraźnie dalekie wystrzały armatnie. Miejscowi określali ich oddalenie i kierunek na Radom. Ale pociąg minął już Radom i nietylko tam bitwy nie było, lecz wogóle armaty ucichły w nocy. Po każdym przystanku młodzi wywiadowcy powracali, niby rozżaleni, do swego pociągu, który białym wężem o czarnym, dymiącym łbie przekreślał ciemność. Zawsze jednak zebrane po drodze wieści zgadzały się z wiadomością dawniej już sprawdzoną, że bitwy były, albo jeszcze trwają pod Kielcami.
Im bliżej podjeżdżano do Kielc, tem silniejsza gorączka ogarniała młodych sanitarjuszów, zwłaszcza że nerwy mieli rozedrgane z powodu bezsennej nocy. Czy bitwa wznowi się z nastąpieniem dnia, czy nie wznowi, zawsze tam będą ranni i około nich robota. — — Gdyby jednak wszczęła się bitwa przed ich oczyma!
Rozgorączkowanie ogólne nie wyrażało się przez gadatliwość; owszem kompanja zapadała w coraz głębsze milczenie, a raz po raz ktoś wyglądał przez niedomkniętą zasuwę na pola, spodziewając się jakiegoś wojennego widoku, a pijąc zarazem noc tajemniczą i świeżą. Zdawało się już niejednemu, że czuje proch w powietrzu — i to bezdymny.
Wtem głos doleciał z sąsiedniego wagonu, od czoła pociągu. Sanitarjusze drgnęli.
— Co tam krzyczą? zdaje się: Kielce? — rzekł jeden.
Rzuciło się zaraz kilku do zasuwy; odsunęli ją i wychylili się nazewnątrz przez sztabę zagradzającą:
— Kielce! Kielce! — nawet widać — noc się przeciera.
Pociąg posuwał się wolno przez wilgotne obszary zaledwie rozwidnione. Na lewo blady krajobraz miejski wspinał się do wyżyn klasztoru na Karczówce i góry katedralnej, bez odmiany w swej widmowej barwie, bez żadnej plamki światła w oknie, lub w latarni. Rozpylony deszczyk osiadał cicho na murach, wybladłych od snu, czy od trwogi. Lokomotywa zgasiła swe przednie sygnały, macała ostrożnie szyny, zgrzytając głośniej na wekslach, prowadząc pociąg ślepy, oświetlony jedynie mleczną barwą wagonów, jakby go przemycić chciała przez zasadzki napastników. Ruch zamarł nareszcie — stanęli.
W tej chwili ciszę snu, otulającą miasto, rozdarł Potężny, choć oddalony grzmot wybuchowy. Razem ze świtem obudził się leżący gdzieś na południe od Kielc smok wojny i dał głos.
Kilku sanitarjuszów wyskoczyło z wagonu, z nimi Łuba. Ale natychmiast zakomenderował Szyszło:
— Proszę nie ruszać mi się stąd! Idę sam porozumieć się z kapitanem Utkinem i doktorem. Jeżeli zaraz będziemy mieli robotę, muszę was zastać na miejscu, w porządku.
Odszedł, a sanitarjusze pozostali przy swym wagonie, łub wewnątrz, skupieni w ramie otworu. Ozwał się drugi — dalszy? — wystrzał armatni i zelektryzował jeszcze silniej młodzież rwącą się do działania. Powstały głosy niezadowolenia:
— Najgorsza — mówił Malcz — że nie możemy działać niezależnie. Wszystko prowadzi Utkin i ten doktór, Żyd jakiś — a ich znowu za nosy wodzą te importowane „kuzynki miłosierdzia“.
— Trzeba im jednak przyznać — poprawił hrabia Górka — że znają się na rzeczy: i Utkin i doktór. A między siostrami są nieznośne, jak ta stara Olga Dmitrjewna, ale są też dobre i bardzo zręczne. Naprzykład panna Tania, która po polsku mówi, jak Warszawianka.
— Hehe, to hrabia-kolega zorjentował się na pannę Tanię? — wtrącił Kozłowski, humorysta w kompanji.
— A pan czy ją bojkotuje?
Tymczasem szef powrócił do swojej komendy.
— No, panowie, sytuacja taka: była tu wczoraj bitwa pod stacją Słowikiem. Austrjacy cofnęli się na południe, a legjoniści polscy opuścili Kielce. Teraz wojska nasze następują w dalszym ciągu, ku Chęcinom.
— Jakto: nasze? — zapytał Kozłowski — które nasze?
— Rosyjskie — odpowiedział szef twardo — mamy służbę przy armji rosyjskiej, panie Kozłowski.
Kozłowski przygryzł wargi, a Szydło mówił dalej:
— Ponieważ walka odnowiła się dzisiaj — jak panowie słyszycie — a pole wczorajsze pod Słowikiem jest przez nas opanowane, muszą być na niem ranni niezabrani. Będzie więc robota. Zbliżymy się do stacji Słowik, o ile to okaże się możliwem. Zaraz ruszamy.
Bez dzwonka, bez żadnych sygnałów, ruszył pociąg żółwim krokiem na południe. Skoro tylko minął miasto, rozwarła się okolica romantyczna. Dzień wilgotny rozjaśniał się leniwie, a kraj górzysty i leśny dymił rozłożystemi mgłami. Na prawo, ku Chęcinom, szmaty chmur poziome oddzieliły wierzchołki wzgórz czubate świerkami od stoków szytych ciemną zielenią, tak, że zdawało się, jakby na wyżynach stały ogromne wojska owiane dymami bitwy. Za tym to grzbietem leśnym grały armaty, zapewne nieprzyjacielskie.
Młodzi sanitarjusze, którzy dotychczas zbliżali się do bitew tylko na płaszczyznach północnej części Królestwa i zapoznali się tam z tragiczną prozą walki z okopów do okopów; którzy zaledwie wieczorami ujrzeli tu i ówdzie nagłą gwiazdę pękającego pocisku, tu po raz pierwszy znaleźli dekorację odpowiednią do wyobrażeń wojny poetycznej. Bitwa wydawała im się rozkoszną w takiej leśnej fortecy.
— Widzicie złodzieja tam? — zawołał nagle szef, który pilnie rozpatrywał okolicę.
Wskazywał ręką wgórę. Wysoko, wysoko ponad chmurami pławiła się niby kania, widoczna tylko w rozdarciach brudnej opony nieba. Manewrowała między szosą do Chęcin, a traktem do Morawicy. Kto miał lornetkę połową, chwycił za nią i podniósł do oczu. Ze wspólnych spostrzeżeń wynikło, że aeroplan jest nieprzyjacielski: krzyże ma na skrzydłach.
— Oczywiście, że niemiecki — zawyrokował Szydło. On tu szpieguje, co się dzieje na drogach od Kielc. Nasze wojska są w lesie, albo za lasem. Artylerja nieprzyjacielska strzela od strony Chęcin, a że ma cel zasłonięty przez góry i lasy, wysłała przez powietrze rekonesans. On sygnalizuje — patrzcie — wiszą z niego jakieś wstążki.
Domysł był prawdopodobny. Podkomendni spojrzeli z uznaniem na szefa i zaczęli dorzucać swoje spostrzeżenia.
— Uważaliście panowie — rzekł Sworski — że jedne detonacje są dalekie i bardziej stękające, a drugie bliższe i połączone z trzaskiem? Mnie się zdaje, że artylerja nieprzyjacielska strzela nie od Chęcin, ale z dalszego punktu przy kierunku kolei żelaznej, a pociski padają na ten las. Słyszymy i wystrzały armat i pękanie pocisków.
— To tylko echo — odparł któryś kolega. W takiej okolicy górzystej echo powtarza kilka razy. Wystrzałów jest mało.
Ale Szydło spojrzał bystro na Tadeusza:
— Pan Sworski ma słuszność. Echo — echem ale szrapnele pękają bliżej od nas. Artylerja zaś polowa strzela zwykle od kolei, nie lubi oddalać się od toru. Już ja to wszystko znam. Nasłuchałem się i napatrzyłem, stojąc przy większych bitwach, niż ta, w Prusach Wschodnich.
Jakby na potwierdzenie słów szefa i Sworskiego, rozległ się huk dużo silniejszy od poprzednich i przed oczyma sanitarjuszów, o kilkaset kroków, wyrósł nagle snop kurzawy z pola. Szrapnel uderzył w ziemię między lasem a pociągiem.
W tej chwili pociąg zahamował i zaczął się cofać dosyć śpiesznie.
— Tam do djabła! uciekamy! — zawołał ktoś ze zgrozą.
— A dlatego — tłumaczył Malcz złośliwie — żeby oszczędzić delikatne uszy pana Utkina, doktora i tych naszych kolegów z pod ciemnej gwiazdy jerozolimskiej, co to przepasani są czerwonym krzyżem, a pchły na nich zdychają od strachu.
— Dajcie panowie pokój! — bronił Szydło z zasady „naczalstwa“ — nie będziemy leźli tam, gdzie nie potrzeba. Nie walczymy z artylerją, tylko zbieramy rannych. A ogień armatni kieruje się na pociąg — o! macie go!
Dwa pociski, jeden po drugim, uderzyły blisko od toru kolejowego przy miejscach na których znajdował się pociąg może przed minutą. Jakby niewidzialna ręka wskazała cel siedzącemu gdzieś za lasami kanonjerowi.
Przez otwory wagonów wyglądały głowy wojskowych, sanitarjuszów rozlicznych, czepce sióstr miłosierdzia. Polska młodzież stłoczona do sztaby, zagradzającej otwór, jakby ją chciała wyłamać naporem, przedstawiała grono twarzy upojonych, rozszalałych pożądaniem bitwy, w której czarownem kole nareszcie się znalazła. Gdyby kto krzyknął niebacznie, a po polsku: naprzód! rzuciliby się wszyscy oślep w kierunku padających bomb, przez te lasy i góry — na armaty!
Pociąg cofał się jednak ciągle, aż zajechał za wzgórze i stanął. Ozwał się od wagonu do wagonu gorączkowo powtarzany rozkaz:
— Wysiadać!
Zaczem wysypało się na to r kilkudziesięciu mężczyzn. Ci z polskiego oddziału namacali w kieszeniach: bandaż — jest; merla — jest; flaszka z wodą utlenioną — jest. Rzucili na nosze pościel zawartą w ceratowych workach i stanęli przed swym wagonem w ordynku, po dwóch przy jednych noszach.
Zbliżał się do nich, czyniąc przegląd, kapitan Utkin, nie taki znów czarny, jak go malowano, tęgi z pozoru i spokojny. Bliskość bitwy niezbyt go przejmowała, a wyprawa, którą dowodził, nie była mu pierwszyzną. Przystąpił do szefa oddziału i przemówił po polsku, jakby przewidywał zarzuty młodych zapaleńców:
— Mogliże my tam zastanowić się przed górą pod ogniem artyleryjskim? A i miejsce przejechali, gdzie trzeba było. Ot — wszędzie tu pole poryte wczorajszą bitwą. Stacja Słowik won tam widna. A tu szukać już trzeba. Dla was, panowie, rejonczyk na prawo pod lasem — i w las poleźć można niedaleko. Pociąg postoi na miejscu do dziewiątej godziny, jeżeli Niemiec nie pomiesza.
Po kilku minutach zabrzmiała komenda i oddziały ruszyły w rozsypkę, w wyznaczonych kierunkach. Sworski poszedł przy noszach z Łubą, dalej na lewo szedł Kozłowski i reszta polskiego oddziału, w kierunku na las. Na prawo postępował inny oddział, złożony z nieznajomych.
Przy samym nasypie kolejowym była linja okopów zwrócona strzelnicami ku Kielcom, zatem austrjacka. Polscy sanitarjusze przeskoczyli okopy, nie zwracając na nie uwagi, gdyż były oczywiście puste, zagracone tylko gdzie niegdzie papierami. Ale zauważyli, że nieznajomi sąsiedzi myszkują pilnie po okopach, a po dokonaniu inspekcji puszczają się kłusem przez pole, wydają jakieś okrzyki i zdążają wszyscy jak najśpieszniej ku wiosce leżącej na wyznaczonej im drodze.
— Patrz pan! patrz pan! — zawołał Kozłowski, śmiejąc się głośno.
— Rzeczywiście — zadziwił się Sworski — czemu oni do licha tak lecą? Przecie kłusa nie będziemy chodzili przez parę godzin...
— Ehe, panie! to są rycerze osobnego gatunku: szukają nie ludzi, ale tego, co ludzie na polu zostawili. Żydki, panie! — była ich cała kupa w sąsiednim wagonie. O — jakie machabejskie profile! — jak to sadzą przez zagony skuleni, a nosami wietrzą po ziemi, niby psy gończe. — Oni wiedzą, że w okopach może coś być — ny, za pół rubla — ładowniczka, liścik, proklamka; a że w chatach u chłopów można dostać pikelhaubę za dwa złote, a odprzedać ją w mieście za pięć rubli. No, tutaj czapki austrjackie, tanie, — ale bagnecik, szabelka... A lornetka, panie! Jeżeli który oficer zgubi lornetkę, znaleźć przecie można na polu sto rubli.
Tadeusz zaledwie słuchał. Rozglądał się po ścierniskach i po rowach, czy nie leży gdzie człowiek. Oprócz kawałków rzemienia i szmat, nic dotąd nie dostrzegł. Gadatliwy Kozłowski nie przestawał trajkotać:
To mniejsza. Jabym także wziął, gdybym coś ciekawego znalazł. Ale są tacy, panie, którzy z rannym na polu targują się: dasz dziesięć rubli, to cię zabierzemy, a nie, to zdychaj sobie tutaj!
Sworski przystanął:
— Czy także Żydzi?
— Któżby inny? Wielu rannych z rozmaitych stron to opowiadało.
— Ohydne...
Sworski z Łubą skierowali się ku lasowi. Zaczynały się. ślady bitwy gorętszej. Leżało na polu kilka zabitych koni, nad któremi krążyły żarłoczne wrony. Tkwił krzywo w roli złamany jaszczyk. — — Wkrótce spostrzegli, że towarzysze Polacy niosą, już dwóch rannych. Jeden jęczał, aż się o setki kroków rozlegało. Razem z tym jękiem doleciały do uszu Sworskiego głosy kolegów:
— Szukać po rowach! — — po ro-wach!
Widocznie już ktoś uprzątnął z tego pola poległych i rannych, gdyż Tadeusz z Celestynem przez godzinę nie znaleźli nic do roboty dla siebie, a i bliższych sąsiadów widzieli chodzących z pustemi noszami. Jednak pod lasem coraz częstsze ślady krwi na ziemi, padła końskie i różne rozwłóczone odłamki świadczyły nieomylnie o krwawej w tem miejscu walce.
Zniechęceni trochę bezowocnością poszukiwań, zapuścili się w las.
— Postawmy nosze przy pniu sosny; tu je odnajdziemy, jeżeli będzie potrzeba. Proponuję, abyśmy się rozeszli. Idź ty na lewo, Celestynie, ja pójdę na prawo. W razie czego, zwołamy się.
— Dobrze — odrzekł Celestyn — ale ja zabiorę z sobą nosze. Zawsze z niemi człowiek jest... czemś a bez nich — prostym włóczęgą.
— Jak sobie chcesz.
Las był wspaniały. Wstępował pod górę ogromnem wojskiem przybranem w kilka odmian jaskrawych mundurów: ciemnozielone świerki, złotem szamerowane brzozy na białych koniach, dęby na czarnych. Nie wojna to już, rzeź krwawo-szara z zasadzki do zasadzki, lecz jakiś tryumf zwycięski wchodzący na wyżyny w paradzie, z rozwianym przez całe niebo sztandarem przyszłości. Słońce przebiło chmury i spłynęło na las uświetniony.
Po kilku minutach wędrówki samotnej Tadeusz stwierdził, że mniej tu szansów, niż na polu, do znalezienia rannych. Nie spotykał nawet śladów bitwy. W lesie było zato szerzej duszy i myśli nie zahaczały o przyziemny zgiełk zajęć rozlicznych, nie tonęły w marnem ludzkiem gadaniu. Las, milcząc prawie, odpowiadał lepiej na zawiłe pytania duszy, niż całe chóry ludzi wymownych. Sworski usiadł na mchu i zapamiętał się.
Nazwał odrazu jasno istotę swojej udręki: szukanie Polski. Idzie Ona ku nam przez gromy bitew, przez targowisko dyplomatyczne, przez jarmark rozgadanych dzienników — zbliża się nieodwołalnie. Ale skąd przyjdzie i kiedy?
Cisza leśna uśmierzała niecierpliwość, skracała czas oczekiwania, niosła jakoby pewność ziszczenia nadziei.
Tadeusz poczuł nerwami, bez przesłanek rozumowanych, że go zaraz spotka coś ważnego i pomyślnego. I nagłem przeczuciem rażony, spojrzał ku szczytowi leśnego wzgórza, nad którem wiał słoneczny sztandar nieba.
Jakoż z pochyłości zadrzewionej zstępował mąż dziwny, z odkrytą, postrzyżoną głową, brodaty, a w szacie długiej, wysoko podkasanej, z pod której błyskała krzywa szabla. Niósł ciężar ogromny, bo wysokiego, jak on sam, człowieka w szarym mundurze, jednak nie uginał się pod ciężarem. Żołnierskie jego buty schodziły lekko ze wzgórza, jak po schodach, chociaż wrzynały się w mech, zostawiając głębokie ślady.
Tadeusz, przywarty do sosny, nie śmiał się odezwać. Ten wspaniały mnich, czy jakowyś mocarz, był podobny do kaznodziei z pierwszego dnia wojny — i podobny jeszcze do kogoś z zamierzchającej przeszłości, chociaż ubiór mnisi, broda, kosztur pielgrzymi...? Ale i szabla pod habitem!
— A tuś mi nareszcie, poszukiwaczu rannego Polaka i wolnej Polski! — przemówił wesoło przychodzący z wyżyn — oto ci przynoszę czego szukasz.
Ten głos na świecie jedyny! — Tadeusz postąpił na spotkanie:
— Kto jesteś, Ojcze?
— Znamy się — to wystarcza — ale nie agituj się zbytnio — odrzekł, składając na mchu bezwładne brzemię ludzkie.
Tadeusz patrzył w żywe oblicze męża, którego pokochał odrazu. Tamten to był, czy inny, poznał krewnego ducha i przyjął bez wahania jego władzę nad sobą. Cudowne dreszcze młodości pierś mu przeszyły.
— Mniej marzyć, synu, i nie osłabiać serca rzewnością nad bólem własnym, ani bratnim? Polska dobyła się już z otchłani marzenia i wchodzi między narody żywe. Nie ma Ona serca innego, jak złączone nasze serca, ani sił innych, jak nasze siły. Hartuj przeto serce swe dla Ojczyzny. Żołnierzem polskim jesteś, jako i ten, którego ci przynoszę rannego.
Tadeusz spojrzał teraz dopiero na młodzieńca, który leżał na mchu; blady i uśpiony, bez nakrycia głowy.
— Przecie to Bronek Linowski!
— On sam. Ranę opatrzyłem, a jego uśpiłem. Oddaję go tobie, aby go nie podnieśli obcy ludzie. Ty go obroń od prześladowań za porywy czyste, a gorące. Niech się zachowa na czasy, gdy mu rozum okrzepnie, a droga się rozjaśni. A kiedy zapyta, gdzie jego czapka i znak z białym Orłem, powiedz, że zabrał je „stary Przeor“, który go wydobył z pod zabitego konia, — że mu je odda, gdy będzie pora.
— Słucham cię, ojcze, i wypełnię twe zlecenia. — Ale powiedz dla mojego spokoju, dla mojej wiary: Przecie on walczył po tamtej stronie, a ja stoję tutaj... Kto z nas jest na dobrej drodze?
Uśmiechnął się zakonnik:
— Chcesz mnie wyciągnąć na polityczną gawędę? — Mam pilniejsze roboty. Powiem ci tylko, co sam wiesz, gdy wejrzysz w głąb sumienia własnego: Polska jest u wylotu każdej drogi, którą Polak obierze, nie pragnąc nic innego, jak Ojczyzny wolnej, a wysilając rozum dla dopięcia celu. Pragnienie nasze jedno jest i to jest od Boga. A rozumy nasze różne są, podległe, ułomnościom. Ale zasię rozum nas wszystkich, rozum narodu, od Boga jest — i ten przemoże.
— Wierzę ci, ojcze, i w tej chwili cię rozumiem. Ale gdy pójdę znów sam przez życie, takie dzisiaj przesłonięte krwią i wątpieniem...?
— Wytrwaj, synu, — niema na to innej rady. A ilekroć mnie zapragniesz z głębi duszy, stanę przy tobie. Teraz idź i czyń, co należy, bo ranek upływa, a każdy ułamek dnia jest obecnie cenniejszy, niż dawniej rok niewoli. Ja odchodzę.
— Dokąd? dokąd? gdzie cię odnajdę?
— Gdybyś i poszedł za mną, nie dogonisz. Nie troszcz się jednak o mnie. Ja nie zabłądzę.


9.

Sworski otrząsnął się zaraz z rozrzewnienia, pomny nauki zasłyszanej. Czuł Jego siłę w sobie i nad sobą.
Oddalił się nieco od uśpionego Bronka, aby umówionem hukaniem przywołać Celestyna. Zjawił się Łuba, a Sworski, stojąc ciągle opodal od Bronka, zaczął objaśniać przyciszonym głosem:
— No, Celestynie, wybraliśmy się do tego lasu nie na darmo. Leży tam ranny nasz znajomy — — tylko cicho, żeby go nie obudzić, bo śpi. — — Poznałeś go podczas naszej wycieczki do Końskich — Bronisław Linowski — pamiętasz?
Celestyn chwycił się za głowę:
— Awantura arabska! toć on w legjonach!
— A ty skąd wiesz?
— Właśnie z Końskich. Powiedział pannie Czadowskiej i mnie. Nie mogliśmy ci tego powtórzyć, bo...
— To już dzisiaj obojętne — przerwał Sworski. — Teraz trzeba go ratować. Rozumiesz, jakie mu grożą niebezpieczeństwa, gdyby ujawnione zostało jego nazwisko i przynależność wojskowa w naszym pociągu sanitarnym — rosyjskim.
— Rozumiem — poddany rosyjski — mogliby go...
Celestyn naszkicował tragicznie ruch powieszenia.
— Zatem trzeba się dobrze namyśleć, co z nim poczniemy. Do pociągu wracać z nim niepodobna.
— Może gdzie jaka chata leśnika? — proponował Łuba.
— Romanse! — Gdzie chata? — Jaki będzie leśnik?
— Poczekaj! — trzasnął się w czoło Celestyn — odwieziemy go do jego domu, do Inogóry.
— Hm... — chrząknął Sworski i zamilkł.
Ale projekt, oglądany zewszechstron, zdawał się trafnym.
— Niełatwe to — pociąga za sobą konsekwencje i dla nas, jednak... nie widzę nic lepszego.
Teraz Celestyn, przez skrupulatność, zaczął powątpiewać o swoim pomyśle:
— Może on zaraz potrzebuje lekarza? — — On śpi, powiadasz? Może omdlał z wycieńczenia?
— Nie — odparł Sworski stanowczo — opatrzył go i uśpił jeden wielki lekarz. — — Jeszcze ci nie powiedziałem...
Tadeusz tak zmienił wyraz twarzy i spojrzenie natężył, że Celestyn, bardzo wrażliwy, spojrzał na przyjaciela, jak zamagnetyzowany.
— Kto?
— Oddał mi go pod opiekę ten zakonnik, którego kazania słuchaliśmy obaj wtedy — — w nocy.
— Ten prorok dobry?
— Ten sam. Mówiłem z nim przed chwilą.
— I nie powiedziałeś odrazu? Nie zawołałeś mnie? — skarżył się rzewnie Celestyn.
— On się ukazuje i znika, jak chwila natchnienia. — Nie mogłem go zatrzymać. — — Ja go znam oddawna — opowiem ci później. — — — Teraz chodźmy do rannego. Twój pomysł zgadza się wybornie z tem, co mi rzekł właśnie stary Przeor.
— To On jest przeorem? — zapytał Celestyn.
— Tak mi się dzisiaj nazwał.
Gdy Sworski i Łuba stanęli przy leżącym na mchu Bronku Linowskim, zastanowili się przez chwilę nad sposobem obudzenia legjonisty, który spał spokojnie lecz twardo.
— Ułóżmy go najprzód na noszach — rzekł Sworski.
Wykonali to we dwóch, bez szczególnych ostrożności, a Bronek nie obudził się. Ponieważ jednak oddychał równo i nie dawał pozorów cierpienia, ani gorączki, obaj sanitarjusze, choć nie wielcy medycy wyciągnęli stąd dobre wnioski o stanie Bronka. Nareszcie głośna rozmowa i próby podniesienia nosz sprawiły, że młody Linowski poruszył się i wkrótce otworzył olśnione oczy.
— Co to? — gdzie jestem?
— Jest pan na wczorajszem pobojowisku. Oddano nam pana i polecono ustrzec od następstw....
Bronek Linowski nie pozbył się jeszcze osłupienia:
— Zdaje mi się... pan Sworski? — — pan Łuba?
— My sami.
— A gdzie jest ten, który mnie podniósł i opatrzył?
— Oddał mi pana do rąk i odszedł.
Bronek z coraz gęstszym marsem na czole przyglądał się przepaskom na ramionach Sworskiego i Łuby, znaczonych dwugłowym orłem i czerwonym krzyżem. Tadeusz zrozumiał i rzekł, uprzedzając zapytanie:
— Należymy do lotnego oddziału polskiego przy armji rosyjskiej.
Młody zapaleniec zamknął oczy i głowę odwrócił z nietajoną pogardą:
— To może panowie wrócą do swoich obowiązków... Ja sobie jakoś poradzę.
— Nie uczynimy tego, jako sanitarjusze polscy i wbrew wyraźnemu poleceniu zakonnika, który pana mnie oddał — odrzekł Sworski stanowczo, nawet twardo.
Bronek trwał jeszcze chwilę w nadąsaniu, ale przemogło zdumienie:
— On mnie oddał?! przecie On jest po naszej stronie!
— Ja zaś widywałem go także „po naszej stronie“, naprzykład w Radomskiem. I znam go dobrze.
— Niepodobieństwo! chyba nie ten sam?
— Wielki mnich siwy, siły nadzwyczajnej. Niósł pana na ręku. Postać ma nawpół żołnierską; nawet miał pod habitem przypasaną szablę.
— Tak — ożywił się Bronek — taką starą, krzywą, z rękojeścią bez pałąka, jak ta, którą mamy w Inogórze, po pradziadku.
— Jednem słowem: karabelę. I mówił, że pana podniósł z pod zabitego konia.
— Tak, tak! Straciłem przytomność od uderzenia, czy od upływu krwi? — nie wiem. I leżałem tam dosyć długo, bo kiedy zobaczyłem przy sobie dziwnego człowieka, już zmrok zapadał. Konia ze mnie odwalił, wziął mnie na ręce, zaniósł do lasu i opatrzył ranę. Dziwiłem się i ja jego ogromnej sile. Potem mi dał coś na sen...
— Więc widzi pan: nie może być kto inny.
— To jak bajka! — mówił Bronek rozmarzony już pogodnie. — Przecie on wędruje tam, od Karpat aż po za Lwów i krążą wieści o jego robotach, przepowiedniach... Nazywają go „Starym Przeorem“ — nazwiska swego nie wyjawia.
— Słyszał pan co z jego nauk?
— Osobiście — nie. Tylko o nim słyszałem nieraz.
— A wczoraj nic panu nie powiedział?
— Nie było czasu. Mówił tylko proste rzeczy: czy możesz stąpić prawą nogą? czy łatwo oddychasz? — takie rzeczy. — — Aha! jedno niezupełnie jasne zdanie: „Wpatrz się, synku — on mnie tak synem, albo synaczkiem nazywał — wpatrz się w Polskę wielką i całą, która jedyna godna jest zupełnego miłowania, a nie kochaj się w jakiej części Polski, bo z jednego odciętego członka odrasta tylko ciało płazu, lecz nie człowieka, ani narodu“.
— To jednak piękna przypowieść! — zawołał Sworski.
Linowski znowu się zachmurzył.
— Pan sobie tłumaczy to jako krytykę naszej polityki w Krakowie. Można tłumaczyć wręcz przeciwnie: my właśnie dążymy do całej i wolnej Polski.
— Odpowiem panu słowami starego Przeora, które przed chwilą słyszałem: „Pragnienie nasze jedno jest i to jest od Boga. A rozumy nasze różne są i ułomne. Ale zasię rozum nas wszystkich razem, rozum narodu, od Boga jest — i ten przemoże.“
— To jeszcze mniej jasne — rzekł Bronek.
— To jednak... warto zapamiętać. — — Ale nie pora na dyskusję. Musimy działać. Stoi wpobliżu pociąg sanitarny, prowadzony przez Rosjan, do którego wrócilibyśmy, gdybyśmy pana nie znaleźli. Tam pana nie można pokazać.
— Mam nadzieję! — obruszył się znowu Bronek.
— Mógłby pan tam się znaleźć w innych warunkach, skoro pan Łuba i ja tam byliśmy — odrzekł Sworski wyniośle.
Linowski spostrzegł wreszcie, że dąsa się lekkomyślnie, że winien raczej wdzięczność polskim sanitarjuszom, więc oświadczył poważnie:
— Wierzę panu. Słyszałem od ojca, kto pan jest. A z panem Łubą rozmówiliśmy się dobrze w Końskich.
Sworski, nie odpowiedział na to votum zaufania, a Łuba zabełkotał:
— Tak... mówiło się... wszelki zapał, wszelki czysty poryw — rzecz święta. Tu co innego... trzeba przezorności węża...
— Na później to, mój Celestynie! Musimy zaraz pana stąd usunąć, bo gdyby nawet jaki kolega Polak nas tu zdybał, byłoby niepotrzebne. — Trzeba najprzód usunąć wszelkie ślady umundurowania i należności do polskiego legjonu.
— A właśnie! — zawołał żywo Bronek — chciałem zapytać, gdzie jest mój znak i czapka?
— Zatrzymał je przy sobie stary Przeor i rzekł, że odda, gdy będzie pora.
Linowski już nie protestował, czując, że jest na łasce tych ludzi, zresztą niepodejrzanych. Sworski komenderował dalej:
— Jeżeli ma pan jeszcze jakąś oznakę, jakiś papier — proszę to odrzucić. My również zdejmujemy nasze przepaski Czerwonego Krzyża. Jesteśmy od tej chwili trójką ludzi zupełnie cywilnych.
— To niby... nasz zawód sanitarjuszów, zaledwie rozpoczęty... opuszczamy? — zapytał Celestyn bez przekonania.
— Nie wiem. — Trzeba odłożyć. — Mamy tymczasem nakaz wyraźny wykonania czegoś pilniejszego.
— Nakaz czyj? jaki? — odezwali się jednocześnie Bronek i Celestyn.
— Jaki? — powtórzył Tadeusz. — Ratować pana od niebezpieczeństwa. Czyj? — czyż nie wiecie? — — Jesteśmy wszyscy trzej pod komendą Starego Przeora.
— Słusznie! niewątpliwie! — zawołał Celestyn.
Bronek nie odrzekł nic, ale spojrzał na Sworskiego po raz pierwszy ze stanowczem zaufaniem. Dobył z pod kurtki papiery, przejrzał i wręczył Sworskiemu swą legitymację legjonową.
Kurtka austrjackiego kroju i reszta ubioru, bez czapki i orzełka, nie zwracały zbytnio uwagi; mogły uchodzić za zwykły sportowy strój do konia. Sanitarjusze bez swych opasek niczem się nie różnili od zwykłych miejskich przechodniów. Sworski znowu zastanowił się:
— Jednak ten papier i te opaski trzeba spalić. W papierze jest pańskie nazwisko, a na opaskach numery, po których dojść można do ustalenia naszych osobistości. Nosze są nam jeszcze niezbędne; potem trzeba je będzie także zniszczyć — są na nich urzędowe stemple.
— Ależ pan zna się na praktyce spiskowania — zauważył młody Linowski ze szczerem uznaniem.
— Przez całe życie spiskowałem przeciw Moskalom, z którymi teraz idę w szeregu. Takie są dzisiaj wyroki. — — Ale doprawdy opóźniamy się. Przed nocą musimy stanąć w Inogórze.
— W Inogórze?! — zawołał Bronek — żeby choć w jakiem mieście...
— Niepodobieństwo; potrzebuje pan i opatrunku ran i tajemnicy. Lepszego miejsca nie znajdziemy, jak dom rodzicielski, który stąd nie tak znowu daleko. A gdyby nas kto... niepewny spotkał w podróży i wypytywał, musimy ustalić legendę: Miał pan przypadek z koniem, który pana poniósł i zrzucił — złamał pan nogę — kapelusz zginął.
— To już lepiej, że koń upadł i połamał sobie nogi, a mnie poranił. — — Jakżebym ja tak znowu spadł z konia?
— Dobrze, dobrze. — Ruszajmy już.
Rozejrzeli się po niebie, aby obrać kierunek północno-zachodni. Sworski i Luba dźwignęli nosze.
— Jakże tam noga? nie bardzo boli? — zapytał Celestyn.
— Ledwie trochę — zbandażowana jak w kleszczach Ale wam, panowie, ciężko?
— Będziemy odsapywali.
Na szczęście las nie ciągnął się zbyt długo w obranym kierunku. Po trzech kwadransach marszu z przystankami, dojrzeli prześwitujące pole. Rozstępowały się coraz przestronniej pnie sosen, wątki krzewiaste pruły się, okazując osnowę płowych ściernisk. Jeszcze kiłkadziesiąt kroków, a ściana lasu odrąbała się od powietrza próżnego, złotawego, przez które wiała upajająca tęsknota.
Ranek późnego lata był słoneczny, rzeźwy i pełen jeszcze ponęt dla człowieka bez troski. Pola leżały leniwie, nie śpiąc jednak, lecz poćwierkując cicho drobnemi głosami, które przelewny wietrzyk harmonizował surdyną. Droga, przechodząc z lasu w pola, barwiła się, niby szeroka miedza, żłobiona przejazdami wozów w trzy pasma zieleni; prowadziła do wsi, odłegłej o kilkaset kroków, wyglądającej stąd, jak szereg ulów kłodowych przerośniętych chwastami. Po tłustych ścierniskach i łąkach pasło się sporo bydła i koni. Ogromna cisza słała się po równinie.
— Pastorałka — odezwał się Celestyn.
— Z tej strony lasu nie widać śladów bitwy — zauważył Sworski — i wogóle kraj niby daleki od wojny.
Bronek podniósł się nieco na posłaniu i rozejrzał się po okolicy:
— Tędy nie przejeżdżałem. Ale byle dotrzeć do Oblęgorka, stamtąd znam już drogę.
— W tej wsi — dodał Sworski — musimy dostać podwodę.
Trudność polegała na tem, że trzeba było pokazać się na polu, a szczegółniej we wsi, z rannym, położonym na noszach, a zatem wywołać zbiegowisko i rzucić nasienie nieobliczalnych plotek.
— A pan Linowski, choć go obraliśmy ze wszystkich oznak, jak na złość wygląda ciągle na żołnierza — rzekł Sworski już żartobliwie, drwiąc sobie z kłopotu.
— Takim się już widać urodziłem — odparł Bronek z zadowolonym uśmiechem. — Ale poczekajcie, panowie; spróbuję, czy nie doszedłbym do wsi, opierając się na was.
Spróbowano postawić go na nogi, unosząc jak najsilniej pod pachy. Zaledwie postąpił parę kroków, zatrzymał się i syknął:
— Trudno będzie. — — Może panowie poszlibyście do wsi po furmankę, a ja tu poczekam.
— To niech Celestyn zostanie z panem, a ja pójdę do wsi.
Gdy doszedł do osady, zobaczył Tadeusz odrazu przy trzeciej od brzegu chałupie wóz drabiniasty naładowany świeżem sianem z drugiego pokosu. Tego właśnie było potrzeba. Koło wozu kręcił się chłop już niemłody, barczysty, nieufnie patrzący.
— Gospodarzu! nająłbym wasz wóz, razem z sianem, w drogę do Oblęgorka.
Chłop obejrzał Sworskiego wcale nieprzyjaźnie:
— A dopraszam się, czy to nie ta... rekwizycyja, co nas doszczętu już zmarnowała? Ostatnia szkapa — druga to somsiada — i siana do nowego roku nawet nie starczy.
Wcale nie rekwizycja — tłumaczył Sworski — tylko w lesie zdarzył się przypadek. Jeden młody pan złamał nogę — leży tam — trzeba go odwieźć do domu, przez Oblęgorek. Dobrze wam zapłacimy.
— Tyli szmat drogi — mruczał już chłop łagodniej, dla proporcji. Pójdę chyba zapytać somsiada.
Wszedł do chaty prawdopodobnie swojej i poradził się żony, bo dolatywał głos kobiecy. Wyszedł po chwili i zapytał:
— A gdzieby jechać? najpierw do lasu?
— Do lasu.
— To i siana tyle nie potrzeba?
— Możecie go ująć, byle wygodnie było leżeć rannemu.
Chłop odwiązał powąż przygniatający siano, zwalił połowę ładunku na podwórze; przywiązał sznury między luśniami pod siedzenia. Obaj ze Sworskim ruszyli ku lasowi.
Widok leżącego na noszach Bronka widocznie wzruszył gospodarza.
— Że to chyba z wojny?... — rozglądał się po twarzach, szukając wyjaśnienia. Dwóch takich moich poszło...
— Z wojny, czy nie z wojny — odrzekł Sworski — ale dzielny Polak w nieszczęściu. Trzeba mu pomóc.
— Tak i wypada — odrzekł gospodarz przekonany.
— Wieleż chcecie za odwiezienie nas do Oblęgorka?
— Nie będę się o taką rzecz targował. Dacie mi wódki na postoju w pół drogi. A może tam moim synom Bóg da odpłatę, jeżeli się zdarzy.
Uścisnęli kolejno dłoń gospodarza i zabrali się w drogę. Bronka usadowiono tak, że mógł siedzieć z wyciągniętemi nogami. Inni tonęli też rozkosznie w świeżem sianie.
Omijali, gdzie się dało, wioski, aby nie zwracać uwagi. Powożący gospodarz miał w Oblęgorku bogatego i znajomka, któremu polecił podróżnych.

∗             ∗

Na trzecim już wozie ranny z konwojem dojeżdżali tego samego dnia do celu podróży. Słońce zaszło, lecz przewlekła polska zorza przyświecała im jeszcze uprzejmie do Końskich. Przez ostrożność ominęli miasto i przedostali się na drogę do Inogóry, zaledwie widoczną pod kopułą nieba bezksiężycową. Ale Bronek Linowski tak już dobrze znał tę drogę, że o zabłądzeniu nie mogło być mowy.
Ostatni, trzeci z rzędu woźnica był to chłop mrukliwy, najęty niedaleko stąd na przejazd do Inogóry, którą znał z widzenia. Nie wyjawiono mu żadnych szczegółów niepotrzebnych. Poprostu podróżni ulegli jakiemuś przypadkowi, przyczem jeden z nich został raniony; trzeba go było przewieźć do Inogóry. Chłop nie chciał, czy nie śmiał pytać o więcej.
To też, gdy dojechano przed bramę parkową, Sworski i Łuba znieśli Bronka z wozu, zapłacili woźnicę i namówili, aby się oddalił:
— Już my tu sobie poradzimy; mamy znajomych.
Skoro odjechała furmanka, Sworski wniósł na radę: czy wkroczyć odrazu do dworu, czy napisać kartkę do rodziców pana Linowskiego?
— Przecie przy bramie mieszka Serwacy — zauważył Bronek — jemu wszystko można powierzyć.
— Ach, prawda — zawołał Sworski — pamiętam go.
Zadzwonił — po chwili za k ratą bramy ukazał się stary odźwierny w bieliźnie, łysy i tak chudy, że bardziej, niż kiedykolwiek, wyglądał na tradycyjne uosobienie Czasu.
— Czego trzeba? — zagadał wojowniczo do przychodniów pieszych, wcale tu niezwykłych o tej godzinie.
— Serwacy! — krzyknął Linowski — nie poznajecie? To ja, Bronek!
— Chryste Panie! — rzucił się stary do otwierania bramy, a potem na kolana przed noszami, na których spoczywał Bronek.
— Nic wielkiego! — odrzekł Linowski — trochę mnie tylko dziabnęło, a oni mnie pieszczą. To moi przyjaciele.
— Przecie panicz raniony?
— Mówię wam, że lekko. Rodzice w domu?
— Jaśnie pan hrabia wyjechał do Warszawy. Pani hrabina jest.
— Doskonale! Biegnijcie do pałacu i powiedzcie kamerdynerowi... Nie mówcie, żem ranny, tylko że chcę wejść niepostrzeżony z dwoma przyjaciółmi. Moją matkę niech uprzedzi ktoś... najlepiej panna Stasia.
— Słucham — odrzekł Serwacy — i wielkiemi krokami oddalił się ku pałacowi.
— A teraz — nie trzeba przestraszać mojej matki. Ja wstanę.
Był prawie kompletnie ubrany; naciągnięto mu tylko buty. Sworski i Łuba dźwignęli go na nogi. Spróbował postąpić.
— Trochę mniej boli, a jeszcze jednak, psiakrew! — syknął, utykając na skaleczoną prawą nogę. Do pałacu przecie dojdę.
Towarzysze prowadzili go, wspierając pod łokcie. Postąpili tak już kilkadziesiąt kroków, gdy z drzwi pałacowych zabłysło światło i ukazała się w niem pani Wela, oparta na ramieniu panny Stasi i na lasce. Lokaje nieśli świece w szklanych kloszach.
Dwa pochody — z synem i z matką — wyrywające się ku sobie niecierpliwie, postępowały wolno, skrępowane losową niedolą. Na kilkanaście kroków oddalenia doleciał już drżący głos kobiecy:
— Bronku... moje dziecko! jak ty idziesz? co ci jest?
— Nic, mamo... Drobny przypadek — niech się mama tak nie śpieszy...
Spotkali się nareszcie i padli sobie w objęcia.
— Ranny jesteś! — czuć cię karbolem. — — Powiedzcie mi prawdę, na miłość Boską! — — Ach, kto to? pan Sworski?!
— Do usług pani. I mój kolega, Celestyn Łuba. Wybraliśmy się w odwiedziny nocną porą z powodu okoliczności wyjątkowych, ale wcale nietragicznych. Pan Bronisław jest lekko ranny.
— Mówię przecie mamie — dodał Bronek szorstko, nie chcąc przedłużać rozrzewnienia.
Dopiero swobodny ton Sworskiego uspokoił panią Welę.
— Rozumiecie państwo... to spotkanie! Mój Bronek taki zwykle zwinny, a tu prowadzony — wybladły...
— Wcale nie zbladłem. Zobaczy mama przy świetle dziennem.
Pani Wela zaproponowała, aby lokaje wzięli Bronka na ręce i zanieśli do pałacu, ale Bronek odmówił stanowczo.
— Panowie prowadzą mnie doskonale. Zaraz dojdziemy.
Jakoż orszak złączony, niby uroczysty z powodu poprzedzających świateł, doszedł powoli do drzwi pałacowych i przepadł za niemi razem ze światłem, jak na finał jakiejś sceny teatralnej.


10.

Sworski i Łuba znaleźli się wkrótce znowu w Warszawie. Funkcje sanitarjuszów porzucili, podając za powód brak zdrowia, a wykpiwszy się z poprzedniej awantury bajką o zabłąkaniu w lesie. Gdy zatem upuścili z rąk jedyną nitkę, wiążącą ich z czynną akcją wojenną, znaleźli się w tłumie wrażliwych spektatorów, który napełniał Warszawę.
— Zeszliśmy na gapie! — mawiał rozpaczliwie Celestyn Łuba.
Sworski nie umiał już skutecznie pocieszyć przyjaciela, sam bowiem odczuwał dotkliwie doraźną nieprodukcyjność swych poczynań, które ograniczały się do pilnego badania tragedji i zagadki historji bieżącej. Mógłby wprawdzie swój talent i wyrobienie pisarskie zastosować do roboty społecznej. Mógł pisać rozprawy polityczne, przemawiać na zebraniach, objąć jakiś dział pożytecznej propagandy. — — Słowa jego miały posłuch, a druki poczytność. Ale nie brał się do takiej akcji na szeroką skalę, bo czuł, że nie znajdzie wskazań skutecznych w piorunowym wichrze, grzmiącym nakazami sił przemożnych, — że łoskotu wojny nie przekrzyczy.
Mógłby głosić nadzieje swe niezłomne i prawdy, które znał, objawione mu przez miłowanego Ducha. Pamiętał przepowiednie jego dawne o niechybnem przyjściu „Błękitnej Królowej“. Zmęczył się srodze Jej oczekiwaniem przez długie, nędzne lata. Lecz teraz świeże znalazł pokrzepienie swej wiary w obcowaniu z nowem wcieleniem tego samego Ducha. — Ale odkrywać źródło tych prawd i nadziei przed tłumem rozszalałym wojną — wydało mu się narazie niepodobieństwem. — Natchnienia przerabiał w sobie samym na rozumowania, któremi dzielił się z małą liczbą przyjaciół wtajemniczonych.
Do tego ideowego spisku potrzeba było silnej wiary, gdyż kronika wydarzeń wojennych w Polsce zdawała się iść naprzekór Duchowi. „Największy wróg Błękitnej Królowej“, Prusak odnosił zwycięstwa; bito tylko niedołężną armję austrjacką. Pierwszy września przyniósł karykaturę tego, czego Polak pragnął: rozgrom armji Samsonowa w Prusach Wschodnich i wzięcie Lwowa przez Rosjan. W tydzień później wieść o wielkiej bitwie nad Marną, wygranej przez Francuzów, nie zdołała pocieszyć skutecznie patrjotów polskich. Pomimo wszystko, Niemcy byli ciągle w ofenzywie zaciekłej i złowróżbnej. Rozczarowanie i złe przeczucia spotęgowały się w początku października, gdy Mackensen, na czele wielkiej armji niemieckiej, błyskawicznie podstąpił pod Warszawę.
Bój armatni, który się zawiązał między fortami warszawskiemi, a artylerją niemiecką, bijącą głównie od Piaseczna, trwał już przeszło tydzień z rosnącem natężeniem. Ogromna ta orkiestra przygrywająca Warszawie stawała się coraz bardziej zagadkową. Jakżeż to? Furor teutonicus, zalawszy całą zachodnią połać Polski, dotarł do murów stolicy i utknął na miejscu? Oparła mu się Wisła, czy masa tych zapylonych szyneli syberyjskich, które waliły w ostatnich dniach bez przerwy ze Wschodu przez mosty i bruki warszawskie? — — Bitwa, jak potworny zegar, gadała regularnie grzmotem armat i trzaskiem karabinów, ciągle na jednem miejscu. Pókiż tego będzie i kiedy przechyli się zwycięstwo w tę, lub tamtą stronę?
Do wysokiego mieszkania Sworskiego przychodził codzień Celestyn Łuba „na koncert“, jak mawiał. Rzeczywiście z tego punktu oddalonego od zgiełku ulicy, a panującego nad cichą linją Wisły, można było wysłuchać dokładnie ryczącą harmonję bitwy. Celestyn zapalał się namiętnie do tej muzyki.
Był tu i dzisiaj, z panną Zofją Czadowską, która przyszła dla zasiągnięcia od Sworskiego komentarzy do niezrozumiałego łoskotu. Stali we troje przy oknach otwartych na Wisłę.
— Dwadzieścia dwa strzały armatnie na minutę — ogłosił Celestyn swe wyrachowanie, chowając do kamizelki zegarek.
To odkrycie nie wzruszyło nikogo. Mogło być i więcej strzałów. Biją przecie liczne baterje niemieckie, a odpowiadają forty.
Ale co znaczy kanonada, trwająca od tak dawna, ciągle z tych samych miejsc? — — Na to pytanie, którego nikt już nie formułował, tak było spospolitowane przez powtarzanie uliczne i natrętne, próbował jednak odpowiedzieć Sworski:
— Nie jesteśmy ani trochę wtajemniczeni w plany bitwy i właściwie nie otrzymujemy żadnych wiadomości z placu boju. A jednak można coś wywnioskować. Ani furor Teutonów nie jest tak straszny, jak go malują, ani ich genjusz strategiczny niezawodny. A już sam ten wniosek teoretyczny jest bardzo dla nas cenny.
— Jeżeli jednak wezmą Warszawę jutro? — zagadnął Celestyn.
— Wygląda na to, że nie wezmą jej wcale tym razem.
— Masz jakie nowe wiadomości? Ja słyszałem wczoraj takie same zdanie w hall’u Bristolu, gdzie się zbierają korespondenci rosyjscy.
— Ja nie mam nawet i tych powiadomień, tylko najpospolitsze. Ale patrzę uważnie i kombinuję. Niemiec posunął się tak szybko ku Warszawie, bo lewy brzeg Wisły nie był wcale broniony. Czy słyszeliśmy choć o jednej utarczce po drodze do Warszawy? Gdy jednak zjawił się już pod Wilanowem i Piasecznem, zmiarkował dopiero, że ogromne masy wojsk rosyjskich gotowe są do przerzucenia z prawego brzegu na lewy i że ruszyły już w tym kierunku nie na żarty.
— I dzisiaj jeszcze dudnią przez mosty, przez miasto, na Mokotów i Wolę — odezwała się panna Zofja.
— A te, które stanęły dawniej pod Tarczynem, stoją jak mur — rzekł Celestyn. Opowiadano, mi, że dowódca któregoś z tych pułków — Niemiec bestja przefarbowany, nakazał odwrót i uciekł. Ale zaraz podpułkownik objął komendę — i pułk nie ruszył się z miejsca. Wystrzelano go do połowy.
— To jednak bohaterowie! — zawołała panna Zofja.
— Nie powiedziałbym — skorygował Sworski. — To wzór karności, która tymczasem wychodzi nam na korzyść. Ale bohater musi wiedzieć, za co walczy i naraża życie. Oni zaś czy wiedzą? — — Nie dostrzegłem w nich dotąd poszlak zapału do obrony Rosji, a cóż dopiero Polski!
— Słyszałem cię jednak przemawiającego pochlebnie o armji rosyjskiej — przypomniał Celestyn.
— Mówiłem o jej sile, wynikającej z ogromu, która nam dzisiaj potrzebna. Ale o psychice żołnierza rosyjskiego nie mam jeszcze wyobrażenia. Zobaczymy dopiero, co z niego będzie...
Przynosił tu każdy, co zasłyszał, lub zobaczył. Celestyn, który ciekawiej, niż tam tych dwoje, myszkował po mieście, przynosił też najwięcej anegdot. Opowiedział znowu, że wszedł wczoraj na jeden „drapacz nieba“ przy placu Zbawiciela, do znajomego, posiadającego pokój na najwyższem piętrze, aby obejrzeć stamtąd choć jeden szczegół bitwy, toczącej się pod Warszawą. Nic nie zobaczył — jakiś szybki zwrot półbaterji na horyzoncie — łańcuszek zczepionych mrówek — trochę dymu — nic więcej. Ale nie wiedział, że obserwowanie bitwy jest srogo zabronione.
— Rozumiem teraz, dlaczego zabraniają. Wyobraźcie sobie państwo, stoimy tam w kilka osób i ślepimy przez lornetki. Jak już rzekłem — dekonfitura. Wtem łoskot nad naszemi głowami. — Gdzie? — Najwyższe piętro, więc łoskot na poddaszu. Ja i inni chyłkiem ku wyjściu. — Grzmot po schodach zgóry na dół — bęc w nasze drzwi — wpada kształt ludzki wystrzelony jak z armaty i wali się na podłogę. — Żyd. Za nim żandarmi, żołnierze i stróż domu. — Stać! — Stanęliśmy — nie warto spierać się z żandarmami podczas stanu wojennego. — Czy kto zna tego Żyda? — krzyczy żandarm. Ja go tam nie znałem. — Sprawdzali paszporty. Wydobyłem się nareszcie, ale dopiero, gdym stanął na dole pod bramą, dowiedziałem się: Żydowin urządzał na dachu sygnały iskrowe dla Niemców.
Wysłuchano opowiadania bez wielkiego wrażenia. Szpiegostwa Żydów na korzyść Niemców były zdarzeniami powszedniemi. Odezwał się Sworski:
— To drobny pachołek na usługach Niemców. Zapewne go już powiesili. Dużo niebezpieczniejsi Żydzi krążą między nami i wykonują tę samą robotę, a pozbyć się ich nie tak łatwo, jak owego telegrafisty. Był niedawno u mnie w tym pokoju jeden taki egzemplarz. Panna Zosieńka może go zna? — Samuel Halevy.
— Słyszałam o nim, ale osobiście go nie znam.
— A ja go znam — rzekł Celestyn — byłem na dwóch jego odczytach. — O czem to? — Aha — o drogach handlowych polskich w 16-ym wieku.
— Zatem wiecie: mąż nauki, wyższy ponad wszelkie przesądy, znawca historji i tradycji polskiej, przyjaciel wybitnych członków polskiego towarzystwa — jednem słowem: Polak całą gębą, choć mojżeszowego wyznania. I w tym charakterze do mnie przemawiał.
— Niby tak: porozumienie patrjotów polskich, jednego z drugim? — zażartował nieśmiało Celestyn.
— O, to właśnie. Dowodził mi o potrzebie zorganizowania ludzi rozumnych, niesfanatyzowanych przez partyjność, jako reprezentacji polskiej zagranicą, gdzieś na gruncie nieobjętym pożogą wojenną, — niby to w celu, aby mocarstwa, jak Niemcy, Austrja — nawet i Francja, a także kraje neutralne miały z kim się porozumiewać w sprawach nas obchodzących. Taki sobie komitet, rozsadnik przyszłego rządu narodowego, Sanhedrin (tego określenia nie użył), którego on, Halevy, byłby tylko skromnym sekretarzem. Szkicował przede mną projekty dyplomatycznych porozumień — te zaś wszystkie z Berlinem.
— Niby biuro do handlowania Polską en gros et en détails? — wtrącił uwagę Łuba.
— Dobrześ to rzekł, Celestynie. I mówiłoby się tam po francusku, a działało po niemiecku. — Rozumiecie, że ja nie zapaliłem się do projektu. Odpowiadałem jak bardzo ospały patrjota, bez słowa aprobacji, aż nareszcie mąż ten opatrznościowy mnie poniechał.
— Sądzisz więc, że to agent niemiecki?
— Z pewnością — ale i jeszcze wyższy dygnitarz. Gra rolę gorącego Polaka, a jest reprezentantem naczelnego, międzynarodowego żydostwa. I wielu dobrodusznych Polaków uwierzy w polskość jego zamiarów, sądząc go tak: cóż on winien, że urodził się Żydem? — nie kryje się z tem — ale pracuje dla Polski, duszę ma polską. — Tymczasem jest naopak: Polak może przypadkiem urodzić się z takim nosem, ale z taką duszą nigdy.
— Według tego portretu — rzekła panna Czadowska — Halevy przypomina jeden typ tragiczny z przed lat dziewięciu. — — Pan Tadeusz pamięta go na pewno?
— Ekscelencję Lorenza Latzkiego? — zgadł odrazu Sworski.
— Ten jakiś minister pruski z r. 1905? — dopytywał się Celestyn.
— Ten pruski, polski, jak sobie chcesz. Niema innych Żydów, jak żydowscy. Ma rację panna Zofja: Halevy należy do tego samego gatunku, co Latzki. Obaj są wodzami Żydów, Machabeuszami. Tylko ta sama flanca nabiera warjantów stosownie do gruntu, w którym wyrosła. Halevy nie wiem, czy się urodził w Polsce? Ale tkwi tutaj oddawna. Dlatego Halevy chodzi nieomal w kontuszu. A Latzki, choć podobno urodzony w Lublinie, jak sam przede mną się rozrzewniał, prowadzi ten sam interes, co Halevy, w Prusach, przybrał zatem postać idealnego Prusaka.
— Czy on dotąd żyje? — pytał Celestyn.
— Żyje.
— Ma pan o nim powiadomienia? — zapytała panna Zofja z niepokojem.
— Niedokładne — odpowiedział Sworski wymijająco.
Nastąpiła chwila milczenia. Celestyn spostrzegł, że o tym Latzkim Tadeusz z Zofją wiedzą dużo, a mało udzielają powiadomień. Przez delikatność chciał się usunąć.
— Mam zamiar zobaczyć trochę ulicę.
— Zobaczymy ją razem — odrzekli tam ci dwoje.
— Bo już nawet dosyć nagadaliśmy o Żydach. Dzisiaj pierwsza rzecz — wojna.
— Mój drogi! — rzekł Sworski — osiągniemy Polskę dopiero po dwóch zwycięstwach: nad Niemcem i nad Żydem. Trzeba ciągle mieć na oku obie sprawy — są ściśle ze sobą związane.
Wyszli na ulicę. Przez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat dążyli odruchowo w kierunku do placu boju.
Tłumy ludzi na chodnikach były gęste i rozgwarzone. Warszawianin wychodził chętnie na swoje Forum, wydłużone od placu Zygmunta do Trzech Krzyży, nawet gdy powietrze nie było bezpieczne od bomb niemieckich, miotanych z aeroplanów jeszcze kilka dni temu. Dzisiaj nie było aeroplanów; walka nie zawadzała o miasto. Tem więcej wyległo na ulicę publiczności gorączkowo zaciekawionej.
Środek ulicy zajmowały głównie podwody wojskowe i pomocnicze do wojny. Oczy tłumu ścigały zwłaszcza z rozrzewnieniem i zgrozą tramwaje bez ścian, urządzone do przewozu rannych, przesłonięte zgrzebnemi zasłonami, skąd przebłyskała czasem twarz wykrzywiona bólem, albo i znieruchomiona już snem wiecznym. Większe i mniejsze oddziały żołnierzy przechodziły w jednym i drugim kierunku, uznojone i ponure. Jeden oddział zwrócił uwagę panny Czadowskiej:
— Patrzcie! jeńcy niemieccy!
Było ich kilkudziesięciu, maszerujących jeszcze dość buńczucznie, choć ze spuszczonemi oczyma.
— Zaczynają się zjawiać. I ja ich widziałem już kilka kupek.
Trójka przyjaciół zbliżyła się do rogu Alei Jerozolimskiej, gdzie porządek uliczny był mocno zakłócony przez tłumną karawanę, ciągnącą od mostu Poniatowskiego. Był to ciąg biednych mieszkańców wsi podmiejskich, opaczny, z prawego brzegu Wisły na lewy, a zatem ku placowi bitwy, pchnięty poprostu przez instynkt istot słabych uciekania do murów miast od pożarów i deszczów żelaznych szalejących na wsi.
Sypała się biedota, jakby ze snu porwana do ucieczki przy wózkach zaprzężonych w robocze konie, ciągnąc za sobą krowy; świnie kwiczały rozpaczliwie, naładowane między skrzyniami na wozach. Głosy poganiających chłopów brzmiały spazmatycznie, lecz nie żałośnie, owszem porywczo od zagłady do byłejakiego życia. Kobiety szły też pieszo, oszczekując zajadle swą rodzinę i dobytek od napierających tłumów. Drobne dzieci spały, głowa przy głowie z prosiętami ułożone na wozach.
Stojąc przy tym mijającym korowodzie nędzy, Zofja Czadowska wyciągała pożądliwie ręce.
— Żeby choć kilkoro tych dzieci ochronić! — szeptała ze łzami.
— Straszny los ludzi, którzy, nieoświeceni i bezbronni, zmuszeni są przyjąć bitwę w polu...

∗             ∗

W kilka dni potem zabłysnął nad Warszawą poranek zadziwiająco cichy. „Polityk“, przywykły już do budzenia się o świcie przy gromach armatnich, dospał do dziesiątej i z podziwem usłyszał — ciszę. Wybiegł na ulicę i nie dowiedział się niczego na pewno, ale stwierdził własnemi zmysłami, bez komunikatu urzędowego, że armaty nie grają, a Niemcy nie wchodzą do Warszawy...
Dopiero o południu dotarła do środka miasta stugębna wieść, że Niemcy opuścili w nocy mocne swe pozycje pod Piasecznem i wszystkie inne pod stolicą, że cofają się z błyskawicznym pośpiechem.
Polityk pobiegł do Lours’a.
— Jakże to Mackensen przywalił pod Warszawę galopem, stanął pod miastem na dwa tygodnie, porykując z armat do fortów — a teraz zabrał się w nocy i zmiata, aż się za nim kurzy? — interpelowano w sali kawiarnianej.
— To był taki... rekonesans — tłumaczył pewien orjentalista, pijący kawę, od której pachnęło czosnkiem.
— Rekonesans całą ogromną armją?! — Pachnij pan sobie gdzie indziej!
U Lours’a przegłosowano ogromną większością, że Mackensen „poszkapił się“ tym razem. Ale i poważniejsze koła radne nie mogły dojść do innego wniosku.
Uradowała się Warszawa, która przy silnych wstrząśnieniach ma zwykle zdanie trafne i odruch uczuciowy stosowny. Zasępili się tylko Żydzi.


11.

Koniec października był sezonem ulgi od zmory wojennej. Za uciekającymi Niemcami puściły się w pogoń wojska rosyjskie. Na pobojowiska wyległy roje ciekawych dla obejrzenia miejsc spustoszonych i ocalałych, dla zbierania pamiątek po krwawych drogach i ścierniskach, zasłanych szczątkami wojny.
Cieplej, niż słońce jesienne, grzało serca świeże doświadczenie, że Niemcy — te najlepsze pułki pruskie, saskie i bawarskie — mogą być odepchnięte i pobite. Ujrzano naocznie polskie miasta zachodnie: Łódź, Częstochowę, Łęczycę — które niedołężna, czy planowa opieszałość Rosjan wydała była na łup Niemcom od początku wojny — znowu opuszczone przez Niemców i jakby niezajęte już przez władze rosyjskie, a zatem niby wolne, bo komitety obywatelskie polskie gospodarowały w nich samodzielnie i z otuchą lepszego jutra. Tylko armja rosyjska snuła się po tych ziemiach naszych, najbardziej wtedy sprzymierzona prawie sympatyczna po skutecznej obronie Warszawy.
Stawiano dumne horoskopy. Oskrzydlimy Niemców uchodzących, a w najgorszym razie wypędzimy ich z granic Kongresówki — weźmiemy Prusy Wschodnie, Gdańsk! — — Na południu zajęcie Galicji postępujące wciąż, jest już tylko kwestją czasu. — Dalej pójdzie jak z płatka. Zdawało się iścić zjednoczenie wszystkich ziem polskich — tymczasem pod panowaniem Moskala — ale to tylko stadjum przejściowe do niepodległości. Jeden marzył śmielej, drugi powściągliwiej, ale aura duchowa była ogólnie przesycona podobnemi rojeniami.
Trwało to krótko. Już wypuszczenie armji Mackensena z mniemanych oskrzydleń, wykonywanych przez dziwnych jakichś generałów rosyjskich — Rennenkampfów i Scheidemanów — było niemałem rozczarowaniem. O nowej, skuteczniejszej ofenzywie rosyjskiej na Prusy Wschodnie, Królewiec i Gdańsk przestali wkrótce gadać nawet najzapędliwsi politycy kawiarniani. Niemcy porzuciwszy plan centralnego ataku na Warszawę, wydłużyli i rozwarli szeroko swe kleszcze, okalające Królestwo od północy i południa, gotując się powoli i systematycznie do skoku całem cielskiem na całość ziem polskich. Tylko ofenzywa rosyjska na południu podstępowała aż pod Kraków, gdzie już ptaki, broniące krakowskiego Kapitolu podnosiły zgiełkliwy alarm: Kozacy na Wawelu! — — Ale do tej smętnej konsekwencji nikt się nie kwapił, widząc resztę chaotycznych działań rosyjskiego dowództwa.
Nadciągała ponura, zgniła, ciemna i głupia w umysłach polskich zima. Nikt już nie miał za sobą słuszności: ani ci, którzy zaufali sile Rosji, dziwnie i podejrzanie ociężałej, — ani tem bardziej ci, którzy uwierzyli dziecinnie w zbawczą akcję Austrji, służebnicy prawroga Polski — Niemca. Niektóre tylko umysły, porzucając „orjentacje“ dla wizji najpewniejszej, wyglądały zbawienia Polski od dalekiego Zachodu, od szlachetnych wrogów Niemiec, od prawych wodzów antygermańskiej krucjaty, Francuzów.
Jednak w tej ciężkiej atmosferze moralnej dojrzewały i dobre owoce. Ludzie starsi, już skrystalizowani przed wojną, przerabiali się bezwiednie, otwierali oczy na wielkie prawdy odarte nagle przez wicher wojenny ze swych konwencyjnych osłon i kłamliwych pozorów. Młodych zaś, wstępujących w życie, kształtowała ogromnie skutecznemi ciosami dłuta sroga Rzeźbiarka.
W Inogórze działy się takie przeobrażenia. Najprzód spotkanie Linowskiego ojca z synem odbyło się wcale inaczej, niż można było się spodziewać. Skoro prezes powrócił z Warszawy i dowiedział się od żony, jaki to gość przybył podczas jego nieobecności, wcale nie wybuchnął — zamyślił się i dopiero po półgodzinie wszedł do pokoju Bronka, który leżał na kanapie z nogą obandażowaną.
— No, mój chłopcze, jesteś pełnoletni. Kilka miesięcy brakujących do terminu mało tu waży. Dostałeś chrzest krwi za swoje przekonania — jesteś pełnoletni. Odtąd sam stanowić będziesz o swoich projektach i będziesz za nie odpowiedzialny. — — — No, a teraz opowiedz, jak się to stało.
Wskazywał gestem łagodnym na ranną nogę syna. Bronkowi daleko było do łatwej i wyrobionej swady ojca. Z pewnym niesmakiem, pochodzącym ze źle skojarzonych uczuć dumy i... niby wdzięczności... niby równouprawnienia... odpowiadał na przemowę ojca, która go raziła swą wyższością.
Z matką był zawsze w najlepszem porozumieniu. Pani Wela kochała jedynaka bezkrytycznie i umiała budzić w nim zaufanie. Matce wyśpiewał wszystko: i dawne werbunki — i wahania — i zapały — i wątpliwości. Opowiedział też wszystkie szczegóły bitwy, w której zabito pod nim konia Brutusa — i dziwne zjawienie się mnicha-lekarza, oraz pełną poświęcenia akcję Sworskiego i Łuby. Pani Wela słuchała całem sercem, znacząc swe wzruszenia przytłumionemi ach!, które zresztą należały do jej nawyknień charakterystycznych; z częstą domieszką łzy matczynej, wdzięcznej Bogu i ludziom. Nie wysnuwała żadnych morałów z opowiadań syna, jedynie konsekwencje jego zamysłów i pragnień, które rozumiała dokładnie i subtelnie. Miłosna przyjaźń między matką a synem wzmogła się jeszcze w tych dniach rozpieszczonej bezwładności, spowodowanej przez leczenie rany.
Kuracja postępowała szybko i pomyślnie. Po dziegciu dniach jużby legjonista mógł na upartego dosiąść konia — czego próbował — a nawet rwać się poprostu do szeregów — nad czem się namyślał.
Namyślał się jednak długo — aż do późnej jesieni, pilnie śledząc z gazet i opowiadań rozwój wypadków. Reasumował też przeżyte koleje i kontrolował swe dawniejsze postanowienia.
Zaimponował mu jednak sposób, w jaki ojciec, nie zmieniając wcale swych poglądów na użyteczność legjonów galicyjskich, okazał szacunek żołnierskiemu porywowi. Ojciec, choć dawniej bywał przykry, zawsze był rozumnym i dobrym Polakiem. Zdanie ojca ma jednak szerokie uznanie w społeczeństwie.
Z Tadeuszem Sworskim rozmówił się Bronek dostatecznie w lesie, zaraz po owem przebudzeniu. Sworski był oczywistym przeciwnikiem legjonów, a podczas ostatniego pobytu w Inogórze pokumał się z ojcem na dobre. Bronek, choć nie asystował wszystkim rozmowom, bo podczas pierwszego leczenia nogi nie przychodził do stołu jadalnego, zauważył, że komitywa ojca ze Sworskim zawiązała się nietylko z powodu wdzięczności za akcję ratunkową, lecz i na gruncie zgodnych zapatrywań politycznych. A przecie Sworski to dawny polski rewolucjonista, pisarz i Polak niepodejrzany...
Najgłębiej utkwiła Bronkowi w głowie krótka rozmowa z Celestynem w Inogórze. Przy pierwszem spotkaniu w Końskich polubił odrazu tego oryginała i zapaleńca i bez wahania odkrył mu swój zamiar wstąpienia do legjonów. Celestyn zapalił się wówczas od iskry młodego porywu do służenia ojczyźnie w tym kierunku. Perorował nawet odpowiednio. Przy następnem spotkaniu — w tym lesie — bardzo mało z sobą gadali. Dopiero w Inogórze widząc, że Celestyn bardziej gestem i wykrzyknikiem, niż mową, potakuje zdaniom Sworskiego, zainterpelował go Bronek:
— A wówczas w Końskich był pan mojego zdania...
Celestyn skręcił ręką brodę jakby z niej wyciskał to, co dawniej nagadał, a potem rozłożył brodę na obu dłoniach okazałym wachlarzem i rzekł:
— Widzi pan: Polska — ogromna siła — i nosi człowieka, uskrzydla. — — Ale czasem weźmie ją w gębę byle kto — krzyknie: marsz! albo: strzelaj! Poczujesz serce aż w gardle, lecisz, strzelasz — okazuje się: w samą Polskę strzeliłeś! Bywa tak panie; zdarza się omylić.
Bronek to malownicze zdanie Celestyna wspominał z uśmiechem.
Powoli zestawienia zdań ludzi poważnych i sympatycznych oziębiały zapał młodego Linowskiego do legjonów, a zwłaszcza do ich dowódców. Nie oburzał S1ę na nich; wierzył, że oni wierzyli. Ale on sam tracił wiarę coraz bardziej pod wpływem rozwijających się wypadków wojennych.
Ta Austrja, na której politycy krakowscy opierają swą politykę, nie okazała się opoką pod budowanie Polski, lecz rumowiskiem. Wojska rosyjskie biją Austrjaków, jak chcą — te same wojska, które dały się rozgromić Niemcom pod Działdowem, a potem nie umiały skorzystać z nieudatnego wypadu Hindenburga na Warszawę. Więc Niemcy tu są górą, nie Austrjacy; Niemcy mają komendę nad całą wojną Polsce, a nami, garstką legjonistów polskich pod komendą Austrji, kierują właściwie Prusacy. Cóż po tem spodziewać się można dla Polski?
Tak ostrożnie już i sumiennie rozumował młody Linowski późną jesienią.
Nie stracił jednak bynajmniej zapału do żołnierki, a szczególniej do wojowania wyraźnie za Polskę. Przypominał odezwy nawołujące do legjonów i dawniejsze strzeleckie, drużyn Bartoszowych. — — Mówiono w nich ogniście o zaczątkach wielkiej, zbawczej armji polskiej; — Cóż, kiedy te zaczątki stanęły po stronie Austrji, wykonującej pruskie rozkazy! „Austrji już niema“ — mówi ojciec. A Prusy są i będą, tylko nie będą nigdy sprzymierzeńcami Polski. — — — Jak i kiedy może stanąć nasza armja na swojej własnej, polskiej drodze? — — Podobno wie o tem Komendant — ale tymczasem dokądże nas prowadzi?
Rana dawno się już zagoiła i noga powróciła do zdrowego stanu. Bronek spędzał długie godziny na koniu i na włóczęgach myśliwskich. Nie chciał zależeć pola i pozbyć się swych zalet żołnierskich. Gdy siodłano dla niego konia, niejeden myślał pocichu, czy też Bronek powróci. Obawiali się może i rodzice jego powrotu do wojska, ale nikt mu o tem nie wspomniał, ani go śledził — na wyraźny rozkaz prezesa. Młody zaś Linowski sam powracał, bo szukał już w myśli innych szeregów, niż te, które go pociągnęły szumem haseł, a nie dotrzymywały obietnic. Może wreszcie kiedyś?...
To znowu szukał Bronek w bibljotece pałacowej literatury o słynnych legjonach Dąbrowskiego. Sam mu ojciec wskazał stosowne dzieła. Bronek znał te dzieje pobieżnie; teraz w nie się zagłębił z powodu jednobrzmiącego tytułu formacyj przedstuletnich z dzisiejszemi. Nie znalazł żadnych prawie analogij, owszem zasadnicze przeciwieństwa. Tam tworzyli wojsko patrjoci i generałowie, tutaj zapaleńcy i dyletanci. Legjony Dąbrowskiego zbierały się w kraju dalekim, życzliwie dla sprawy polskiej usposobionym, szły pod komendę Napoleona, którego genjusz był dotąd niechybny, a zamiary względem Polski nie mogły być wrogie. Tutaj werbunek odbywał się na ziemiach polskich, ale ujarzmionych przez Austrjaków — i legjony szły na bezpośredni pożytek — Niemców. — Walka dawnych legjonów z Prusami i Moskwą była zupełnie realna i okryła je chwałą. Dzisiejsze wystąpienia, chociaż dziarskie i buńczuczne, w zestawieniu z tamtem i były nieco drobne...
— Inne były czasy i warunki — pocieszał się Bronek, wyszukując starannie strony dodatnie działań, w których niedawno brał udział.
— Inni byli ludzie — odpowiadało m u uparcie sumienie.

∗             ∗

Snuły się po okolicy oddziały wojsk, nietylko rozmaitych broni i pułków, ale należących do przeciwnych obozów. Szczególniej podczas krwawych walk pod Łodzią rozrzuciły się szeroko po kraju strzępy wielkich walczących armij, jedne ujęte w niewolę, drugie dążące na odsiecz, inne — zwykle rosyjskie — idące naoślep. Zamęt pokrzyżowanych dwóch wrogich planów dawał się we znaki krajowi moralnym i fizycznym uciskiem.
Pewnego dnia już zimowego, pod koniec listopada zawitał do Inogóry duży oddział wojsk niemieckich ze sztabem i dowództwem pułku. Do samego pałacu zajechał pułkownik, baron Paugwitz, ze świtą, wszyscy konno, w wyświeżonych mundurach. — Chcąc, nie chcąc, otworzył przed nimi bramę parkową stary Serwacy, prawie z równą pychą noszący swą liberję, jak tamci swe mundury, a zapytany po niemiecku, czy są państwo w domu, odpowiedział tylko gestem, że nie rozumie. Świetna kawalkata dojechała zatem do drzwi pałacu, gdzie już służba, uprzedzona, przyjęła ją uczciwiej.
Do pięknego hall’u, po którym oficerowie rozglądali się ciekawie, taksując bronzy i obrazy wzrokiem zapalonych zbieraczy, wyszedł wkrótce prezes Linowski. Gdy zechciał, umiał okazywać swym rozmówcom grzeczność, która go obowiązywała jako pana, i pogardę, która im się należała. Niemcy, bardzo łasi na stosunki ze starą szlachtą, przesadzali się w manifestacjach swych militarnych wdzięków i nazwali się pokolei:
— Oberst Baron Paugwitz — Major von Menckendorff — Oberleutnant von Graeve — Leutnant von Muller — Leutnant von Herz.
Linowski odpowiedział po francusku, „nie chcąc kaleczyć niemieckiego języka“ — i zaprosił gości do salonu.
Okazało się, że pułkownik mówi wcale gładko po francusku, inni rozumieją, a porucznik Herz, trochę kędzierzawy, umie i po polsku. Po wstępnem porozumieniu, z którego wynikło, że oficerowie przybyli tylko na jeden dzień i proszą o nocleg — a pan Linowski bardzo rad ich przyjąć — rozmowa nie zawierała już żadnych ciekawości. Oczekiwano siadania do stołu, która to chwila była zasadniczo pożądana przez gości, zarówno jak przez gospodarza, wtedy bowiem nad wszelkiemi dysonansami góruje ogólnoludzkie zamiłowanie do jadła.
Nierychło otworzyły się drzwi i przekroczyła próg pani Wela, strojnie ubrana, za nią służący z oznajmieniem obiadu drzwi pozostawił otwarte na salę jadalną jasno oświetloną. Zaledwie posunąwszy się za próg, poznała pani Wela litanję nazwisk oficerów i podała ramię pułkownikowi. Przy stole stał tylko kapelan; innych domowników dzisiaj nie proszono. Nie zjawił się też Bronek, który, chociaż nie znał wcale niemieckich oficerów, mógł się obawiać, że który z nich zechce nadto chwalić jego postawę żołnierską, lub wypytywać o stan służby.
Przy stole rozmowa zaraz się ożywiła. Oficerów trzymała na uwięzi wytworność sali i zastawy, a zwłaszcza postać Władysława Linowskiego, która nie dawała się rozigrać pruskiemu humorowi. Jedynie Paugwitz starał się utrzymać ton rozmowy po francusku na wyżynach towarzyskich równouprawnionych. Wynalazł parę wspólnych znajomych z panią Welą, starał się być swobodny i dystyngowany. Wydał się nawet pani Weli wcale znośnym.
Obiad miał się już ku końcowi, a nikt nie zagadał o wojnie. Nie wytrzymała pani Wela i rzuciła nareszcie zapytanie:
— Czy moglibyście panowie udzielić nam coś ze swych przypuszczeń co do trwania wojny. Kiedy ona się skończy? — rzekła lekko, choć ją ta sprawa nie mniej obchodziła, jak innych.
Odezwał się dowcipnie major Menckendorff, siedzący po lewej stronie gospodyni:
— Skończy się, gdy państwo nam ustąpicie — my musimy pójść jeszcze dużo dalej.
— Sądziłam po uprzejmem zaęhowaniu się panów, że nie wojujecie z Inogórą? — żartem na żart odpowiedziała pani Wela.
Pułkownik baron Paugwitz wmieszał się do tej rozmowy:
— Nie wojujemy z Polakami, to pewnik. Ja szczególniej, którego ścisłe związki łączą z Polską.
Obejrzano się na niego, zgadując: jakie związki?
— Moja nieboszczka żona była prawie Polka, panna von Latzki...
Nie dał sobie jednak tego wmówić Linowski:
— Nie słyszałem o tem nazwisku polskiem.
— Ach, dawno są już Prusakami — odrzekł baron trochę kwaśno — pochodzą na pewno z Polski. Mam także specjalne powody nienawidzenia Rosjan. Dlatego jestem typowym przedstawicielem naszych zamiarów w tej wojnie: walczymy z Rosją; Polskę... zmuszeni jesteśmy tylko przejść, jak mówi mój kolega von Menckendorff.
Prezes Linowski miałby dużo do odpowiedzenia tumaniącemu baronowi, ale powiedział tylko tyle:
— Przechodzi przez Polskę kto chce i może.
— Rozumiem — odrzekł Paugwitz — sytuacja wasza jest bardzo ciężka. Nie możecie nawet swobodnie wypowiedzieć się za jedną, lub drugą stroną walczącą...
Skierował ku Linowskiemu spojrzenie wyrażające niby spółczucie. Ale Linowski nie był frycem:
— Nikt nas o to nie pyta. A to jest wojna oparta nie na plebiscycie, lecz na sile sztabów i artylerji.
Trudno było nie zgodzić się na ostatnie zdanie. Do końca obiadu nikt się niczego nie dowiedział o wojnie, ani o usposobieniu politycznem mieszkańców Inogóry.
Oficerowie wyjechali nazajutrz rano, dziękując najuprzejmiej za gościnność. Paugwitz zapraszał nawet Linowskiego na polowanie do swoich dóbr w prowincji Poznańskiej. Linowski oświadczył, że radby jak najprędzej ujrzeć pana barona gdzie indziej.
Wynieśli się nareszcie.
Dopiero po wyjeździe oficerów obejrzano się po okólniku folwarcznym i przyszły raporty oficjalistów. Podczas gdy kwiat rycerstwa ucztował w pałacu i zabawiał gospodarzy wytworną konwersacją, niższe rangi sprawiały swe obowiązki na folwarku.
Zarekwirowano kilkanaście koni, sporo bydła i świń. Zabrano dwa stogi siana. Niezbędne dla potrzeb wojny surowce naładowano też na niemieckie podwody, a między innemi kilkadziesiąt sążni szyn żelaznych przygotowanych na nowe belkowanie do spichrza. Na to wszystko wydano kwity, których sporą plikę przedstawił administrator prezesowi.
— Jakto? — nie asygnacje na wypłatę sum, według jakiejś taksy, tylko kwity wymieniające zabrane przedmioty, bez oceny, bez terminu płatności? — dąsał się mocno Linowski.
— Nie można było nic zrobić, panie hrabio. Brali jak swoje, a kwity dawali jak z łaski.
Przed pałacem zjawił się właściciel kolonji sąsiadującej z Inogórą, człowiek zabiegliwy, sumienny i dobrze tu znany.
— Dzień dobry, panie Wojtkiewicz!
— Ośmielam się prosić o radę pana hrabiego. Wzięły mi Niemcy krowę, pięć korcy owsa i kociołek miedziany — — i dały jakieś pieniądze, których nikt u mnie zrozumieć nie może, choć i po niemiecku trochę umiemy. Może pan hrabia zechce nam objaśnić.
Przedstawił kilkanaście kartek litografowanych z cyframi 1, 3, 5 i 10 marek i zbitym drukiem, który po uważnem przeczytaniu oznajmiał nieszczęśliwemu posiadaczowi, że ma prawo wybrać w Centrali handlu materjałów piśmiennych w Dreźnie towaru za wyrażone na kartkach sumy. Nadto, termin odbioru tych kwot był już przedawniony, dla pewności, że bony są bezwartościowe!
Linowski wytłumaczył to Wojtkiewiczowi z nietajonem obrzydzeniem. Kolonista wybuchnął:
— Wiedziałem, że złodzieje. Ale jeszcze kanalje kpią z porządnego człowieka!
— Ze mnie zadrwili również, tylko na większą sumę — pocieszał go prezes. Zobacz pan tę kupę kwitów na zabrane przedmioty. — — A zabrali dużo: koni, bydła i żelaza. — — I przyznają, że zabrali, tylko ani oceny, ani terminu, ani miejsca, gdzie za to zapłacą.
— Żeby też raz to prusactwo Pan Bóg raczył zgładzić ze ziemi! — westchnął pobożnie Wojtkiewicz.
Bronek był przy tem obecny i nabierał nowych wyobrażeń o swych sprzymierzeńcach wojennych.


12.

Nie było wcale wiosny w Polsce roku 1915. Zgniła, zatruta przez wojnę zima ustępowała wprawdzie wiecznym nakazom Przyrody i w okach sieci przekopów kiełkowała ruń żytnia beznadziejna, skazana częścią na zdeptanie, częścią na żywienie wrogich pułków. Ruszyły wody potoków, obnażając kości ludzkie płytko pogrzebane, a prądy rzek niosły gniewnie na fali plugawe strzępy. Śpiewaki polne i leśne nie śmiały odzywać się głośno w tym roku panowania kruków rozżartych.
Po wsiach i miastach ludzie przycichli bezmyślnie. Wojna, której jedni złorzeczyli, drudzy zaufali jako rodzicielce lepszej przyszłości, zwyrodniała na ziemiach polskich w chorobę zakaźną nie dochodzącą do przesilenia i ciągle groźną; stawała się podobna do śmiertelnej nudy. W porównaniu do olbrzymich bojów we Francji, walki w Polsce nie wydawały się bitwami, lecz powolnem przepychaniem się Niemców na pozycje coraz bliższe Warszawy, których teraz Rosjanie zaledwie bronili, jakby dla dania pozoru, jakby mieli gdzie indziej coś pilniejszego do roboty. Polak przywykał do nieuchronnej perspektywy najazdu niemieckiego na Warszawę, na Wilno — kto wie? może po krańce dawnych ziem Rzeczypospolitej? Sam nie miał możności przeszkodzenia, a o zamiarach obrończych Rosji zaczynał poważnie wątpić. Czyżby Rosja chciała wznowić metodę „wojowania pustynią“, jak przed stu laty z Napoleonem? A wtedy na pustynię przeznaczona będzie w pierwszym rzędzie Polska!
Rosły i prześcigały się w sercach Polaków dwa uczucia natężone, a bezsilne: nienawiść Niemca i pogarda Moskala. Na żadnem z tych uczuć nie można było oprzeć nadziei lepszej przyszłości Polski.
Natomiast coraz jaśniej rozbłyskiwała oczywistość, że los Polski powojennej zależy od zwycięstwa Francji i sprzymierzonych z nią narodów. Jedynie Zespół zachodni, w razie wygranej, zdoła związać zbójeckich Teutonów i przywrócić do równowagi stosunki europejskie przez odbudowanie Polski.
Ale nie miało się jeszcze ku temu. O walkach we Francji dochodziły nad Wisłę wieści mętne, często sprzeczne, bo pochodzące z przeciwnych sobie sztabów. Jedno z nich wynikało jasno: tam wre wojna inna, niż u nas, — ogromna — na życie, lub śmierć. Tam walczą po obu stronach olbrzymy: zajadłe knechty idei pangermańskiej i bohaterscy rycerze chrześcijańskiej cywilizacji. Zmagają się między sobą ciała napięte do skrajnego wysiłku i duchy uskrzydlone ideą. Ziemia, powietrze i ogień rozdzieliły się na wrogie obozy i niszczą się nawzajem. Gasną miljony istnień ludzkich ofiarnych za Coś, co szczytne, czy bezecne, jest przynajmniej niepowszednie i wielkie. Z tamtych zapasów powstanie nowy porządek świata. — Walka trwa ciągle równo natężona i nierozstrzygnięta.
Porównanie wielkich walk zachodnich z przewlekłem manewrowaniem nad Wisłą doprowadzało do rozpaczliwego wstydu żarliwszych z pomiędzy Polaków, którym związano ręce. Dogadzało tylko ospałym i tchórzom. Przez długi okres wisiała nad Polską ciemna noc zwątpienia i tępego oczekiwania losu.
Gdy nastało lato, atmosfera moralna zmieniła się i wszczął się ruch w umysłach ludzkich. Nadciągała bowiem pewność, że Niemcy wezmą Warszawę. Nadciągała bez bitew, bez jawnych układów; wynikała z obserwacji postępów armji niemieckiej i zupełnej bezczynności armji rosyjskiej. Było coś niewytłumaczonego w tych przewidywaniach i coś obrzydliwego. Komunikaty rosyjskiej kwatery głównej ogłaszały flegmatycznie, że Niemcy zajęli Łódź, Kutno, już i Łowicz i Sochaczew; że „na drogach“ ku twierdzom Modlina i Dęblina „ujawniono zbliżanie się“ znacznych sił nieprzyjacielskich; — — że broni się jeszcze Osowiec, ale już nieprzyjaciel zagraża linji kolejowej z Warszawy do Wilna. Wymieniano tam jakieś potyczki, ale nie próbowano nawet urzędowo zaprzeczyć haniebnej oczywistości, że kolosalna armja rosyjska leży gdzieś „na drogach“ do odwrotu i cofa się na wschód, gdy ją Niemcy o to poproszą kilku armatniemi strzałami.

∗             ∗

Przeświadczenie, że Niemcy już są tuż i zaraz zmieni się cała postać życia w kraju, powodowało mnóstwo osób do gorączkowych projektów osobistych. W drugiej połowie lipca Zofja Czadowska i Celestyn Łuba przyszli przed południem do mieszkania Tadeusza Sworskiego na regularną naradę. Zostawać, czy wyjechać? A także: co znaczy ta wojna rozlazła? Gdzie się podziała siła armji rosyjskiej, na którą tak bardzo liczono?
Tadeusz był niewyspany, blady, lecz nie wyglądał na chorego, tylko na człowieka, który dopiero co przeżył silne wzruszenia. Na biurku przed nim leżały karty świeżo zapisane.
— Pisze pan? — coś do druku? — zapytała Zofja, spoglądając z sympatją na rękopis.
Sworski zwlekał z odpowiedzią. Wziął karty ze stołu, uporządkował, nareszcie się odezwał:
— W nocy rozmawiałem z samym sobą, a raczej z temi „chwiejnemi postaciami“, o których wspomina Goethe w przedmowie do „Fausta“. Pamiętacie? — Znajdzie się tu może część odpowiedzi na wątpliwości, które nas trapią.
— Niech pan przeczyta — poprosiła Zofja.
— Właśnie chciałem to Wam zaproponować.
Zaczął czytać:
Widzę jedno mieszkanie dawno znajome, a bardzo obce. Berliński styl oblepia ściany fałszywą estetycznością i urzędową pychą. Tylko nie zagląda już tu nigdy rudy promień lubieżnej ponęty; niema tu nic młodego, choćby kwitnącego trucizną i zdradą. Pozostał sam stary herszt ciemnej bandy, jak pająk tkwiący pośrodku swej ogromnej przędzy, snutej od wieków na chlubę i pożytek Israela, na zdradę i zgubę reszty ludzkiego plemienia. Przędza mu teraz starczy za rodzinę, za cel i rozkosz życia, przędza mu wypełnia szare zwoje mózgu i krwawe ssące przyrządy. Wyłysiała pracowita czaszka, kark i skronie omszały kędzierzawym szronem; gorycz i przebiegi wyryły na twarzy bruzdy, których zespół znaczy dla ludzi marnych dostojność i rozum, a dla duchów czystych — bezeceństwo.
Jaki ma dzisiaj urzędowy tytuł Ekscelencja Lorentz Latzki? — tego nie wiem. Ale wiem, co robi. Czeka na kogoś, spogląda na zegarek. Dobiegła pora — Latzki dzwoni — natychmiast zjawia się w pokoju służący, czarny i uroczysty, jak karawaniarz pierwszej klasy.
— Czy jest w poczekalni ten pan, którego przybycie zapowiedziałem?
— Ten z Rosji?
— Raz już mówiłem, że nie z Rosji, lecz z Bułgarji. W służbie, którą u mnie pełnicie, nie wolno się mylić.
— Słucham. Ten pan z Bułgarji oczekuje już od kwadransa na rozkazy Ekscelencji.
— Prosić go do mnie.
Wchodzi mężczyzna wysoki, w ubraniu cywilnem, widocznie przebrany świeżo z munduru, do którego przywykł — tak jakoś szurga butami i szuka szabli przy boku. Z pewnością Moskal: wysokie, prostokątne bary, rysy regularne, choć mongolskie oczy i policzki. Udaje swobodę i serdeczność, spojrzenie ma jednak wątpliwe i wymijające. Latzki powstaje, wita uprzejmie, lecz z dostateczną wstrzemięźliwością, aby nie stracić przewagi w konferencji. Rozpoczyna bez zwłoki:
— Znam pańskie przekonania i pańskie fotografje. Wszelkie więc wahania co do pańskiej osoby i zamiarów uważam za zbyteczne. Pan jest przekonany o konieczności naszego zwycięstwa na Wschodzie?
— Takby się zdawało, niestety.
— Wyraz „niestety“ rozumiem i kładę na karb pańskiego patrjotyzmu. Jednak uznaje pan zapewne, jako fachowiec wojskowy, że nasze zwycięstwo jest nieuniknione? Przewaga niemieckiej techniki, strategji i przygotowania do wojny jest absolutna. Prędzej, czy później, posuniemy się aż tam, gdzie nam będzie potrzeba. Przedmiotem naszych układów jest zatem tylko oszczędzenie krwi rozlewu...
— Dzieło głównie humanitarne — wtrąca zagadkowy Bułgar.
— Właśnie. Jesteśmy obaj gotowi poprzeć je wszelkiemi sposobami — nieprawdaż?
— Bez wątpienia. Jednak sprawa ta wymaga ogromnych funduszów.
— Nasza ofiarność dla sprawy jest w zasadzie nieograniczona — odpowiada Latzki majestatycznie — wypada tylko ustalić, w jakich terminach płacić mamy, a szczególniej za co? — za jakie pozytywne działania i skutki? — Moje wymagania są minimalne — tyle tylko, abym zdołał utrzymać się na wysokości tak doniosłej akcji — deklaruje agent z mocno zaakcentowaną szlachetnością — ale głód sfer wojskowych ministerjalnych jest nienasytny.
— No, damy im jeść dostatecznie, aby nie byli głodni — zapewnia Latzki z dobrotliwym uśmiechem — ale musimy najprzód mieć dowody ich dobrej woli.
— Najprzód wypada ich... zachęcić — proponuje agent przymilnie.
— Znajdzie się i zachęta — mam ją przygotowaną tutaj. Muszę jednak dostać wzamian jakieś pozytywne zobowiązania, działam bowiem w imieniu osób... nawet Najwyższych.
Tu Latzki odsłania leżący na biurku list, pod którym podpis samem imieniem. Przybysz ze Wschodu skłania się odruchowo przed tym olśniewającym podpisem.
— Musimy zatem mieć gwarancję — ciągnie dalej Ekscelencja — że pieniądze tak... dostojne pójdą bez zawodu na pożytek niemiecki i ogólnoludzki. Czy pan może mi dać jakiś znak widomy ścisłego porozumienia pana ze sferami w wojsku decydującemi?
— Przepraszam Ekscelencję, ale to żądanie nieziszczalne. Nie mogę mieć listów polecających, ani piśmiennych obietnic od ministrów lub generałów.
— Są polecenia uboczne — szyfry — telegramy.
— Takich tymczasem nie przedstawię. Ale ja sam jestem agentem głównym od zamawiania amunicji dla armji. Na to mogę pokazać dokumenty.
— Aha.
Latzki rozjaśnia oblicze na jedno mgnienie, poczem uważnie czyta przedstawione mu papiery. Ton jego przemowy staje się serdeczniejszym. Dusze obu działaczy sczepiły się, rade jedna drugiej.
— Więc, panie... radco, ma pan wpływ bezpośredni na zaopatrywanie armji w amunicję?
— Zupełnie bezpośredni.
— I amunicja może w razie potrzeby... w razie jakiejś wyższej, ideowej potrzeby — zniknąć? — zapytał Latzki z figlarnym uśmiechem.
— Próbowano i tego — odpowiada radca amunicyjny tonem przyjemnego gawędziarza — wybuchy składów artyleryjskich, pociągów z amunicją. — — To są półśrodki. Ja trudnię się specjalnie sprowadzaniem amunicji z zagranicy. Tu jest jeden środek radykalny: maleńka omyłka w zamówionym kalibrze...
— Tak, że sprowadzone na pozycję ładunki mogą nie pasować? na nic się nie przydać? — podchwytuje żywo Latzki.
— Właśnie. To mniej ryzykowny sposób, a ogromnie skuteczny. Tylko wymaga żmudnego przygotowania i pociąga za sobą dodatkowe koszty...
Następują targi i układ regularny o tę potworną nieregularność.
Tu przerwał Sworski czytanie.
Celestyn i Zofja słuchali ze skupieniem i przejęciem.
— Skąd ty to wszystko?! — zawołał wreszcie Łuba — skąd masz takie powiadomienia?
Sworski odpowiedział po namyśle:
— Gdybym kiedy opublikował scenę, którą tu naszkicowałem, niejeden krytyk, zwłaszcza germanofil albo filosemita, nazwałby ją naiwną. Nie tak to się działo — powiedzieliby — autor nie ma pojęcia o arkanach prowadzenia wojny nowoczesnej. — Rzeczywiście nie znam się na technice przekupstwa i szpiegostwa, ale sądzę, że przenikam głębszy sens chaosu, z którego złoży się w przyszłości historja. Czy taki np. Miasojedow porozumiewał się z Latzkim, czy z innym Żydem na usługach Niemiec, czy z rodowitym Prusakiem? — to powiadomienia ciekawe, lecz podrzędne. Moja scena pozostaje co do treści historycznej prawdziwą. Rosję zwyciężają Niemcy zapomocą zdrady rosyjskiej. Tak tylko można zrozumieć wszystkie objawy wojenne na terytorjach polskich. Jak inaczej wytłumaczyć tę tragiczną nieudolność północnej armji rosyjskiej złożonej przecie z wybornego materjału żołnierskiego? Niezdatność generałów nie może być tak doskonała. Zachowanie się Rennenkampfa obok pogromu Samsonowa pod Działdowem — wypuszczenie armji niemieckiej uciekającej z pod Warszawy przez dwóch panów Scheidemanów — ciągłe braki amunicji w najpilniejszych potrzebach — brak rosyjskiej inicjatywy, a nawet sensu w obronie Polski — to wszystko razem wzięte, a tak konsekwentne w swej katastrofalności nie da się inaczej wytłumaczyć, jak przez zbrodnicze stosunki między centralą szpiegów w Berlinie, a niecnymi osobnikami z armji rosyjskiej.
Nie przeczyli słuchacze. Odezwała się panna Zofja:
— Ma pan słuszność, jak zawsze, panie Tadeuszu. A z tego, co pan mówi, wynika, że Rosja przegra wojnę. Czy tak?
— Najprawdopodobniej już ją przegrała. W każdym razie armje rosyjskie ustąpią na Wschód, oddając ziemie polskie na pastwę Niemców. To już pewne.
— Może jeszcze bronić będą linji Wisły? — rzekł elestyn na chybi — trafi.
— Nie czytujesz chyba gazet. — — Opuszczają twierdze przy Wiśle. — Z Warszawy i innych miast ewakuują nietylko urzędy i kancelarje, ale materjały, które mogą się przydać Niemcom, gdy przyjdą: dzwony kościelne, metale, nawet części maszyn fabrycznych. Zabierają konie i bydło. Chwycą, co się tylko da zabrać. — A słyszeliście przecie o nakazach zapędzenia do Rosji wszystkich mężczyzn zdatnych do noszenia broni?
— Chyba plotka?! — zawołał Celestyn. Były już zaprzeczenia, pochodzące nawet od naczelnego wodza.
— To nic nie znaczy. Podobno wielki książę Mikołaj jest stanowczo przeciwny temu zarządzeniu, które nie od niego pochodzi. Ale jego władza i komenda już są zachwiane przez zdradziecką szajkę, która zaczyna przemagać w Petersburgu. Ten projekt zrabowania i wyludnienia Królestwa, aby jak najmniej pozostawić dla Niemców — jest poprostu potworny.
— Nie wymyślił go wielki książę Mikołaj — nie — twierdził Łuba z wyjątkową stanowczością — to jeszcze jest człowiek... tego... szlachetny. Ale z jakiej szatańskiej, czy oślej mózgownicy mógł taki pomysł wyskoczyć?!
— Nie zgaduję — odrzekł Sworski. Jednak pędzenie naszego ludu w głąb Rosji już się rozpoczęło. Pędzą stąd i zowąd całe wsie piechotą — etapami — jak dawniej na Sybir.
— I to nowe męczeństwo za co?! za jakie winy nawet względem rosyjskiego rządu? Czy za tę krew, którą nasz chłop z tak lekkiem sercem przelewał w szeregach moskiewskich?! — nie mógł już się uspokoić Luba i miotał się po pokoju.
— Nie czas już zastanawiać się nad dzisiejszemi działaniami Moskali — mówił Sworski. — Jest tu i zdrada i tchórzostwo zalęknionego motłochu — i obłęd. — — Darmo zgadywać, co w tej ohydnej psychice przeważa. — Radźmy lepiej o sobie, co poczniemy wobec pewności, że Niemcy zaraz tu będą.
— My właśnie przyszliśmy do ciebie po radę.
— Ja w żadnym razie nie pozostanę. Nie mam tu żadnego wyraźnego obowiązku; moją służbę publiczną pełnić mogę i gdzie indziej, bo zabiorę z sobą głowę, jaką mi los dał, i pióro jeszcze niezłamane. Tutaj zaś mogą pozostać albo ludzie odpowiedzialni za postawę narodu — takich znam mało — albo rycerze niezłomni — boję się, że nas nie stać na hufiec Leonidasa w służbie cywilnej — albo ludzie drobni.
— Zatem wyjeżdżasz? I dokąd?
— Na Wschód, poza krańce niemieckiego zalewu. Potem... zobaczę. Droga do Paryża przez okrążenie kuli ziemskiej jest dla chudego literata niedostępna.
Łuba powstał, wyprostował się sprężyście, jak to czynił zwykle przy powzięciu nagłych postanowień i ogłosił:
— Ja też pójdę na Wschód — — dowiem się zaraz, skąd ich pędzą.
— Jak to: idziesz? — chcesz iść piechotą?
— A tak — mam długi krok — pójdę łatwiej, niż inni.
I czterema ogromnemi krokami przemierzył na pokaz całą długość pokoju.
Sworski i panna Zofja patrzyli na Łubę z uśmiechem, który powoli poważniał. Odezwał się Sworski:
— Ja ci towarzyszyć nie będę, bo nie widzę, na co można się przydać w takiej migracji. Gdybym był bogaczem... albo przynajmniej lekarzem — ale tak?
Przyjaciele rozstawali się bez dramatu; ostatecznie dążyli w jednym kierunku i z niepłonną nadzieją spotkania się tam gdzieś na wschodzie, najprawdopodobniej w Mińsku Litewskim. Panna Zofja Czadowska odłożyła swe postanowienie do dnia następnego.
Gdy przyszła nazajutrz do mieszkania Tadeusza na stanowczą konferencję, była mocno wzruszona, chociaż zaglądała tu często dla utrzymania ciągłości porozumienia z tym dziwnym, ideowym narzeczonym, który jednak był jej bardzo drogi. Od owego gorącego dnia w lesie inogórskim nie powrócili oboje do kwestji zasadniczej, czem oni są dla siebie nawzajem. Pakt istniał, trwał w swej sile, zawieszony jednak w swem działaniu przez wypadki wojenne. Dzisiaj, w rocznicę owego dnia, trzeba było powrócić do rewizji paktu wobec możliwości rozłączenia się na czas nieokreślony, gdyż Zofja postanowiła pozostać w Warszawie, Tadeusz zaś oświadczył, że zamierza wyjechać.
— Panie Tadeuszu — mówiła Zofja gorąco — mam nadzieję, że pan nie zapomniał naszych zobowiązań przeszłorocznych?
— Jak może pani wątpić!
— To też jestem pewna. Więc teraz nastaje ogniowa próba naszej umowy. Pan chce wyjechać? to nieodwołalne?
— Mówiliśmy wczoraj, p anno Zosieńko. Gdybym tu pozostał, wyrzekłbym się chyba swych przekonań i wyparł się zdań już wygłoszonych.
— Rozumiem. Powinien pan wyjechać.
— A pani co o sobie postanowiła?
— Ja powinnam zostać. Nie wezmą mnie przecie do wojska, ani nie pociągną do odpowiedzialności za moją robotę ochroniarską. Tam byłabym nieużytkiem.
— Dlaczego? I tam są dzieci i tam różne sprawy polskie.
Sworski mówił trochę dla ukrycia myśli, której nie chciał wypowiedzieć: tam będę ja. Ale Zofja odpowiedziała na zdanie zasłyszane:
— Gdzie, panie Tadeuszu? Czy pan wie na pewno, dokąd jedzie? dokąd losy zapędzą?
— Rzeczywiście, że to trud n o przewidzieć dokładnie. I jestem pani zdania, że powinna tu pozostać.
— Zgadłam, że pan tak powie. Bo gdybym pojechała z panem — (samej mnie pan nie puściłby), to musielibyśmy chyba być po ślubie. Inaczej jakże w tych nieznanych krajach? A ślub nasz, jeżeli kiedy, to dzisiaj musi być odroczony. Gdybyśmy byli parą młodych szaleńców, to poszlibyśmy na dobre i złe przygody, bez pamięci. Ale my jesteśmy już... dorośli bidzie.
— Panno Zosieńko! Mówi pani to, co ja powinienem był powiedzieć, lecz nie miałem odwagi. Wyjazd nasz we dwoje na niepewne losy byłby szaleństwem, które jednak mogłoby udać się szczęśliwie. Więc trzeba się rozjechać, choć to będzie bardzo bolesne... dla mnie.
— A pan sądzi, że ja nie będę tęskniła? — przerwała Zofja i oczy jej zaszły łzami.
Tadeusz ujął ją za obie ręce, które ucałował. Lecz ona wyprężyła ramiona, odsuwając pokusę zbyt czułego pożegnania.
— Drogi mój panie narzeczony! Nie dotykajmy tych strun, bo się rozjęczą. — — A nam potrzeba siły. — — Niech pan pisze do mnie, jak tylko będzie można. Ja także. A jeżeli nie będzie nawet poczty możliwej między nami, rozmówimy się za pośrednictwem Ducha, którego czcimy oboje.
— Czy nam się objawi??
— Ufajmy!


13.

Deszcz uparty zalewał przestrzenie wypłowiałych ściernisk i ciemnych podoryw, zachlapywał nadmierną wilgocią i okradał z ostatnich wdzięków gasnące lato. Kraj płakał sennie, szarzał pusty i nieruchomy. Tylko, niby powolny potok błota, ruszała się wśród kraju szosa tłumem ludzkim. Szara hołota piesza przy szarych, ładownych wozach, konie ciężko utyskujące nad wleczonym ciężarem, krowy za wozami ospałe — — sunęły jak chmura gęstsza, przyziemna przez zamgloną widownię. Pohukiwania poganiaczy, piski dzieci, chrząkanie świń, gdakanie ptactwa, skrzypienie wasągów i osi — zlewały się z szumem deszczu niemiłosiernym.
Obraz karawany był jakby umieszczony w fałszywym krajobrazie. Ludność wiejska, zdaje się po twarzach, ubiorach i uprzęży — gdzieś z Królestwa — wlokła się przez kraj daleki, białoruski. I sama fala ludzka przeciągająca nie była jednolita.
Tu grupa jakby zorganizowana, zamożniejsza w konie i bydło, gardząca nędzą i mocno zuchowata — to Radomianie, którzy poszli odważnie w świat od swych spalonych domów i zbiorów, ale już teraz liczą z pewnością na rychły powrót do swoich popiołów. Nie dążą naoślep; sumują, gdzieby zapaść bliżej, byle przezimować i powrócić.
Ówdzie tłum pieszy, prawie bez wozów, czarniawy na twarzach, głodny i zawistny w oczach — to mieszkańcy Grodzieńszczyzny, którzy chętnie porzucili swe chude zagony, aby poszukać działek urodzajniejszych i większych, obiecanych podobno na lepszym Wschodzie.
Miesza się to często, przepycha się coraz gwałtowniej, bo czuje instynktowo wpobliżu „punkt żywnościowy“, niespotkany już od dni wielu, ósmy pono podczas dwumiesięcznej wędrówki aż pod Słuck.
Nie wszędzie taka otucha panuje w szeregach, jak przy wozach przezornych Radomian, zaopatrzonych w kartofle, w kaszę, nawet w niejakie grosiwo. Inne gromadki mocno już głodne i próbowały brać co się dało i nie dało przy drodze. W początkach wędrówki wsie i folwarki litowały się czasem nad losem „bieżenców“ i przyjmowały przychylnie mniejsze gromadki. Ale gdy tłum zgęstniał na szosie Słuckiej i na dojazdach do Mińska, mieszkańcy wylęgali na spotkanie, zbrojni w zaostrzone koły, a od zabudowań folwarcznych niejeden strzał dano w kierunku nacierającej nędzy, dla postrachu i dla ochrony dobytków, których nie było sporo w tym kraju. Zwłaszcza Grodzieńczuki dopominali się energicznie o strawę, wykopywali kartofle przy drogach, rwali płoty na opał, podchodzili do osad i śpiżarni jak najbliżej. Psuli reputację ogółowi uchodźców i zniechęcali litościwe porywy mieszkańców, a nawet wywoływali czynny opór. Im dalej, tem głodniejsza, tem rozpaczliwsza wlokła się rzesza po nieznanych drogach do wątpliwego celu, pchnięta przez nieludzki ukaz.
W grupie Radomian szedł człowiek sążnisty z długą brodą, dobrze już znany setkom ludzi, bo wyróżniał się z tłumu swym wzrostem, ubiorem ni to cygańskim, ni to mnisim, i serdeczną ofiarnością. Sam się nazywał „starszym Bratem“ i tak się pospolicie do niego odzywano. Od wymarszu z pod Inogóry, gdzie się przyplątał do pochodu, aż do szosy Słuckiej, którą mierzył krokami obecnie, wychudł znacznie, sterał się, ale nie omdlał na duchu. Nie miał z sobą zapasów żywności, ale znaczny chyba zapas pieniędzy, bo płacił ciągle za jedzenie, a gdzie się dało, zakupywał w większej ilości i rozdawał między najuboższych. Obliczali go sąsiedzi w marszu, że przez te kilka tygodni wydał z kieszeni ze 325 rubli. W ostatnich dniach cości mniej jada i mniej rozdaje; albo się opamiętał? albo i zapas grosza ma się ku końcowi?
Inny też był pożytek ze „starszego Brata“. W pochodzie gada ci on tam, bąka, czasem do rzeczy, a czasem śmiesznie. Ale kiedy zastąpić się trzeba za gromadę, wtedy zuch! Pamiętano mu, że przy dojściu do jednego dworu polskiego jak przemówił ogniście do dziedziców, którzy wyszli na ganek, to się najprzód popłakali, a potem kazali wieczerzę gotować na pięćdziesiąt mis, siana dla koni dali i korzec gruszek dla dzieci.
I drogę zna. Wie, gdzie co nastąpi: czy rzeka, czy osada, jak tę kartę rozwinie, co ją złożoną nosi w zanadrzu. Tylko gdzie „punkt żywnościowy“ wyskoczy, tego nikt i on nawet nie zgadnie, bo to przez czynowników nowo jest urządzone i kiepsko. Zupę dadzą z byle czego, czaj i po cztery — pięć kawałków cukru.
Kocha starszy Brat bliźniego swego według przykazania — i nietylko porządnego gospodarza, ale nawet prostego złodzieja. Nagada któremu, kiedy go na złym uczynku przyłapie, a potem mu rękę na głowę położy i da jeszcze chleba. Na księdzaby on się zdał, bo i księże ruchy ma. Że to dzieci mrą od chorób i od fatygi, a niepodobna umarłe z żywemi wieźć, a na pogrzeb ani się tu zatrzymać, bo mógłby człowiek drogę i towarzystwo zgubić, wiele się tego drobiazgu przy drodze porzuca niepogrzebionego. — To kiedy zmarło się Walentowemu mizeractwu z naszych wozów i wielkie było po niem płakanie, bo matka nie dawała przy drodze porzucić, starszy Brat sam, siedząc na wozie, krzyżyk foremnie ustrugał i napis na nim położył, kto i czyj, a potem z rodzicami zbiegł z drogi na cmentarzyk, dołek wykopali, krzyż zasadzili i Brat, niby ksiądz pobłogosławił grobowczyk. Potem nas żywych dogonili.
Taka cicha, ale dobra sława szerzyła się w pochodzie o Celestynie Łubie.
Dochodził już do Słucka, srodze zdrożony, ale w usposobieniu dużo lepszem, niż mu je sprawiała bezczynność warszawska. Czuł się nareszcie czynnym atomem w tej wojnie, a nawet kimś dobroczynnym choć w niewielkim zakresie działalności. Polubił swój dorywczy zawód instruktora i przewódcy nieszczęsnych prostaków i odnajdywał w nich wiele cnót i zalet społecznych i towarzyskich, rzadziej trafiających się w sferach kulturalnych. Zauważył przedewszystkiem, że ci ludzie mniej kłamią, niż tak zwane sfery inteligentne; mniej też żywią się wmówionemi kłamstwami; nie można ich przekonać, że czarne jest białe, że Żyd może być przyjacielem Polaka, albo że zapalone łuczywo może oświetlić ziemię i niebo, jak słońce.
Łuba zaprzyjaźnił się szczególniej z włościanami wsi Janowa w Radomskiem, których napotkał na samym początku ich wędrówki. Gdy powziął zamiar połączenia się z jakąś grupą uchodźców, pojechał w okolice Rudników i Inogóry, jako do kraju cennych wspomnień. Tam dowiedział się, że idzie na wygnanie wieś Janów. Dlaczego nie inna, lecz ta właśnie? Dlaczego nie wypędzano mieszkańców z pod Warszawy, lecz z Radomskiego, z Łomżyńskiego?... Pędzono skąd się dało i gdzie znalazł się jakiś gorliwy wykonawca ohydnego ukazu. Jak zwykle w Rosji, z planem źle pomyślanym, lub zgoła bez planu. Szły zatem tłumy tem nieszczęśliwsze, że czuły się wybranemi na nieszczęście, wyjątkam i od powszechnego losu.
Wóz, przy którym trzymał się Celestyn, należał do Więciorków, gospodarzy z Janowa, którzy tam musieli rej wodzić, bo i w pochodzie prym trzymali. Jan Więciorek szedł z żoną i z drobną dziatwą; wóz, w porównaniu do innych, był bogato ładowny, zaprzężony w dwa konie i ciągnął za sobą dwie krowy. Z tą rodziną miewał Łub a długie gawędy.
Nie zawsze deszcz padał; bywały dawniej, zwłaszcza w granicach Królestwa, dobre chwile j wypoczynku przy drodze, pod niebem pogodnem, w letnim wietrze niosącym wonie kwitnących koniczyn nasiennych. Na takim postoju pod gołem niebem rozkładano ogniska, warzono krupnik i herbatę. Z ziemi, choć nie tej przesiąkłej własnym potem, ale przecie łaskawej, czerpało się siłę na dalsze dźwiganie losu.
Na jednym z takich postojów opowiadał Więciorek Łubie swe niedawne przeżycia:
— Już ta bitwa była blisko — kosiłem w polu wykę dla koni, a Magda chleb piekła w chacie. A tu jak ci piarzgnie śrapnel w ziemię — ja do rowu! Siedzę w rowie i myślę: przyleci drugi śrapnel, jeszcze mnie tu zasypie — a nie pilno człowiekowi leżeć zasypanym w ziemi. Uciekłem do chaty...
Opowiadał rzeczowo, prawie z humorem, o zniszczeniu zbóż, o spaleniu własnego domu, jakby te klęski tak dotkliwe dla rolnika i chudopachołka były obcą jakąś historją.
Inaczej, goręcej i żałośniej opowiadała Janowa:
— Żeby to pan Brat widział naszą chatę! Pierwsza była we wsi od wielkiego traktu i najlepszą miała wodę. Samiśmy ją budowali i kochali, jak rodzoną. A paliła się nam na oczach, jak żeśmy z tego dołu na nią patrzali, gdzie schowani byliśmy przed „obstrełem“. Ani pomyślenia o ratunku! Tylko Jasiek skoczył, stajnie otworzył, konie i krowy wypędził — jakoś Pan Jezus je uchował. Ale świnie wyjść nie chciały z chlewka, ułożyły się tam w błocie i tak się na węgielki popiekły niebożęta, A co się tego dostatku zmarnowało w izbie, w komorze, w piwnicach! Jezusiczku mój najsłodszy! — — Albo i ta walizka, co ją Rus u nas zostawił — pamiętasz, Jasiek?
— Co nie mam pamiętać? — odrzekł Więciorek niechętnie.
— Jaka to waliza? — pytał Celestyn.
— A to, proszę Brata, płatnik pułkowy, czy tam szwadronowy ruski woził ją z sobą i z niej swoim żołnierzom zapłaty udzielał. Dobry nawet był Rus, zajeżdżał do nas, nocował, nic nam złego nie zrobił. Aż kiedyś przyjeżdża i mówi: idę ja na drugą pozycję — taszczi mój czemodan na czerdach — tak on górę nad chatą nazywał. Jeżeli wrócę, oddacie, a nie wrócę — czemodan wasz. I nie wracał więcej, niż miesiąc. Tośmy sobie z Magdą gadali: waliza ciężka, musi tam srebro być, a może i złoto. Grzech człowiekowi śmierci życzyć, a jeszcze niezłemu, ale jeżeli waliza przy nas ] zostanie, można będzie ziemi dokupić, albo i czego, więcej. Leżała, leżała na górze, aż i ona z dymem poszła.
— Nie mogliście chociaż w zgliszczach poszukać?
— Nie było kiedy, proszę Brata. W nocy zaraz po pożarze bitwa ucichła, ale poszła przez gromadę czyjaś komenda: uciekaj, kto w Boga wierzy, bo od rana będzie tu piekło. Tośmy w nocy wybierali się w drogę poomacku. Konie i krowy trzymaliśmy w ręku, woza nie było, bo już z naszego obrządku tylko komin sterczał między stertą głowni i popiołu. Wóz się znalazł na drodze — o ten, co go mamy — nie gospodarski, jeno żołnierski. Naładowaliśmy, co tam było w dole: trochę żywności, sprzętu i odzieży. I po nocy ruszyliśmy w imię Boże.
— Ziemia została — pocieszał filozoficznie Celestyn — odbudujemy chaty.
— To Brat miał także chatę? — pytał ciekawie Więciorek.
Celestyn przydługo brodę głaskał i wodził oczyma po bezmiarach ziemi i wiejskiego nieba.
— Chaty poprawdzie nie miałem — — ale budować będę... i będziemy wszyscy razem.
Taka wędrówka, wśród żałosnych wspomnień i niewygód, ale owiana jeszcze łaskawą pogodą i nadzieją, należała już do przeszłości. Im dalej na Wschód i w jesień, siła rozpędowa tych rzesz bezdomnych mdlała i zasępiały się umysły. Coraz częściej padały konie od wysiłku, a krowy podbijały racice nieprzywykłe do wędrowania przez setki kilometrów drogi bitej. Ludzie zapóźniali się raz po raz w szarej wstędze pochodu, padając przy drodze na odpoczynek przymusowy, częstokroć na wieczny. Starsze zwłaszcza nogi, rade nie rade, ustawały, polegając na nieznanej ziemi, a skołatane serca pytały trwożnie ziemi, czy im pozwoli jeszcze trochę pozostać na swej powierzchni. Bliźnich było coraz mniej przy drodze, a nawet i w zbratanym nędzą pochodzie, który wydłużał się niepomiernie, nie gwarzył już towarzysko, stękał tylko złowrogo wysilonym oddechem ludzi i zwierząt. Głód też wzmagał się, a do głodu żadne stworzenie ożywione nie przywyka.
Dzisiaj deszcz chłostał zawzięcie rzeszę, wlokącą się po trakcie Słuckim. Łuba szedł obok Więciorka za wozem, na którym siedziała matka z dziećmi, przykrytemi, czem się dało. Milczeli obaj mężczyźni w walce ze znużeniem, które, wyczerpując siły, znieczulało jednak nerwy, ogarniało mózgi bezmyślną zawziętością maszyny. Spocząć przecie niepodobna na zadeszczonem polu, a może przed nocą dojdzie się do Osady, któraby choć szopę pustą użyczyła gościnnie na spoczynek? A jeżeli noc zaskoczy w szczerem polu... toć przecie konie nocują bez dachu i żyją. A my to nie potrafimy?
Wtem poszedł dreszcz ożywczy po rozciągniętej gromadzie. Przednie wozy ruszyły raźniej i pociągały za sodą coraz dalsze fale jezdnych i pieszych. Wzdłuż szosy ścieżki polne równoległe zaroiły się od ludzi wymijających spiesznie pochód główny, z widocznym zamiarem dostania się na czoło.
— Aha — zagadał Więciorek — widać, że punkt żywnościowy blisko; Grodzieńskie już zwietrzyły i pchają się naprzód. — — Hej, Magda! popędźno szkapy! — odezwał się do żony.
Potem tłumaczył się przed Łubą:
— Mnie tam do rozdziału nie pilno; znajdziemy jeszcze co jeść z naszego wozu. Ale póki się one będą swoje porcje użerały, my zdążymy choć jaki dom znaleźć na nocleg. Trzeba pośpieszyć, bo i na to jest wielu ochotnych.
Tłum pieszych gęstniał około wozu Więciorków; łuż i środkiem szosy przedzierało się wielu na wyprzódki. Celestyn przeglądał te twarze nędzne, zapatrzone pożądliwie we mgłę przyszłości — wymowne okazy wiecznego wyścigu ludzi o lepszy kęs dla gęby, o lepsze legowisko na ziemi.
Usłyszał nagle krzyk ochrypły, rozpaczliwy, dolatujący zboku, z polnej drogi przy szosie:
— Dzieci! — miejcież Boga w sercu!...
I ujrzał scenę straszliwą. Stara, chwiejąca się kobieta czepiała się kurczowo ubrania młodej, która, wydzierając się jej, dążyła biegiem za mężczyzną. — — Już się odczepili oboje od staruszki — padła — powstała z mozołem i wyciągała bezradnie obie ręce, jakby macając powietrze.
W Celestyna wstąpił duch mściciela krzywdy. Wyprostował się sążniście i prawie groźnie rzekł do Więciorka:
— Widzicie?! — rzucili ją na polu. — Cóż? — weźmiemy ją na wóz?
Ale Więciorek nie zatrzymał się nawet i odrzekł kwaśno:
— Gdzie mam ją brać? Żonę zepchnę z woza, czy co?
Wtedy Celestyn przeszył towarzysza wędrówki spojrzeniem, przed którem tam ten spuścił oczy, lecz zdania nie zmienił.
Celestyn chwycił swój tłomoczek z wozu, zboczył z szosy i stanął przed porzuconą śród pola bezradną istotą:
— Trudno pani iść?... pomogę.
Ale staruszka bełkotała w rozpaczliwem osłupieniu:
— Czy oni daleko?... Wszyscy idą, czy stoją?... A tu kto?
Łuba stwierdził dopiero niechybnie, że staruszka była zupełnie ślepa. Poczuł kurcz litości w sercu i w gardle, ale opanował się i pocieszał, udając spokój:
— Śpieszą wszyscy do punktu żywnościowego, zdaje się że do Słucka — dogonimy — proszę podać mi rękę.
Stara nie kwapiła się do projektu; ręce jej opadły beznadziejnie:
— Nie dogonimy, nie! Już ja czuję: oni się chcą mnie pozbyć. — — Jechałam dotąd na wozie, na cudzym, parokonnym, — ale jeden koń padł dzisiaj, trzeba było ulżyć ciężaru — wymówili mi miejsce. Poszłam za dziećmi — nogi jeszcze jako tako — ale trudno za niemi zdążyć; wyrywali mi się, wyrywali, aż... teraz już się o nich nie zaczepię.
— A bliscy to byli pani ci... którzy odeszli?
— Jakże! — córka rodzona, Weronka! i mąż jej, Stasiak. Żywili mnie — niech im Bóg Najwyższy odpłaci! — i dzisiaj jeszcze jeść dali. Ale w tych dopustach, co latoś spadły na naród, męczą się serca w ludziach... i ich się dla mnie zmęczyły.
— Już ja ich tam... — chciał Celestyn obiecywać nawrócenie znieczulonych, ale przerwał, bo i sam nie wierzył.
Podpierał babinę pod łokieć i prowadził po ścieżce, ciągnącej się wzdłuż szosy. Szła jednak bardzo powoli i nieśmiało po oślizgłej od deszczu ziemi. Pochód uchodźców, przyśpieszony właśnie, mijał wartko; nie widać już było wozu Więciorków już minęły wogóle wozy; przesypywała się hołota piesza, mizerniejsza od poprzedniej, obojętna na wszystko, wpatrzona w ziemię, jak zwierzęta robocze. — — Już i te szeregi zaczynały się przerzedzać.
Łuba spojrzał z niepokojem za siebie; o sto kroków widniała droga pusta; o dopędzeniu pochodu z tą niedołężną towarzyszką nie było co marzyć.
Jedynem zdarzeniem pomyślniejszem było to, że deszcz ustawał. Ale staruszka ledwie już powłóczyła nogami, a wpobliżu nie majaczył ani jeden dach, którego protekcję możnaby uprosić, lub wreszcie przekupić. W kierunku dążenia pochodu, o jakich kilka wiorst wyrastały wprawdzie niby zarysy miasta, trudne do rozpoznania w zamglonem powietrzu. — — Ale dojść tam we dwoje będzie chyba trudno przed nocą. Celestyn, ujrzawszy wpobliżu drogi porzuconą na polu bronę, odezwał się:
— Przysiądźmy... zaprowadzę panią.
— To oni już przeszli? — — cicho tak.
— Nadciągną inni.
— Ale nie swoi — zaszlochała staruszka.
— I ja swój, matko — rzekł Celestyn melodyjnie.
— O Jezu drogi! — Kto pan taki?
— Szedłem z gromadą Janowską. Nazywali mnie starszym Bratem.
— Słyszałam, słyszałam... Niech Bóg Najwyższy..
Pochylała się, szukając łapczywie ręki prowadzącej. Ale Celestyn rękę swą usunął, a potem oburącz ujął lekko głowę starej towarzyszki.
Usiedli na bronie i odpoczywali. Staruszka szeptała pacierze.
Kraj rozwidniał się szybko po ustaniu deszczu, a nawet od zachodu przebłysła zarumieniona mgła, w której kryło się nieśmiałe słońce. Rozweseliły się natychmiast ciemne role fioletem, a ścierniska połysnęły metalicznie. Zmęczona rodzeniem ziemia zdobyła się jeszcze na uśmiech prawie dziewiczej krasy.
— Pogoda na jutro pewna — odezwał się Celestyn, choć nie miał jeszcze ustalonego projektu, jak do jutra zabezpieczyć staruszkę.
— Musi pan Brat wiedzieć — odrzekła niewidoma — ale czuję... zapachniało, jak w lecie.
Przeszło po drodze trochę ludzi pieszych, obarczonych tobołami — zapewne także uchodźcy — ale już i ci, jak kraj rozjaśniony, wydawali się weselsi. Nareszcie wytrysnęło na szosie zjawisko zupełnie wesołe: porządna dworska bryczka. Para koni biegła raźnie; za woźnicą siedział jeden tylko mężczyzna.
Celestyn powstał z miejsca, gdzie siedział, chcąc zwrócić uwagę przejezdnego; ten zaś jednocześnie dał znak woźnicy i zatrzymał bryczkę. Wystarczyło Celestynowi kilkanaście kroków przebytych do bryczki, aby poznać bez zawodu, że przejeżdżał człowiek przyjaznego typu, z pewnością Polak litewski.
— Okoliczności mnie zmuszają... muszę przedstawić się; jestem Celestyn Łuba, literat z Warszawy.
— Leon Gimbut — bardzo mnie przyjemnie.
— Gimbut?! Czy nie krewny naczelnego dyrektora fabryk w Rudnikach?
— Brat rodzony. Nawet wiem o panu; pisał do mnie w liście.
— No, wie pan, że to doprawdy... jakby Opatrzność...
— Widzę, że trzeba pana podwieźć? — rzekł uprzejmie Gimbut.
— Jeżeli łaska. Poszedłem piechotą z tymi biedakami, a los zostawił mi na ręku tę biedaczkę niewidomą.
— Zmieścimy się doskonale. I Słuck trzy wiorsty przed nami.
Odłożono dalsze objaśnienia i Celestyn poszedł do staruszki, która drżała ze wzruszenia, a może ze strachu, że ją i ten „Brat“ zechce pozostawić samą na polu. Usadowiono ją wreszcie, nie bez trudu, na tylnem siedzeniu, obok Celestyna, gdyż błagała, aby jej wolno było nie wypuszczać z rąk jego płaszcza.
— No, dobrze tam pani? — pytał Gimbut, zajmując miejsce obok woźnicy.
— Ach, moi najlitościwsi! już tak jakbyście między sobą wieźli mnie do nieba!
— Wstąpimy tymczasem do Słucka na nocleg — odparł Gimbut z uśmiechem. — A jutro rano ruszam do Mińska. Może tam pana dostawić, panie Łuba?
— Niepodobna mi odmówić. Dążę właśnie do Mińska, gdzie mam spotkać przyjaciół.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.