<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Antoni Procajłowicz (okładka)
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JÓZEF WEYSSENHOFF
NOC I ŚWIT
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
WSPÓŁCZESNA
WARSZAWA 1924


INSTYTUT WYDAWNICZY
BIBLJOTEKA POLSKA“
Okładkę rysował A. S. Procajłowicz

Zakłady graficzne Instytutu Wydawn. „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy.
CZĘŚĆ PIERWSZA
1.

Upalny dzień skonał już na niebie zamroczonem, gwiazdolitem, z którego chłodek dobroczynny spływał szerokiem tchnieniem na ogród, wdzierał się powiewem, zaprawnym różami, na otwartą werendę domu dyrektora fabryki żelaza w Rudnikach. Jeszcze mury, nagrzane jak piece, wysyłały swe stygnące żary naprzeciw świeżości ogrodu. To też Dominik Gimbut, dyrektor, i jego żona odsunęli się od murów ku poręczy werendy, pijąc pachnące nektary ogrodowe. Twarz Gimbuta spracowana, ale pełna jeszcze męskiej siły, powlekała się błogością wypoczynku i spokojnego sumienia. Usadowiony wygodnie, przechylony ku ciemnościom ogrodowym, zamykał raz po raz oczy, jakby zamierzał przespać tę noc kojącą pod otwartem niebem. Pani Adela, bardziej obca spoczynkowi, wachlowała się nerwowo wielkim liściem arystolochji i w promieniu lampy elektrycznej przeglądała francuski dziennik mód. Rozluźniła gorset, przestała pilnować układu postaci paradnego, który był jej właściwy; poruszane tchnieniem ogrodu włosy chwiały się około twarzy pięknej jeszcze blondynki, która jednak zmagała się już z wiekiem dojrzałym. Oczyma nadnaturalnie ocienionemi odbiegała raz po raz od dziennika, spoglądając to w ogród, to w kąt werendy, jakby szukała świeżych i miłych wspomnień. Nareszcie przypomniała o obecności męża.
— Patrz, Domciu, jaka śliczna toaleta sezonowa. Dobrzeby mi w tem było? — powiedz.
— Aha... — mruknął Gimbut, spoglądając leniwie na rysunek oświetlony na pokaz przez żonę.
— Ty się wcale nie interesujesz moją toaletą!
— Aż nadto piękna jesteś.
— Jakto? co to ma znaczyć?
— At tak... powiedziało się.
Zamilkł. Ale energiczna Radomianka nie pozwoliła się zbyć paru zagadkowemi słowami drzemiącemu Litwinowi.
— To pewnie krytyka?
— Gdzie tam! Znasz mój gust, Adelciu: kobieta kiedy piękna, im skromniej ubrana, tem piękniejsza.
Jejmość wzruszeniem ramion i pogardliwem prychnięciem wyraziła niesmak.
— Z tobą gadać o estetyce! Strój kobiecy to też estetyka. Więc cóż to znaczy, żem ja niby... zanadto piękna?
Teraz w Litwinie obudziła się chęć do repliki:
— Chcesz wiedzieć? — powiem. Wiesz, że nie skąpię. Rób sobie tę suknię, choć jutro. Chciałem tylko zwrócić uwagę, że stroisz się bardziej, niż potrzeba w naszym skromnym domu. Nikt się tak nie ubiera w całej okolicy — nawet u Linowskich w Inogórze. U nas modestja, moja droga. Ot zobaczysz: Zosia Czadowska przywiezie nie więcej, jak dwie sukienki.
— Cóż mnie to obchodzi? Panna Czadowska może sobie chodzić zawsze w tym samym czarnym futerale. Nie mam wcale ochoty do jej naśladowania.
Umilkli, nie dogadawszy się do niczego, jak pospolicie bywa po piętnastoletniem pożyciu małżeńskiem. Gimbutowie byli stadłem nie pokłóconem, ale zrezygnowanem. Pani Adela wiedziała nadto, że Dominik jest dobrym mężem, mocnym i wydajnym pracownikiem, i że spierać się nie lubi; skoro zaś przechodzi ze swej uśmiechniętej dobroduszności do kategorycznych objaśnień, bywa czasem niepokojący; nie jest zazdrosny, jak Otello, ani pod żadnym względem drapieżny, ale jego sumienność i techniczna, inżynierska iście planowość w działaniach mogłaby doprowadzić mocniejszą zwadę do jakichś konsekwencyj zbyt radykalnych. Pani Adela zaś była naogół zadowolona z męża, choć go nie miała bynajmniej za cel, raczej za sposób życia.
Dzisiejsze dosiadywanie późnej nocy na werendzie wynikało ze wspólnego obowiązku małżonków względem gości. Dwaj zaproszeni tu na lato literaci spędzali dziś wieczór poza dworkiem dyrektora. Oczekiwano zaś w nocy przyjazdu pary nowych gości: Tadeusza Sworskiego i Zofji Czadowskiej. Wypadało ich przyjąć osobiście i dlatego dyrektor z żoną siedzieli we dwoje na werendzie.
Biły dalsze godziny nocy inaczej tętniące w nerwach i umysłach dwojga istot bliskich w przestrzeni, ale osamotnionych w głównych kierunkach pragnień. Przedłużone oczekiwanie zewnętrznego zdarzenia wywołało znowu rozmowę.
— Spóźniają się chyba? — Spojrzyj, Domciu, na zegarek.
— Pierwsza — jeszcze pociąg nie doszedł do stacji.
— Aha — zapomniałam ci powiedzieć: urządziłam dla Sworskiego i Czadowskiej te dwa pokoje obok, na piętrze. Innych już nie mamy wolnych.
— I pięknie.
Po chwili dyrektorowa odezwała się ze złośliwem ożywieniem:
— Nigdy zrozumieć nie mogłam, czem oni są jedno dla drugiego. Ta święta panna Zofja kochała się przed laty w jakimś starym...? Teraz spotyka się ją ciągle ze Sworskim, który przecie wygląda jeszcze wcale dziarsko — i nikt nic temu nie ma do zarzucenia, kiedy o innych najlżejszych pozorach zaraz opowiadają niestworzone bajki.
— Zależy to, widać, od charakterów i opinji osób, o których mowa — odrzekł Gimbut.
— A cóż to? czy oni oboje mają opinję... niezdolnych do miłości? — parsknęła fałszywym śmiechem pani Adela.
— Et zostaw! — Mówiliśmy już o tem, więc wiesz, że Tadeusz i panna Zofja krewni, towarzysze z więzienia, współpracownicy różnych robót ideowych. Cóż w tem dziwnego, że trzymają się razem?
— Dlaczegóż zatem nie pobrali się? Są oboje wolni.
— Nie zapytałem o to nawet Tadeusza, serdecznego przyjaciela, ani pannę Zofję, którą znam też oddawna i poważam. Nie wdzieram się w cudze uczucia, gdy mi ich nie wyznają.
— Tu masz słuszność, Domciu.
Chociaż skwapliwie przyznała tę zasadę, pożyteczną na wszelki przypadek, pani Adela nie chciała przerwać rozmowy, zajmującej ją z innych względów. Po chwili znowu zaczęła:
— Czy ona jeszcze piękna?
— Widziałaś ją przecie w zimie, w Warszawie. Dla mnie ona piękna — i szlachetnie piękna.
— Tak... ale pół roku życia może przynieść duże zmiany w tym wieku kobiety...
— W każdym razie młodsza jest od nas — rozśmiał się Gimbut.
— Od ciebie z pewnością. Ale ode mnie? — poczekaj... kiedy ja wychodziłam zamąż...
W sferze światła, bijącego od werendy, ukazały się dwa cienie rodzaju męskiego. Pani Adela ujęła spiesznie przez suknię brykle gorsetu, pasując się z niemi przez chwilę, aż doprowadziła kibić do kształtu obfitej gruszki; włosy ogarnęła palcami.
Tymczasem cienie zarysowały się bliżej i barwniej, a dwa kapelusze zawisły w ukłonach.
— Dobranoc państwu — odezwał się Adam Rewiatycki. Stary Jahwe musiał dziś zrobić dobry interes, bo wydaje wielki bal z iluminacją na niebie, a na ziemi ludziom dobrej woli wolno się upić miodem lipcowym.
— Ach, mistrz kochany! — rozśmiała się admiracyjnie dyrektorowa — nigdy go dowcip nie opuszcza.
Gimbut uśmiechnął się także, bo w sprawach literackich ufał znawstwu żony.
Drugi cień nie rzekł nic, zdjął tylko kapelusz i wsparł się pochyło na lasce, że zaś był nadmiernie wysoki, przekreślał krajobraz kształtem jakiegoś pnia we środku drogi, który podparto z obawy, żeby się nie przewrócił.
— Skąd to panowie wracacie? — zapytał Gimbut.
— Zawiadowca zaprosił nas na imieniny. Dużo ludu wszelakiego — paru starszych majstrów — demokratyzacja! Ja to wszystko muszę znać, — to się przyda. Były i panienki...
— Aa? były panienki? — podkreśliła dyrektorowa.
— O, bardzo porządne panienki.
— Po... o...rządne panienki! — zawołał długi towarzysz.
Skoro przemówił, poznali wszyscy, że jest mocno podchmielony.
— Idź spać, Celsjuszu! — zakomenderował Rewiatycki.
Celestyn Łuba, kolos piśmiennictwa polskiego, powiedział tylko grobowo: „do — o — branoc“ i rzucił się w cień, który pokrył meandry jego odwrotu.
— Już chyba wszyscy pójdziemy? — rzekł Rewiatycki.
— My czekamy na nowych gości. — Jabym się jeszcze przeszła po ogrodzie — zawołała ochoczo pani Adela.
Gimbut nie protestował, tylko zaznaczył, że on w każdym razie ma dosyć dziennych przechadzek, bo rozparł się jeszcze wygodniej w fotelu.
Ale pani Adela już zbiegła ze schodów werendy, okazale i fertycznie. Rewiatycki skłonił się przesadnie i zapytał:
— Czy ze mną?
Skinęła głową i przeszyła go fosforycznem spojrzeniem. Skoro tylko oddalili się do krańców widoku, zawiesiła się na ramieniu mistrza:
— Czy Adachna ma w czubku? — zapytała pieszczotliwie.

Dominik Gimbut, pozostawszy sam na werendzie, tem swobodniej oddał się marzeniom. Jeżeli Gimbut marzył o szczęściu własnem, to czuł bolesny niedosyt, bo doszedłszy do progu starości źle jest oddychać nocą zbyt piękną. Niektóre uściski rozszalałej bachicznie Przyrody tak są przejmujące, że aż straszne dla każdego wrażliwego człowieka.
Taka była ta noc. Ogród, rozszerzony przez ciemność, oddalony znacznie od osady fabrycznej, dawał ujście i pole skrzydlatym wywiadom pragnień ku Przyrodzie rozłożonej w majestacie swej nagości, gotowej n a wszelką rozkosz. Za ogrodem były pola dojrzałe, syte wilgoci łąki przy rzece Czarnej, poza niemi iglaste zagaje pnące się na znaczne wyżyny gór Świętokrzyskich. Kraj, pozbawiony barw o tej godzinie, dawał znać o sobie tylko symfonją zapachów. Przez róże i lipy przydomne, pachnące niby perfumy natarte, przelewały się szeroko wonie pól i łąk, niby emanacje ciała uśpionej driady, a z włosów jej, rozrzuconych po pagórkach, szły kadzidła żywiczne.
Noc była świąteczna dla zmysłów. Tyle dostarczała ponęt, tyle zdrowego tchnienia do płuc i podniety dla krwi krzyczącej, że mieszkańcy dworku dyrektorskiego czuli raczej pragnienie szczęścia i niepokój, niż dosyt i senność. Do wypicia czary rozkoszy, przychylonej do ust tak blisko, przeszkadzały jednak różne sprawy społeczne i prywatne, te więzy, które człowiek czuje zawsze na rękach i na sercu, nawet w chwilach szczytowych upojenia. Przeszkadzał górujący nad wszystkiem nakaz pracy. I jakby przypomnienie tego nakazu, w miłosnej ciszy, ogarniętej symfonją zapachów, rozlegał się daleki poryk i poświst wielkich pieców, niby wyrok towarzyszący wygnaniu pierwszego człowieka z raju: „pracować będziesz w pocie czoła“.

Rozległ się blisko wesoły zgrzyt kół powozu u podjazdu z przeciwnej strony domu. Gimbut pośpieszył do drzwi głównych, przyjął w objęcia Tadeusza Sworskiego, a pannę Zofję Czadowską ucałował w obie ręce. Oboje mieli cerę niby kamienną, tak bardzo okrytą pyłem. Że jednak świeciły im się oczy radośnie, Gimbut odezwał się szczerze:
— Doskonale państwo wyglądacie!
Zapraszał na przekąskę natychmiast, z powodu późnej godziny. Ale goście jednogłośnie poprosili tylko o herbatę do swoich pokojów, bo jedli w podróży na stacji węzłowej, gdzie dłuższy postój wypadł w porze wieczerzy.
Wkrótce uciszyły się wszystkie w dworku gwary.


2.

Po paru dniach towarzystwo w Rudnikach, już zaprzyjaźnione, używało wakacji z zapałem i pośpiechem prawdziwych „letników“, wyszydzanych przez humorystów, a tak godnych współczucia, jako dusze i ciała schorowane miastem, powracające na lecznicze łono przyrody. Uprażenie się w słońcu rozwielmożnionem bez przeszkód, odpoczynek w cieniu drzew, sen pożywny przy otwartych oknach — to dobrodziejstwa wcale nie śmiesznie.

Tylko Dominik Gimbut nie należał do wypraw i przechadzek zwanych bezcelowemi, bo jego czynności, podobnie jak kierowane przez niego „wielkie piece“, nie wygasały nigdy. Tadeusz Sworski towarzyszył mu często w wędrówkach po grzmiących salach maszyn, przy ognistych „spustach“ roztopionego metalu, po nagich kancelarjach, po drogach przysypanych rdzawym żużlem i dymiących brudno różowym kurzem. Z tem większą lubością powracał następnie do pachnącego zacisza dyrektorskiego domu, wychodził do ogrodu i na szerokie pola. Wędrował z dyrektorem nie dla studjowania przemysłu żelaznego, którego technika mało go zajmowała, lecz dla śledzenia przyjaciela we właściwym mu ruchu, przy ulubionej pracy. Każdy człowiek jest przy swojej pracy najwyrazistszy, najdostojniejszy, najciekawszy do oglądania. Przytem praca Gimbuta, dozorcza i naczelna, pozostawiała miejsce na dłuższe rozmowy między przyjaciółmi.
Widząc, jakiego dyrektor używa miru i posłuchu u całej drużyny fabrycznej, jak rozkazuje stanowczo, lecz przyjaźnie, jak szanuje godność osobistą, lecz wymaga pracy, Sworski czynił uwagi:
— Masz tu dobranych ludzi, Domciu. Gdyby wszystkie nasze fabryki tak były urządzone, moglibyśmy gwizdać na zapowiedzi rewolucji socjalnej.
— A już tak, Tadeuszku. Od początku mego zarządu nie miałem ani jednego strajku w Rudnikach. Wprawdzie objąłem fabrykę dopiero po roku 1905-ym. Obcy agitatorowie mniej teraz nałażą, niż wówczas. A jeżeli wkręcą się jacyś, ja sam z nimi rozmawiam — i to w obecności robotników. Zresztą moi ludzie są zadowoleni. Podniosłem płace; założyłem kasy ubezpieczeń od przypadków i emerytalne; ograniczyłem godziny pracy małoletnich...
Gimbut wyliczał swe reformy z sumiennem zadowoleniem. Patrząc mu w oczy, Sworski zauważył, że mówi jak bogacz o swych dorobkach.
— To jeszcze z ciebie „socjał“, Domciu, jak to my dawniej?
— Tak mnie i nazywają właściciele: zamaskowanym socjałem. A ja im na to, że nie zamaskowany jestem, ale szczery. Szanuję prawa pracy i prawa własności. Jedne z drugiemi pogodzić — ot i cała sztuka.
— Ale sztuka nielada! Udaje się tobie, może i kilku innym — naogół jednak nie jest tak idealnie. W warsztatach kolejowych, które długo oglądałem, będąc w biurach zarządu, niedobrze się działo — a i teraz podobno nie lepiej.
— Znaczy, że teraz już nie pracujesz?... tylko piórkiem?
Tadeusz, zamiast się obrazić, rozśmiał się przyjaźnie:
— Masz słuszność, Domciu. Praca „piórkiem“ mało przynosi owoców realnych. Nie jestem z mojej literatury zadowolony.
— Jaż nie mówię, Tadeuszu — cofał się dyrektor — żeby to nie była praca. Czytałem twoją powiastkę... jak to ona? — i twoje artykuły społeczne: o budowie wewnętrznej... o fałszywych prorokach... Prace piękne.
— Prace ze szczeremi zamiarami. — Poczekaj — będą jeszcze inne. Jeszcze nie umarłem.
— Ot, gadasz! Wygląd, jak młodzieńca, parę tylko siwych włosów na skroniach. — Toż ty ode mnie młodszy o lat... pięć... osiem?
— Nie liczmy lepiej. Obaj jesteśmy młodzi, zwłaszcza ty, który pracujesz bajecznie i o przyszłości nie wątpisz.
— ...Tak, że masz znaczne zamiary autorskie — reasumował Gimbut zasłyszane wyznania. A jeszcze wiem, że zajmujecie się z panną Zofją — (tu zniżył głos i obejrzał się po drodze)...że prowadzicie nauczanie dzieci proletarjatu. Ot robota ważna, pilna, bezpośrednia — a szczególniej w miastach i fabrykach, bo na wsi inni nieco robią. Ja też próbuję — tylko moja żona do takiej roboty niebardzo...
Sworski odpowiedział z zapałem:
— To nie moja akcja, tylko panny Zofji. Ona jest w tem mistrzynią, ja tylko przygodnym pomocnikiem. Upływa już lat dziewięć, jak ona, zaledwie pełnoletnia, rozpoczęła swą działalność wychowawczą, nawskroś polską, buntowniczą przeciw moskiewskim systemom i ukazom, która dzisiaj rozrosła się w ochronki, szkółki, stowarzyszenia. — I to wszystko krzewi się, kwitnie, wydaje owoce. Jak ona daje sobie radę z wrogiemi władzami? Skąd dostaje fundusze? To cała misterna, z drobniutkich ok wiązana sieć do połowu dusz dziecięcych... A ona wykonywa to wszystko bez widocznego wysiłku.
— Dzielna niewiasta — odrzekł Gimbut — ja ją zawsze ceniłem i, mogę powiedzieć — kochałem — od czasu naszego spotykania się na sesjach — tych, co to wiesz. —
Potem, nie patrząc Sworskiemu w oczy, dodał, niby mimochodem:
— A wy zawsze z sobą razem?
— Razem i nie razem. Widujemy się w Warszawie, gdzie ona przebywa stale. Ale ja czasem podróżuję. — Nigdy nie tracę z nią ideowej łączności. Po raz pierwszy jesteśmy razem na wsi, pod twoim gościnnym dachem.
— Bardzo rad jestem, że zgodziliście się przyjechać.

∗             ∗

Z innej strony, od pól, zdążała do dyrektorskiego dworu panna Zofja Czadowska w towarzystwie literatów: Adama Rewiatyckiego i Celestyna Łuby. Wysoka i smukła, w ciemnej sukni, pomiędzy jasno wyelegantowanym Rewiatyckim i wypiętrzonym w szarych łachmanach Celestynem, na tle pól złotorudych, wyglądała panna Zofja mistycznie, jak wizja Jacka Malczewskiego niespodziewana, niejasna, ale przejmująca zadumą. Rzekłby jeden, że to Polska żałobna między Weselem a Troską; drugi — że Cnota między dwoma łotrami.
Po pierwszych paru dniach znajomości Rewiatycki zdążył już napisać trzy wiersze do panny Zofji, które ułożył w tryptyk. Pierwszy nosił tytuł Hageia (święta), drugi Sofia (mądrość), trzeci właśnie przed chwilą zadeklamował, a miał to być środek tryptyku i nazywał się Eros. Poeta czekał teraz na pochwałę.
— Ślicznie pan pisze — rzekła panna Zofja swobodnie — tylko mi się nie widzi, żeby ten ostatni wiersz był w tryptyku na swem miejscu.
— Bezwarunkowo — orzekł Celestyn, skłonny całą swą istotą do potakiwania pannie Zofji.
— Nie z tobą mówię, tylko z panią — odparł Adachna. Więc pani sądzi, że to do tryptyku na nic? Rozbijam tryptyk! Ale trzy odłamy pozwolę sobie rzucić do Jej stóp. Niech je podepce.
Wykonał gest teatralny z przejęciem, ale i z dostateczną zaprawą humoru, aby się nie stać natrętnym. A panna Zofja, wcale nie zakłopotana, zaczęła mówić, nie odpowiadając wprost na patetyczną ofiarę, uśmiechnięta uprzejmie:
— Dziwna to rasa poeci. Pisze pan wiersze o mnie czy dla mnie, jak słyszę, a we mnie niema tych rysów, które pan tak poetycznie wyogromnia. Anim tak bardzo święta, ani mądra...
— Pa — ani! — wydał stłumiony okrzyk Rewiatycki, oczyma domawiając luby protest i uwielbienie.
Zwrot jasnych oczu Zofji ku poecie zgasił odrazu jego wyraz twarzy zuchwały. Mówiła dalej:
— Co zaś do trzeciego wiersza, to już go pan wysnuł całkowicie z wyobraźni. Jeszcze mnie pan nie zna; gdyby mnie znał, nie napisałby. Niech się pan spyta Tadeusza Sworskiego.
— Ach, Sworski! — jęknął Adachna i zaakcentował maskę rozpaczy.
— Znowu fałszywy kierunek, panie Rewiatycki! Ze Sworskim jesteśmy krewni, mamy wspólne cele, które nas łączą. Wiecie co, panowie? (zmieniła obcesowo rozmowę) — rwijmy jeszcze kwiaty, bo zebraliśmy za mało.
— Niechże mnie choć te kwiaty nagrodzą! — zawołał Adam zagadkowo, bachicznie, z łezką, z goryczką — pragnął bowiem już wybrnąć z nieudanej konwersacji.
A panna Zofja dodała z dobrym uśmiechem:
— Proszę mi jednak przepisać te wiersze. Takie są dźwięczne i wybujałe. — Mogę je mieć u siebie, bo nikt nie uwierzy, że były do mnie pisane.
— Wszelkie rozkazy pani są dla mnie prawem — odrzekł tylko Rewiatycki.
Po chwili zawołała panna Zofja, wskazując ręką:
— Patrzcie, jaki tam wspaniały krzak rumianku! — za rowem, pod pszenicą.
Krzak był po stronie Celestyna. Olbrzym wysunął sprężyście dolną kończynę, która go zaraz przeniosła za rów i w paru susach znalazł się przy rumianku, wyrwał krzak z korzeniem i ociekający sypką ziemią ofiarował pannie Zofji. — Dzień był dla Adachny feralny: tu znowu zwinnego kawalera uprzedził niezgraba Celestyn. Ale już o tem niepowodzeniu nie skomponował poeta elegji; zaczął tylko bystro wypatrywać rumianki, kwitnące groszki i inne kwiatki i znosić to wszystko, dokładnie oczyszczone, do rąk „ciemnej pól bogini“.
Gdy weszli już do ogrodu przy dworku, panna Czadowska usiadła z przyjemnością na ławce po długiej przechadzce. Ale Adachna oświadczył, że musi się przebrać do obiadu, gdyż był ubrany w jasny strój tenisowy, bez kamizelki.
— To niech pan zaniesie kwiaty do domu, proszę.
Podała mu duży snop, który on przycisnął do serca i do twarzy, jakby chciał ukraść kwiatom trochę ciepła pozostałego od postaci Zofji — i nie powstrzymał się od podbójczego przez kwiaty spojrzenia. Ale panna Czadowska odwróciła głowę. Adachna oddalił się w rytmicznych lansadach.
Celestyn pozostał i sterczał obok ławki.
— Pan nie siada? Przecie my nie przebieramy się do obiadu.
— Siadłbym...tylko ta ławeczka, jak dla dzieci.
Panna Zofja rozśmiała się. Celestyn ją bawił i zajmował. Odgadywała w nim utajone duchowe curiosa. Dowiedziała się już zresztą, że był gdzieś tam profesorem literatury indyjskiej.
— Niech pan siada! — Przecie i ja jestem długa — no, nie taka jak pan — ale siedzę wygodnie.
Łuba usiadł w przyzwoitem oddaleniu od pięknej sąsiadki.
— Rewiatycki ma talent? prawda? — zapytała panna Zofja.
— Oo! — rozmachiwał rękami — Rewiatycki?! — pogładził wzdłuż półłokciową brodę — taak, bez wątpienia.
— To przyjaciel pana?
Celestyn wykonał znowu szereg ogromnych poruszeń ramionami i twarzą, młodą jeszcze, której fałdy chodziły jak fale i zmieniały co chwila wyraz pięknych choć zmęczonych oczu. Pasował się widać ze słowami, nie przychodzącemi na zawołanie. I rzekł wreszcie, jakby zniechęcony:
— Tak... przyjaciel.
Zofja, po krótkim namyśle nad powodem tak trudnego szukania najprostszych wyrazów, zagadnęła o co innego:
— Chciałabym poznać coś z pism pańskich, a przyznaję się ze wstydem, żem nie czytała. Pan się specjalizuje w literaturze indyjskiej? To ciekawe.
— Pisało się, gadało... to są... studja.
— A nie można tego dostać?
— Co tam było — wyczerpane, przepadło. I dobrze, że przepadło. Ja jeszcze dla pani napiszę.
— Coś w rodzaju, jak Rewiatycki?
— A, uchowaj Boże!
Celestyn wzniósł obie ręce, jakby do przekleństwa, brodą wionął w stronę, a z twarzy stał się podobnym do oburzonego Mojżesza, który strąca ze skały tablice przykazań.
— Czy to tak oburzające, co tamten napisał? — pytała panna Czadowska ze szczerem zaciekawieniem.
— Jakżeż?! — do pani pisać wierszyki? — drumli-brumli — tidiritkum to i owo... Święta Zofja z Carogrodu i Eros z kawiarni Michalika?! — Sacrilegium!
— Ależ pan surowo sądzi swego przyjaciela! — śmiała się panna Zofja.
— Nie, bo cóż to za żarty! — perorował Celestyn, uniesiony gniewną wymową. — Wara od podawania pani słów wytartych, przez plugawy użytek sprofanowanych! Trzeba uderzyć się w pierś (gruchnął się rzeczywiście pięścią w pierś, aż jękła) — i wołać pokutnie: nie jestem godzien. — A gdy się już odważyć na mówienie, to od duszy do duszy.
Panna Czadowska spoważniała, gdyż dziwaczne zdania Celestyna tchnęły szczerością, dźwięczały właśnie głosem duszy. Nie pragnęła jednak wysłuchać drugiego dzisiaj wyznania uczuć męskich, choćby w innym, sympatyczniejszym stylu. Wtrąciła zatem uwagę oziębiającą:
— Pan pewnie także pisze wiersze?
— Piszę... pisałem. — Ale niegodne.
I przygasł, zasępił się, jakby stracił promień, który mu rozgrzewał duszę. Rwane jeszcze rzucał wyrazy, ułamki dużego rojenia:
— Bo ja poznałem panią. — Tylko jakażby mnie śmiałość? Jakże mnie przed panią?... Bo cóżem ja? — łachman ludzki. Ale ona, wiosna, która jest szczęściem sobie i szczęściem przyszłego wieku... Maja — panna, z której urodzi się Manu — Nadczłowiek, Zbawca...
Zamilkł na dobre. A pannie Zofji przyszło do głowy, że może uraziła dobrego i wrażliwego człowieka. Ale nie wiedziała, co uczynić, ani co mu powiedzieć, bo to, co mówił, było napoły niezrozumiałe.
Celestyn powstał z ławki i, nie przystępując bliżej, zdobył się na jedno jeszcze zdanie:
— Wielka Pani! proszę mnie pobłogosławić... zdaleka... ręką.
Sam podniósł rękę ogromną, błogosławiącą zwysoka, i zdarł z głowy pomięty kapelusz. Niepokojący był i godzien litości. Prosił, a zarazem nakazywał wzrokiem błagalnym.
Panna Czadowska nie była płochliwą dzieweczką i zgadywać potrafiła ludzi. Tu zrozumiała, że po< winna uczynić to, o co prosi ten człowiek. Wyciągnęła więc rękę naprzeciw dłoni olbrzyma i rzekła:
— Jeszcze Bóg da panu ukojenie, panie Celestynie.
On przymknął oczy, a twarz mu zajaśniała wewnętrznem rozpromienieniem. I odszedł wielkiemi krokami, kołysząc się, jak sosna pijana.


3.

Stosunki sąsiedzkie między Linowskimi z Inogóry a rodziną dyrektorską z Rudników były dosyć rzadkie, jednak oparte na wzajemnem poważaniu. Tego lata pan Władysław Linowski, prezes okręgowy Towarzystwa Rolniczego, odwiedził Gimbutów w Rudnikach, jednak bez żony, która się wymówiła słabością, nie pozwalającą jej na dalsze przejażdżki. Ale z tego właśnie powodu wynikła dyskusja między małżonkami Gimbutami: w jakiej mierze oddać grzeczność towarzyską Linowskim?
Pani dyrektorowa postanowiła nie jechać do Inogóry, gdyż pani Wela (Ewelina) Linowska nie uznała za stosowne wybrać się do Rudników z wizytą, a mogła, skoro przeszłej niedzieli widziano ją w kościele.
— Ot, wymyśliłaś, Adelciu! Hrabinie strzeliłoby do głowy kogo obrażać? Ona piechotą przyszłaby, gdyby nóżki pozwalały. Niewiasta przecie skora do towarzystwa.
— Mogliby wybrać dzień, kiedy pani Wela czuje się lepiej. Przecie jeździ po okolicy kucami. — — I nie wiem poco, Domciu, nazywasz ją hrabiną, kiedy Linowscy nie są hrabiami?
— Wszyscy ją tak nazywają. I z domu hrabianka i Linowscy dom starożytny. Niema śmieszności. A tobie jakich trzeba hrabiów? Trzypałkowskich? Może oni „tatarscy hrabiowie“, jak Birbasz z „Pana Tadeusza“?
— Trzypałkowscy mają tytuł austrjacki potwierdzony — odrzekła pani Adela z wyższością i niejaką urazą, gdyż Trzypałkowscy byli z nią spokrewnieni, a ona sama była z domu Górczewska, z rodziny, wyprowadzającej się według legendy od hrabiów Górków.
Gimbut śmiał się jowjalnie ze swego konceptu, a inni zaś z faktu, że dyrektor dyskutuje o tytułach, które go obchodzą, jak śnieg przeszłoroczny. Na szczęście nikt nie zapytał o inne nazwiska, czy należą do „dobrej“, czy do gorszej szlachty. Minęło więc niebezpieczeństwo wybuchu tej najpospolitszej w Polsce rozmowy, grasującej we wszystkich warstwach, nawet nieszlacheckich, które się z lubością informują o zawikłanej hierarchji rodów i o ich tytułach, prawie wszystkich nadanych przez obce i wrogie rządy.
Dyrektorowa uparła się i postanowiła nie jechać.
— Zatem kto pojedzie? — pytał Dominik — żebym wiedział, jak mam kazać zaprząc?
— Jabym pojechała — rzekła panna Zofja.
Sworski oświadczył, że odnowiłby chętnie znajomość z Linowskim, którego dawniej widywał.
Zapytany Rewiatycki odpowiedział, jak zwykle, niepospolicie:
— Każdy nowy człowiek daje mi swego literackiego dukata, czy chce, czy nie chce. W Inogórze spodziewam się dużego połowu...
— Czyli zatem — przerwał Gimbut — pan z nami?
— Jeżeli można? — wdzięczył się Adachna do Gimbuta tak przymilnie, jak do panny.
— Jakże nie można? — proszę. A pan Celestyn? Łuba włóczył się nieopodal, zgarniając brodę, którą wietrzyk wbok znosił. Zatrzymał się, wyrwany z jakiegoś snu na jawie:
— Ja? — — Jestem.
— Czy pan chce jechać z nami do Inogóry?
— A, uchowaj Boże! — odrzekł, wznosząc ręce, które dotknęły koron lipowych — ja i arystokracja?!
— Co tam arystokracja? Zacni ludzie, sąsiedzi. — Z panią możesz pan i o Mahabaracie — śliczna kobieta.
Gimbut, modą litewską, stosował przymiotnik „śliczna“ do duszy pani Weli, chociaż i w zwykłem znaczeniu przymiotnik był stosowny. Ale Celestyna nie zdołano zachęcić. Skrzywił twarz błagalnie:
— Nie lubię...
— Zatem — rzekł Dominik — we czworo zmieścimy się w koczu..

∗             ∗

Ma coś królewskiego w sobie biesiada w zasobnym polskim dworze. Królewskość polega mniej n a przepychu, niż na tradycji miejscowej, uświęconej przez pokolenia. Dwór budował zwykle pradziad taki, a taki, ozdobiony urzędem ziemskim, wojskowym, lub senatorskim. Jeżeli zaś dom jest nowy, zawsze gdzieś w ogrodzie, albo na folwarku znajdzie się stary lamus, przerobiony z arjańskiej kaplicy, albo śpichrz, pamiętający setki lat. Te kwatery lipowe sadził pan podkomorzy; przez tamtą bramę zajeżdżał do ówczesnego właściciela król Jan Sobieski, albo, w najgorszym razie, Stanisław August, jak o tem świadczą archiwa dominjalne. Niema większego dworu, w którym pośród pstrokacizny ścian ladajakiej nie znalazłbyś dobrego płótna malowanego na Zachodzie i cennej tkaniny ze Wschodu. Całość, choć ma ogólne cechy polskiego stylu, zawiera w sobie i niespodziewane rysy indywidualne, pozostawione przez szereg miejscowych dynastów. Tu się niepomiernie rozrosła piwnica — co pospolitsze; ówdzie bibljoteka — co rzadsze. Ale czasem zdziwione oczy nowego gościa odkrywają jakąś cenną kolekcję rzadkich przedmiotów, lub strzelistą wieżę zegarową, zbudowaną nad stajnią, tak sobie, dla fantazji i okazałości.
Inny urok polskiej siedziby wiejskiej to jej obszar, na którym, pośród wielorakich przedsiębiorstw rolnych i przemysłowych można rozwinąć estetykę budowli i ogrodów. Zwłaszcza ogrody spacerowe polskie, coraz zanikające z powodu parcelacji i skurczenia obszarów, zachowały styl swój odrębny, cienisty, kwaterowy, albo parafrazują po swojemu wzory francuskie i angielskie. Ogrody polskie kocha i szanuje każdy, kto wyznaje zasadę, że nie samym tylko Chlebem żyje człowiek.
Wszystkie te cechy zasadnicze posiadał dwór w Inogórze, starodawny i kwitnący, a doprowadzony przez obecnego dziedzica do ozdoby i rozmiarów pałacowych. Władysław Linowski, zawołany agronom i ekonomista, podniósł stopę estetyczną swej siedziby w stosunku do pomnożonej wydajności posiadanej ziemi. Dbał o promieniowanie kultury na posiadłości sąsiednie. Naśladowali go sąsiedzi obszarnicy, korzystali z jego rad i pomocy włościanie. Do ozdoby inogórskiego państwa przyczyniała się też niemało piękność kraju, obfitującego w lesiste pagórki i wody.
Przy późnym podwieczorku na murawie parku dobrze było ludziom zgromadzonym. Każdy po swojemu brał udział w rozkoszach gościny i w łaskach kwitnącego lata.
Prezes Linowski, mówca wytrawny i przywykły do posłuchu, starał się rozstrzelone rozmowy skupić i podnieść do wyższych tematów, do jakichś wniosków ogólnych, jakby miał ambicję, że to a to u niego w Inogórze powiedziano, ogłoszono, albo i uchwalono. Cieszył się też z doskonałego funkcjonowania pałacowych urządzeń.
Odmienne aspiracje miała pani Wela. Promiennym uśmiechem dziękowała gościom, że przybyli i przepraszała, że do nich poskoczyć nie może. Ubrana bardzo starannie, młodsza z pozoru, niż wiek czterdziestoletni, który przekroczyła, wyglądała jak model damy, celowo unieruchomiony do portretowania. A przecież ani źdźbła pozy nie miała w swej naturze, rwącej się do życia, kochającej nałogowo ludzi, nawet bylejakich, dosięgalnych przez jej rozrzutną dobroczynność i uprzejmość. Tylko los przeklął ją, kilka lat temu, chorobą mięśni w nogach, z której pani Wela leczyła się powoli. Dawniej zawołana tancerka i amazonka, przeszła nagle do stanu spoczynku, potem do powolnej rekonwalescencji, która była udręczeniem dla żywej i przedsiębiorczej kobiety. Ale ukrywała swą niedolą pod pozorami wesołości, a mówiąc ściślej, była uporczywie radosna, pomimo swej niedoli. Wszyscy znajomi kochali, lubili, lub tylko chwalili panią Welę. Jeżeli kto jej przyganiał, to tylko za zbytek dobroci, okazanej komu innemu.
Sworski powitany został przez gospodynię tak uroczystą i pochlebną przemową o talencie, wielkości i zaszczycie, że aż się zdziwił. Nie obraził się jednak, oczywiście. Zato ubodło go nieco, że bezpośrednio potem Rewiatycki otrzymał także nadmierny komplement. Adachna nie protestował, odpowiedział jeszcze bajeczniej, a przy ucałowaniu ręki hrabiny wykonał ukłon akrobatyczny w rodzaju przyklęknięcia. Witając pannę Czadowską, znalazła pani Wela gorące słowa uznania dla jej działalności obywatelskiej, zaszczytnie znanej, poczem ucałowała ją serdecznie. Panna Zofja, pomimo swego światowego obycia, trochę się stropiła, nie mogła jednak wynieść innego wrażenia, jak że pani Linowska jest bardzo miła. Pani Wela umiała zyskiwać sobie odrazu i na stałe serca nawet kobiet, co jest talentem bardzo rzadkim u kobiet pięknych.
Z wielu stron przyglądano się z zajęciem Tadeuszowi Sworskiemu. Wieść o jego pobycie w okolicy dotarła już uprzednio do Inogóry. A było dużo osób przy podwieczorku na murawie. Oprócz Linowskich, prezesa, pani Weli i syna ich Bronka, oprócz gości z Rudników, było jeszcze kilkoro gości i różni domownicy. Siedziało między innymi młode stadło Sępowskich, wyświeżone, obserwujące pilnie wzory inogórskie dla skopjowania tego i owego u siebie. Para trzymała się razem i wymieniała od czasu do czasu ciche uwagi. Pani Sępowska, dziewczynkowata jeszcze, niebrzydka, ale zbyt obwieszona splendorami swej świeżej wyprawy, pochyliła się ku małżonkowi:
— Więc to jest Sworski?! Taki sobie pan podstarzały w szarym surducie? Cóż mi to za rewolucjonista?...
— Ano widzisz — taki jest. — — Surdut ma źle skrójony.
— Może być. Ale m a ładne oczy i mądre czoło.
— Jak się komu podoba.
Sworski rozmawiał z prezesem. Linowski przesadzał doniosłość wspomnień, które ich łączyły, a czynił to przez gościnność, lub przez rzeczywistą sympatję:
— Pamięta pan, panie Tadeuszu, nasze sesje u Rajkowskiego?
— Chyba jedną tylko?
— Może tylko jedną — kiedy to chodziło o decyzję, czy podtrzymywać strajk powszechny, czy go za wszelką cenę przerwać. To dziwnie pogodny socjalista ten Rajkowski — krwiożerczy i pogodny — właściwie socjolog — teoretyk zupełnie ślepy na życie przy zastosowaniach teorji. Ale uczciwy człowiek. Gdzie on teraz jest?
— Nie wiem. Porzuciłem oddawna jego koterję z powodu żywiołów, które się tam zakradły i zapanowały.
— To jest... Żydów? — rzekł Linowski z ożywieniem, ale ciszej.
Rzucił okiem w stronę, gdzie siedział pewien sąsiad z sarmackim wąsem, ziemianin i katolik, ale gorzki brunet. Choć miał nazwisko na „ski“, mówiło się przy nim oględnie o Żydach.
Przy innym stole gwarzyła grupa osób stale tu mieszkających. Był stary administrator i młody praktykant i jeszcze inne postacie. Ksiądz kapelan, między dwiema pannami respektowemi, opowiadał jakieś historie, ale pomijał, widać, respekt, bo panny chichotały i wznosiły zgorszone oczy ku niebu.
Między gośćmi krążył Bronek Linowski, bardzo piękny chłopiec dwudziestoletni, student uniwersytetu w Krakowie. Główną charakterystyką jego wysokiej, oficerskiej postaci była pewność siebie. Zdawał się też pochłoniętym przez jakiś zamysł nie dziecinny. Gęste brwi połączone przekreślały mu czoło niby przyłbicą, ostry profil i wydatny podbródek znamionowały energję. Nie przysiadał się do pań, których parę było pięknych w towarzystwie; słuchał raczej, co mówią mężczyźni. Sam prawie się nie odzywał; zdawał się wiedzieć coś więcej i lepiej. Spoglądał jednak czasem na pannę Czadowską poważnie, bez zalotności, a ona podobnie na niego.
Na ogród zaczęły padać długie, mokre welony cieniów, zaścielając całe prawie trawniki; tylko na ich rąbkach trwały jeszcze złocisto-zielone hafty słońca. Na wierzchnich murach pałacu płonął rumieniec zadowolonej dumy. Chór głosów ludzkich zlewał się bez fałszu z ogólną symfonją, którą grała ledwie dosłyszalnie, lecz przejmująco miljardowa rzesza istnień innych, chyba nie bezdusznych.
W przedzachodniem ukojeniu przycichły rozmowy ludzkie, gwary ptaków, żuczków i liści, jakby pod generalnym nakazem tęsknoty do odchodzącego słońca.
Od bramy wjazdowej szedł wyniosły, kościsty starzec z czapką w ręku. Ubrany był w kurtę z galonem a szkielet wzorował się wyraźnie pod wiotkiem odzieniem. Maszerował jakoś sprężyście i bódł powietrze łysą czaszką, która detonowała grobowo w żywym krajobrazie.
— Ależ to Kronos! bóg Czasu! — zawołał Sworski.
— Poczta — odpowiedział Linowski. To nasz stary Serwacy, odźwierny służący tu od pół wieku. Przynosi pocztę z urzędu. — — Tylko to niezwykła godzina i idzie bez torby... Zobaczymy.
Wszystkie spojrzenia zestrzeliły się na żółtej czaszce Serwacego, który zbliżył się pośpiesznie do fotelu pani Linowskiej. Musiał otrzymać jakiś nakaz przemożny, albo nieść tragedję, że zdecydował się niepokoić dziedziców, bawiących się w gronie gości.
Przystąpił do ucałowania ręki hrabiny — i zaszlochał.
Już mu pani Wela położyła drobną rękę na łysinie i przychylona, zaczęła wypytywać:
— Co się stało, na miłość Boską?! Co wam jest, mój Serwacy?
Ale prezes powstał i, cofając rękę przed ucałowaniem, rzekł szorstko, choć bez gniewu:
— Dajcie pokój... No, gadajcie!
Wtedy dopiero Serwacy wyprostował się, otarł łzy rękawem i, zanim zaczął mówić, westchnął, powodząc oczyma po zgromadzeniu gości, jakby ich teraz dopiero ujrzał przed sobą.
— Pijany? — szepnął Rewiatycki do pani Weli.
— O, nie! On nigdy nie pije.
— No i cóż? — naglił prezes.
— A bo... proszę łaski jaśnie pana, szedł przed naszą bramą mnich i przepowiadał.
— Mnich? — zadziwił się ksiądz kapelan. Skądże się tu wziął? Niema zakonów w naszej okolicy.
— I nie słychać było, żeby psy szczekały — zauważył administrator.
Serwacy spojrzał na rządcę zwysoka:
— Na takich psy nie ujadają! Do nóg mu przypadły, do tych trepek świętych. Taki zdawna tu bywał, Bożego roku przed powstaniem.
Starzec już się ośmielił i rozżarzył w sobie iskrę posianą przez tajemniczego przechodnia.
— Mówił, że będzie wojna, wielka wojna w Polsce.
— Może się nie omylił — wtrącił Tadeusz Sworski.
— ...ale, że blisko już... że dudni ziemia... że trzeba w gotowości być, a starzy i słabi muszą stąd odejść, a młodzi pójdą do wojska...
Widać było na twarzy starego wysiłek, aby dobrze powtórzyć, aby niczego nie zapomnieć.
— I rzeka popłynie krwią, a chaty pójdą z dymem, a z pałaców kamień na kamieniu nie pozostanie. — — Kiedy tak mówił, pokazał na nasz pałac.
Serwacy znowu zapłakał i oczy zasłonił ręką. Nie płakał nikt inny, tylko odźwierny, który przez całe długie życie miał ten pałac w posiadaniu idealnem, pełnem miłości i dumy, chociaż zajmował w nim tylko jedną izdebkę przy bramie.
Jednak sposępniało całe grono słuchaczy. Rewiatycki uznał za stosowne rozweselić towarzystwo:
— No, mógł się wesoły mniszek w tym szczególe pomylić, albo miał niedokładne informacje od Boga Ojca.
Choć ten żart nikogo nie pocieszył, a wiele uszu zadrasnął fałszywym tonem, sprowadził nieco oziębienia.
— Nie można wszystkim wierzyć, nawet zakonnikom — odezwał się wikary.
— Ja tam wiem, który ksiądz jest wedle prawdy i zakonu — mruknął zuchwale Serwacy.
Panna Zofja przystąpiła żywo do Serwacego:
— Jak ten mnich wyglądał?
— Jak mnich, jasna panienko. W sukmanie z kapturem, przepasany, a w ręku miał kosztur z krzyżem na końcu.
— Stary?
— Prawie stary ...ale ognisty. Nogami to przebiera, jak młody. Jużby go tera nie dogonił, chyba konno.
— Dokąd poszedł? — wmieszał się Bronek.
— I ja jego pytałem, jaśnie paniczu. Może ojciec — mówię — zajdzie do pałacu? Mieszkają u nas wielkie panowie chrześcijańskie. A on mi: dziękuję — mówi — o świcie muszę być za austrjacką granicą.
— Przecie to dziesięć mil od nas — zauważył Bronek.
— A tak — mówił dalej Serwacy. To też mnie dziw zdjął, jakim sposobem on, chudzina, w nocy — szmat ziemi przeleci. A on mi znowu: trepki moje niosą mnie lekko i znają drogi, o których nie wiecie. — — Kiedy on tak mówi, to pewnikiem święty jest, abo i nie z tego świata...?
Serwacy zaczynał bredzić i osłabił w niektórych wiarę w prawdziwość zdarzenia. Może stary ma gorączkę? Może skłonny do przywidzeń?
Jedyna panna Czadowska, zapominając, że znajduje się w cudzym domu, odezwała się gorąco, prawie nakazując:
— Trzeba zakonnika dogonić!
— Dosiąść koni — zawtórował natychmiast Bronek Linowski.
Reszta towarzystwa nie zapaliła się tak stanowczo, a nawet Sworski zadziwił się, że Zosia Czadowska tak się tutaj rozporządza. Ale ona niedwuznacznie wybierała się sama w tę pogoń.
— Dam pani łatwego konia — proponował Bronek.
— Jabym może i na trudnym pojechała, ale tu trzeba pośpiechu, nie jestem ubrana do konia. — — Może jaka bryczka?
Bronek spojrzał na ojca, gdyż nie miał dowolnych rządów w stajni, tylko używalność dwóch wierzchowców. Prezes odrzekł natychmiast:
— Każ zaprząc gniade licowe do tilbury i jedźcie, jeżeli pani pragnie.
Panna Zofja podziękowała uprzejmie, a Bronek rzucił się do stajni w gimnastycznych skokach.
Po kilku minutach zajechał, powożąc w dwumiejscowym kabrjolecie parą koni znerwowanych przez pośpiech zakładania. Panna Czadowska wskoczyła lekko i usiadła obok dziarskiego woźnicy. Sworski i Gimbut trochę się zaniepokoili o przyjaciółkę, gdyż konie drżały i niosły głowy wysoko na wyłabędzonych szyjach.
— Spokojnie, Bronek! Co tu zyskasz na szybkości przy domu, to stracisz za bramą przy hamowaniu koni.
Bronek zaciął tylko wargi, kiwnął parę razy głową upartą i rzekł cicho do sąsiadki:
— Ojciec mnie będzie uczył! — już ja powiozę.
— Niech pan wiezie — ja się nie boję.
Konie obiegły rzeczywiście trawnik podjazdowy szybkim, lecz regularnym kłusem i wpadły w bramę, którą roztworzył Serwacy. Tam się powozik na chwilę zatrzymał; Bronek zapytywał widocznie o kierunek, w którym odszedł Zwiastun. — — Przepadli z oczu.
Opowiadanie Serwacego i wyjazd pościgu rozprzęgły towarzystwo. Służba sprzątnęła stoły. Pogoda duchowa zamąciła się: niektórzy oczekiwali skutku pościgu z ciekawością, a nawet z niepokojem. Wieści o wojnie, choć gminne i niepotwierdzone, obudziły w umysłach zapomniane na chwilę obawy, jak się skończy, lub powikła zatarg europejski, którego pełne były dzienniki. Zmiana nastroju pobudziła ludzi, dotąd wygodnie rozsiadłych, do ruchu po parku. Tylko pani Wela nie miała ochoty produkowania przed nowymi gośćmi swej przechadzki o kijku, utrudnionej 1powolnej, zatrzymała więc przy swym fotelu Sworskiego.
— Co pan sądzi o tem zdarzeniu? — zaczęła pani Linowska.
— Poczekajmy na skutek wywiadu, pani hrabino.
— Co to byłaby za straszna rzecz: wojna europejska! i u nas!
— Niewątpliwie. Każda wojna jest straszna i związana ze zbrodnią. Ale prazbrodnią są zastarzałe bezprawia, które wywołują wojny i przez nie tylko mogą być naprawione.
Pani Wela nie lubiła mówić o polityce i socjologji; spróbowała uciec od tych tematów.
— Ja przyznam się panu, że modlę się o pokój. Takby mi żal było nietylko resztek mojego szczęścia, ale zadowolenia i dobrobytu wszystkich naokoło mnie — i dalszych — i nawet nieznajomych.
Sworski wpatrzył się uważnie w oczy uprzejmej gospodyni:
— Pani jest bardzo dobra.
— To żadna zasługa. Kocham ludzi; bardzo byłoby mi nawet trudno ich nienawidzieć.
— I pani z tem dobrze? — — Przepraszam, że indaguję, ale rzadka i wyjątkowo cenna okazja mnie pobudza (uśmiechnęła się dziękczynnie). Zatem — czy pani dobrze wychodzi na swej dobroci? Nie mówię o wdzięczności, bo ludzie są naogół niewdzięczni. Ale czy to się pani opłaca przez wewnętrzne zadowolenie z życia?
— Bardzo dla mnie ciekawa indagacja, ale trudna do odpowiedzi. Z życia... nie jestem zupełnie zadowolona. Ale staram się... no, żeby mnie wszyscy lubili. Widzi pan: nie jestem tak dobra, jak się zdaje. Właściwie mówiąc — spekuluję.
— To są już skrupuły sumienia. Chodzi o wynik. Jest pani urodzoną altruistką — wiem to od wielu osób. Ale czy bezwzględną altruistką?
— Już sama nie wiem... Przyznałam się panu, że mam w tem swoją rachubę.
— Czy pani zdolna jest do kochania — naprzykład wrogów kraju? Pani Linowska zakłopotała się. Wywiad stawał się zbyt już kategorycznym. Pomyślała chwilę nad odpowiedzią:
— Naturalnie, że nie lubię Rosjan, Prusaków, ale... Mistrz mnie trochę onieśmiela.
— Nie jestem mistrzem, pani hrabino, bo nic mistrzowskiego dotąd nie wykonałem. Ale pani po mistrzowsku spowiada się bez wyznania.
— Więc powiem. Nie znoszę dzikości Moskala, albo hipokryzji i szalbierstw Prusaka, jak i innych wstrętnych przywar. Ale gdy kogoś już mam przed oczyma, czy on cudzoziemiec, czy nawet złoczyńca — widzę w nim człowieka i gotowam się nim zainteresować.
— Tak... to już pani jest nieuleczalna.
— Z czego? — zawołała pani Wela zadziwiona.
— Z dobroci.
— Więc to wada? — Nie; wielki dar i rzadki. Ale cnoty są czasem zbędne, naprzykład altruizm podczas walki.
Poczuwszy powiew polityki, pani Linowska przerwała rozmowę zapomocą ugodliwego zdania:
— Tak, ma pan słuszność.
I po chwili zaczęła zupełnie o czem innem:
— Jaka śliczna panna Czadowska! Czy to pańska krewna?
— Więcej, niż krewna, pani hrabino. Towarzyszka w różnych robotach, nawet z więzienia... A krewni jesteśmy przez jednego bardzo starego wspólnego nam prastryja.
— Ten pan jeszcze żyje?
— Różne są o nim wieści to długa historja, Sworski zadumał się nagle i tak posępnie, że pani Linowska nie chciała zapuszczać się dalej w tym kierunku i znowu zmieniła rozmowę, która rozsypała się w pospolitość. Ludzie, nawet najprzychylniej usposobieni, spowiadają się trudno sobie nawzajem przy pierwszem spotkaniu; czynią to tylko dzieci, których miłość bliźniego jest żywiołowa i niezrażona przez obawę szyderstwa.
Zatętniał szybki rytm końskiego kłusa. Tilbury z Bronkiem i panną Czadowską ukazał się w bramie pałacowej. Ze wszystkich stron parku zbiegli się ludzie ku parze wywiadowców.
Twarz panny Zofji była przeobrażona przez silne wzruszenie; oczy błyszczały, ale lica oblekły się w powagę i troskę.
— Nie dopędziliśmy go! — ogłosiła pierwsza żałośnie wynik pościgu.
Bronek zdawał raport rzeczowo:
— Dojechaliśmy do Strużan, według kierunku, który nam wskazał Serwacy. Panna Czadowska chciała jechać jeszcze dalej, ale odradziłem, bo słońce zaszło i niepewne były dalsze wskazówki.
— Więc może wogóle coś się przywidziało Serwacemu? — zapytał prezes Linowski.
— O nie! — odrzekła Zofja z głębokiem przekonaniem. Myśmy go widzieli w twarzach ludzi ze Strużan!
— Więc przeszedł przez Strużany? Taki sam? — I mówił co? — sypały się zapytania.
— Jakżeż nie przeszedł! — mówił dalej Bronek. — Wszyscy go widzieli: w habicie, w trepkach, kosztur miał z krzyżem. Tylko jedni mówią, że stary, drudzy, że krzepki, jak dąb. A chodzi tak szybko, że kiedy wyszedł ze wsi, to im topniał na drodze, niby ten szary wilk, co zmiata. Tak mówili.
— Powtórzyli ci, co mnich mówił? — badał ojciec Bronka.
— Powtarzali rozmaicie, a spierali się jeden z drugim: tak powiedział — nie tak. Wogóle jednak zrozumieli, podobnie jak Serwacy, że nadciąga wojna, że zburzone będą chaty i pałace, że kto żyw, musi spełnić swój obowiązek względem ojczyzny...
— Powiedział jeszcze — dodała Zofja z namaszczeniem: „powódź nędzy ogarnie lud cały, ale kto nad powódź przerośnie, zakwitnie na ziemi własnej i wolnej“.
— Prawda — potwierdził Bronek — to nam powtórzył stary Bednarczyk.
— Pięknie powiedział! — zawołał mocno Sworski.
Niewiele więcej dowiedziano się od wywiadowców. Zaczęła się dyskusja między słuchaczami. Jednych opowiadanie przejęło do głębi, drugich zaciekawiło, innych pobudziło do sceptyzmu i żartów. Niedowiarstwem odznaczyli się głównie: kapelan i Rewiatycki — niby ksiądz i niby poeta.


4.

Uczta kwitnącego lata jest nietylko dla ciała, ale i dla duszy pożywna. Ideały wywczasów letnich są zwierzęce, ale przez zmysły filtrują skutecznie pożywienie duchowe. Wędrować miedzą wśród wysokiego zboża — rwać kwiaty, albo lepiej: przyglądać im się na miejscu urodzenia — studjować dróżki żuczków koralowych, brunatnych i zielonych po bezmiarach dziewiczej roślinności — słuchać wymowy lasów i ruczajów — zagłębiać się w nieomylnie piękną księgę, której każda karta jest zachwycająca, a sens i cel Dzieła niedościgły. — — I kochać się! — czyli rozpływać się w miłowaniu powszechnem, chwytać natężonemi zmysłami swój udział w uczcie świata.
Taka szczęśliwa panowała aura na szmacie ziemi Radomskiej i w sercach jej mieszkańców.
Aliści przez aurę strzeliły prądy nienawistne boskiemu porządkowi Przyrody. Zaczęto gwarzyć, że Austrja chce tego, a Rosja tamtego — — że Niemcy pójdą z Austrją, a Francja z Rosją. — Puste słowa! Narody nie chcą wojny, niszczycielki szczęścia i owoców lata. Chcą Sprawiedliwości, jak pogody, i Miłości, sprawczyni rozkwitów. Tylko wyrodzone z ludzi cary i kajzery, tylko opryczniki ich, junkry i bankiery sycą krwią ludzką swe głody sławy i złota. Na te wraże zamysły kilkunastu ludzi, rozsiadłych po Europie w swych gabinetach, przy swych telefonach i telegrafach, Przyroda odpowiadała tymczasem drwiąco najsłodszemi uśmiechami; głaskała, przekupywała darami łudzi, których dreszcz przechodził czasem od wieści wojennych.
W Inogórze i Rudnikach panował naogół optymizm w zapatrywaniach na skutki zatargu europejskiego. Czasem się kto zadumał, czasem zatroskał o to, co będzie, jeżeli wybuchnie wojna w kraju, ale każdy, czując bezsilność swą w stanowieniu o potrzebie i terminie wojny, starał się żyć tak, jakby kataklizm nie był jeszcze bliski, ani nieuchronny. Do Inogóry wypisano nowe maszyny rolnicze z Anglji; w Rudnikach wielkie piece pracowały całą parą i po dawnemu bełkotał, stercząc nad okolicą, wulkan pełen niecierpliwej lawy, ujętej w pokraczne wieże aparatów Cowper’a. Dworek dyrektorski, po nieco awanturniczej wycieczce do Inogóry, brzęczał znowu dzienną pracą jednych, zabawą drugich, niby rój beztroskich owadów na kwitnącym krzaku zamieszkały.
Wstawano wcześnie. Nawet literaci, nocne zazwyczaj ptaki, nawykli do budzenia się między siódmą a ósmą, nie chcąc tracić świeżości poranków.
Łuba i Rewiatycki mieszkali w jednym dużym pokoju na piętrze. Adachna rozgościł się w trzech czwartych tej przestrzeni, objął w posiadanie łóżko, dwa stoły i rozłożył szeroko zawartość swych kuferków, bogactwa kortów, batystów, krawatów, trzewików i przyrządów gotowalnianych. Celestyn umieścił się w kącie i zajął dla siebie wyłącznie tylko długą, staroświecką kanapę, na której „spał bosko“, jak zapewniał. Mógł zamieszkać w sąsiednim, małym pokoiku, albo i zająć ten większy, gdyż oba dano przyjaciołom do wyboru, gdy razem przyjechali, ale Celestyn wolał być bliżej Adachny, gdyż twierdził, że jest tu na „jego odpowiedzialności“. Stosowało się to do wspomnienia, że Rewiatycki wyrobił koledze zaproszenie do Rudników, posiadając wielkie wpływy u pani Adeli. Za tę protekcję poczuwał się do przewagi nad kolegą i dawałby mu z pewnością buty do czyszczenia, gdyby tej funkcji nie podejmowała się miejscowa służąca. Korzystał też z bezpośredniej bliskości Celsjusza (tak go przezywał), czyniąc go ciągłym probierzem swych wdzięków, dowcipów i autoreklam, których następnie używał w szerszem gronie słuchaczy. Celestyn był delikatny, cierpliwy i, choć małomówny, dużo wiedział; był Adachnie często przydatny do korekty pomysłów oratorskich i literackich, był także nieskazitelnie wiemy w przyjaźni i dyskretny.
Przed godziną ósmą Rewiatycki, napół już wykończony w ubraniu, czesał starannie piękne włosy, o których jedna z jego wielbicielek napisała wiersz:

Klnę się na czarne lustro twej fryzury,
Żeś, jako Adam, pierwszy człowiek, który... i t. d.

Gwizdał przytem walca i kołysał lekko biodrami w takt melodji. Wesoły był; czynił konkurencję porannemu koncertowi ptaków, który wchodził przez otwarte okno strumieniem przytłumionych tonów klawikordu.
Celestyn, zaledwie rozczmychany, usiadł na pościeli, w postaci zaśnieżonego pagórka, po którym spływały rude zarośla brody. Rękoma objął kolana.
Wtem zdaleka doleciał spazmatyczny ryk buhaja.
Celestyn rozśmiał się głośno.
— Co ci tam? — zapytał Rewiatycki, nie odrywając oczu od lustra — czy ci we śnie jaki bałwan indyjski powiedział przypadkiem co dowcipnego?
— Nie... bo widzisz... budzą mnie głosy anielskie — wiole. To ty walca gwiżdżesz z wróblami. Wtem odpowiedź byka basem... jakby wam na brawo ozór wywiesił!
Udał głos buhaja i rozśmiał się znowu rozgłośnie.
— Cicho, Cels! nie rób z domu obory! Ludzie już wstali. Słyszę na werendzie głos Adeli, który się zlewa z kwakaniem kaczek.
Po chwili namysłu odezwał się Celestyn poważnie:
— To ty nie lubisz pani Adeli?
— Znudziła mnie baba.
— Odkąd?
— Od-kąd?! Od wczoraj, od przedwczoraj i wogóle od za wielu razy.
Łuba spojrzał na Rewiatyckiego zupełnie już zgorszony. Chciał przerwać te konfidencje:
— Sądziłem, że jesteście w przyjaźni.
— Ty to nazywasz przyjaźnią?! Porwany zostałem! formalnie porwany! Trzeba przecie jakąś drobnostką wywdzięczyć się za gościnność.
Celestyn spoważniał doreszty. Nie zmieniając pozy, zaczął głową kiwać, brodą znaczyć przez powietrze szereg motywów do wyroku, który po paru minutach ogłosił:
— My jednak, mężczyźni, jesteśmy — świnie.
— Mów sam za siebie, proszę. Skądże ci przyszedł ten genjalny aforyzm?
— Bo niby... żona przyjaciela... chociażby dyskrecja...?
— On jeszcze myśli o tem! — zawołał Adachna, nie przestając wiązać krawata. — — Nauczże się, człecze jaskiniowy, że to prosta uprzejmość towarzyska, zwłaszcza w tym przypadku, który nie jest... upadkiem, ale wzlotem. Ja wznoszę kobiety. To raczej dobrodziejstwo.
Celestyn nic już nie odpowiedział i zaczął się ubierać. Adachna zaś niebawem wykończył strój poranny, sportowy, zalotny i oświadczył, że schodzi na werendę, z której dolatywały opary kawy.
— Poczekaj na mnie — prosił Celestyn — ja tak nie lubię sam...
— Nie, mój drogi; kożuszki na śmietance ostygną. I poszedł.

∗             ∗

Na werendzie nie zastał Rewiatycki pełni spodziewanych wrażeń. Była kawa, była rodzina dyrektorska w komplecie, z trojgiem dzieci niedorosłych, ale nie było panny Zofji, ani Sworskiego. Toczyła się przytem rozmowa o wojnie, a to z powodu obecności zawiadowcy, Krysińskiego, którego dyrektor poprosił do siebie dla rozmowy o sprawach dziennych fabryki i zatrzymał na kawę.
Krysiński twierdził, że wojna jest nieunikniona, dyrektor zaś przeciwnie, że wobec nowych wynalazków w technice i wobec ogromu armij, wojna jest niemożliwa, pochłonęłaby bowiem chyba połowę istniejącej ludzkości i cały dorobek kulturalny. Wszystkie te groźby gabinetów i zbrojenia, to tylko naciski przy układach dyplomatycznych. Z napięcia sił i ich kierunków można wyprowadzić linję wypadkową, która stanie się wynikiem obecnego zatargu. Ale wojny w znaczeniu dawnem dzisiaj być nie może.
— Co jednak poczniemy, panie dyrektorze, jeżeli dla wojny takiej, lub owakiej, powołają nam pod broń wszystkich robotników? Zgasimy chyba piece na czas nieokreślony?
— A nie daj Boże! — zawołał Gimbut — gasić wielkie piece? — Katastrofa! Mogą powołać jakąś część. — — No, to znajdziemy zastępców. Toż u nas, w Radomskiem, są całe wsie odlewników, siedzących na roli i wyczekujących tylko, żeby ich wzięto do fabryki.
— A jeżeli wezmą i z roli i z fabryk?
— Niepodobieństwo.
— Trzebaby jednak przygotować się i na tę ewentualność, panie dyrektorze.
— Drogi panie Tomaszu — rzekł przyjaźnie Gimbut do zawiadowcy — gdyby człowiek, budując, przewidywał głównie możliwość trzęsienia ziemi, nicby nigdy nie zbudował. I nam tak trzeba. Pracujmy jak najsilniej — tyle naszej wygranej. A jeżeli siła wyższa nas zatrzyma, czy nawet złamie, nic przynajmniej nie będziem mieli sobie do wyrzucenia.
Krysiński zamilkł, niezupełnie przekonany. Z milczenia, które na chwilę zaległo, wytrysło zdanie Rewiatyckiego, płynne perełkami, jak zwykle, tym razem jednak treści poważnej:
— Czytałem wczoraj podobny artykuł w dzienniku Times, który mi przysłano z moją korespondencją.
Gdyby kto przejrzał tę korespondencję, nie znalazłby w niej Times’ów, a gdyby znał Rewiatyckiego gruntowniej, wiedziałby, że Adachna niewiele więcej umie po angielsku, jak: time is money i struggle jor life.
Rewiatycki nie lubił polityki. Nie miał zresztą na nią czasu, bo nawet na wsi wykańczał różne dzieła i dziełka, na które podobno niecierpliwie czekali wydawcy. Nadto, gdziekolwiek się znalazł, miał stałe zajęcie w zjednywaniu sobie serc: męskich, niewieścich i dziecięcych; starych i młodych; wielkich i małych. Nizał te serca na jedwabny sznurek swego wdzięku i chował do kieszeni. Jedne przydawały mu się przy tworzeniu literackiem, inne do innych użytków. Te dawały szlachetne wzruszenia, tam te — protekcje, inne — rzeczy pomniejsze, naprzykład butelkę wina. Paradował różańcem zdobytych serc, ale bez snobizmu. Szczycił się przyjaźnią nietylko książąt i wielkich ludzi, ale miłością, uznaniem, szacunkiem wszystkich i byle kogo. Starał się wszystkich znać i wszędzie być kochany.
Tej żądzy nie pozbył się bynajmniej w Rudnikach. Mało mając wspólnych rysów duchowych z Dominikiem Gimbutem, okadzał go jednak cichem uwielbieniem, które Gimbut, rad czy nierad, musiał przyjmować uprzejmie. Serce dyrektora zapisał Adachna do swych nabytków. Serce Adeli posiadł (jak zapewniał) z całą resztą. Celestynem orał jak niewolnikiem. Co do panny Zofji miał przekonanie, że jego talent i dowcip usposobiają wybornie jej umysł, a mordercze spojrzenia, przygodne wyznania wierszem i prozą hodują jej uczucie w kierunku pożądanym. Bez określonych planów trzymał ją tylko pod swym urokiem. Ze Sworskim koleżeńskie stosunki były nieco trudniejsze do zawiązania (starszy i kapryśny!), ale Rewiatycki jednał sobie względy i Sworskiego przez wprowadzenie do stosunków z nim manier ucznia względem mistrza. Z Krysińskim, który tu dziś siedział, zdążył już Rewiatycki zawrzeć przyjaźń... kolacyjną, gdyż zawiadowca lubił świętować przy winie, miał ładne kuzynki i uwierzył niezachwianie w genjusz nowo-poznanego pisarza. Kupił sobie wszystkie jego książki, na niektórych otrzymał własnoręczne podpisy autora. — Najstarszej córce Gimbutów, 14-letniej Alince wpisał Adachna wiersz do albumu, rywalizujący innemi rymam i z wierszem Słowackiego do Zosi. Alinka bajecznie go za to kochała i czerwieniła się przy każdem spotkaniu. Dziesięcioletnią Manię, zapowiadającą się najpiękniej z rodzeństwa, wesoły poeta huśtał, kołysał i witał ją zdaleka zawsze tym samym okrzykiem: kukuryku Maniuś! — co wywoływało nieomylnie wybuch śmiechu dziewczynki, która też się kochała w Adachnie. Dwunastoletni Justyś, podobny do ojca, roztropny i zamyślony, trudniejszy był do rozbawienia, niż siostry, ale i on włóczył się za Adachną, przysłuchując mu się i przyglądając uważnie.
Trudnoby upatrzeć, kto w samych Rudnikach nie był pod urokiem tego kochanego chłopca. Pokojówka najlepiej czyściła mu buty i o zmroku darzyła go wyzywającemi spojrzeniami. Furman śmiał się, gdy tylko pan literat otworzył usta, gdyż wiedział na pewno, że usłyszy coś bardzo śmiesznego. — Gdy się ukazał Rewiatycki po raz pierwszy sam w fabryce, robotnicy otoczyli go podobno kołem, pytając o różne rady. Ten czytał jedną jego książkę, tamten aż trzy. Tak opowiadał Adachna przy obiedzie po pierwszym powrocie z fabryki, i zainteresował nawet Gimbuta. Kiedy jednak innym razem poszedł Rewiatycki do fabryki w liczniej szem towarzystwie, robotnicy już nie zwracali na niego uwagi, widocznie gorzej tego dnia usposobieni.
Możnaby namnożyć przykładów o potędze tego podbójcy serc z jego własnych wyznań, które mu się wyrywały czasem w rozmowie, nawiasowe i tajemnicze, albo jaskrawo wyraźne, stosownie do gatunku słuchaczy. Przenikło to już do dzienników, że Rewiatycki był w zażyłych stosunkach z Ibsenem i Rostandem, świeżo zgasłymi. Bliżsi znajomi wiedzieli, że kochała się w nim zagranicą księżniczka Parmy, wnuczka tej, która miała romans z Garibaldim.
Dzisiaj Adachna, po stosownych przywitaniach osób zgromadzonych na werendzie, po ucałowaniu ręki gospodyni z błyskiem w oku, po wykrzykniku: „ Kukuryku Maniuś!“ — zasiadł do śniadania bez zwykłego brio. Rozmowa polityczna piłowała go solennie.
Ale Krysiński mówił jakoś przekonywająco o możliwości rychłego wybuchu wojny... A gdyby zgadywał trafnie, będzie pobór...
Rewiatycki stawał przed kilku laty do wojska i, ponieważ nic nie usprawiedliwiało jego niezdolności do służby wojskowej, został zapisany. Uzyskał prolongatę na dalsze studja naukowe, poczem stawał znowu i wyciągnął bilet — nie najgorszy — żołnierza pospolitego ruszenia. Gdyby jednak do tak wielkiej wojny, jaka się zapowiada, powołano i pospolite ruszenie?...
— O, do djabła!...
Nie odezwał się, lecz zapadł w nieprzyjemne namysły. Zgóry postanowił za wszelką cenę wykręcić się od wojskowości. Potem dobierał co najszlachetniejsze argumenty na poparcie tego postanowienia.
Bić się w szeregach moskiewskich? — Nigdy! to hańba! — — Bo przecie wojska polskiego niema i być nie może. — — A gdyby było kiedyś? — — Wtedy zobaczymy, jakie będą konstelacje...
Ten zaś argument najpierwszy: jak to? on, z gwiazdą talentu na czole, on, pomazaniec boży, miałby się wystawiać na śmierć w tej wojnie nowożytnej, mechanicznej i bezimiennej, przywarty do szeregu zwierząt umundurowanych! Gdyby nawet walka za najpiękniejszą sprawę, ta jego ofiara byłaby rodzajem świętokradztwa.
I to jeszcze: on, pieszczoch losu, ukochany przez bliźnich niemal tak bardzo, jak przez samego siebie, miałby, jak prosty człowiek, iść do wojska, pod kule? Przecież ktoś się za nim wstawi, ktoś go obroni, wyzwoli...
Zakręciła mu się w oku łza, którą dostrzegła czuła Adela.
— Dlaczego mistrz dzisiaj zafrasowany? w tym pięknym poranku?
— Pomyślałem o okropnościach wojny, a z moją wyobraźnią...
Dokończył zdanie przez podniesienie ręki, która trzepotem palców udawała wzlatującego Skowronka, lub coś w tym rodzaju.
Podczas dyskusji Łuba przybył na werendę bez efektu i milcząc pił kawę. Rewiatycki dał mu znak, aby się pośpieszył i poszedł z nim do ogrodu. Skoro to nastąpiło, Adachna rzekł do przyjaciela:
— Wiesz co, że ta wojna może być. Czuć ją w powietrzu.
— Może być — odrzekł Celestyn grobowem echem.
— I nas obu mogą wziąć do wojska. Jak ty stoisz z wojskowością, Celsjusz?
— Wybrakowali mnie, bom za wąski w piersiach.
— Mnie zaś nie, do cholery!
— Jeżeli wojna rozszerzy się, i jedynaków wezmą.
— Wesoły z ciebie prorok, Cels!
— I mogą drugi raz sprawdzać zdatność.
— Coraz lepiej! Tobie fraszka, bo jak cię sprawdzą, będziesz tak samo za wąski. Ale ja się nie zwężę.
— Pewno cię wezmą.
Rewiatycki spojrzał z oburzeniem na Łubę, który o tak doniosłej możliwości mówił bez wzruszenia.
— Więc nie nazywasz bezeceństwem poboru do wojska pisarzy, artystów, ludzi, stojących w połowie dzieła, może wiekopomnego?
— Są większe bezeceństwa na świecie.
— Ale może przyznasz łaskawie, ty soplu lodu niezmierny, że trzeba wszelkiemi sposobami przeciwdziałać, uwolnić się, choćby wykpić się od tej potwornej „powinności“?
— Pewnie — cedził wolno Celestyn — gdy kto nie ma ochoty.
— Któż pyta o ochotę. Nie słyszałeś nigdy, lunatyku, o ogólnej służbie wojskowej?
— Wiem, ale nie o tem mówię. Gdy kto nie ma ochoty, nie będzie dobrym żołnierzem.
— Ja tam nie chcę być ani dobrym, ani żadnym żołnierzem. Nie dla mnie to rzemiosło.
Tu zmiękczył znacznie ton przemowy.
— Ale chciałem cię zapytać po przyjacielsku, czy ci nie przychodzi do głowy jakiś sposób?... fortel?. wreszcie protekcja, lub wstawiennictwo czyjeś?
Celestyn zatrzymał się, pokiwał brodą zadumaną — naraz brwi podniósł, olśnione pomysłem:
— No, może ta księżniczka Parmy? co?
— Idź do djabła!
— Czego się wściekasz? Myślałem, że ją znasz dobrze.
— Znałem, znałem — ale gdzie ona tam jest?

∗             ∗

Tadeusz z Zofją wędrowali tymczasem już opodal od Rudników w pobrzeżach pięknych lasów, należących do Inogóry. Była to pierwsza ich przechadzka we dwoje od czasu przyjazdu w te strony.
Szli prześliczną łączką leśną. Niekoszone czuby nasienne traw zbiły się w puszystą tkaninę zielonobronzową, na którą liijowe dzwonki, wyczki dzikie i żółte storczyki rzucały rozwlekłe wzory, niby przytarte napisy, kreślone jakimś wschodnim alfabetem. Rosa poranna filtrowała zapachy ziół i żywicy sosnowej. Rozmaite ciche gwary przelewały się przez gęstwinę leśną. Kos gwizdał uczone warjacje weselnej piosenki.
— Za pięknie tu — odezwała się panna Zofja — wracajmy do Warszawy.
— A to poco? — zaoponował Tadeusz — Wakacje, któreśmy sobie wyznaczyli, jeszcze nieskończone. Tam zostawiliśmy w porządku wszystko, co od nas zależy.
— To prawda; ale dusza tutaj rozleniwia się.
— Ej, niechże panna Zosieńka nie będzie znów tak absolutnie doskonała!
— To tylko w teorji. W praktyce... popadam tu właśnie w niektóre zdrożności.
— Ciekawym, w jakie?
— Czuję się młodą i nazbyt kobietą. A przecie stara panna ze mnie i żołnierz.
Te zwierzenia natrafiły w głowie Sworskiego na myśli analogiczne, które chciał wyznać przyjaciółce. O czem oni już z sobą nie mówili! — o rzeczach ściśle poufnych, o tajemnicach niebezpiecznych, o rojeniach graniczących z obłędem. — — Mogli więc i teraz powiedzieć sobie wszystko, co przychodziło do głów. Jednak przedmiot z natury swej był tak śliski, że Tadeusz zaczął od pospolitego żartu:
— Zauważyłem, że młodsi moi koledzy nadskakują pannie Zosieńce — — czyżby to były dla Niej pokusy, o których wspomina?
— Co też pan opowiada, panie Tadeuszu! — odparła panna Czadowska ze szczerem oburzeniem — Rewiatycki?! — Łuba?! — Ani ich znam. A dlaczego pan mówi ze mną, jakby mnie nie znał?
— Przepraszam, żartowałem. Poprostu drwiłem sobie z nich... i z siebie. Pani przecie nigdy nie dała do serca przystępu miłości, w pospolitem słowa znaczeniu?
— Pospolitej miłości nie znałam nigdy — odrzekła panna Zofja uroczyście.
Sworski wiedział dokładnie, co znaczy to zdanie i ten wyraz twarzy. Ona kochała owego Piasta, wspólnego stryja — kocha jeszcze cień Jego, albo wierzy, że On nie zginął. — Tadeusz unikał oddawna tej rozmowy z Zofją, bo bał się wskrzeszenia szczytnej wizji i towarzyszącego jej szaleństwa. Starał się więc pokierować rozmowę prosto i rozsądnie: — Wielkie uczucie, które znaliśmy oboje, nie wyłącza istnienia innych uczuć, może... pospolitszych, ale bardziej ludzkich. I to jednak dziwne, że pani, tak zewszechmiar godna ziemskiego kochania nie przyjęła nigdy uczciwego hołdu mężczyzny.
— Nikt mi się nigdy jasno nie oświadczył.
— Bo pani nie pozwoliła nikomu. W ogromnej większości zmów miłosnych kobieta najprzód wyraża swą skłonność tym, lub owym subtelnym sposobem, poczem mężczyzna intonuje swą pieśń mniej lub więcej fortunnie.
— Może tak bywa... Ale do czego właściwie zmierzamy, panie Tadeuszu? — Do czego? ...Prawda — nie zwykliśmy z sobą dyplomatyzować po tylu latach ważnych i dobrych porozumień. Więc powiem bez wykrętów: miałbym dla pani kandydata na męża — rzekł Sworski niby lekko, lecz z widocznem wzruszeniem.
Nic podobnego nie usłyszała nigdy panna Zofja z ust Tadeusza. Zatrzymała się w przechadzce, spojrzała w oczy przyjacielowi i po krótkiem skupieniu odrzekła:
— Nie przypuszczam, aby pan mówił o innym kandydacie, jak o sobie samym.
— Głęboko wdzięczny jestem za tę domyślność — odrzekł Sworski i ujął obie jej dłonie, które ona podała mu bez wahania.
Stali tak naprzeciw siebie, mocno wzruszeni, jednak nie odurzał ich szał szczęścia, który tryska zwykle z wyznania wzajemnej miłości. Oboje byli świadomi swego serdecznego porozumienia przed wyznaniem, oboje nadto jego pewni, aby przyszło na nich olśnienie z odkrycia. Tylko rozkoszne lato, namowne zapachami kwitnącego życia, czekało na pocałunek.
Nie przyszedł. Rozłączyli uściśnięte dłonie i powędrowali w rytmicznej zgodzie kroków, w filozoficznym namyśle nad dalszym kierunkiem drogi życia.
— O czem myśli panna Zosieńka?
— Myślę... czy takie regularne połączenie naszych losów byłoby... w naszym stylu?
— Jakto?! przecie nic godziwszego na świecie — przecie wolni jesteśmy oboje.
— Fizycznie wolni. — — Jednak, czy nie ubliżylibyśmy naszym wyższym obowiązkom, naszym wielkim ślubom, gdybyśmy założyli sobie... wspólne gospodarstwo?
Uśmiechnęła się bardzo przyjemnie — zapewne do tego gospodarstwa — jednak cały jej stosunek do realnej propozycji nie zadowolił Tadeusza.
— Doprawdy przestrasza mnie pani ideologja. Dlaczego uczciwy związek małżeński ma przeszkadzać obowiązkom patrjotycznym? — bo chyba o tych pani mówi? — Naród nie składa się z samych zakonników i zakonnic.
— Panie Tadeuszu kochany! — zawołała Zofja żywiej i goręcej — proszę mnie dobrze zrozumieć. Oddanie panu mojej ręki było już i mojem ukochanem marzeniem. Nie wyszłabym za nikogo innego. Myśmy już połączeni nierozerwalnemi więzami.
— A zatem bądźmy ludźmi, Zosieńko, nietylko parą duchów — zawołał Sworski porywczo i wyciągnął do niej pragnące ramiona.
Dała się przygarnąć na chwilę i ucałować w oczy. Oderwała się jednak szybko i rzekła:
— Jedną mam tylko wątpliwość poważną: czy na to pora dzisiaj?
— Dla mnie pora z pewnością! Mam lat czterdzieści osiem — rzekł Tadeusz szyderczo, jednak rozpromieniony.
— Ach, czyż ja o tem mówię?! Toć i ja kończę rok trzydziesty! Jakoś dzisiaj nie możemy się dogadać, mój panie... narzeczony.
— Ja mówię, jak zwykle, z pełni serca, moja... najświętsza.
— Ja również. Tylko proszę zrozumieć. Mówię o innej porze, niż nasz wiek, bardzo stosowny, choć już nie wiosenny. Nadciąga wojna!
— Jeszcze jej niema. I któż zaręcza? — Ja zaręczam, że zaraz wybuchnie. Wiem nie z kombinacyj politycznych, na których się nie znam, ale przekonał mnie ów Zakonnik na drogach pod Inogórą.
— Pomyślała zaraz, że to był nasz stary, widmowy „Stryj“?
— Z pewnością On, albo Jego wysłannik.
— Być może. Miał pewne akcenty z tamtym pokrewne, chociaż słyszeliśmy tylko zdania powtórzone przez gmin.
— Sam pan był wzruszony, gdy usłyszał te zdania.
— Więc sądzi moja pani narzeczona, że wojna, która może wybuchnąć, stanie na zawadzie naszym drogim zamiarom osobistym?
— Tak sądzę. Z wojną przybędzie nam dużo pilnych, ciężkich obowiązków, nie dających się pogodzić z weselem.
Sworski spochmurniał, natknąwszy się na argument istotnie poważny:
— Czyli, że pani chce czekać nietylko na wybuch, ale na koniec wojny? — rzekł nieco zgryźliwie.
— Uzależnimy postanowienie od przebiegu ogromnych wydarzeń, które nadchodzą.
— Jak pani każe.
— A pan czy sądzi inaczej? — — Panie Tadeuszu drogi! Od tylu lat myślimy razem, pracujemy razem, zwierzamy się sobie wzajemnie z całą ufnością. Dzisiaj ujawniliśmy jeszcze w sobie jedno uczucie wielkiej dla mnie ceny. Całe to nasze wspólne dobro mamy, da Bóg, na długie jeszcze życie. Nie może być ściślejszej, piękniejszej spójni między dwojgiem ludzi.
— Ale i szczęścia trochę potrzeba — westchną Tadeusz — lekkiego, beztroskiego szczęścia.
— To kwiat, który zakwitnie w spokoju; tymczasem zaś nadciąga wojna.
— A to Rzymianka z pani!
— Tylko Polka, panie Tadeuszu, — i godna pana.
Umilkli.


5.

Dzień 31 lipca wstał w Rudnikach tak samo świeży, jak poprzednie, tak samo rozpalał się powoli pod okiem słońca rozpromienionem i znowu ostygał rozkosznie pod tęgim szafirem na ziemi zasłanej ukośnemi cieniami. Przyroda była jaskrawo świąteczna, nabrzmiała sokami i drżąca od prądów życia, bez troski. Ale ludzie nie byli już zdolni lubować się w niej radośnie.
Dzisiejsze wieści, choć sprzeczne, były zatrważające, a sam ich tłum, zgiełk i niepokój znaczył — Wojnę. W całej osadzie fabrycznej mówiono tylko o wojnie i o jej skutku doraźnym — poborze. Robota przy piecach szła mniej raźnie; majstrowie mniej energicznie nawoływali, nie wierząc, widać, w jutro, a robotnicy skupiali się w gromadki gwarzące ponuro, jakby przed strajkiem.
Tylko Dominik Gimbut, jak dzielny kapitan zagrożonego okrętu, starał się uspakajać umysły podkomendnych i pasażerów:
— Kryzys, panie mój — mówił. Jutro dowiemy się, że zażegnali, albo że zaczęli jakąś zbrojną demonstrację. — — Ileż to razy było już tak za naszego życia?
Ale optymizm zacnego dyrektora niektórych drażnił, innych rozrzewniał, nie przekonywał nikogo. Złowrogie wieści płynęły zbyt gęsto przez powietrze.
Wpadła nareszcie do szczęśliwego kąta ziemi wieść stanowcza, namacalna, spisana. Pod wieczór zawiadowca wbiegł z papierem w ręku na werendę dworku dyrektorskiego, gdzie radzili wszyscy domownicy zebrani. Gimbut przeczytał papier urzędowy i po chwili ogłosił treść nie dramatycznie, raczej niechętnie:
— No, mamy ogólną mobilizację. — — — Na jutro, na dziesiątą rano każą dostawić wszystkie nasze konie do miasta Końskich.
— Więc wojna! — zawołała panna Czadowska tak radośnie, że aż niektórzy spojrzeli na nią zgorszeni.
— Niekoniecznie — czepiał się jeszcze Gimbut możliwości najlepszej — może próbna mobilizacja? — pogróżka?
Oglądano naprzemian tę kruchą hipotezę, bez wiary.
— Jakto? a ludzi nie powołano? — zapytał Rewiatycki.
— Powołano i ludzi — odrzekł dyrektor z nadąsaniem — toż mówię: ogólna mobilizacja.
— W tem właśnie tragedja! — jęknął cicho Adachna.
— I cóż, panie dyrektorze? — rzekł zawiadowca z odcieniem ironji, jakby chciał powiedzieć: a kto miał rację?
— No cóż! — odparł dość szorstko Gimbut — idziemy do kancelarji.
Powstał i oddalił się z Krysińskim.
Nikt nie chciał stać na miejscu. Pani Adela zakomenderowała energicznie:
— Jeden z pomiędzy nas jest w najgorszem położeniu: to pan Adam, jako najmłodszy z mężczyzn i zapisany do wojska. Niechno mistrz pozwoli, mam mu coś do powiedzenia.
Wzięła go pod rękę i zaciągnęła do ogrodu. Zaraz zaczęła mówić szybko:
— Pan tu nie w swoim okręgu... Nie trzeba się pokazywać... Już niech mnie zaufa.
Gdy się tamci oddalili, Tadeusz i Zofja spojrzeli n a Celestyna, który w niemej rozmowie z samym sobą wykonywał jakąś gimnastykę: energicznie obciągał kamizelkę, brał się pod boki i sapał marsowo. Gdy spostrzegł, że zwraca uwagę, zaczął się tłumaczyć:
— Mnie nie wezmą. — — Kiedym stawał, wybrakowali mnie galopem: „idicie k’czortu!“
— A pan tak się wyrywa do wojska? — uśmiechnął się Sworski.
— Naturalnie! Cóż robić podczas wojny, żeby być w życiu, nie obok życia? Jest pokój, to człowiek musi być pokojowy. Ale kiedy stan wojenny staje się normalnym, obowiązującym... no jakże?
— Niewiadomo jeszcze jaka wojna — kto z kim? — za jaką sprawę? — powątpiewał Sworski.
— Zawsze się tam znajdzie polskie miejsce dla Polaka.
— Tu się z panem zgadzam, panie Celestynie.
Panna Czadowska, ta istota zrównoważona, która na wakacjach nie mając swych zwykłych zajęć, nawet kwiaty zbierała systematycznie, okazywała teraz mocne podniecenie i niepokój. Wyłamywała splecione Palce, strzelała oczyma w różne strony.
— Trzeba natychmiast dowiedzieć się dokładniej.
— To jedźmy do miasta — tam wiedzą z pewnością więcej — odrzekł Sworski.
— Ach, pojedźmy! — zawołała gwałtownie.
— Ja z wami! weźcie mnie! jam także głodny! — żebrał Celestyn.
Zgodzono się łatwo.

∗             ∗

Gdy Zofja, Tadeusz i Celestyn wjechali ostro na rynek w Końskich, z tłumu tam zebranego powstał szmer głuchy. Ludzie strwożeni oczekiwali, jak do nich przemówią ci ludzie z Rudników — poznawali bryczkę — bo w Rudnikach muszą już na pewno wiedzieć, co będzie jutro. Ale nowoprzybyli sami rozglądali się, gdzieby zasięgnąć języka. Zatem obstąpili ich różni ludzie, żebrząc, jak chleba, wiadomości pocieszających.
— Dopraszam się łaski jaśnie państw a — mówiła starsza włościanka z zapłakanemi oczyma — czy to wszyscy ci, co ich bierą, pójdą pewnikiem na wojnę? Tylaż luda jest w Rosyji, a pocóż to naszych pchać, kiej nie nasz jenteres i nie nasza sprawa?
— Może być i nasza — odpowiadał Sworski z bryczki, na wszelki wypadek.
— Cichojcie matka — strofował ją szpakowaty mężczyzna w sukmanie — przyszła taka pora na wszyćkie narody, to i na waszego syna, jak na wszyćkie. Dobrze to mówią, że komu pora, temu czas.
— Widzita go! — odgryzła się baba — wam o porze gadać letko, bo na was nie przyszła, żeście to już dziad do niczego, a młodych w domu potrzeba i na dziś i na jutro.
— Prędko gadacie matka i myślałby kto, że do rzeczy, jeno że gadacie głupio... — rozpoczął replikę chłop statysta.
Sprzeczka utonęła w gwarze tłumu.
W tej chwili Bronek Linowski, na pięknym, spienionym koniu, dotarł przez tłum do bryczki z Rudników i, stając przy niej, ukłonił się efektownie. Jeździec z koniem zrośnięci byli w posąg odwagi i młodego zapału.
Bronek przyjechał do Końskich przed chwilą, tak samo po wiadomości, jak i towarzystwo z Rudników. Ale, jako miejscowy, lepszym tutaj mógł być przewodnikiem. Skojarzono więc usiłowania, aby się czegoś pewnego dowiedzieć o charakterze wojny.
Do konia Bronkowego dopadł Berko Cynamon, handlujący żelazem i smarami, znany w Inogórze. Podszedł blisko i mówił namiętnym szeptem:
— Pan hrabia już wie? — — Niemieckie wojsko podjazdowało pod Kalisz. Jak tylko krzykną: wojna! oni zaraz tam wejdą.
— Co też Berko gada? Najprzód wybuchnie wojna Austrji z Rosją, jeżeli Rosja ujmie się za Serbją, a potem dopiero mogą się wmieszać Niemcy, jako sprzymierzeńcy Austrji — rozumował Bronek poprostu i uczciwie.
— Nu, pan hrabia wie z te książki i gazety, pan hrabia nauczny! A my wiemy, co jutro będą już u nas Niemcy.
— To byłoby rozpoczęcie wojny bez zatargu, poprostu napaść — wmieszał się do rozmowy Sworski.
— Napaść? co to takie słowo: napaść?! Wojna musi być, wielka wojna na całe Europe. Kto mądrzejszy, ten gotów, a kio gotów, ten wybiegnie naprzód.
Sworski poczuł, że logika Żyda, oparta na znajomości sumienia pruskiego, jest silniejsza od uczciwego wniosku wysnutego ze stosunków i traktatów międzynarodowych; że taka logika podstępu i przemocy zapanuje od jutra.
Żyd zwrócił się znowu do zadumanego Bronka ze słodkiem spółczuciem:
— Pan hrabia nie potrzebuje się martwić, pan hrabia jeden syn u takie wielkie państwo! Takiego do wojska nie śmieją brać.
— Ależ ja się nie martwię! nie o tem mowa — obruszył się młody Linowski.
— A jaka mowa? Nieszczęście, co przyjdą Niemcy? Czy panom szlachcie bardzo tutaj dobrze z innymi? — — Nu, jak tamte przyjdą, une zrobią u nas porządek — dokończył Cynamon bardzo cicho.
— Niech mi Berko da pokój z polityką, a powie lepiej, gdzie tu jest urząd, zajmujący się mobilizacją?
— Gdzie biorą te do wojska? — Wiadomo, u „naczalnika ujezda“.
Bryczka i jeździec skierowali się zatem do kancelarji naczelnika powiatu przez główną ulicę zamieszkaną gęsto przez Żydów, brzmiącą dzisiaj od lamentu. Żydówki w jedwabnych perukach i bachory zawodziły płaczem na ławach przed domami; tu i ówdzie stary Żyd dawał z siebie pozór umierania z rozpaczy. Każdy prawie dom miał na wystawie swą żałobę, jakby legitymację, że stąd już wzięto do wojska syna, lub męża. Pomimo to w oddziałach rekrutów, spotykanych gęsto na ulicy, rzadko zdybać było można typ semicki. Jakoś ci opłakiwani synowie Izraela szli widać innemi drogami, o ile nie uciekli, lub nie pokaleczyli się przed poborem. Młodzież włościańska, robotnicza, różna szła bez śmiechu wprawdzie, lecz nie bez energji; nikt tam nie pozwalał sobie na łzy, ani na komedje; nawet kobiety, ciągnące za rekrutami, były zatroskane raczej, niż żałosne; pomagały nowobrańcom przy niesieniu szarych tobołków, zawierających małe zapasy bielizny i żywności.
W urzędzie powiatowym niczego się nie dopytano. Cisnęli się tam ludzie powołani do wojska; o niczem innem nie można było się rozmówić. Pozostawiono zatem konie od bryczki i Bronkowego wierzchowca w znajomej stajni i próbowano dalszego wywiadu piechotą, zgadując, gdzieby kto mógł coś dokładniejszego wiedzieć, co w mieścinie pozbawionej lokalów klubowych i redakcyjnych, nie było łatwe. Jednak panna Czadowska, gorączkowo dzisiaj ciekawa, chciała wyczerpać wszelkie możliwości powiadomień. Chętnie towarzyszył jej Bronek, biegali zatem, jak dwoje dzieci szukających, gdzie się ktoś przed niemi schował. Celestyn Łuba włóczył się za nimi sążnistemi krokami. — Sworskiemu prędko wydało się to krzątanie jałowem, więc odłączył się od kompanji. Umówiono się o spotkanie za godzinę.
Małe miasto, zabudowane murami skąpo, około kościoła, rynku i głównej ulicy, podlało zupełnie ku krańcom, przechodząc w drewnianą, rozrzuconą bez ogólnego planu osadę wiejską. O sto kroków wbok od środkowej arterji otwierał się już widok na faliste pola, łąki i lasy. Tam stanął Sworski.
Było po dziewiątej; z kraju spełzła pozłota słoneczna, a zmierzch padał na pola poplamione tumanami kurzu, ciągnącemi od miasta; na niebo wschodziły ciężkie chmury, układając się w jakieś widmowe kawalkaty. Konały tam fale gwaru zgorączkowanego zbiorowiska, a świeżość pól rozrzedzała miejskie zaduchy. Tadeusz opar. się o żerdzie płotu, a oczyma wybiegł w pola i chmury, które mu się wydały lepszym terenem do galopu myśli.
Wojna! — — Tym razem nie jakaś daleka burza, skrajem tylko zawadzająca o nasze losy, lecz uderzenie orkanu we wszystkie ziemie polskie. Na tę wielką okazję czekały pokolenia; wszystkie nadzieje i proroctwa przewidywały przed jutrznią wolności — krwawą noc wojny.
Sworski wglądał w głąb siebie samego i stwierdzał niemoc zapału do dzisiejszych surm wojennych. Zagadkowość bliskiego przewrotu, brak podobieństwa zdarzeń realnych do wizyj wypiastowanych w sercu, zacieśnienie kajdan na rękach rwących się do wyzwolenia — to wszystko, niby choroba, przytłumiało wybuch zapału.
Od kogo, skąd zabrzmieć może powołanie do pięknej, choćby śmiertelnie trudnej służby ojczyźnie? Gdyby zabrzmiało, pośpieszyłby i on, Sworski, choć już nie młodzik, ale zdolny jeszcze do walki. — — Tymczasem pędzą tutaj całą naszą młodzież do szeregów moskiewskich, a za granicami do pruskich, do austrjackich. — — Polska, jeżeli powstanie, może być tylko ułamkiem, resztą pozostałą z dzielenia zmagających się między sobą interesów obcych.
Jednak, jeżeli zwycięstwo przechyli się stanowczo na korzyść jednej ze stron walczących, my wszyscy możemy się dostać pod jedno panowanie: Moskala, lub Niemca. — — — My wszyscy!
Tadeusz napotkał w tłumie myśli ponurych i ciemnych te wyrazy świecące nadzieją. Wszyscy — cała Polska objęta jednym systemem państwowym, chociażby tymczasem obcym — to przecie byłby ogromny krok naprzód ku naszym wiecznym pragnieniom! Jeszcze nie osiągnięcie przystani, lecz potężne wzmocnienie załogi.
Skoro tylko wypatrzył ten punkt świetlny, pognał myślą w jasność. Namyślać się, komu sprzyjać w tej wojnie na naszych ziemiach i o nasze ziemie? Toć jasne! Moskal nas ogarnie, ale nie wynarodowi nigdy, ani nie zniweczy; zbyt mało ma po temu uświadomionej, kulturalnej siły. Prusak zwycięski pożerałby nas w dalszym ciągu, jak już pożarł kresy nasze śląskie i wybrzeża Bałtyku. Powstał przecie z kradzieży ziem naszych, utuczył się ciałem Polski po rozbiorach, czyha od wieków na żer wschodni, bez którego obejść się nie mogą: ani jego żarłoczność, ani pangermańskie ideały.
— To jest wielki wróg Błękitnej Królowej!
Słowa te Wojciecha Piasta, które Tadeusz usłyszał w Berlinie na przełomie stulecia, powróciły do niego echem rozpierzchłem, lecz zewsząd płynącem i tak dotkliwem, że Sworski drgnął, jak od dotknięcia prądu elektrycznego.
— Gdzie On teraz? Czy żyje, jak mniema Zosieńka? Czy wcielił się w inne postacie — co już podobniejsze do prawdy? — — Spotkaćby jednego z tych duchów mocnych natchnieniem i przekonaniem.
Pragnąc jednak otrząsnąć się od rojeń, które go niegdyś przyprowadziły nieomal do obłędu, Sworski odwrócił się od pól szerokich i od chmur porywających do wysokich lotów. Spojrzał na ulicę główną miasteczka, po której tętnił teraz marsz regularny oddziału ubranego w zakurzone szynele sołdackie. Wionęło od nich moskiewskim juchtem. Wojsko sformowane, zapewne Wielkorusy.
— Tacy to przecie rozstrzelali Wojciecha Piasta!
Nie towarzysze to nam do krucjaty za wyzwolenie Europy od zbójectwa centralnego wroga, nie współrycerze za polską wolność. Pachoły! — — Sprzymierzymy się nie z ich duchem, lecz z kolosalną mnogością, z siłą nieprzejrzanego tłumu, który runie w kierunku pożądanym, dzięki wyjątkowym konjunkturom politycznym. Przecie z Rosją pójdzie Francja! może Anglja? może cały świat? — Czyż nie przepowiadał Wojciech Piast wielkiej koalicji przeciw Niemcom?
Znowu ten Cień, drogi a niepokojący, staje przy mnie i rozdzwania mi w pamięci swe nauki, a nie mogę go przecie zapytać, co dzisiaj czynić, ani spodziewać się, że mi odpowie.
Z zadumania wyrwał Sworskiego człowiek, który ukazał się z za węgła bliskiego domu i ukłonił się. Był to zapewne właściciel domu i ogrodu, przy którym stał Tadeusz.
— Niech będzie pochwalony... — odezwał się nieznajomy, świadcząc przez ten zwrot mowy, jako że należy do stanu włościańskiego, lub drobno-mieszczańskiego i hołduje staroświeckiej tradycji.
— Na wieki — odrzekł Sworski. — Pan jest właścicielem tego domu?
— A tak. — A pan, bez urazy, kto?
— Przyjechałem z Rudników — jestem Sworski — piszę, książki — jestem przyjacielem pana dyrektora Gimbuta.
Ten ostatni tytuł doskonale usposobił mieszczanina koneckiego, człeka w wieku dojrzałym, twarzy pospolitej, lecz nie bez powagi, ubranego po wiejsku w długie buty i ciemną kurtę.
— O! pan dyrektor z Rudników mnie zna! — — Gruszczyński do usług. — Może pan... dyrektor (dawał ten tytuł i Sworskiemu przez asymilację pojęć) przysiądzie u mnie, bo niewygodnie przy płocie.
— Owszem, siądę na ganku — zgodził się Sworski.
Usiedli na ganku, najprzód Sworski, potem Gruszczyński, po namyśle i z oznakami szacunku.
Tadeusz spojrzał na zegarek i legitymował się dalej ze swych zamiarów, nie znajdując innego tematu do rozmowy:
— Czekam na parę osób i na młodego Linowskiego z Inogóry.
Łyczek skłonił głowę przed „pańskiem“ nazwiskiem, ale tem bardziej nabrał ochoty do wywiadu:
— To może pan... dyrektor wie coś więcej o naszej pospólnej biedzie?
— O wojnie? — — Właśnie przyjechaliśmy do Końskich, żeby się więcej dowiedzieć. Bo zaskoczył nas rozkaz mobilizacji... to jest: powołania ludzi i koni do wojska.
— To my wiemy. I mnie syna zabierają — a konie pójdą jutro do oglądania, tylko że chudziny. — Ale chciałoby się wiedzieć, jaka będzie wojna i na jak długo, bo z gazet jeszcze nic wyrozumieć się nie da.
— Pan czytuje gazety? — zapytał Sworski ciekawiej.
— Płacę dwie na poczcie: Gazetę Świąteczną i Zaranie.
— Co jedna biało, to druga czarno — uśmiechnął się Sworski. Której-że pan bardziej wierzy?
— Jedna pisze, jak dla dzieci, a druga często zełże. Ale Zaranie jest żywsze. — — Ja tam nie szukam w gazecie kazania, tylko żeby się dużo dowiedzieć.
Sworski zmiarkował, że nie z byle prostakiem ma do czynienia.
— To ja tyle wiem, co i pan, panie Gruszczyński — — chyba że więcej gazet czytam. Powiedz mi pan raczej, co pan myślisz o wojnie. Jeżeli wiem co więcej, dodam.
— Żydy mówią, że będzie wojna ze wszystkimi Niemcami, bo Austrjaki to jedno z nimi plemię.
— Niewątpliwie tak będzie — potwierdził Sworski — i to lepiej, bo trzeba Niemców zbić na kwaśne jabłko, szczególniej tych z Berlina.
— Ktoby też tego nie chciał! — rozgrzał się Gruszczyński — Niemiec i wróg narodu i z Żydami zwąchany.
— Zupełna słuszność, panie Gruszczyński. — — A Niemców skąd pan znasz?
— Mało to ich po kolonjach, albo i w mieście tu? Dla siebie porządek trzymają, niema co mówić; ale żeby się który czem z katolikiem podzielił — nigdy. Chyba z Żydem. Jednym oni gadają językiem i jeden drugiego interes rozumie.
— To też właśnie. Niemców trzeba zbić, odebrać im ziemie polskie i miasta, które nam pozabierali: Kraków, Lwów, Poznań, Gdańsk...
Mieszczanin Konecki głową kiwał aprobacyjnie po każdej nazwie miasta, aż utknął na ostatniem:
— I Gdańsk to nasz?
— Jakżeż! polski port nad morzem. Jeżeli nasz będzie, bez cła będziemy wywozili zboże na okrętach do dalekich krajów przyjacielskich, do Francji, do Anglji.
— Można i Gdańsk... — mruknął Gruszczyński obojętniej, widocznie plany morskie były dla niego nowością. — Kiedy się taka kupa polskiego plemienia razem znajdzie i za ręce weźmie, to ci będzie siła, o jej! Niechno tylko nasampierw „cesarskie“ pobiją Niemca.
— I syna oddajesz pan do wojska bez żalu? — zapytał Sworski, coraz ciekawiej wpatrując się w oczy obywatela koneckiego.
— Cóż robić? Sam Cesarz każe.
— A my to sami, panie Gruszczyński, nie poszlibyśmy bić Niemca, gdybyśmy byli młodsi? Przecie po tej wojnie może powstać Polska wolna, niepodległa!
Gruszczyński spojrzał na Sworskiego wzrokiem osowiałym:
— Jakże to, kiedy polskiego króla już i za pamięci pradziada nie było?
— Są narody wolne i bez królów, a dobrze im się dzieje — rzeczypospolite. Taka naprzykład Francja — wielki naród!
— Słyszałem — odparł Gruszczyński — ale u nas trzebaby tego dopiero próbować, bo naród z tem niezwykły. Niechta tymczasem „cesarskie“ nas trzymają — można sobie z nimi poradzić.
— Na dzisiaj to wystarcza — odrzekł Sworski, mniej zachwycony ostatnim zwrotem rozmowy.
Polityka koneckiego statysty nie sięgała zbyt daleko aspiracjami poza dzień dzisiejszy. Ale był w niej podkład zdrowego instynktu rasy i Tadeusz zauważył, że jego własne rozumowania opierają się na tym samym podkładzie, choć wybiegają dużo bujniej w przyszłość. Uprzejmie pożegnał umiarkowanego współobywatela, podając mu rękę:
— Do widzenia, panie Gruszczyński, — pora mi do moich znajomych. Życzę panu zdrowia i synowi, który pójdzie — tam. Wojna znowu nie tak straszna, jak ją malują.
— Dałby Bóg, panie dyrektorze.
Zciemniło się. Sworski spojrzał na zegarek. Dobiegała godzina umówionego spotkania przy koniach. Powrócił na główną ulicę.
Miasto rozgorączkowało się jeszcze bardziej. Przy strumykach światła płynących od kilkunastu latarń i od niektórych okien kupki ludzi rozprawiały swarliwie. Jeden telegrafista opowiadał, że miał pod ręką „pod temi tu palcami“ tekst ultimatum niemieckiego przesłanego Rosji, że jest to równoznaczne z wypowiedzeniem wojny, gdyż Niemcy żądają od Rosji rozbrojenia.
— A my, jak widzicie, mobilizujemy na łeb, na szyję!
Nikt już nie wątpił, że ogromna, przechodząca wszelkie oczekiwania, otrąbiła się europejska wojna — ale z kim? — gdzie? — o co? — wieści i zdania były chaotyczne.
Przystając tu i ówdzie, nabierając w uszy mnóstwo sprzecznych powiadomień, Tadeusz zdążał powoli ku głównemu rynkowi. Naraz zwrócił jego uwagę dom różny nieco od innych z powodu wysuniętej przed frontem pierwotnej werendy. Była to zapewne piwiarnia, lub karczemka. Na werendzie panował nocny mrok, zaledwie rozrzedzony przez odbłysk okna świecącego z wewnątrz chaty. Jednak na werendzie siedziały trzy cienie ludzkie, jeden zwłaszcza ogromny, o wiatrakowych giestach. Wpatrywał się Sworski w tę grupę, a zbliżywszy się jeszcze, rozpoznał ze zdziwieniem Celestyna żywo rozprawiającego z Bronkiem Linowskim i panną Zofją Czadowską. Pili nawet coś i trącali się szklankami.
Nie mając powodu ani ochoty do cichego skradania się, zbliżył się szybciej i głośno powitał znajomych. Ci się trochę stropili, jakby zapomnieli o terminie schadzki. Zwłaszcza Bronek wstał sprężyście od stołu, klasnął w dłonie, zapłacił za wino i zaczął się żegnać. Pannę Czadowską zapalczywie pocałował w rękę, a dłoń Celestyna ściskał i trząsł potężnie, niby dawny przyjaciel. Pożegnał się też ze Sworskim i oddalił się szybko.
Dopiero potem zapytał Tadeusz:
— Jakież to spiski knuliście państwo w tej karczmie?
— Spiski nie nasze — odpowiedział Celestyn uroczyście — jego...
Sworski spojrzał na Łubę ironicznie:
— Tęgi z pana spiskowiec — jużeś się pan przyznał do spisku.
— Panie Tadeuszu! — wmieszała się w to Zofja — sam pan naszą rozmowę nazwał spiskiem, więc i pan Celestyn powtórzył: spisek. Młody Linowski opowiadał nam o swoich sprawach.
— A skądże taka zażyłość pana z tym młodzikiem? Przecie go pan tutaj dopiero poznał? — zwrócił się Sworski do Łuby.
— Młodzieniec szlachetny... — odrzekł Łuba tajemniczo.
— Rozumiem — Similia similibus gaudent. — A wino było dobre?
— Podłe — odrzekł Celestyn z przekonaniem — ale piliśmy, bo tamten... odjeżdża.
— Dokąd?
Milczenie.
Korciła nieco Sworskiego ta wstrzemięźliwość dobrych znajomych, więc machnął ręką:
— Mało mnie to obchodzi. — — A z nowin publicznych dowiedzieliście się państwo coś ważniejszego?
— Ciągle to samo — odpowiedziała panna Czadowska: wojna z Austrją i Niemcami — pobór do wojska — prywatne żale.
— Ja przynajmniej rozmówiłem się szeroko z kimś miejscowym — no i z samym sobą.
Zamilkli i szli wolno przez rynek miasteczka. Niebawem jednak zaczęli znowu mówić o wojnie, która, jak wiatr Sirocco, ciągnęła przez powietrze, wlewała się w płuca i niepokoiła serca.
Na rynku słabo oświetlonym tłum wiecował, brzęczał, przesuwał się w tumanach kurzu, niby jarmark w nocy, sprawiając wrażenie ludowego święta i razem popłochu. Gwar lał się ławą szeroką, nieustanną, podobną do gadania wody na zastawie, a z gwaru wytryskały to gromkie rozkazy, to cichsze przekleństwa. Czasem ktoś i huknął ochoczo, na humor, bo zapadająca noc była, pomimo grozy, młoda i pobudliwa. Wszyscy gadali o tem samem, odpowiadając echowo surmom wojennym, które odzywały się z bardzo daleka, jak te kapele zbliżających się wojsk, które się przeczuwa, zanim się je usłyszy.
— To podobne do snu — rzekła Zofja.
Przechodzili koło drzwi głównych kościoła, otwartych. Dolatywał z wnętrza jakiś głos potężny, który ich uderzył i zatrzymał.
— Patrzcie panowie! — kościół oświetlony i pełen ludzi... Kazanie w nocy? — — Wejdźmy — co?
— Owszem — rzekł Sworski — tu przynajmniej mówi jeden, a setki słuchają. Może coś ciekawego?
Zaledwie przestąpili próg, Zofja chwyciła kurczowo za ramię Tadeusza:
— To pewno On! — ten pielgrzym! — taki jak go opisywali — patrz pan!
— Ach ten mnich z pod Inogóry? — Może być. Ale jakiś... ogromny.
Celestyn Łuba wyprostował się, wyolbrzymiał, zdębiał.
— Powiedzcie mi... powiedzcie... kto to?
— Niewiadomo. — Cicho! — słuchajmy.
Od wielkiego ołtarza, wywyższony nad tłum o trzy stopnie, przemawiał mnich wysoki, może podeszły w lata, bo srebrzyła mu się głowa i broda, ale młody w ruchach i w głosie, tak łatwo płynącym, jak z dzwonu. Na ołtarzu płonęły świece, a kościół był ciemny, więc postać odwrócona do ludu wydawała się posągiem mówiącym. Kilka gromnic woskowych, zapalonych przy ławkach wzdłuż kościoła, wyświecało z mroku blade twarze mężczyzn i kobiet ekstatycznie wpatrzone w kaznodzieję. Lud, jakby wyrastając z kamiennej posadzki i z podziemi kościelnych, garnął się, przychylony, do mówcy. A ten, który zdawał się go dźwigać z mroków ku światłu, mówił:
...Nie złorzeczcie śmierci chwalebnej, ani sarkajcie na rany, albowiem podobało się Najwyższemu jeszcze krwi naszej zażądać do miary sprawiedliwości Jego. Bóg ujął w ręce złoty kielich krwi polskiej, a gdy pełen będzie po brzegi, Pan wojny i pokoju, Pan zagłady i życia rozleje tę krew kosztowną na wszystkie ziemie nasze i urodzi się z niej lud wolny wszędzie, gdzie kiedy był i władał, gdzie kiedy zamarł i czeka zmartwychwstania. A jako człowiek jeden sprawiedliwy przez drogi żywota cierniste idzie do chwały wiecznej, tak naród nasz przez mękę tę ostatnią przyjdzie do chwały na ziemi. I dziwić się nam będą narodowie, którzy nas mieli za umarłe, że powstaliśmy i kwitniemy, a katy nasze ukorzone zostaną przez wyroki Pana.
Nie bluźnijcie tedy wojnie, która na was nadciąga, bo ona Boża jest. Od Boga rosa żywiąca ruń chlebną i od Niego powódź zabierająca plony; od Boga płomień, który zapala domowe ogniska, od Boga też piorun zabójczy. A jedne i drugie nie ważcie się sądzić według dnia krótkiego, ani według bólu własnego, lecz wytężajcie rozumy, aby pojąć głos Pana gromowy na niebie, a cichy jako woń kwiatu w sumieniach waszych.
Nie rozumiejcie mnie zaś, że Pan Bóg wszystko za was zrobi i że bez waszej cnoty obejdzie się zbawienie narodu. Rozkazuje wam Pan być większymi od siebie samych w tym dniu przeznaczenia waszego. Pomnijcie tedy, że gdziekolwiek staniecie, cokolwiek mówić będziecie i poczynać, żołnierzyki z was Boże i synowie Polski! Módlcie się nie samym pacierzem, ale i czynem każdym i tchnieniem każdem i pożądania wasze wszelkie zagaście dla jednego wielkiego płomienia. Kto pożądał skarbów i zbiorów, ma ich zaniechać, a pragnąć Ojczyzny wolnej. Kto ukochał nadewszystko żonę, odsunie ją z pierwszeństwa, ukocha zaś przedniem miłowaniem Ojczyznę wolną. Kto się oddawał całkiem naukom i sztukom, niech się im odbierze, a duszę odda Ojczyźnie wolnej. Taka modlitwa, która czynem jest i płomieniem nie gasnącym, przebija Niebiosa. I przychyli się do niej Pan, a wyciągnąwszy do nas prawicę wszechmocną, wydźwignie naród z otchłani nędzy i mroków ku światłości radosnej. Którą abyśmy rychło ujrzeli, módlmy się, bracia!

Przykląkł na krótko przed ołtarzem, potem zszedł ze stopni, mając widocznie jeszcze coś pilnego do wykonania, wkroczył w tłum, który mu błogosławił szmerem upojonym.
Tadeusz i Zofja rzucili się bez namysłu na spotkanie tego człowieka, który przemówił, jak głos Boga w ich własnych sumieniach. Szedł z nimi Celestyn zapatrzony na zakonnika nieprzytomnie. Ale tłum był ścisły i nieustępliwy. Powstawały już pomruki i pojedyncze Protesty dewotek:
— Nie pchać się! My tu pierwsze!
Aż zakonnik zauważył gwar, wzniósł głowę i ujrzawszy dążących do niego Tadeusza i Zofję, skinął im Podwakroć głową i wionął podwakroć ręką błogosławiącą. Oboje stanęli jak wryci i porozumieli się między sobą szeptem jednobrzmiącym:
— Poznał nas...
Wtedy Celestyn wydał głos, od którego zajęczał kościół — potężne westchnienie, czy ryk pokutny. Tłum cały obejrzał się na olbrzyma, rwącego się w kierunku ołtarza, zachwiał się z podziwu i ustępował z drogi. Zakonnik przystanął i czekał na ogromnego penitenta, ciągnąc go przemożnem spojrzeniem. Dobiegł Celestyn i runął do stóp zakonnika, który powoli schylił się nad nim, położył mu rękę na głowie i rzekł:
— Powstań, synu, odpuszczone są ci grzechy twoje.
Łuba klęczał jeszcze i szlochał. A zakonnik przebrnął przez tłum, czepiający się jego habitu, ukazał się w konfesjonale, oblężonym głównie przez kobiety i przemówił głosem rozkazu:
— Nikt tu dzisiaj do mnie, oprócz młodych, którzy idą do wojską!


6.

Wystarczyło paru tygodni wojny na pokrycie żałobą szczęśliwego zakątka ziemi Radomskiej. Nikt stąd nie poległ na wojnie, ani został raniony, ani nawet zachorował. Tylko niemiłosierny kataklizm zgasił wszystkie ogniska normalnego życia, zasmucił uśmiechy, zniweczył porywy, zasłonił zmorą ludzkie poczynania. Choć jeszcze lato paliło się na ziemi, nie grzało, ani cieszyło nikogo. Pogoda, to wieczyste źródło ludzkiego szczęścia, zepchnięta została na drugi plan przez nieobliczalną wojnę.
Pierwszy raz od roku 1905 zagasły wielkie piece w Rudnikach, nie z powodu strajków, lecz dlatego, że wzięto do wojska połowę robotników i urzędników. Usilne zabiegi dyrektora nie zdołały dotąd wprowadzić w ruch fabrykę. Dom mieszkalny wyludnił się, bo wszyscy goście rozpierzchli się z konieczności. Wszystko, co się tu zżyło, zawiązało, naszkicowało w projektach — prysło, albo popadło w zagmatwanie beznadziejne.
Dominik Gimbut, pracownik systematyczny i uparty, zaczął się rzucać, przeciw swej naturze, ale poznawszy swą niemoc wobec niepokonalnych przeszkód, gryzł się i zgorzkniał. Gorączkowo czytał dzienniki i szukał powiadomień u osób, które mogłyby wiedzieć coś nieogłoszonego publicznie. Ale dzienniki, ostrzej cenzurowane, niż kiedykolwiek, nie przynosiły realnych wyjaśnień, a miejscowe obywatelstwo, wyżsi urzędnicy rosyjscy i statyści wszelkiej kondycji — nic naprawdę nie wiedzieli. Politykowali natomiast, spierając się o to, co lepsze byłoby dla nas, gdyby. — — — Ta forma dyskusji warunkowa nie dogadzała Gimbutowi. Chciał wiedzieć cośkolwiek na pewno, mieć choć jedno jasne wejrzenie w przyszłość i z pewnika wysnuć samodzielnie choć jeden wniosek osobisty. Niedostatek 1 sprzeczność powiadomień doprowadzały go do rozstroju nerwów.
Drażniła go też małżonka, do której psychiki przywykł już w czasach pokojowych. Obecnie wydawała mu się nadto drobną, a nawet śmieszną.
Wybierała się właśnie ponownie do Warszawy, dokąd już raz po wybuchu wojny odprowadziła odjeżdżających literatów.
— Poco tam jechać, Adelciu? przecie chyba nie dla strojów w takich ciężkich czasach?
— Ani mi to w głowie. Mam w Warszawie inne zajęcia. Przyznasz, że każdy w tej wojnie musi coś robić dla kraju.
— Nie przeczę. Tylko najprzód trzeba pełnić swoje wyraźne obowiązki. Masz tu dzieci — no i męża — a przecież nie zostaniesz sanitarjuszką?
— Myślałam o tem, ale odstąpiłam od zamiaru. Są jednak inne działania. Mówiłam ci już o nich, Domciu.
— Ach, to uwalnianie od wojska? Na co się to zdało?
— Jakto na co? — Przecie przymusowa służba w armji moskiewskiej to największa nasza nędza i hańba! A uwolnić od nich choć kilku ludzi cennych dla przyszłości kraju, to piękne zadanie dla obywatelki.
— Znaczy: chcesz uwolnić od służby Rewiatyckiego?
— Tymczasem jego, potem innych, ilu się da. — upozorowała pani Adela swój rumieniec zapałem do sprawy.
— Et! — machnął ręką pogardliwie dyrektor.
— Doprawdy, Domciu, że brak ci patrjotyzmu!
— Co takiego?! — wybuchnął Gimbut. Wiedz, że patrjota robi to, co jemu ciężko, a co w sumieniu uznaje za pożyteczne dla kraju. A patrjotyzm bez ofiary, dla efektu, dla przyjemności — to tandetna rzecz.
Wierna swemu systemowi unikania scen, pani Adela odpowiedziała pojednawczo:
— Nie zaprzeczysz mi jednak, że to akcja pożyteczna.
— Na nic! Ogólnej nędzy, która tkwi w tem, że musimy służyć w obu armjach z sobą walczących, rosyjskiej i niemieckiej, — nie odwrócisz. A jeden więcej, jeden mniej — to bajki.
— A jeżeli ten jeden jest wartością dla całego narodu?
— Ot! znowu frazes! Inni jeszcze więcej warci, a poszli, albo pójdą.
Wstał i zadzwonił. Gdy weszła służąca, dyrektor kazał zaprząc do bryczki.
— To dla mnie koni nie będzie, bo mamy już tylko jedną parę? — zapytała rozżalona pani Adela.
— Więc chciałaś dzisiaj jechać do Warszawy?
— Chciałam.
— Daruj, kochana, ale już ja pojadę do Inogóry. Mamy naradę z Linowskim, od której mogą losy kraju zależeć. Kto wie? Dyrektorowa odeszła mocno nadąsana. Mąż stawał się przekornym, uszczypliwym, nieznośnym. Wszystkiemu winna ta przeklęta wojna.
Gimbut nie miał dziś specjalnego interesu do Linowskiego. Uciekał tylko od zamarłej fabryki, od rozpaczliwej nieczynności i od gryzących dymów domowego ogniska, Spodziewał się jednak jakichś pewniejszych wiadomości od sąsiadów, których lubił i cenił.
Linowscy nie sami byli w Inogórze. Gimbut zastał tam nieznajomego pana Heine-Zbruckiego. Prezes Linowski pierwszy też raz oglądał gościa i słuchał z roztargnieniem jego wywodów o nafcie Borysławskiej, która była powodem wizyty. Oboje Linowscy wyglądali wyjątkówo przygnębieni.
Tylko pani Wela, choć nosiła na twarzy ślady zatroskania, nie pozbyła się swej żywiołowej uprzejmości. Powitała Gimbuta z rozrzewnieniem:
— Jaki pan dobry, że pomyślał o nas i przyjechał!
— Ja... dobry? — odrzekł prawdomówny Litwin. — Zły i mrukliwy, jak niedźwiedź, pani hrabino. I przyjechałem do pani jak niedźwiedź do miodu.
— Ach, panie! gdzie się te miody życia podziały! Co z tego wszystkiego będzie, kochany dyrektorze?
— A ot — zobaczym.
Ten szablon rozmowy kursował wszędzie, tragicznie ciemny. Najlepsi nawet ludzie musieli redukować tak swe wnioski. A przecie walka toczyła się o byt, lub niebyt Polski.
Korzystając z ponownego zawiązania rozmowy między prezesem i panem Heine-Zbruckim, pani Wela zaproponowała Gimbutowi przejść do ogrodu. Oparta na silnem ramieniu dyrektora, zeszła z trudnością z kilku schodów tarasu i powoli, drobnemi krokami postępowała ku niedalekiej ławce, gdzie oboje usiedli.
— Nie pyta pan o mego syna, panie Dominiku? — zaczęła pani Wela łzawo.
— A cóżby jemu stało się? Wszak powrócił zapewne do uniwersytetu, do Krakowa?
— Przekradł się do Krakowa, tak, ale na uniwersytecie nie pozostał. Wstąpił do organizacji wojskowej polskiej.
— Awantura! — zawołał odruchowo Gimbut.
— Tak się zdaje przynajmniej z pewnych jego odezwań przed wyjazdem, a potem z ubocznych tylko wieści.
— No, granica zam knięta dla korespondencji — pocieszał Dominik. A jakże on wyjechał po wybuchu wojny?
— Mówił, że musi koniecznie wracać, że dał słowo kolegom. Nazajutrz po mobilizacji wsiadł na swego konia, Brutusa, i zniknął.
— To już musi być tak — przyznał Gimbut.
— Jakie pańskie zdanie: czy powinien był tak postąpić?
— Ja, pani hrabino, nie powiem... Pobudka w każdym razie szlachetna.
— Tak i ja mówię. Ale ojciec bardzo surowo go sądzi. Dowodzi, że całe założenie strzeleckie jest niedorzecznością i przewiduje ciężką odpowiedzialność wobec władz rosyjskich, jego i naszą.
— Wszak pan Bronisław jeszcze niepełnoletni?
— Na szczęście brakuje mu pół roku do pełnoletności. Więc jako taki — i student — i jedynak — nie jest tymczasem poborowy do wojska rosyjskiego. — — Ja się zresztą o niego nie boję. — Chciałabym tylko, aby on, moje jedyne dziecko, stał w tej wojnie tam, gdzie należy.
— Młodzieniec ma po swojemu słuszność — orzekł Gimbut. On z przekonania poszedł bić się za ojczyznę.
— Niech to pan powie mężowi, proszę.
— Jaż powiem, jeśli zapyta.
Właśnie prezes Linowski zdążał do ogrodu sam, bez gościa, i zaczął o nim rozprawiać:
— Pozbyłem się go nareszcie. Jakiś zagadkowy jegomość. — — Przepraszam, panie Dominiku, ale śmiem pana zaliczać do przyjaciół i mówię otwarcie. Wartoby w interesie ogólnym wyświetlić, co to za jakiś pan Heine-Zbrucki?
— Jeżeli mnie oczy nie zawiodły, żydek — rzekł Gimbut.
— Z pewnością. — Przyjechał do mnie, aby mi proponować interesy naftowe w Galicji Wschodniej. Kto się teraz zajmuje naftą i kupnem czegokolwiek na terenach, które są już objęte akcją wojenną?? Gada gładko, mniej więcej wszystkiemi językami; zna prawie każdego, o kim się wspomni, a jeżeli nie zna, to wypytuje szczegółowo. I w polityce przewiduje na kilka lat naprzód.
— Co naprzykład przewiduje?
— Nie dawałem mu się rozgadać, aby i sam nic niepotrzebnego nie powiedzieć. Wogóle jest wielbicielem potęgi i rozumu Niemców.
— A skąd on wziął się?
— Bezpośrednio z Końskich, uprzednio z Warszawy, a wogóle nie wiem, skąd pochodzi. Nazywa się Polakiem, ma pasport i listy polecające rosyjskie; służy nawet podobno w jakiemś ministerjum. Ja zaś określiłbym go, jako niemieckiego Żyda.
— Oj, panie, to może być jakiś ptaszek!
— Z rodzaju... przelotnych — uśmiechnął się Linowski.
— Wszyscy Żydzi są z Niemcami — rzekł Gimbut — jeszcze nie spotkałem innego.
— Wojna zdziera wiele masek — odpowiedział Linowski. Żydzi byli oddawna w tajemnej zmowie z Niemcami. Gdy przyszło dzisiaj do walki, muszą się opowiedzieć za nimi i u nas, choć to nawet niebezpieczne. Boleśniej jednak dostrzegać, że niektórzy rodowici Polacy wierzą Niemcom i działają na ich korzyść. No — szpiegów niema między nami — to rzemiosło żydowskie. Ale ufać dobrym zamiarom niemieckim względem Polski — to szaleństwo i zanik zmysłu historycznego. Niemcy mają jeden tylko od wieków sposób rozrostu: zgładzać stopniowo Polskę i na jej gruzach budować potęgę germańską. Co tu gadać o wolnym wyborze przekonań politycznych, o „orientacjach“, kiedy grzmi wyraźny nakaz ojczyzny: bij Niemca!
— Władeczku — odezwała się pani Wela — utożsamiasz Austrję z Niemcami, a to przecie co innego.
— Co innego, jako państwo, jako potęga — bo Austrja tak, czy owak rozpadnie się w tej wojnie — ale zupełnie to samo, jako czynnik wyraźnie nam wrogi. Austrja idzie przecie pod komendą Niemiec — i przeciw Polsce. Jakże inaczej można zrozumieć cel Niemców, którzy napadli na Europę? Zagarną Belgję — to ją oddadzą. Wezmą Paryż? — nie zatrzymają go na własność. To są, pomimo swego ogromu, tylko akcje pośrednie. Ale w rezultacie dybią na Polskę. Misją historyczną Prus jest zagarnięcie Polski. Póki mamy jakąkolwiek siłę, choćby tylko moralną, nie wolno nam godzić się na to.
— To widzę, pan prezes jest orjentacji rosyjskiej? — rzekł Gimbut.
— Oj, dyrektorze kochany, na kogo innego, niż pan, obraziłbym się.
— A to za cóż? — bronił się Gimbut. — Biją się Niemcy z Moskalami o Polskę, jak sam pan mówisz. Trzebaż nam być po stronie jednych, albo drugich.
— A dyrektor jest po czyjej stronie?
— Ja? — — po żadnej.
— Mnie zaś pan nie pozwala?
— Nie chodzi wszak o moje pozwolenie, jaż przyjechałem tutaj, aby zasięgnąć u pana światła — odrzekł Gimbut dobrodusznie.
— Nie powiem panu nic nadzwyczajnego. Owszem rzecz bardzo prostą, którą jednak większość przeocza. Obaj sąsiedzi, którzy się biją o nasze ziemie, są, jak dawniej, tak i teraz, wrogami Polski. Zgubne byłoby jednemu z nich zaufać bez zastrzeżeń, ale ponieważ walka rozpoczęta musi się przecie rozstrzygnąć — należy życzyć raczej jednej stronie, nie drugiej, zwycięstwa. I tu wybrać należy — mniejsze zło. Według mego przekonania mniej szem złem będzie zwycięstwo Rosji.
— To ja i nazywam orjentacją rosyjską.
— Ciężki wyraz, kochany dyrektorze! Bo to mogłoby znaczyć, że ja ufam Rosji, wierzę w nią, lub chcę jej panowania nad Polską, tak jak inni rodacy opierają swe nadzieje na judaszowych obietnicach Austrji, lub na genjuszu i wspaniałomyślności Niemiec. Obie te rachuby uważam za grzeszne przeciw narodowi. Jedyna godna nas polityka, to wierzyć w zmartwychwstanie.
— Któżby tego nie pragnął?! — zawołał Gimbut.
— Oj, panie! Bardzo wielu jest takich nawet między Polakami! Wielu zmęczonych, zasklepionych w interesach swojej prowincji, naprzykład w Galicji, przekupionych nie pieniędzmi, ale pewnemi wygodami, wreszcie ogromna ilość ludzi politycznie bezmyślnych. Ale to inna materja. Wracam do naszej rozmowy. Nie spuszczając nigdy z oka drogi, po której Polska może dojść do niepodległości, badam wypadki mocniejsze od nas i wybieram, w braku zupełnie pomyślnych, najmniej złe dla naszej sprawy i dla ewolucji ku naszemu ideałowi. Dlatego w obecnym konflikcie trzymam stronę Rosji.
— Więc, zdaniem pana prezesa, należy nawet pomagać armji rosyjskiej?
— Należy pomagać. Rosja nie idzie przecie sama przeciw rasie germańskiej, lecz znalazła się, pierwszy raz w dziejach, w zaszczytnem towarzystwie narodów wolnych, przodowników cywilizacji, Francuzów i Anglików, związanych krucjatą przeciw rozszalałemu pangermanizmowi.
— Niby to tak. — Ale przecie Rosja nie przyniesie nam cywilizacji w razie zjednoczenia ziem polskich pod carskiem berłem, tylko dzicz wschodnią. A Niemcy mają cywilizację, jak sobie pan chce, wyższą.
— Znowu zbliżamy się do dyskusji na temat, pod czyjem panowaniem lepiejby nam było jutro, a ja mam nadzieję, że kiedyś będziemy sami u siebie panami. Tymczasem Rosja jest kolosalną siłą, użytą na dobre dla nas i dla świata: na zdruzgotanie potęgi niemieckiej. W starożytnych bitwach prowadzono słonie bojowe, które swym ciężarem gniotły szeregi nieprzyjacielskie. Europa dziś tak samo prowadzi białe niedźwiedzie rosyjskie. Specjalnie my, Polacy, jesteśmy dziś sprzymierzeni nie z Rosją, lecz z jej siłą i ciężarem, które są nam potrzebne do wyparcia Niemców z ziem polskich. — I jeszcze jeden wzgląd przemawia za wyborem zwycięstwa Rosji, nie zaś Niemców. Rosja może sobie pozwolić na oddanie nam ziem zabranych bez uszczerbku, a nawet z korzyścią dla swej przyszłej państwowości, Niemcy zaś nie mogą nam oddać dobrowolnie Gdańska, Poznania i Śląska bo na suchoty umarłoby państwo pruskie, złożone w dwóch trzecich swego obszaru z ziem kradzionych od nas, a ziejące ciągle pożądliwością rozszerzenia się naszym kosztem. Gdyby zatem po wojnie zapanował nareszcie jakiś sprawiedliwy, nie pruski, ustrój Europy, Rosja mogłaby pozostać żywotną na swych własnych obszarach, a Prusy zostałyby zredukowane do swej wężowej wylęgarni, do marchji Brandenburskiej.
— Pięknie — rzekł Gimbut po chwili zadumania — ale jeżeli Niemcy zwyciężą?
— W tedy byłby finis Poloniae na wieki. Ale Bóg da, że do tego nie przyjdzie.
Powoli argumenty prezesa, wytrawnego mówcy, zaczęły trafiać do umysłu Gimbuta, który jednak, jako uparty Litwin, głośno słuszności im nie przyznał.
Tymczasem pani Wela mrugała przymilnie ku dyrektorowi, przypominając prośbę, aby przemówił za Bronkiem do ojca. Gimbut rozumiał, jednak nie zaraz znalazł sposób pokierowania tak rozmowy. Chrząknął — także nic nie pomogło. Wreszcie zdecydował się na drogę najprostszą:
— A syn... pan Bronisław... podobno po tam tej stronie?
Linowski spojrzał dość ostro na żonę:
— To już powiedziałaś, Weło? — — (opanował się natychmiast). Miałem to samo uczynić, bo ufam i przyjaźni i dyskrecji pana Dominika. Chłopak naraził siebie — i nas — na wcale groźną odpowiedzialność. Miał się właśnie naturalizować w Austrji po wakacjach, ale zaskoczyła go wojna. De facto jest jeszcze rosyjskim poddanym.
— Ale niepełnoletni?
— Na szczęście niepełnoletni.
— No cóż — rzekł Gimbut — młodzieniec miał pobudki najszlachetniejsze.
— Nie wątpię — odrzekł ojciec — palnął jednak kapitalne głupstwo.
— Wszak wojsko ochotnicze, polskie. Na takie Austrjacy pozwolili.
— Pozwolili?! — powtórzył prezes gorąco. Powiedz pan raczej: sami wywołali, wymyślili bardzo dowcipnie taką piękną awangardę ze szlachetnych polskich dudków przed armją austrjacko-niemiecką!
Rozgrzał się i Gimbut:
— Zbyt surowo, panie prezesie. Toż to zawiązek polskiej armji, która może urosnąć i pójdzie do walki z Moskalem, jak dziady i pradziady.
— W tem właśnie rzecz, że dzisiaj nie trzeba bić Moskali, lecz Niemców wszelkich gatunków: Szwabów, Prusów, Brandeburów, Sasów, Bawarów i najukochańszych Austrjaków. Przecie o tem mówiliśmy. Gdyby jeszcze poryw całego narodu! Ale garstka chłopaków oczadzonych, oszwabionych, bez sankcji — owszem: przeciw woli ogromnej większości narodu. — — I ci wypowiedzieli wojnę miljonom rosyjskim?! Toć to tragicznie śmieszne! Przecie oni siedzą, jak rój much na pancernym samochodzie niemieckim i wydaje im się, że lecą do boju za Polskę!
— Trzeba jednak było — odparł Gimbut, aby ktoś z Polaków rozpoczął walkę z Rosją carów, Rosją Murawjewów...
— A dlaczegóż nie z Prusami Fryderyków, Bismarków i katów Wrześni, z odwiecznymi złodziejami ziem naszych, ze spanoszonym lennikiem, zdrajcą i twórcą rozbiorów Polski? — — Nie, panie dyrektorze! Nawet na tę drugą manifestację zbrojną, dużo rozumniejszą, nie wysłałbym mego syna, bo czasy są zbyt wyrokowe i ogromne, abyśmy pozwalali pohulać naszemu bohaterstwu — tak sobie, ni w pięć, ni w dziewięć, byle mu dać folgę. Patrzy na nas świat, jak się zachowamy w tej wojnie. Jabym wyprawę Kielecką wymazał chętnie z naszych kronik — ukrył — wytłumaczył jako wybryk warjatów — — bo może jakiś przyszły historyk napisać, że pod Grunwaldem był mój przodek Pomian z Linowa, a pod Kielcami — mój syn...
Pani Wela miała łzy w oczach:
— Bądźże, Władeczku, trochę miłosierniejszy dla Bronka. On, jako żołnierz, nie winien.
Linowski spojrzał na żonę i uśmierzył się znacznie:
— Tak — on nie winien — ale ktoś tu winien.
— A może winien tylko okres niewoli, który sprawił, że nasze porywy bohaterskie są desperackie, a nasza droga dotąd niewykreślona — łagodziła pani Wela.
— Wytłumaczyć to można... Ale pochwalić??

∗             ∗

Tegoż dnia pod wieczór do jednego z folwarków inogórskich, położonego najdalej na południe, zbliżał się podjazd grackiego, pierwszy raz tu widzianego wojska. Jeźdźców było ośmiu; dwaj jadący na czele siedzieli na koniach wysokiej krwi, swobodni w siodle, bardzo pozorni. Starszy — oficer — pomimo zakurzonego munduru, miał ten wygląd salonowo-paradny, który nam przechowały przedstuletnie obrazki. Młodszy, wysmukły chłopiec o twarzy rozjaśnionej jakąś wizją awanturniczą, typ miał bardziej nowożytny. Nie nosił oznak żadnej rangi, jechał jednak obok oficera i poufale z nim obcował. Oddział, naogół szary, w czapkach „maciejówkach“, kłusował nie w szyku, malowniczo rozciągnięty po drodze polnej, ale rytmem tak dziarskim i swojskim, że malarz, gdyby go wziął za wzór, dodałby mu na pewno lance z proporczykami i barwy polskich ułanów.
Posuwali się cicho, bez piosenki, jednak i bez ostrożności, bo okolica była, widać, zrekognoskowana i nie przedstawiała niebezpieczeństw. Zresztą na twarzach młodych żołnierzy niktby nie dojrzał troski o niebezpieczeństwo, strzelali raczej spojrzeniami na boki, aby zdybać przy drodze jakąś rozdziawioną gębę chłopa, albo wyiskrzone oczy dziewczyny. Uśmiechali się i trzymali fason bez usterki na wszelki przypadek.
— Pomian! czy to już tu? — zapytał oficer przybocznego towarzysza.
— Jedziemy po ojcowskiej ziemi — odrzekł Pomian Bronek. A przed nami pierwszy nasz folwark. Niedawno strzelałem kaczki tam na stawie — wskazał ręką.
Pokłusowali raźniej, aż na paręset kroków przed bramą okólnika folwarcznego oficer, dowodzący oddziałem, wzniósł rękę i zakomenderował: „Stępa!“ — poczem zaraz wytłumaczył się:
— Nie będziemy przecie wpadali pędem do folwarku, jak kozaki.
Zobaczono już oddział zdaleka, bo ekonom stał przed drzwiami swego mieszkania, z okien wyzierały twarze kobiece, a pod stodołą zebrała się kupa parobków, wyrostków i dzieci, przyglądających się w osłupieniu żołnierzom, którzy zsiedli z koni i przeprowadzali je, dymiące, po okólniku. Konia oficerskiego i Bronkowego Brutusa wziął za uzdy karbowy.
Oficer szepnął na ucho Bronkowi:
— Mów ty do niego; przecież go znać musisz.
Zatem młody Linowski tonem uroczystym przemówił do ekonoma:
— Panie Leciewicz! czy masz pan jeszcze u siebie te dwa wierzchowce, któreśmy ukryli przed komisją rekwizycyjną moskiewską?
— Jakie wierzchowce, panie... poruczniku? — Wyjąkał ekonom, przybierając minę zgłupia franta.
— Nie jestem porucznikiem. Komenderuje nami obecny tu pan porucznik Grot.
Zwrócił się do oficera z ukłonem wojskowym. Tedy porucznik Grot przemówił mniej uroczyście, zato przekonywająco:
— Niema co ukrywać, panie. Konie weźmiemy, bo ich potrzebuje armja polska. Płacimy według taksy. Jeżeli ich tu niema, poszukamy dalej.
— Pan porucznik raczy wziąć pod uwagę, że ja bez wiedzy mego pracodawcy nie mogę...
Teraz Bronek wypadł ze swej roli „Pomiana“ i szepnął na ucho porucznikowi:
— Pozwól mi wejść z nim do domu i pogadać. Jest tu i telefon do Inogóry.
Skoro się znaleźli we dwóch wewnątrz domu, Bronek zwrócił się żywo do Leciewicza:
— Są tu konie, czy ich niema?gadaj pan, do djabła!
— Są, panie hrabio, ale jakżeż ja mogę bez rozkazu starszego pana hrabiego wydawać? Przecie mój obowiązek dać się zabić, a bronić!
— Nie wyprawiaj pan dramatów. — — Proszę zatelefonować.
— Jak mam telefonować?
— Aha... No... że przyszło wojsko polskie i żąda wydania obu wierzchowców. — — Zaraz — nie mów pan, że polskie wojsko. — — Albo: że polskie wojsko, tylko nie wspominaj pan o mnie. — — Poprostu: oddział wojska polskiego przyszedł rekwirować konie.
— Słucham.
Ekonom zadzwonił do pałacu i po chwili zmiarkować można było po odruchowym ukłonie, jaki wykonał, że trafił na samego prezesa Linowskiego.
Powtórzył zawiadomienie według rozkazu Bronka. — — Nastała chwila ciszy i oczekiwania. — Wkrótce zabrzmiało głucho jakieś urywane zdanie, zakończone słowami „niema w domu“.
Ekonom zawiesił słuchawkę i z zakłopotaniem zwrócił się do Bronka:
— Ja głowę tracę... ale muszę przecie powiedzieć, jako synowi i dziedzicowi. — — Starszy hrabia powiedział mi: „rób sobie, Leciewicz, co ci sumienie każe. Ale mnie w domu nie zastałeś — rozumiesz? Niema mnie w domu. Tak powiedz tym panom.“ Co ja teraz, nieszczęśliwy, mam począć?!
Wtem zadzwonił telefon z pałacu. Poskoczył Leciewicz i kłaniał się znowu inaczej, słuchał pogodniej, wreszcie, nie zamykając aparatu, odwrócił się do Bronka z gestami wymownie zachęcającemi:
— Proszę, proszę do telefonu!
— Przecie zastrzegłem, żeby o mnie nie wspominać.
— Ale prosi kogokolwiek z wojskowych — pani hrabina!
Nawet tak zatwardziały wojak, jak Pomian, rzucił się bez namysłu do głosu matki:
— To ja, mamo — Bronek.
Ekonom przez dyskrecję oddalił się do drugiego pokoju. Usłyszał tylko przygłuszony, lecz przenikliwy głos kobiecy:
— ...Dziecko!...
A potem niektóre słowa Bronka:
— Zdrów jestem zupełnie. — — Wzięliśmy Kielce prawie bez krwi rozlewu. — — Dobrze. — — Nie zapominam, mamo.
Przedłużała się rozmowa, coraz cichsza.
Aż oderwał się wojak od telefonu i przeszedł się parę razy po pokoju, aby twarz rozedrganą doprowadzić do właściwego, marsowego wyrazu. To też był prawie groźny, gdy wyszedł przed dom i oznajmił towarzyszom broni:
— No, mamy oba konie — darmo.
— Należy się urzędowe od nas podziękowanie ojcu — zaproponował porucznik Grot.
— Ach nie! — to matka. Ojciec... ojca mego niema w domu.
Następnie prosił porucznika, aby przedłużył popas w folwarku, bo i przekąsić warto i oczekuje posyłki z Inogóry.
— Można — odrzekł porucznik Grot — nawet lepiej prowadzić konie, gdy się zciemni. A ja tym czasem wypytam parobków. Patrzcie, jakich tam paru setnych chłopów.
Poszedł więc z kolegami ku stodole, gdzie skupiła się służba folwarczna.
— No, chłopcy, jakże się wam podobało polskie wojsko?
— A nic sobie, grzeczne — odrzekł swobodnie tęgi parobczak.
— A wam nie chciałoby się pójść z nami na wojenkę?
— Poczekamy, panie wojskowy, aż was będzie więcej.
— Patrzcie go! myśli, że nas jest tylko ośmiu na świecie!
Żart podobał się służbie folwarcznej. Zachichotały kobiety, które już ośmieliły się i wyszły na podwórze folwarczne. Ktoś nawet, basując oficerowi, zawołał:
— Głupiś, Antek!
A porucznik Grot mówił dalej:
— Mamy kilkadziesiąt tysięcy naszego wojska w Galicji, która teraz jest już polską ziemią, jak i ta, cośmy ją Moskalom odebrali aż po Kielce. Przyjdzie nas siła tu, za kilka dni. I Warszawę odbierzemy, polską stolicę. A Radom przedwczoraj odebrali nasi przyjaciele. Moskali wypędzimy aż hen do ich tam parszywych krain carskich.
Słuchali, nie odpowiadając już. Tylko karbowy zapragnął bliższego objaśnienia:
— Do Radomia to kto wszedł przedwczoraj, dopraszam się pana oficera? jacy przyjaciele?
— Niemcy. — Każdy, kto Moskala bije, nam dzisiaj przyjaciel — oświadczył buńczucznie porucznik Grot.
— Tacy przyjaciele! — A co oni w Kaliszu nabroili, panie oficerze? Toć mi w Końskich powiadał kum, że słyszał od proboszcza, którego brat przyjechał z Kalisza, jako tam Niemcy do chrześcijańskiego miasta z armat bili, a naszych przed temi armatami pod ogniem kładli, żeby ze strachu przymarli. A miasto docna spalili. Tacy oni i przyjaciele!
— Coś pan słyszałeś piąte przez dziesiąte — objaśnił oficer szorstko, jakby się gniewał na niewczesność haniebnego wystąpienia pruskich sprzymierzeńców. — Myśleli, że Kalisza bronią Moskale, więc strzelali do miasta. A skoro się przekonali, że tam tylko Polacy, przestali strzelać. Teraz już tam spokój. — Wojna, to wojna, panie! To nie odwiedziny u kuma. I my, kiedy gdzie wchodzimy, a nam stawią opór — pierzemy!
— Taka to i wojna dla nas — między młotem a kowadłem — odezwał się ktoś z tłumu.
Porucznik Grot rozgrzał się i prawił:
— Toć zrozumiejcie ludzie! Polacy! Pierwsza dla nas rzecz: wypędzić z Polski Moskala! Niemcy to robią nie tak dobrze, jak my sami dla siebie potrafimy. To też trzeba, żebyśmy poszli wszyscy razem, jak tu stoimy i z okolicy, i z całej Polski — na Moskala! My sobie z nim poradzimy, jak już praliśmy m u skórę przez parę tygodni, choć nas dotychczas za mało. Pomogą nam Austrjacy, którzy są katolicy, jak my, i szczerzy przyjaciele. A że pomagają Austrjakom Niemcy, najsilniejszy naród na świecie — to i lepiej. Byle tylko Moskala, urzędnika, popa, żołnierza moskiewskiego nie pozostało ani smrodu na ziemi polskiej! A taką piękną robotę damy robić obcym? — co, chłopcy? — — Nie chwycicie za karabin, za kosy na sztorc osadzone? — — Dawniej to umieliście, kiedy był królem chłopów Tadeusz Kościuszko, a jego pierwszym jenerałem chłop, Bartosz Głowacki, ten co kosami brał od Moskali ryczące armaty! Słyszeliście o nich?
Odezwał się jeden głos z pod stodoły:
— Słyszeć, słyszeliśmy. Ale i tam to na nic się nie zdało.
Porucznik pohamował wybuch niecierpliwości.
— Nie powiodło się wtedy, bośmy szli sami, bez sprzymierzeńców — i jeszcze dlatego, że mało u nas szczerych Polaków, a za wiele tchórzów i niedołęgów. — — No, namyślcie się, póki tu jesteśmy. — — Dostaniecie broń, mundury, buty, jedzenia wbród. Droga niedaleka do naszego komisarjatu w Kielcach. Codzień nam przybywają ochotnicy.
Rozglądał się jeszcze chwilę, ale że nikt się nie kwapił, porucznik wykonał pół obrotu wtył i odszedł z towarzyszami od stodoły.
— A kiedy ich Moskale brali do carskich szeregów, szli, jak barany! — rzekł oficer do kolegów.
— Sam widziałem w Końskich — potwierdził Bronek.
— Ciemny jeszcze naród!
W domu ekonoma nakrywano stół — długo jakoś — strzelcy po tęgiej przejażdżce bardzo byli do wieczerzy usposobieni; tymczasem, włócząc się po podwórzu, ćmili bez przerwy papierosy.
Od Inogóry pędził ktoś cwałem, w jednokonnej bryczce. Poznał go pierwszy Bronek w obłoku kurzu. Otworzono północne wrota okólnika, przez które wpadł niebawem posłaniec — stajenny z pałacu — wyskoczył z bryczki, dobył z pod serca i wręczył Bronkowi grubą kopertę.
Bronek rozdarł kopertę, z której wyjrzały banknoty, przebiegł oczyma kartkę pisaną ołówkiem i zwrócił się do stajennego:
— A gdzież te prowjanty?
Połączonemi siłami wydobyto z bryczki kosz z mięsiwem, białe chleby, butelki różne, czekoladę, konfitury — dary matczyne.
— Bogaty kraj! — krzyknął jeden z wojaków.
— I gościnni ludzie — dodał porucznik.
Przeniesiono to wszystko do domu i zaczęła się uczta.
Bal był u ekonoma i na całym okólniku folwarcznym. Bydło, wracając z pola, ryczało weselnie, a służba krzątała się przy robocie z krzykiem i pośpiechem takim, jakby przy pożarze. Pilno jej było zbyć wieczornego obrządku, aby potem przez okna napatrzeć się dowoli biesiadującym żołnierzom. Dziewczyny latały z dojnicami, jak pomylone; dzieci niektóre zapomniały o wieczerzy, żadne nie poszły spać. Głupi Antek, widząc naocznie, jak to państwo podejmują wojskowych polskich, skłaniał się do przyjęcia propozycji porucznika: Inni popychali go przemocą ku domowi ekonoma, urągając i śmiejąc się rozgłośnie:
— Idź, zapisz się! — może cię odrazu za stół posadzą?
Wszystko, co żyło, śmiało się na okólniku. Dzwoniły serca szczęściem miodem, rozigranem, niepomne troski wojennej. Tylko niebo dumało i bladło coraz bardziej od zadumy, bo przez powietrze szły od czasu do czasu głuche stękania burzy przez ludzi wznieconej, przechodzącej gdzieś za horyzontem. Ludzie tutejsi już do niej zdążyli przywyknąć, jak do zjawisk przyrody. Gdy w chwałach uciszenia na okólniku dawały się słyszeć po dwa, po trzy z rzędu, strzały armatnie, pocieszano się lekkomyślnie:
— Dzisiaj to ta mizernie porykują sobie, dla postrachu. — I daleko od nas, gdzieści chyba z pod Sandomierza.
A z okien domu błyskały już czerwone gwiazdki świec i zajaśniał biały księżyc zawieszony nad stołem jadalnym, na podobieństwo firmamentu, który też zaczął się zapalać. Gwar buchał z wewnątrz przez otwarte szyby, a z gwaru wytrysła huczna piosenka:

Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani,
Że za ciebie giną chłopcy malowani?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

7.

Pokoje Sworskiego, umieszczone na wysokiem piętrze domu przy Krakowskiem Przedmieściu, miały okna z widokiem na Wisłę i szeroki horyzont. Ale Tadeusz nie patrzył dzisiaj przez okna, choć oderwał się od pracy przy biurku; wodził oczyma po szybach swych szaf bibljotecznych, jakby szukając jakiejś odpowiedzi na twarzach zaufanych domowników.
Ocucił go dzwonek od drzwi wchodowych. Otworzyć, czy nie otworzyć? — Służącego zabrano właśnie do wojska; Sworski zmuszony był sam drzwi otwierać i wystawiać się na niespodzianki odwiedzin, czasami natrętne i trudne do odprawy.
Otworzył drzwi i z przyjemnością ujrzał Celestyna Łubę, który mu przypomniał dobre, niedawne czasy. Zaprzyjaźnili się nawet ściślej po pamiętnym dniu mobilizacji, przebytym razem w mieście.
— Nie przeszkadzam?
— Ani trochę. Bardzo cię proszę.
Celestyn zwlókł z siebie sążnisty płaszcz i usiadł na fotelu, który mu wskazał Tadeusz, sam zachowując zwykłe swe miejsce pośrodku biurka.
— Pięknie tu — — dusza ma oddech — rzekł Celestyn, spoglądając przez okna na Wisłę i dalszą okolicę.
Tadeusz spojrzał w tę samą stronę, nie odrzekł jednak nic, bo zbyt często już słyszał uwagi o przepychu, z którego korzystał oczyma. Łuba zapatrzył się i przez chwilę nie podsycał rozmowy. Nareszcie, ogarniając brodę dłońmi, a łokcie wsparłszy na kolanach, spojrzał na Sworskiego błagalnie:
— A teraz, drogi kolego, co czynić?
— Gdzie, kto ma czynić? — odparł Tadeusz trochę zdziwiony.
— Wy — ja — my wszyscy, w których płomień gore. Narody się pożarły o panowanie nad nami, a my co? — — Czy jesteśmy tym stepem cierpliwym, co czeka, kto po nim przetętni, albo na nim zakoczuje, albo się i osiedli? Toć nas trzydzieści miljonów żywych ludzi!
Sworski przyjrzał się uważnie zapalczywemu koledze i poczuł się z nim w braterstwie udręki:
— To jest rdzeń naszej tragedji, mój Celestynie. Związani jesteśmy, wtłoczeni w obce organizmy państwowe. Stanowić o sobie nie możemy, musimy czekać, co się z nami stanie...
— To nie może być! to podłość!
— Powiedz raczej: to nędza. A nędza i podłość są w wielu wypadkach równoznaczne.
Łuba porwał się z fotelu, wyprostował, zawadził głową o bronzowe woluty pająka, zakołysał go, i wielkiemi krokami jął przechadzać się po pokoju. Sworski patrzył z podziwem, jak miotają Celestynem te zagadnienia, które jego, Tadeusza, prowadzą tylko do ciężkich rozmyślań.
Olbrzym zaczynał się jednak uspokajać i powracać do przyrodzonej swej zadumy, a nawet nieśmiałości. Usiadł znowu i paru nurkami zagłębił twarz w potok brody.
— Jednak coś robisz?... piszesz?...
— Nic nie robię. Przeglądam znane mi już książki i siedzę nad białą kartą — jak widzisz.
— Przykro...
Sworski przetarł ręką czoło, szukając, coby pożytecznego powiedzieć, i zaczął spokojnie:
— Myślę i ja ciągle, Celestynie, że nie godzi się być biernym widzem tych wyrokowych dla nas wydarzeń i przewrotów. Ale doszedłem do jednego tylko dość mizernego wniosku. Niech każdy z nas robi to, co umie i co rozpoczął przed wojną, tylko niech robi ze zdwojoną siłą i konsekwencją. To nie przepadnie w przyszłej Polsce, jakakolwiek będzie.
Spojrzał na Celestyna uważnie, aby zgadnąć, czy mu trafił do przekonania, ale nie dostrzegł w nim nawet ożywienia.
— To już coś... — bąknął Łuba — tylko potrzeby z gruntu inne... wiele fachów usuwa się... narzędzia wypadają z rąk...
— Masz słuszność. Ja naprzykład nie mogę pisać dalej książki rozpoczętej, bo mi się zdaje, żem ją zaczął w innem istnieniu. — — Sam siebie nie odnajduję.
— Dobrze tobie jeszcze, panie Tadeuszu, bo twoje dzieła związane były zawsze z epoką bieżącą. Ale moje starożytne Indje?! — — to dzisiaj wylęganie się w puchu bezcelowych dociekań! to dysonans próżniactwo, skandal!
— Gdzież tam, Celestynie! Każde dobre dzieło stworzone przez Polaka buduję Polskę w ludzkości. Napisz wielkie dzieło o Indjach.
— Ani mi się śni. — Dzisiaj każdy winien oddać się bezpośrednio walce za ojczyznę.
— No więc dobrze. Pozwól mi skończyć o sobie. Mówisz, że dzieła moje związane są z epoką. Nie przeczę. Ale dawniej rozumiałem swoją epokę, która... jakby to powiedzieć? — — miała zarysy wyraźne, pozornie przynajmniej — stałe. Dzisiejsze dzieje przewalają się gorejącą lawą, której kształtów niepodobną przewidzieć w zakrzepnięciu. I nie rozumiem już epoki; nie umiem na jej tle postawić mych postaci, ani obrazów, bo tło je zalewa, pędząc w przyszłość taką, lub owaką i pociąga całą uwagę artysty. Dla tego od wybuchu wojny nie mogę snuć myśli twórczej.
— Ja także, si parva magnis... — bąknął Celestyn, przybierając wyraz rozpaczliwy.
Porwał się znowu z fotelu, wzniósł ręce piorunujące, jakby przeklinał siebie samego:
— Ja już od roku nic nie robię! Podlec ze mnie, zdrajca sprawy!
Sworski uśmiechnął się, a widząc, że Łuba, przedłużony o długość wyciągniętych ramion, zbliża się znowu groźnie do branżowego pająka, zawołał:
— Uważaj! to niewinny pająk — daruj mu życie.
Celestyn zatrzymał się, ochłonął i znowu usiadł.
— Przepraszam.
Tadeusz osądził, że bezpośredniem zadaniem na zaraz jest: uspokoić don-kiszotową duszę kolegi.
— Niema co rozpaczać, Celestynie. Grzęźniemy obaj w duchowej rozterce, w wątpieniu o tem, co czynić należy. Ale w tym stanie znajduje się cały zastęp ludzi myślących. Ogólnego losu nie odmienimy. Ja tymczasem nabieram wrażeń i doświadczeń, porządkuję to w głowie o ile możliwe, a chwytam się robót nawet drobnych, które mi się wydają pożytecznemi. Zapisałem się naprzykład do lotnego oddziału „Polskiego Czerwonego Krzyża“.
— Do „polskiego“? — zapytał Celestyn — jakżeż to?
— Oczywiście pod zwierzchnią komendą rosyjską. Na to niema rady. Ale nasze oddziały złożone są z samych Polaków i możemy zbierać z pola przedewszystkiem Polaków.
— A te oddziały wasze podchodzą blisko do linji frontu? — pytał Celestyn z rosnącem zaciekawieniem.
— Wyjechałem dopiero raz jeden — odrzekł Sworski — wtedy nie było wyraźnego niebezpieczeństwa. Ale opowiadają, że Niemcy umieją prać do oddziałów sanitarnych, jak do piechoty linjowej i niejeden sanitarjusz dostał już kulę.
— A zapiszże mnie do swojego oddziału, mój najdroższy! — zawołał Celestyn, składając ręce jak do modlitwy.
— Zapisz się sam; ja przecie jestem zwykłym szeregowcem.
— Ale mnie mogą nie przyjąć — błagał Celestyn — powiedzą, żem za długi, albo niedość zgrabny, albo „za wąski“ — jak przy superrewizji. Już taki mój psi los!
— Nikt tam nie bierze wymiarów. Trzeba tylko zapisać się do „Polskiego Czerwonego Krzyża“. Przecie to stowarzyszenie ochotnicze.
— Biegnę zaraz! Gdzie to jest?
— Poczekaj — mamy czas — następny wyjazd dopiero za dwa dni, może i później. Pomyślmy, jak urządzić, abyśmy się znaleźli obaj w tym samym oddziale.
— O to, to właśnie! jesteś moim zbawcą, panie Tadeuszu. Nie zapomnę...
— Pomogę ci jak najchętniej. — — Ale powiedz mi, dlaczego tak się wyrywasz do tej roboty? Czy tak ci bardzo przypada do gustu? czy zaspakaja twoje ambicje?
Łuba twarzą i palcami rozpoczął mimikę, jak do kinematografu, wyrażającą migotliwość różnych stanów duszy i obrazów, a słowami ogłaszał tylko wytyczne nastrojów:
— Niby to... w istocie rzeczy: tragarz. — — Rannego na plecy, czy tam jak?... Chce pić? — to mu dać wina pociągnąć z manierki; broczy krwią? — ranę przewiązać. A tu kule: bzz, bzz... albo: buuch! — granat rozrywa! Zawsze to piękne, to wojenne!
— Ależ mój drogi — rozśmiał się Sworski — to zupełnie inaczej wygląda. Nie masz o tem pojęcia.
Celestyn pobladł:
— Prawda... nigdy nie robiłem — — może nie przydam się na nic? Trzeba dopiero uczyć się?
— Gdzież tam! nauczysz się przy pierwszej wyprawie. Rannych szukamy na pobojowisku, bierzemy nie na plecy, lecz na nosze, a do opatrywania są lekarze i siostry. Zobaczysz.
— Dzięki Bogu! — odetchnął Celestyn. — Więc sądzisz, że mogę? — że przecie coś, gdzieś w tej wojnie... Bo tak się błąkać i wiedzieć, że się jest zerem — męczarnia!
Zaczął Sworski dawać Łubie pierwszą lekcję obowiązków lotnego sanitarjusza, gdy zabrzmiał dzwonek od drzwi wchodowych.
— Aha, to dobrze — rzekł Sworski, idąc do drzwi.
— Czy dobrze? — powątpiewał Łuba — ktoś przeszkodzi.
— Bynajmniej — sam będziesz rad — to panna Zofja Czadowska — poznaję po dzwonku.
Celestyn porwał się z fotelu, włosy i brodę doprowadzał do porządku przed spotkaniem tak doniosłem.
W istocie weszła do pokoju panna Czadowska w ciemnej sukni i kapeluszu, znanych z Rudników, tak samo pogodna i promieniejąca z oczu dobrą wróżbą. Łuba ucałował nabożnie jej rękę, według zwyczaju ustalonego na niezapomnianych letnich wakacjach.
— Bardzo się cieszę, że pana spotkałam.
Usiadła przy biurku swobodnie, po koleżeńsku.
— O czem tu panowie radzicie? — Proszę sobie wyobrazić, że Celestyn chce zostać „lotnym“ w naszym Czerwonym Krzyżu — odrzekł Sworski z odcieniem żartobliwym.
— Doskonale — odpowiedziała Zofja poważnie.
— Tak niby... zaczynam — poderwał się Łuba, jak do lotu — ale może i... podołam — przybrał wyraz twarzy zacięty.
— Wcale nie wątpię — — pewnie razem z panem Tadeuszem?
— Spiskujemy właśnie, aby tak było — dorzucił Sworski.
Łuba cieszył się wyraziście, że pozyskał tak upragnioną aprobatę.
— A teraz mój interes do pana Tadeusza — rzekła Zofja: proszę mi dostać salę, choćby salkę, w waszym klubie, albo gdzie indziej, dla moich dzieci. Dwie już sale zajęto mi na lazarety. Rozumiem, że to potrzebne i pilne, ale moja robota także iść musi.
— Pomyślimy — odrzekł Sworski.
— Niema czasu; sala potrzebna na jutro.
— Musi zatem być — poddawał się Sworski słodkiej tyranji przyjaciółki.
— Musi być — powtórzył Łuba z niezłomnem przekonaniem.
— Ano, to może wynajdziesz taką salę, Celestynie? — zapytał Tadeusz na żarty.
— Jabym zaraz... choćby swój pokój.
— A wiesz, naco sala potrzebna?
— No, słyszę: dla dzieci.
— Na szkołę.
— Tak — to mój pokój za mały — pięć na siedem łokci. — — Można gdzieś... do kogoś... Wydębię!
— Nie, dziękuję, panie Celestynie — rzekła panna Zofja z miłym uśmiechem. — To już funkcje regularne pana Tadeusza. Bez jego pomocy nicbym nie doprowadziła do skutku.
— Ej, panno Zosieńko! bo jak ja zacznę wyliczać pani zasługi.
Machnięciem ręki panna Czadowska przerwała Sworskiemu. Tymczasem Łuba wpatrywał się w nią z nietajonem uwielbieniem.
— A pani zawsze swoje? Pokój, czy wojna, czy armaty zdaleka, czy walą już w rnury — zawsze swoje?
— Naturalnie. Dzieci przecie nie biorą do wojska. Potrzebują one chleba i nauki. Dzieci rosną na przyszłość większą, niż nasza. Głos jej zabrzmiał, jak daleka muzyka, pełna powagi i radosnej otuchy.
— Nie przeszkadzają pani? — pytał Łuba z przejęciem.
— Owszem, przeszkadzają ludzie i wypadki. Zabrano mi do wojska jednego nauczyciela, trzech ze służby, a parę osób opuściło ręce i... politykuje. Ale to drobiazgi. Potrzeba mi na jutro sali, panie Tadeuszu.
— Zrobi się, m am nadzieję. — — Słyszałem, że pani podjęła się też jakiejś czynności w komitecie obywatelskim miasta Warszawy?
— Tak; w związku z moim zawodem bakalarskim. Trzeba w tem brać udział; to są dobre i rozwijające się roboty.
Popłynęła rozmowa o tej działalności, która wytrysła żywiołowo z ziemi, niby rosa urodzajna, czekająca na odelgę zamrozu niewoli, — o tych dziesiątkach tysięcy rąk bezimiennych, które ujęły sprawy samorządowe, odebrawszy je bez targania z łap urzędników rosyjskich, — o dziwnej sprawności organizacji, obejmującej już cały obszar Królestwa Kongresowego, załatwiającej mnóstwo spraw porządkowych, sanitarnych, administracyjnych, a nawet pomocniczych do wojny — i odrazu jaskrawo lepiej, niż to czynili uprzednio obcy i nasłani wykonawcy. Akcja komitetów była pełna dobrej wróżby na jutro kraju autonomiczne, na pojutrze wolne i niepodległe.
Rozmowa ta rozpogodziła i podniosła nastrój przyjaciół zebranych u Sworskiego. Ale przerwała ją panna Zofja, która miała, jak zwykle, dużo jeszcze do czynienia przed wieczorem. Wyszła, a wkrótce po niej Tadeusz z Celestynem podążyli na ulicę Niecałą do biura Polskiego Czerwonego Krzyża. Zapisanie Łuby na członka zabrało zaledwie kilka minut. Po tym czynie dokonanym Tadeusz zadowolony, a Celestyn głęboko przejęty nowem powołaniem, poszli razem na kawę do cukierni Lours’a w hotelu Europejskim.
Brzuchata sala narożna, którą każdy Warszawiak znał dawniej, jako miejsce odpoczynku filistrów, rozkoszy dzieci, pokazu tualet średniego „świata“, przeistoczyła się od początku wojny w forum polityczne, a ściślej: w giełdę „orjentacji“. Statyści wszelkich powołań, a zwłaszcza ludzie wolni od stałych zajęć, zbieracze nowin drukowanych, mówionych i otrzymywanych przez własne aparaty radio-inspiracyjne, gromadzili się tutaj dla dopełnienia swych powiadomień, głównie zaś dla publicznego okazania swej nieomylności.
— Mówię ja panu, panie Gawłowski — dowodził Pawłowski — że lord Kiczner stanowczo przeważy losy wojny.
— A nie pamiętasz pan, jak ja to mówiłem jeszcze miesiąc temu? — dopominał się Gawłowski o pierwszeństwo swej bystrości politycznej.
Pawłowski jakoś nie pamiętał.
Gorzej było, gdy inni, sąsiad z sąsiadem, a często i brat z bratem, różnili się w poglądach na politykę polską, gdy jeden był orjentacji przezwanej „rosyjską“, drugi orjentacji słusznie nazwanej „austrjacką“. Dochodziło wtedy do namiętnych sprzeczek, do wzajemnego okazywania sobie pogardy, do okopywania się w przeciwnych sobie, wrogich obozach.
Między tłumem mówców i krzykaczy bądź co bądź niewinnych, krążyły indywidua, mniej platonicznie uprawiające politykę, działacze świadomi swych pożytków osobistych. Od początku wojny stwierdzić się dawało na pewno tylko jedno: Żydzi, bez wyjątku, byli orjentacji niemieckiej.
Ani Sworski, ani Łuba nie byli zwykłymi gośćmi u Lours’a; przyszli tu, aby wypić kawę. Obojętnie przeglądali salę, w której tu i ówdzie tkwili znajomi nieciekawi, duszyczki szare, nie pociągające przez swą indywidualność, atomy tłumu. Jeszcze mniej nęciło Sworskiego wzięcie udziału w rozmowach, wyraźnie politycznych, gdyż dolatywały nazwy wczorajszych bitew, wyroki o tem, co robi Francja i Anglja, powiadomienia zdaleka i niezbyt pośrednie, które streścił stary Fredro w swem genjalnie urwanem zdaniu:

Mnie jeden kuchta z Gdańska, człowiek godzien wiary,
Powiadał, że mu mówił jeden mularz stary...

Poczem już reszty słuchać nie warto. Do tego wniosku dochodził też Sworski.
Ale wtargnęło do cukierni zdarzenie zewnętrzne i pobudziło ogólną ciekawość. Z ulicy dolatywał wzmożony głos tłumu, a w rosnącym gwarze rozróżnić było można miarowe stękanie bruku pod ciężką falą ludzką.
— Wojska! nowe wojska! ogromna ich moc! — wołano już ode drzwi.
I goście z cukierni wylegli wszyscy na ulicę.
Postępującej fali piechoty nie poprzedzał ani sztandar rozwiany, ani grom bojowej muzyki; kilka tylko tarabanów biło takt marszu, który poruszał ciężko szeregi ciał płowo-szarych, uwieńczonych rozczochraną siwizną „papach“ — niby idący łan bodziaków na grzędach, kwitnących swym dzikim stepowym kwiatem. Magnetyczne prądy rycerskiej fantazji nie biły od postępującego wojska, to też oczy polskiej publiki witały je bez promienia; przeglądały tylko ze skupieniem niezliczone mijające zastępy. Cokolwiek kto o nich myślał i szeptał, godzili się przecie wszyscy na jedno:
— Siła.
— Siła, która nas dotąd więzi i dusi, która za naszej jeszcze pamięci wprowadzała u nas swe krwawe „porządki“; na tem samem przecie Krakowskiem Przedmieściu strzelała do naszych mężów, deptała żony i dzieci — mełli przez zaciśnione zęby ludzie, pomni tylko nienawiści i zemsty.
— Siła tymczasem sprzymierzona z nami, pchnięta przez Wyroki na zgubę Niemca, prawroga Polski. Idą z nią Francja, Anglja, narody światła i wolności. — myśleli inni, pomni przedewszystkiem wielkiej sprawy Ojczyzny.
Sołdaci maszerowali uporczywie, sfornie, nie rozglądając się nawet po ogromnem mieście, dla wielu z nich będącem pierwszyzną w życiu. Dochodzili posłusznie do mety dziennej, zakreślonej im przez ukaz. Darmoby wypatrywać z ich twarzy zasutych powszechnym, szarym pyłem, jakieś marzenie o jutrze. Srogą tylko zaciętość wyrażały ruchy tych ciał rzuconych w przeznaczenie, zgodnych w tabunie.
— To są te najlepsze pułki syberyjskie — objaśniał ktoś wpobliżu Sworskiego i Łuby — połowa w nich Polaków.
— Co też pan opowiadasz?! — zaprotestował elegant odznaczający się wiedeńskim „sznytem“ — gdzie tu pan widzi polskie twarze? Same dzikie zwierzęta.
— Ubraćby pana tak, jak ich, i przepędzić kilkaset mil, tak samobyś pan wyglądał — odparł nieustępliwy Warszawiak.
Elegant wzruszył tylko ramionami.
Tymczasem ludzie z tłumu, nie należący do wyższego towarzystwa od Lours’a, wybiegali czasem kuwojsku, ten z paczką papierosów, tamten z kilku bułkami w ręku i oddawali te skromne dary pierwszemu z brzegu szeregowcowi, który je przyjmował zwykle bez podzięki, lecz skwapliwie, zachowywał część dla siebie, resztę puszczał pocztą po szeregu.
— Jest też kogo żywić — odezwał się znowu elegant, tym razem zwracając się do Sworskiego.
Sworski nie odpowiedział.
Z przeciwnego chodnika, od hotelu Bristol, odezwały się ze trzy głosy: Niech żyją! — i wionęło wgórę parę kapeluszy. Tłum nie podchwycił okrzyku, ani przeciw niemu nie protestował. Ale tym razem malkontent wiedeńskiego pokroju przechylił się wyraźnie do ucha Sworskiego i rzekł namiętnym szeptem:
— To już skandal! w Warszawie! w sercu Polski!
— Może Rosjanie? — odrzekł Tadeusz byle zbyć.
— Jakto?! przecie krzyczą po polsku!
— Nie prosiliśmy ich o to i nikt ich nie podtrzymał.
— Bo potępiła już Opinja te służalcze hołdy, które składa Warszawa wkraczającym najezdcom. Przecie pierwsze ich pułki damy warszawskie osypały kwiatami! — perorował nadczuły patrjota.
— Nie widziałem.
— A ja widziałem — wmieszał-się Celestyn Łuba — padło może dziesięć pęczków — po jednemu na dziesięć tysięcy... Mało.
— Żeby padł jeden tylko kwiat, to już hańba!
— Panie... tego! — zawołał Łuba porywczo — tak o Warszawie się nie mówi. Lud warszawski jest mądry, choć się między nim kręcą i dudki i nicponie.
Elegant nie mógł spojrzeć zgóry na Celestyna, ale przeszył go od dołu wzrokiem pogardy. Groźne oczy olbrzyma stropiły go jednak, więc się od niego odwrócił. Sworski, rad nierad, uznał za stosowne odezwać się.
— Jestem zdania mojego przyjaciela — rzekł, wskazując na Łubę. — Witamy wojska rosyjskie bez zapału, lecz życzliwie. Tak dzisiaj wypada. I ten nasz tłum naogół zachowuje się stosownie, pomimo drobnych, niepotrzebnych odruchów. Na tłum się patrzy jak na wielką rzekę — nie na drobne wiry, lecz na kierunek prądu. Tutaj prąd jest świadomy i celowy.
— Pan się dużo spodziewa po dobroczynnej akcji tej dziczy? — zapytał nieznajomy ironicznie, wskazując na wojsko.
— Łączę się z każdą siłą, która idzie do walki z Niemcem, a ta jest, bądź co bądź, potężna.
— I pan sądzi, że będzie dla nas łaskawa, gdy zwycięży? — ciągnął nieznajomy z tego samego tonu.
— To jest cura posterior — troska na później, panie. Tymczasem ta siła działa na naszą korzyść. Zdaje mi się to jasnem — mówił Sworski coraz twardziej.
— Szanuję wszelkie przekonanie — zdawał się cofać polityk nieznajomy.
— Ja zaś podczas wojny — tylko swoje — odrzekł Sworski — zwłaszcza gdym je długo i sumiennie przemyślał i gdy się godzi z wolą ogromnej większości narodu.
— Ach, naród! Naród jeszcze się nie ocknął, nie przemówił — zagmatwał nieznajomy dyskusję.
Sworski, dotknąwszy kapelusza, przerwał rozmowę i pociągnął Celestyna w ulicę Czystą, pomimo kilku głosów, wołających za nimi:
— Proszę mówić. — — Potrzeba nam żywego słowa.
Gdy się oddalili od wielkiej ulicy, przez którą ciągle jeszcze tętniały niezmierne pułki, Celestyn odezwał się:
— Wiesz co, panie Tadeuszu — to dureń.
— Może i gorzej. Może emisarjusz austrjacki?
— Ej? czy sądzisz? — — Taka głupia gęba — — i to sak-palto wcięte — ktoby go tam wysyłał? On nawet może kochać Polskę po swojemu.
— Gołębią masz duszę, Celestynie.
— Nie mów mi tak, jeżeli łaska. Już mi tem uszy przewiercił Rewiatycki. Bo jem u się ciągle zdaje, że ja niby... pół bzika.
— Nie mogę cię tak sądzić, skoro właśnie byliśmy przy dyskusji jednego zdania. — — A co do naszego kompana z Rudników — gdzież się podziewa Rewiatycki?
— Widziałem go raz tylko... w towarzystwie damy.
— Jakiej damy?
— Trudno powiedzieć.
— Nie mów, to mi obojętne; ale co porabia?
— Dygoce.
— Jakto? ma febrę?
Febris antimilitaria. Drży, żeby go nie wzięli do wojska.
— To także „orjentacja“ — uśmiechnął się Sworski.


8.

„Biały pociąg“ tak powoli sunął przez noc zamgloną, że zdawało się, jakby konduktorowie się pospali, a długi szereg pudeł płynął tylko resztką uprzedniego rozpędu. Nikt jednak nie spał w wagonach bez okien, napozór towarowych, z uchyloną gdzie niegdzie zasuwą. Pociąg sanitarny wyszedł wczoraj z Warszawy, przejechał w nocy przez Dęblin i, manewrując ostrożnie między pociągami wiozącemi wojska, wjechał już do ziemi Kieleckiej, gdzie od kilku dni toczyły się bitwy.
W jednym z białych wagonów jechał lotny oddział Polski, do którego przyłączyli się Sworski i Łuba. Obaj odróżniali się od reszty, starsi, ubrani po cywilnemu, z przepaską tylko Czerwonego Krzyża na rękawie, gdy reszta składała się z młodzieży w wieku uniwersyteckim, lub niewiele starszym, i nosiła mundury żołnierskie.
Kompanja, jak wszystkie polskie, liczyła zaledwie kilka tygodni swej historji. Należeli do niej wprawdzie niektórzy towarzysze zżyci z sobą ściśle przed początkiem wojny, ale w zabawach od wojny odmiennych: koledzy szkolni, kamraci nawet od hulanki. Z dawnej zażyłości pozostała dzisiaj część użyteczna: solidarność. Porządek zapanował w kompanji odrazu wojskowy, pomimo braku dokładnego regulaminu i uprzednich ćwiczeń. Rosnące z dnia na dzień wspólne doświadczenie, wchłaniane z zapałem przez tę młodzież intuicyjnie żołnierską, układało się samorzutnie w karność, w obowiązki, w statuty.
Dowódca oddziału nosił swe dawne przezwisko „Szydło“ w stosunkach pozasłużbowych, ale na służbie nazywał się szefem i miał posłuch zupełny, na który zasługiwał, bo był sprawny i przezorny, a za kierownictwo brał odpowiedzialność z dobrym skutkiem, jak się to już okazało w kilku przygodach. Trochę starszy od kolegów, niewielki brunet śniady, szybki w ruchach i w decyzji, narzucał swą komendę, nawet mniej parlamentarną, nie wywołując protestu. Gdy komenderował naprzykład:
— Panie Kozłowski! nosze na ramię, a nie wlec po gnoju, jak taczkę! Nie na ogrodnika pan się tu zgodził.
Kozłowski nie odpowiadał i kładł sobie potulnie drągi nosz na oba ramiona, ustawiając płótno stromo do góry, w kształcie żagla.
Albo gdy już chodziło o transport rannego na noszach, Szydło dawał fachową instrukcję dwóm podkomendnym:
— Malcz i Hrabia, jeden z drugim! noga w nogę równo — nie targać na boki. — Z prawej marsz!
Szef wyglądał na doświadczonego zawodowca, wypisanego zdaleka. Był zaś z miejscowej, dobrej gliny żołnierskiej i miał tyle praktyki, co i towarzysze: od początku wojny. Kilku innych już się tak wyszkoliło, że mogło zastępować szefa. Wszyscy pełnili swe obowiązki z zapałem, nie chełpliwie. Rycerska zabawa napełniała im obecnie piersi dosyta, byli z niej dumni, w działaniu natężeni i naturalni.
Nie spali wcale tej nocy. Raczej wczoraj, za dnia, w przejeździe z Warszawy do Dęblina, zdrzemnął się niejeden na zapas. Teraz od Radomia wjechali w okolice nawiedzone już przez wojnę. Siedzieli więc w wagonie na ławach, w zupełnem pogotowiu, zbliżeni do środkowego piecyka w kształcie niskiej kolumny, na którym stał lichtarz ze świecą i imbryk z herbatą. Na licznych przestankach, — bo pociąg stawał często i w polu dla obserwowania linji — sanitarjusze wyskakiwali z wagonu, aby dowiedzieć się, co było można, o bitwach, albo o żołnierzach lżej rannych, którzy przypadkiem mogli się już tutaj zabłąkać. Ale na stacjach nie znajdywali ani rannych, ani ścisłych powiadomień. Poprzedniego wieczoru, pod Dęblinem, gdy zatrzymał się pociąg, słyszano wyraźnie dalekie wystrzały armatnie. Miejscowi określali ich oddalenie i kierunek na Radom. Ale pociąg minął już Radom i nietylko tam bitwy nie było, lecz wogóle armaty ucichły w nocy. Po każdym przystanku młodzi wywiadowcy powracali, niby rozżaleni, do swego pociągu, który białym wężem o czarnym, dymiącym łbie przekreślał ciemność. Zawsze jednak zebrane po drodze wieści zgadzały się z wiadomością dawniej już sprawdzoną, że bitwy były, albo jeszcze trwają pod Kielcami.
Im bliżej podjeżdżano do Kielc, tem silniejsza gorączka ogarniała młodych sanitarjuszów, zwłaszcza że nerwy mieli rozedrgane z powodu bezsennej nocy. Czy bitwa wznowi się z nastąpieniem dnia, czy nie wznowi, zawsze tam będą ranni i około nich robota. — — Gdyby jednak wszczęła się bitwa przed ich oczyma!
Rozgorączkowanie ogólne nie wyrażało się przez gadatliwość; owszem kompanja zapadała w coraz głębsze milczenie, a raz po raz ktoś wyglądał przez niedomkniętą zasuwę na pola, spodziewając się jakiegoś wojennego widoku, a pijąc zarazem noc tajemniczą i świeżą. Zdawało się już niejednemu, że czuje proch w powietrzu — i to bezdymny.
Wtem głos doleciał z sąsiedniego wagonu, od czoła pociągu. Sanitarjusze drgnęli.
— Co tam krzyczą? zdaje się: Kielce? — rzekł jeden.
Rzuciło się zaraz kilku do zasuwy; odsunęli ją i wychylili się nazewnątrz przez sztabę zagradzającą:
— Kielce! Kielce! — nawet widać — noc się przeciera.
Pociąg posuwał się wolno przez wilgotne obszary zaledwie rozwidnione. Na lewo blady krajobraz miejski wspinał się do wyżyn klasztoru na Karczówce i góry katedralnej, bez odmiany w swej widmowej barwie, bez żadnej plamki światła w oknie, lub w latarni. Rozpylony deszczyk osiadał cicho na murach, wybladłych od snu, czy od trwogi. Lokomotywa zgasiła swe przednie sygnały, macała ostrożnie szyny, zgrzytając głośniej na wekslach, prowadząc pociąg ślepy, oświetlony jedynie mleczną barwą wagonów, jakby go przemycić chciała przez zasadzki napastników. Ruch zamarł nareszcie — stanęli.
W tej chwili ciszę snu, otulającą miasto, rozdarł Potężny, choć oddalony grzmot wybuchowy. Razem ze świtem obudził się leżący gdzieś na południe od Kielc smok wojny i dał głos.
Kilku sanitarjuszów wyskoczyło z wagonu, z nimi Łuba. Ale natychmiast zakomenderował Szyszło:
— Proszę nie ruszać mi się stąd! Idę sam porozumieć się z kapitanem Utkinem i doktorem. Jeżeli zaraz będziemy mieli robotę, muszę was zastać na miejscu, w porządku.
Odszedł, a sanitarjusze pozostali przy swym wagonie, łub wewnątrz, skupieni w ramie otworu. Ozwał się drugi — dalszy? — wystrzał armatni i zelektryzował jeszcze silniej młodzież rwącą się do działania. Powstały głosy niezadowolenia:
— Najgorsza — mówił Malcz — że nie możemy działać niezależnie. Wszystko prowadzi Utkin i ten doktór, Żyd jakiś — a ich znowu za nosy wodzą te importowane „kuzynki miłosierdzia“.
— Trzeba im jednak przyznać — poprawił hrabia Górka — że znają się na rzeczy: i Utkin i doktór. A między siostrami są nieznośne, jak ta stara Olga Dmitrjewna, ale są też dobre i bardzo zręczne. Naprzykład panna Tania, która po polsku mówi, jak Warszawianka.
— Hehe, to hrabia-kolega zorjentował się na pannę Tanię? — wtrącił Kozłowski, humorysta w kompanji.
— A pan czy ją bojkotuje?
Tymczasem szef powrócił do swojej komendy.
— No, panowie, sytuacja taka: była tu wczoraj bitwa pod stacją Słowikiem. Austrjacy cofnęli się na południe, a legjoniści polscy opuścili Kielce. Teraz wojska nasze następują w dalszym ciągu, ku Chęcinom.
— Jakto: nasze? — zapytał Kozłowski — które nasze?
— Rosyjskie — odpowiedział szef twardo — mamy służbę przy armji rosyjskiej, panie Kozłowski.
Kozłowski przygryzł wargi, a Szydło mówił dalej:
— Ponieważ walka odnowiła się dzisiaj — jak panowie słyszycie — a pole wczorajsze pod Słowikiem jest przez nas opanowane, muszą być na niem ranni niezabrani. Będzie więc robota. Zbliżymy się do stacji Słowik, o ile to okaże się możliwem. Zaraz ruszamy.
Bez dzwonka, bez żadnych sygnałów, ruszył pociąg żółwim krokiem na południe. Skoro tylko minął miasto, rozwarła się okolica romantyczna. Dzień wilgotny rozjaśniał się leniwie, a kraj górzysty i leśny dymił rozłożystemi mgłami. Na prawo, ku Chęcinom, szmaty chmur poziome oddzieliły wierzchołki wzgórz czubate świerkami od stoków szytych ciemną zielenią, tak, że zdawało się, jakby na wyżynach stały ogromne wojska owiane dymami bitwy. Za tym to grzbietem leśnym grały armaty, zapewne nieprzyjacielskie.
Młodzi sanitarjusze, którzy dotychczas zbliżali się do bitew tylko na płaszczyznach północnej części Królestwa i zapoznali się tam z tragiczną prozą walki z okopów do okopów; którzy zaledwie wieczorami ujrzeli tu i ówdzie nagłą gwiazdę pękającego pocisku, tu po raz pierwszy znaleźli dekorację odpowiednią do wyobrażeń wojny poetycznej. Bitwa wydawała im się rozkoszną w takiej leśnej fortecy.
— Widzicie złodzieja tam? — zawołał nagle szef, który pilnie rozpatrywał okolicę.
Wskazywał ręką wgórę. Wysoko, wysoko ponad chmurami pławiła się niby kania, widoczna tylko w rozdarciach brudnej opony nieba. Manewrowała między szosą do Chęcin, a traktem do Morawicy. Kto miał lornetkę połową, chwycił za nią i podniósł do oczu. Ze wspólnych spostrzeżeń wynikło, że aeroplan jest nieprzyjacielski: krzyże ma na skrzydłach.
— Oczywiście, że niemiecki — zawyrokował Szydło. On tu szpieguje, co się dzieje na drogach od Kielc. Nasze wojska są w lesie, albo za lasem. Artylerja nieprzyjacielska strzela od strony Chęcin, a że ma cel zasłonięty przez góry i lasy, wysłała przez powietrze rekonesans. On sygnalizuje — patrzcie — wiszą z niego jakieś wstążki.
Domysł był prawdopodobny. Podkomendni spojrzeli z uznaniem na szefa i zaczęli dorzucać swoje spostrzeżenia.
— Uważaliście panowie — rzekł Sworski — że jedne detonacje są dalekie i bardziej stękające, a drugie bliższe i połączone z trzaskiem? Mnie się zdaje, że artylerja nieprzyjacielska strzela nie od Chęcin, ale z dalszego punktu przy kierunku kolei żelaznej, a pociski padają na ten las. Słyszymy i wystrzały armat i pękanie pocisków.
— To tylko echo — odparł któryś kolega. W takiej okolicy górzystej echo powtarza kilka razy. Wystrzałów jest mało.
Ale Szydło spojrzał bystro na Tadeusza:
— Pan Sworski ma słuszność. Echo — echem ale szrapnele pękają bliżej od nas. Artylerja zaś polowa strzela zwykle od kolei, nie lubi oddalać się od toru. Już ja to wszystko znam. Nasłuchałem się i napatrzyłem, stojąc przy większych bitwach, niż ta, w Prusach Wschodnich.
Jakby na potwierdzenie słów szefa i Sworskiego, rozległ się huk dużo silniejszy od poprzednich i przed oczyma sanitarjuszów, o kilkaset kroków, wyrósł nagle snop kurzawy z pola. Szrapnel uderzył w ziemię między lasem a pociągiem.
W tej chwili pociąg zahamował i zaczął się cofać dosyć śpiesznie.
— Tam do djabła! uciekamy! — zawołał ktoś ze zgrozą.
— A dlatego — tłumaczył Malcz złośliwie — żeby oszczędzić delikatne uszy pana Utkina, doktora i tych naszych kolegów z pod ciemnej gwiazdy jerozolimskiej, co to przepasani są czerwonym krzyżem, a pchły na nich zdychają od strachu.
— Dajcie panowie pokój! — bronił Szydło z zasady „naczalstwa“ — nie będziemy leźli tam, gdzie nie potrzeba. Nie walczymy z artylerją, tylko zbieramy rannych. A ogień armatni kieruje się na pociąg — o! macie go!
Dwa pociski, jeden po drugim, uderzyły blisko od toru kolejowego przy miejscach na których znajdował się pociąg może przed minutą. Jakby niewidzialna ręka wskazała cel siedzącemu gdzieś za lasami kanonjerowi.
Przez otwory wagonów wyglądały głowy wojskowych, sanitarjuszów rozlicznych, czepce sióstr miłosierdzia. Polska młodzież stłoczona do sztaby, zagradzającej otwór, jakby ją chciała wyłamać naporem, przedstawiała grono twarzy upojonych, rozszalałych pożądaniem bitwy, w której czarownem kole nareszcie się znalazła. Gdyby kto krzyknął niebacznie, a po polsku: naprzód! rzuciliby się wszyscy oślep w kierunku padających bomb, przez te lasy i góry — na armaty!
Pociąg cofał się jednak ciągle, aż zajechał za wzgórze i stanął. Ozwał się od wagonu do wagonu gorączkowo powtarzany rozkaz:
— Wysiadać!
Zaczem wysypało się na to r kilkudziesięciu mężczyzn. Ci z polskiego oddziału namacali w kieszeniach: bandaż — jest; merla — jest; flaszka z wodą utlenioną — jest. Rzucili na nosze pościel zawartą w ceratowych workach i stanęli przed swym wagonem w ordynku, po dwóch przy jednych noszach.
Zbliżał się do nich, czyniąc przegląd, kapitan Utkin, nie taki znów czarny, jak go malowano, tęgi z pozoru i spokojny. Bliskość bitwy niezbyt go przejmowała, a wyprawa, którą dowodził, nie była mu pierwszyzną. Przystąpił do szefa oddziału i przemówił po polsku, jakby przewidywał zarzuty młodych zapaleńców:
— Mogliże my tam zastanowić się przed górą pod ogniem artyleryjskim? A i miejsce przejechali, gdzie trzeba było. Ot — wszędzie tu pole poryte wczorajszą bitwą. Stacja Słowik won tam widna. A tu szukać już trzeba. Dla was, panowie, rejonczyk na prawo pod lasem — i w las poleźć można niedaleko. Pociąg postoi na miejscu do dziewiątej godziny, jeżeli Niemiec nie pomiesza.
Po kilku minutach zabrzmiała komenda i oddziały ruszyły w rozsypkę, w wyznaczonych kierunkach. Sworski poszedł przy noszach z Łubą, dalej na lewo szedł Kozłowski i reszta polskiego oddziału, w kierunku na las. Na prawo postępował inny oddział, złożony z nieznajomych.
Przy samym nasypie kolejowym była linja okopów zwrócona strzelnicami ku Kielcom, zatem austrjacka. Polscy sanitarjusze przeskoczyli okopy, nie zwracając na nie uwagi, gdyż były oczywiście puste, zagracone tylko gdzie niegdzie papierami. Ale zauważyli, że nieznajomi sąsiedzi myszkują pilnie po okopach, a po dokonaniu inspekcji puszczają się kłusem przez pole, wydają jakieś okrzyki i zdążają wszyscy jak najśpieszniej ku wiosce leżącej na wyznaczonej im drodze.
— Patrz pan! patrz pan! — zawołał Kozłowski, śmiejąc się głośno.
— Rzeczywiście — zadziwił się Sworski — czemu oni do licha tak lecą? Przecie kłusa nie będziemy chodzili przez parę godzin...
— Ehe, panie! to są rycerze osobnego gatunku: szukają nie ludzi, ale tego, co ludzie na polu zostawili. Żydki, panie! — była ich cała kupa w sąsiednim wagonie. O — jakie machabejskie profile! — jak to sadzą przez zagony skuleni, a nosami wietrzą po ziemi, niby psy gończe. — Oni wiedzą, że w okopach może coś być — ny, za pół rubla — ładowniczka, liścik, proklamka; a że w chatach u chłopów można dostać pikelhaubę za dwa złote, a odprzedać ją w mieście za pięć rubli. No, tutaj czapki austrjackie, tanie, — ale bagnecik, szabelka... A lornetka, panie! Jeżeli który oficer zgubi lornetkę, znaleźć przecie można na polu sto rubli.
Tadeusz zaledwie słuchał. Rozglądał się po ścierniskach i po rowach, czy nie leży gdzie człowiek. Oprócz kawałków rzemienia i szmat, nic dotąd nie dostrzegł. Gadatliwy Kozłowski nie przestawał trajkotać:
To mniejsza. Jabym także wziął, gdybym coś ciekawego znalazł. Ale są tacy, panie, którzy z rannym na polu targują się: dasz dziesięć rubli, to cię zabierzemy, a nie, to zdychaj sobie tutaj!
Sworski przystanął:
— Czy także Żydzi?
— Któżby inny? Wielu rannych z rozmaitych stron to opowiadało.
— Ohydne...
Sworski z Łubą skierowali się ku lasowi. Zaczynały się. ślady bitwy gorętszej. Leżało na polu kilka zabitych koni, nad któremi krążyły żarłoczne wrony. Tkwił krzywo w roli złamany jaszczyk. — — Wkrótce spostrzegli, że towarzysze Polacy niosą, już dwóch rannych. Jeden jęczał, aż się o setki kroków rozlegało. Razem z tym jękiem doleciały do uszu Sworskiego głosy kolegów:
— Szukać po rowach! — — po ro-wach!
Widocznie już ktoś uprzątnął z tego pola poległych i rannych, gdyż Tadeusz z Celestynem przez godzinę nie znaleźli nic do roboty dla siebie, a i bliższych sąsiadów widzieli chodzących z pustemi noszami. Jednak pod lasem coraz częstsze ślady krwi na ziemi, padła końskie i różne rozwłóczone odłamki świadczyły nieomylnie o krwawej w tem miejscu walce.
Zniechęceni trochę bezowocnością poszukiwań, zapuścili się w las.
— Postawmy nosze przy pniu sosny; tu je odnajdziemy, jeżeli będzie potrzeba. Proponuję, abyśmy się rozeszli. Idź ty na lewo, Celestynie, ja pójdę na prawo. W razie czego, zwołamy się.
— Dobrze — odrzekł Celestyn — ale ja zabiorę z sobą nosze. Zawsze z niemi człowiek jest... czemś a bez nich — prostym włóczęgą.
— Jak sobie chcesz.
Las był wspaniały. Wstępował pod górę ogromnem wojskiem przybranem w kilka odmian jaskrawych mundurów: ciemnozielone świerki, złotem szamerowane brzozy na białych koniach, dęby na czarnych. Nie wojna to już, rzeź krwawo-szara z zasadzki do zasadzki, lecz jakiś tryumf zwycięski wchodzący na wyżyny w paradzie, z rozwianym przez całe niebo sztandarem przyszłości. Słońce przebiło chmury i spłynęło na las uświetniony.
Po kilku minutach wędrówki samotnej Tadeusz stwierdził, że mniej tu szansów, niż na polu, do znalezienia rannych. Nie spotykał nawet śladów bitwy. W lesie było zato szerzej duszy i myśli nie zahaczały o przyziemny zgiełk zajęć rozlicznych, nie tonęły w marnem ludzkiem gadaniu. Las, milcząc prawie, odpowiadał lepiej na zawiłe pytania duszy, niż całe chóry ludzi wymownych. Sworski usiadł na mchu i zapamiętał się.
Nazwał odrazu jasno istotę swojej udręki: szukanie Polski. Idzie Ona ku nam przez gromy bitew, przez targowisko dyplomatyczne, przez jarmark rozgadanych dzienników — zbliża się nieodwołalnie. Ale skąd przyjdzie i kiedy?
Cisza leśna uśmierzała niecierpliwość, skracała czas oczekiwania, niosła jakoby pewność ziszczenia nadziei.
Tadeusz poczuł nerwami, bez przesłanek rozumowanych, że go zaraz spotka coś ważnego i pomyślnego. I nagłem przeczuciem rażony, spojrzał ku szczytowi leśnego wzgórza, nad którem wiał słoneczny sztandar nieba.
Jakoż z pochyłości zadrzewionej zstępował mąż dziwny, z odkrytą, postrzyżoną głową, brodaty, a w szacie długiej, wysoko podkasanej, z pod której błyskała krzywa szabla. Niósł ciężar ogromny, bo wysokiego, jak on sam, człowieka w szarym mundurze, jednak nie uginał się pod ciężarem. Żołnierskie jego buty schodziły lekko ze wzgórza, jak po schodach, chociaż wrzynały się w mech, zostawiając głębokie ślady.
Tadeusz, przywarty do sosny, nie śmiał się odezwać. Ten wspaniały mnich, czy jakowyś mocarz, był podobny do kaznodziei z pierwszego dnia wojny — i podobny jeszcze do kogoś z zamierzchającej przeszłości, chociaż ubiór mnisi, broda, kosztur pielgrzymi...? Ale i szabla pod habitem!
— A tuś mi nareszcie, poszukiwaczu rannego Polaka i wolnej Polski! — przemówił wesoło przychodzący z wyżyn — oto ci przynoszę czego szukasz.
Ten głos na świecie jedyny! — Tadeusz postąpił na spotkanie:
— Kto jesteś, Ojcze?
— Znamy się — to wystarcza — ale nie agituj się zbytnio — odrzekł, składając na mchu bezwładne brzemię ludzkie.
Tadeusz patrzył w żywe oblicze męża, którego pokochał odrazu. Tamten to był, czy inny, poznał krewnego ducha i przyjął bez wahania jego władzę nad sobą. Cudowne dreszcze młodości pierś mu przeszyły.
— Mniej marzyć, synu, i nie osłabiać serca rzewnością nad bólem własnym, ani bratnim? Polska dobyła się już z otchłani marzenia i wchodzi między narody żywe. Nie ma Ona serca innego, jak złączone nasze serca, ani sił innych, jak nasze siły. Hartuj przeto serce swe dla Ojczyzny. Żołnierzem polskim jesteś, jako i ten, którego ci przynoszę rannego.
Tadeusz spojrzał teraz dopiero na młodzieńca, który leżał na mchu; blady i uśpiony, bez nakrycia głowy.
— Przecie to Bronek Linowski!
— On sam. Ranę opatrzyłem, a jego uśpiłem. Oddaję go tobie, aby go nie podnieśli obcy ludzie. Ty go obroń od prześladowań za porywy czyste, a gorące. Niech się zachowa na czasy, gdy mu rozum okrzepnie, a droga się rozjaśni. A kiedy zapyta, gdzie jego czapka i znak z białym Orłem, powiedz, że zabrał je „stary Przeor“, który go wydobył z pod zabitego konia, — że mu je odda, gdy będzie pora.
— Słucham cię, ojcze, i wypełnię twe zlecenia. — Ale powiedz dla mojego spokoju, dla mojej wiary: Przecie on walczył po tamtej stronie, a ja stoję tutaj... Kto z nas jest na dobrej drodze?
Uśmiechnął się zakonnik:
— Chcesz mnie wyciągnąć na polityczną gawędę? — Mam pilniejsze roboty. Powiem ci tylko, co sam wiesz, gdy wejrzysz w głąb sumienia własnego: Polska jest u wylotu każdej drogi, którą Polak obierze, nie pragnąc nic innego, jak Ojczyzny wolnej, a wysilając rozum dla dopięcia celu. Pragnienie nasze jedno jest i to jest od Boga. A rozumy nasze różne są, podległe, ułomnościom. Ale zasię rozum nas wszystkich, rozum narodu, od Boga jest — i ten przemoże.
— Wierzę ci, ojcze, i w tej chwili cię rozumiem. Ale gdy pójdę znów sam przez życie, takie dzisiaj przesłonięte krwią i wątpieniem...?
— Wytrwaj, synu, — niema na to innej rady. A ilekroć mnie zapragniesz z głębi duszy, stanę przy tobie. Teraz idź i czyń, co należy, bo ranek upływa, a każdy ułamek dnia jest obecnie cenniejszy, niż dawniej rok niewoli. Ja odchodzę.
— Dokąd? dokąd? gdzie cię odnajdę?
— Gdybyś i poszedł za mną, nie dogonisz. Nie troszcz się jednak o mnie. Ja nie zabłądzę.


9.

Sworski otrząsnął się zaraz z rozrzewnienia, pomny nauki zasłyszanej. Czuł Jego siłę w sobie i nad sobą.
Oddalił się nieco od uśpionego Bronka, aby umówionem hukaniem przywołać Celestyna. Zjawił się Łuba, a Sworski, stojąc ciągle opodal od Bronka, zaczął objaśniać przyciszonym głosem:
— No, Celestynie, wybraliśmy się do tego lasu nie na darmo. Leży tam ranny nasz znajomy — — tylko cicho, żeby go nie obudzić, bo śpi. — — Poznałeś go podczas naszej wycieczki do Końskich — Bronisław Linowski — pamiętasz?
Celestyn chwycił się za głowę:
— Awantura arabska! toć on w legjonach!
— A ty skąd wiesz?
— Właśnie z Końskich. Powiedział pannie Czadowskiej i mnie. Nie mogliśmy ci tego powtórzyć, bo...
— To już dzisiaj obojętne — przerwał Sworski. — Teraz trzeba go ratować. Rozumiesz, jakie mu grożą niebezpieczeństwa, gdyby ujawnione zostało jego nazwisko i przynależność wojskowa w naszym pociągu sanitarnym — rosyjskim.
— Rozumiem — poddany rosyjski — mogliby go...
Celestyn naszkicował tragicznie ruch powieszenia.
— Zatem trzeba się dobrze namyśleć, co z nim poczniemy. Do pociągu wracać z nim niepodobna.
— Może gdzie jaka chata leśnika? — proponował Łuba.
— Romanse! — Gdzie chata? — Jaki będzie leśnik?
— Poczekaj! — trzasnął się w czoło Celestyn — odwieziemy go do jego domu, do Inogóry.
— Hm... — chrząknął Sworski i zamilkł.
Ale projekt, oglądany zewszechstron, zdawał się trafnym.
— Niełatwe to — pociąga za sobą konsekwencje i dla nas, jednak... nie widzę nic lepszego.
Teraz Celestyn, przez skrupulatność, zaczął powątpiewać o swoim pomyśle:
— Może on zaraz potrzebuje lekarza? — — On śpi, powiadasz? Może omdlał z wycieńczenia?
— Nie — odparł Sworski stanowczo — opatrzył go i uśpił jeden wielki lekarz. — — Jeszcze ci nie powiedziałem...
Tadeusz tak zmienił wyraz twarzy i spojrzenie natężył, że Celestyn, bardzo wrażliwy, spojrzał na przyjaciela, jak zamagnetyzowany.
— Kto?
— Oddał mi go pod opiekę ten zakonnik, którego kazania słuchaliśmy obaj wtedy — — w nocy.
— Ten prorok dobry?
— Ten sam. Mówiłem z nim przed chwilą.
— I nie powiedziałeś odrazu? Nie zawołałeś mnie? — skarżył się rzewnie Celestyn.
— On się ukazuje i znika, jak chwila natchnienia. — Nie mogłem go zatrzymać. — — Ja go znam oddawna — opowiem ci później. — — — Teraz chodźmy do rannego. Twój pomysł zgadza się wybornie z tem, co mi rzekł właśnie stary Przeor.
— To On jest przeorem? — zapytał Celestyn.
— Tak mi się dzisiaj nazwał.
Gdy Sworski i Łuba stanęli przy leżącym na mchu Bronku Linowskim, zastanowili się przez chwilę nad sposobem obudzenia legjonisty, który spał spokojnie lecz twardo.
— Ułóżmy go najprzód na noszach — rzekł Sworski.
Wykonali to we dwóch, bez szczególnych ostrożności, a Bronek nie obudził się. Ponieważ jednak oddychał równo i nie dawał pozorów cierpienia, ani gorączki, obaj sanitarjusze, choć nie wielcy medycy wyciągnęli stąd dobre wnioski o stanie Bronka. Nareszcie głośna rozmowa i próby podniesienia nosz sprawiły, że młody Linowski poruszył się i wkrótce otworzył olśnione oczy.
— Co to? — gdzie jestem?
— Jest pan na wczorajszem pobojowisku. Oddano nam pana i polecono ustrzec od następstw....
Bronek Linowski nie pozbył się jeszcze osłupienia:
— Zdaje mi się... pan Sworski? — — pan Łuba?
— My sami.
— A gdzie jest ten, który mnie podniósł i opatrzył?
— Oddał mi pana do rąk i odszedł.
Bronek z coraz gęstszym marsem na czole przyglądał się przepaskom na ramionach Sworskiego i Łuby, znaczonych dwugłowym orłem i czerwonym krzyżem. Tadeusz zrozumiał i rzekł, uprzedzając zapytanie:
— Należymy do lotnego oddziału polskiego przy armji rosyjskiej.
Młody zapaleniec zamknął oczy i głowę odwrócił z nietajoną pogardą:
— To może panowie wrócą do swoich obowiązków... Ja sobie jakoś poradzę.
— Nie uczynimy tego, jako sanitarjusze polscy i wbrew wyraźnemu poleceniu zakonnika, który pana mnie oddał — odrzekł Sworski stanowczo, nawet twardo.
Bronek trwał jeszcze chwilę w nadąsaniu, ale przemogło zdumienie:
— On mnie oddał?! przecie On jest po naszej stronie!
— Ja zaś widywałem go także „po naszej stronie“, naprzykład w Radomskiem. I znam go dobrze.
— Niepodobieństwo! chyba nie ten sam?
— Wielki mnich siwy, siły nadzwyczajnej. Niósł pana na ręku. Postać ma nawpół żołnierską; nawet miał pod habitem przypasaną szablę.
— Tak — ożywił się Bronek — taką starą, krzywą, z rękojeścią bez pałąka, jak ta, którą mamy w Inogórze, po pradziadku.
— Jednem słowem: karabelę. I mówił, że pana podniósł z pod zabitego konia.
— Tak, tak! Straciłem przytomność od uderzenia, czy od upływu krwi? — nie wiem. I leżałem tam dosyć długo, bo kiedy zobaczyłem przy sobie dziwnego człowieka, już zmrok zapadał. Konia ze mnie odwalił, wziął mnie na ręce, zaniósł do lasu i opatrzył ranę. Dziwiłem się i ja jego ogromnej sile. Potem mi dał coś na sen...
— Więc widzi pan: nie może być kto inny.
— To jak bajka! — mówił Bronek rozmarzony już pogodnie. — Przecie on wędruje tam, od Karpat aż po za Lwów i krążą wieści o jego robotach, przepowiedniach... Nazywają go „Starym Przeorem“ — nazwiska swego nie wyjawia.
— Słyszał pan co z jego nauk?
— Osobiście — nie. Tylko o nim słyszałem nieraz.
— A wczoraj nic panu nie powiedział?
— Nie było czasu. Mówił tylko proste rzeczy: czy możesz stąpić prawą nogą? czy łatwo oddychasz? — takie rzeczy. — — Aha! jedno niezupełnie jasne zdanie: „Wpatrz się, synku — on mnie tak synem, albo synaczkiem nazywał — wpatrz się w Polskę wielką i całą, która jedyna godna jest zupełnego miłowania, a nie kochaj się w jakiej części Polski, bo z jednego odciętego członka odrasta tylko ciało płazu, lecz nie człowieka, ani narodu“.
— To jednak piękna przypowieść! — zawołał Sworski.
Linowski znowu się zachmurzył.
— Pan sobie tłumaczy to jako krytykę naszej polityki w Krakowie. Można tłumaczyć wręcz przeciwnie: my właśnie dążymy do całej i wolnej Polski.
— Odpowiem panu słowami starego Przeora, które przed chwilą słyszałem: „Pragnienie nasze jedno jest i to jest od Boga. A rozumy nasze różne są i ułomne. Ale zasię rozum nas wszystkich razem, rozum narodu, od Boga jest — i ten przemoże.“
— To jeszcze mniej jasne — rzekł Bronek.
— To jednak... warto zapamiętać. — — Ale nie pora na dyskusję. Musimy działać. Stoi wpobliżu pociąg sanitarny, prowadzony przez Rosjan, do którego wrócilibyśmy, gdybyśmy pana nie znaleźli. Tam pana nie można pokazać.
— Mam nadzieję! — obruszył się znowu Bronek.
— Mógłby pan tam się znaleźć w innych warunkach, skoro pan Łuba i ja tam byliśmy — odrzekł Sworski wyniośle.
Linowski spostrzegł wreszcie, że dąsa się lekkomyślnie, że winien raczej wdzięczność polskim sanitarjuszom, więc oświadczył poważnie:
— Wierzę panu. Słyszałem od ojca, kto pan jest. A z panem Łubą rozmówiliśmy się dobrze w Końskich.
Sworski, nie odpowiedział na to votum zaufania, a Łuba zabełkotał:
— Tak... mówiło się... wszelki zapał, wszelki czysty poryw — rzecz święta. Tu co innego... trzeba przezorności węża...
— Na później to, mój Celestynie! Musimy zaraz pana stąd usunąć, bo gdyby nawet jaki kolega Polak nas tu zdybał, byłoby niepotrzebne. — Trzeba najprzód usunąć wszelkie ślady umundurowania i należności do polskiego legjonu.
— A właśnie! — zawołał żywo Bronek — chciałem zapytać, gdzie jest mój znak i czapka?
— Zatrzymał je przy sobie stary Przeor i rzekł, że odda, gdy będzie pora.
Linowski już nie protestował, czując, że jest na łasce tych ludzi, zresztą niepodejrzanych. Sworski komenderował dalej:
— Jeżeli ma pan jeszcze jakąś oznakę, jakiś papier — proszę to odrzucić. My również zdejmujemy nasze przepaski Czerwonego Krzyża. Jesteśmy od tej chwili trójką ludzi zupełnie cywilnych.
— To niby... nasz zawód sanitarjuszów, zaledwie rozpoczęty... opuszczamy? — zapytał Celestyn bez przekonania.
— Nie wiem. — Trzeba odłożyć. — Mamy tymczasem nakaz wyraźny wykonania czegoś pilniejszego.
— Nakaz czyj? jaki? — odezwali się jednocześnie Bronek i Celestyn.
— Jaki? — powtórzył Tadeusz. — Ratować pana od niebezpieczeństwa. Czyj? — czyż nie wiecie? — — Jesteśmy wszyscy trzej pod komendą Starego Przeora.
— Słusznie! niewątpliwie! — zawołał Celestyn.
Bronek nie odrzekł nic, ale spojrzał na Sworskiego po raz pierwszy ze stanowczem zaufaniem. Dobył z pod kurtki papiery, przejrzał i wręczył Sworskiemu swą legitymację legjonową.
Kurtka austrjackiego kroju i reszta ubioru, bez czapki i orzełka, nie zwracały zbytnio uwagi; mogły uchodzić za zwykły sportowy strój do konia. Sanitarjusze bez swych opasek niczem się nie różnili od zwykłych miejskich przechodniów. Sworski znowu zastanowił się:
— Jednak ten papier i te opaski trzeba spalić. W papierze jest pańskie nazwisko, a na opaskach numery, po których dojść można do ustalenia naszych osobistości. Nosze są nam jeszcze niezbędne; potem trzeba je będzie także zniszczyć — są na nich urzędowe stemple.
— Ależ pan zna się na praktyce spiskowania — zauważył młody Linowski ze szczerem uznaniem.
— Przez całe życie spiskowałem przeciw Moskalom, z którymi teraz idę w szeregu. Takie są dzisiaj wyroki. — — Ale doprawdy opóźniamy się. Przed nocą musimy stanąć w Inogórze.
— W Inogórze?! — zawołał Bronek — żeby choć w jakiem mieście...
— Niepodobieństwo; potrzebuje pan i opatrunku ran i tajemnicy. Lepszego miejsca nie znajdziemy, jak dom rodzicielski, który stąd nie tak znowu daleko. A gdyby nas kto... niepewny spotkał w podróży i wypytywał, musimy ustalić legendę: Miał pan przypadek z koniem, który pana poniósł i zrzucił — złamał pan nogę — kapelusz zginął.
— To już lepiej, że koń upadł i połamał sobie nogi, a mnie poranił. — — Jakżebym ja tak znowu spadł z konia?
— Dobrze, dobrze. — Ruszajmy już.
Rozejrzeli się po niebie, aby obrać kierunek północno-zachodni. Sworski i Luba dźwignęli nosze.
— Jakże tam noga? nie bardzo boli? — zapytał Celestyn.
— Ledwie trochę — zbandażowana jak w kleszczach Ale wam, panowie, ciężko?
— Będziemy odsapywali.
Na szczęście las nie ciągnął się zbyt długo w obranym kierunku. Po trzech kwadransach marszu z przystankami, dojrzeli prześwitujące pole. Rozstępowały się coraz przestronniej pnie sosen, wątki krzewiaste pruły się, okazując osnowę płowych ściernisk. Jeszcze kiłkadziesiąt kroków, a ściana lasu odrąbała się od powietrza próżnego, złotawego, przez które wiała upajająca tęsknota.
Ranek późnego lata był słoneczny, rzeźwy i pełen jeszcze ponęt dla człowieka bez troski. Pola leżały leniwie, nie śpiąc jednak, lecz poćwierkując cicho drobnemi głosami, które przelewny wietrzyk harmonizował surdyną. Droga, przechodząc z lasu w pola, barwiła się, niby szeroka miedza, żłobiona przejazdami wozów w trzy pasma zieleni; prowadziła do wsi, odłegłej o kilkaset kroków, wyglądającej stąd, jak szereg ulów kłodowych przerośniętych chwastami. Po tłustych ścierniskach i łąkach pasło się sporo bydła i koni. Ogromna cisza słała się po równinie.
— Pastorałka — odezwał się Celestyn.
— Z tej strony lasu nie widać śladów bitwy — zauważył Sworski — i wogóle kraj niby daleki od wojny.
Bronek podniósł się nieco na posłaniu i rozejrzał się po okolicy:
— Tędy nie przejeżdżałem. Ale byle dotrzeć do Oblęgorka, stamtąd znam już drogę.
— W tej wsi — dodał Sworski — musimy dostać podwodę.
Trudność polegała na tem, że trzeba było pokazać się na polu, a szczegółniej we wsi, z rannym, położonym na noszach, a zatem wywołać zbiegowisko i rzucić nasienie nieobliczalnych plotek.
— A pan Linowski, choć go obraliśmy ze wszystkich oznak, jak na złość wygląda ciągle na żołnierza — rzekł Sworski już żartobliwie, drwiąc sobie z kłopotu.
— Takim się już widać urodziłem — odparł Bronek z zadowolonym uśmiechem. — Ale poczekajcie, panowie; spróbuję, czy nie doszedłbym do wsi, opierając się na was.
Spróbowano postawić go na nogi, unosząc jak najsilniej pod pachy. Zaledwie postąpił parę kroków, zatrzymał się i syknął:
— Trudno będzie. — — Może panowie poszlibyście do wsi po furmankę, a ja tu poczekam.
— To niech Celestyn zostanie z panem, a ja pójdę do wsi.
Gdy doszedł do osady, zobaczył Tadeusz odrazu przy trzeciej od brzegu chałupie wóz drabiniasty naładowany świeżem sianem z drugiego pokosu. Tego właśnie było potrzeba. Koło wozu kręcił się chłop już niemłody, barczysty, nieufnie patrzący.
— Gospodarzu! nająłbym wasz wóz, razem z sianem, w drogę do Oblęgorka.
Chłop obejrzał Sworskiego wcale nieprzyjaźnie:
— A dopraszam się, czy to nie ta... rekwizycyja, co nas doszczętu już zmarnowała? Ostatnia szkapa — druga to somsiada — i siana do nowego roku nawet nie starczy.
Wcale nie rekwizycja — tłumaczył Sworski — tylko w lesie zdarzył się przypadek. Jeden młody pan złamał nogę — leży tam — trzeba go odwieźć do domu, przez Oblęgorek. Dobrze wam zapłacimy.
— Tyli szmat drogi — mruczał już chłop łagodniej, dla proporcji. Pójdę chyba zapytać somsiada.
Wszedł do chaty prawdopodobnie swojej i poradził się żony, bo dolatywał głos kobiecy. Wyszedł po chwili i zapytał:
— A gdzieby jechać? najpierw do lasu?
— Do lasu.
— To i siana tyle nie potrzeba?
— Możecie go ująć, byle wygodnie było leżeć rannemu.
Chłop odwiązał powąż przygniatający siano, zwalił połowę ładunku na podwórze; przywiązał sznury między luśniami pod siedzenia. Obaj ze Sworskim ruszyli ku lasowi.
Widok leżącego na noszach Bronka widocznie wzruszył gospodarza.
— Że to chyba z wojny?... — rozglądał się po twarzach, szukając wyjaśnienia. Dwóch takich moich poszło...
— Z wojny, czy nie z wojny — odrzekł Sworski — ale dzielny Polak w nieszczęściu. Trzeba mu pomóc.
— Tak i wypada — odrzekł gospodarz przekonany.
— Wieleż chcecie za odwiezienie nas do Oblęgorka?
— Nie będę się o taką rzecz targował. Dacie mi wódki na postoju w pół drogi. A może tam moim synom Bóg da odpłatę, jeżeli się zdarzy.
Uścisnęli kolejno dłoń gospodarza i zabrali się w drogę. Bronka usadowiono tak, że mógł siedzieć z wyciągniętemi nogami. Inni tonęli też rozkosznie w świeżem sianie.
Omijali, gdzie się dało, wioski, aby nie zwracać uwagi. Powożący gospodarz miał w Oblęgorku bogatego i znajomka, któremu polecił podróżnych.

∗             ∗

Na trzecim już wozie ranny z konwojem dojeżdżali tego samego dnia do celu podróży. Słońce zaszło, lecz przewlekła polska zorza przyświecała im jeszcze uprzejmie do Końskich. Przez ostrożność ominęli miasto i przedostali się na drogę do Inogóry, zaledwie widoczną pod kopułą nieba bezksiężycową. Ale Bronek Linowski tak już dobrze znał tę drogę, że o zabłądzeniu nie mogło być mowy.
Ostatni, trzeci z rzędu woźnica był to chłop mrukliwy, najęty niedaleko stąd na przejazd do Inogóry, którą znał z widzenia. Nie wyjawiono mu żadnych szczegółów niepotrzebnych. Poprostu podróżni ulegli jakiemuś przypadkowi, przyczem jeden z nich został raniony; trzeba go było przewieźć do Inogóry. Chłop nie chciał, czy nie śmiał pytać o więcej.
To też, gdy dojechano przed bramę parkową, Sworski i Łuba znieśli Bronka z wozu, zapłacili woźnicę i namówili, aby się oddalił:
— Już my tu sobie poradzimy; mamy znajomych.
Skoro odjechała furmanka, Sworski wniósł na radę: czy wkroczyć odrazu do dworu, czy napisać kartkę do rodziców pana Linowskiego?
— Przecie przy bramie mieszka Serwacy — zauważył Bronek — jemu wszystko można powierzyć.
— Ach, prawda — zawołał Sworski — pamiętam go.
Zadzwonił — po chwili za k ratą bramy ukazał się stary odźwierny w bieliźnie, łysy i tak chudy, że bardziej, niż kiedykolwiek, wyglądał na tradycyjne uosobienie Czasu.
— Czego trzeba? — zagadał wojowniczo do przychodniów pieszych, wcale tu niezwykłych o tej godzinie.
— Serwacy! — krzyknął Linowski — nie poznajecie? To ja, Bronek!
— Chryste Panie! — rzucił się stary do otwierania bramy, a potem na kolana przed noszami, na których spoczywał Bronek.
— Nic wielkiego! — odrzekł Linowski — trochę mnie tylko dziabnęło, a oni mnie pieszczą. To moi przyjaciele.
— Przecie panicz raniony?
— Mówię wam, że lekko. Rodzice w domu?
— Jaśnie pan hrabia wyjechał do Warszawy. Pani hrabina jest.
— Doskonale! Biegnijcie do pałacu i powiedzcie kamerdynerowi... Nie mówcie, żem ranny, tylko że chcę wejść niepostrzeżony z dwoma przyjaciółmi. Moją matkę niech uprzedzi ktoś... najlepiej panna Stasia.
— Słucham — odrzekł Serwacy — i wielkiemi krokami oddalił się ku pałacowi.
— A teraz — nie trzeba przestraszać mojej matki. Ja wstanę.
Był prawie kompletnie ubrany; naciągnięto mu tylko buty. Sworski i Łuba dźwignęli go na nogi. Spróbował postąpić.
— Trochę mniej boli, a jeszcze jednak, psiakrew! — syknął, utykając na skaleczoną prawą nogę. Do pałacu przecie dojdę.
Towarzysze prowadzili go, wspierając pod łokcie. Postąpili tak już kilkadziesiąt kroków, gdy z drzwi pałacowych zabłysło światło i ukazała się w niem pani Wela, oparta na ramieniu panny Stasi i na lasce. Lokaje nieśli świece w szklanych kloszach.
Dwa pochody — z synem i z matką — wyrywające się ku sobie niecierpliwie, postępowały wolno, skrępowane losową niedolą. Na kilkanaście kroków oddalenia doleciał już drżący głos kobiecy:
— Bronku... moje dziecko! jak ty idziesz? co ci jest?
— Nic, mamo... Drobny przypadek — niech się mama tak nie śpieszy...
Spotkali się nareszcie i padli sobie w objęcia.
— Ranny jesteś! — czuć cię karbolem. — — Powiedzcie mi prawdę, na miłość Boską! — — Ach, kto to? pan Sworski?!
— Do usług pani. I mój kolega, Celestyn Łuba. Wybraliśmy się w odwiedziny nocną porą z powodu okoliczności wyjątkowych, ale wcale nietragicznych. Pan Bronisław jest lekko ranny.
— Mówię przecie mamie — dodał Bronek szorstko, nie chcąc przedłużać rozrzewnienia.
Dopiero swobodny ton Sworskiego uspokoił panią Welę.
— Rozumiecie państwo... to spotkanie! Mój Bronek taki zwykle zwinny, a tu prowadzony — wybladły...
— Wcale nie zbladłem. Zobaczy mama przy świetle dziennem.
Pani Wela zaproponowała, aby lokaje wzięli Bronka na ręce i zanieśli do pałacu, ale Bronek odmówił stanowczo.
— Panowie prowadzą mnie doskonale. Zaraz dojdziemy.
Jakoż orszak złączony, niby uroczysty z powodu poprzedzających świateł, doszedł powoli do drzwi pałacowych i przepadł za niemi razem ze światłem, jak na finał jakiejś sceny teatralnej.


10.

Sworski i Łuba znaleźli się wkrótce znowu w Warszawie. Funkcje sanitarjuszów porzucili, podając za powód brak zdrowia, a wykpiwszy się z poprzedniej awantury bajką o zabłąkaniu w lesie. Gdy zatem upuścili z rąk jedyną nitkę, wiążącą ich z czynną akcją wojenną, znaleźli się w tłumie wrażliwych spektatorów, który napełniał Warszawę.
— Zeszliśmy na gapie! — mawiał rozpaczliwie Celestyn Łuba.
Sworski nie umiał już skutecznie pocieszyć przyjaciela, sam bowiem odczuwał dotkliwie doraźną nieprodukcyjność swych poczynań, które ograniczały się do pilnego badania tragedji i zagadki historji bieżącej. Mógłby wprawdzie swój talent i wyrobienie pisarskie zastosować do roboty społecznej. Mógł pisać rozprawy polityczne, przemawiać na zebraniach, objąć jakiś dział pożytecznej propagandy. — — Słowa jego miały posłuch, a druki poczytność. Ale nie brał się do takiej akcji na szeroką skalę, bo czuł, że nie znajdzie wskazań skutecznych w piorunowym wichrze, grzmiącym nakazami sił przemożnych, — że łoskotu wojny nie przekrzyczy.
Mógłby głosić nadzieje swe niezłomne i prawdy, które znał, objawione mu przez miłowanego Ducha. Pamiętał przepowiednie jego dawne o niechybnem przyjściu „Błękitnej Królowej“. Zmęczył się srodze Jej oczekiwaniem przez długie, nędzne lata. Lecz teraz świeże znalazł pokrzepienie swej wiary w obcowaniu z nowem wcieleniem tego samego Ducha. — Ale odkrywać źródło tych prawd i nadziei przed tłumem rozszalałym wojną — wydało mu się narazie niepodobieństwem. — Natchnienia przerabiał w sobie samym na rozumowania, któremi dzielił się z małą liczbą przyjaciół wtajemniczonych.
Do tego ideowego spisku potrzeba było silnej wiary, gdyż kronika wydarzeń wojennych w Polsce zdawała się iść naprzekór Duchowi. „Największy wróg Błękitnej Królowej“, Prusak odnosił zwycięstwa; bito tylko niedołężną armję austrjacką. Pierwszy września przyniósł karykaturę tego, czego Polak pragnął: rozgrom armji Samsonowa w Prusach Wschodnich i wzięcie Lwowa przez Rosjan. W tydzień później wieść o wielkiej bitwie nad Marną, wygranej przez Francuzów, nie zdołała pocieszyć skutecznie patrjotów polskich. Pomimo wszystko, Niemcy byli ciągle w ofenzywie zaciekłej i złowróżbnej. Rozczarowanie i złe przeczucia spotęgowały się w początku października, gdy Mackensen, na czele wielkiej armji niemieckiej, błyskawicznie podstąpił pod Warszawę.
Bój armatni, który się zawiązał między fortami warszawskiemi, a artylerją niemiecką, bijącą głównie od Piaseczna, trwał już przeszło tydzień z rosnącem natężeniem. Ogromna ta orkiestra przygrywająca Warszawie stawała się coraz bardziej zagadkową. Jakżeż to? Furor teutonicus, zalawszy całą zachodnią połać Polski, dotarł do murów stolicy i utknął na miejscu? Oparła mu się Wisła, czy masa tych zapylonych szyneli syberyjskich, które waliły w ostatnich dniach bez przerwy ze Wschodu przez mosty i bruki warszawskie? — — Bitwa, jak potworny zegar, gadała regularnie grzmotem armat i trzaskiem karabinów, ciągle na jednem miejscu. Pókiż tego będzie i kiedy przechyli się zwycięstwo w tę, lub tamtą stronę?
Do wysokiego mieszkania Sworskiego przychodził codzień Celestyn Łuba „na koncert“, jak mawiał. Rzeczywiście z tego punktu oddalonego od zgiełku ulicy, a panującego nad cichą linją Wisły, można było wysłuchać dokładnie ryczącą harmonję bitwy. Celestyn zapalał się namiętnie do tej muzyki.
Był tu i dzisiaj, z panną Zofją Czadowską, która przyszła dla zasiągnięcia od Sworskiego komentarzy do niezrozumiałego łoskotu. Stali we troje przy oknach otwartych na Wisłę.
— Dwadzieścia dwa strzały armatnie na minutę — ogłosił Celestyn swe wyrachowanie, chowając do kamizelki zegarek.
To odkrycie nie wzruszyło nikogo. Mogło być i więcej strzałów. Biją przecie liczne baterje niemieckie, a odpowiadają forty.
Ale co znaczy kanonada, trwająca od tak dawna, ciągle z tych samych miejsc? — — Na to pytanie, którego nikt już nie formułował, tak było spospolitowane przez powtarzanie uliczne i natrętne, próbował jednak odpowiedzieć Sworski:
— Nie jesteśmy ani trochę wtajemniczeni w plany bitwy i właściwie nie otrzymujemy żadnych wiadomości z placu boju. A jednak można coś wywnioskować. Ani furor Teutonów nie jest tak straszny, jak go malują, ani ich genjusz strategiczny niezawodny. A już sam ten wniosek teoretyczny jest bardzo dla nas cenny.
— Jeżeli jednak wezmą Warszawę jutro? — zagadnął Celestyn.
— Wygląda na to, że nie wezmą jej wcale tym razem.
— Masz jakie nowe wiadomości? Ja słyszałem wczoraj takie same zdanie w hall’u Bristolu, gdzie się zbierają korespondenci rosyjscy.
— Ja nie mam nawet i tych powiadomień, tylko najpospolitsze. Ale patrzę uważnie i kombinuję. Niemiec posunął się tak szybko ku Warszawie, bo lewy brzeg Wisły nie był wcale broniony. Czy słyszeliśmy choć o jednej utarczce po drodze do Warszawy? Gdy jednak zjawił się już pod Wilanowem i Piasecznem, zmiarkował dopiero, że ogromne masy wojsk rosyjskich gotowe są do przerzucenia z prawego brzegu na lewy i że ruszyły już w tym kierunku nie na żarty.
— I dzisiaj jeszcze dudnią przez mosty, przez miasto, na Mokotów i Wolę — odezwała się panna Zofja.
— A te, które stanęły dawniej pod Tarczynem, stoją jak mur — rzekł Celestyn. Opowiadano, mi, że dowódca któregoś z tych pułków — Niemiec bestja przefarbowany, nakazał odwrót i uciekł. Ale zaraz podpułkownik objął komendę — i pułk nie ruszył się z miejsca. Wystrzelano go do połowy.
— To jednak bohaterowie! — zawołała panna Zofja.
— Nie powiedziałbym — skorygował Sworski. — To wzór karności, która tymczasem wychodzi nam na korzyść. Ale bohater musi wiedzieć, za co walczy i naraża życie. Oni zaś czy wiedzą? — — Nie dostrzegłem w nich dotąd poszlak zapału do obrony Rosji, a cóż dopiero Polski!
— Słyszałem cię jednak przemawiającego pochlebnie o armji rosyjskiej — przypomniał Celestyn.
— Mówiłem o jej sile, wynikającej z ogromu, która nam dzisiaj potrzebna. Ale o psychice żołnierza rosyjskiego nie mam jeszcze wyobrażenia. Zobaczymy dopiero, co z niego będzie...
Przynosił tu każdy, co zasłyszał, lub zobaczył. Celestyn, który ciekawiej, niż tam tych dwoje, myszkował po mieście, przynosił też najwięcej anegdot. Opowiedział znowu, że wszedł wczoraj na jeden „drapacz nieba“ przy placu Zbawiciela, do znajomego, posiadającego pokój na najwyższem piętrze, aby obejrzeć stamtąd choć jeden szczegół bitwy, toczącej się pod Warszawą. Nic nie zobaczył — jakiś szybki zwrot półbaterji na horyzoncie — łańcuszek zczepionych mrówek — trochę dymu — nic więcej. Ale nie wiedział, że obserwowanie bitwy jest srogo zabronione.
— Rozumiem teraz, dlaczego zabraniają. Wyobraźcie sobie państwo, stoimy tam w kilka osób i ślepimy przez lornetki. Jak już rzekłem — dekonfitura. Wtem łoskot nad naszemi głowami. — Gdzie? — Najwyższe piętro, więc łoskot na poddaszu. Ja i inni chyłkiem ku wyjściu. — Grzmot po schodach zgóry na dół — bęc w nasze drzwi — wpada kształt ludzki wystrzelony jak z armaty i wali się na podłogę. — Żyd. Za nim żandarmi, żołnierze i stróż domu. — Stać! — Stanęliśmy — nie warto spierać się z żandarmami podczas stanu wojennego. — Czy kto zna tego Żyda? — krzyczy żandarm. Ja go tam nie znałem. — Sprawdzali paszporty. Wydobyłem się nareszcie, ale dopiero, gdym stanął na dole pod bramą, dowiedziałem się: Żydowin urządzał na dachu sygnały iskrowe dla Niemców.
Wysłuchano opowiadania bez wielkiego wrażenia. Szpiegostwa Żydów na korzyść Niemców były zdarzeniami powszedniemi. Odezwał się Sworski:
— To drobny pachołek na usługach Niemców. Zapewne go już powiesili. Dużo niebezpieczniejsi Żydzi krążą między nami i wykonują tę samą robotę, a pozbyć się ich nie tak łatwo, jak owego telegrafisty. Był niedawno u mnie w tym pokoju jeden taki egzemplarz. Panna Zosieńka może go zna? — Samuel Halevy.
— Słyszałam o nim, ale osobiście go nie znam.
— A ja go znam — rzekł Celestyn — byłem na dwóch jego odczytach. — O czem to? — Aha — o drogach handlowych polskich w 16-ym wieku.
— Zatem wiecie: mąż nauki, wyższy ponad wszelkie przesądy, znawca historji i tradycji polskiej, przyjaciel wybitnych członków polskiego towarzystwa — jednem słowem: Polak całą gębą, choć mojżeszowego wyznania. I w tym charakterze do mnie przemawiał.
— Niby tak: porozumienie patrjotów polskich, jednego z drugim? — zażartował nieśmiało Celestyn.
— O, to właśnie. Dowodził mi o potrzebie zorganizowania ludzi rozumnych, niesfanatyzowanych przez partyjność, jako reprezentacji polskiej zagranicą, gdzieś na gruncie nieobjętym pożogą wojenną, — niby to w celu, aby mocarstwa, jak Niemcy, Austrja — nawet i Francja, a także kraje neutralne miały z kim się porozumiewać w sprawach nas obchodzących. Taki sobie komitet, rozsadnik przyszłego rządu narodowego, Sanhedrin (tego określenia nie użył), którego on, Halevy, byłby tylko skromnym sekretarzem. Szkicował przede mną projekty dyplomatycznych porozumień — te zaś wszystkie z Berlinem.
— Niby biuro do handlowania Polską en gros et en détails? — wtrącił uwagę Łuba.
— Dobrześ to rzekł, Celestynie. I mówiłoby się tam po francusku, a działało po niemiecku. — Rozumiecie, że ja nie zapaliłem się do projektu. Odpowiadałem jak bardzo ospały patrjota, bez słowa aprobacji, aż nareszcie mąż ten opatrznościowy mnie poniechał.
— Sądzisz więc, że to agent niemiecki?
— Z pewnością — ale i jeszcze wyższy dygnitarz. Gra rolę gorącego Polaka, a jest reprezentantem naczelnego, międzynarodowego żydostwa. I wielu dobrodusznych Polaków uwierzy w polskość jego zamiarów, sądząc go tak: cóż on winien, że urodził się Żydem? — nie kryje się z tem — ale pracuje dla Polski, duszę ma polską. — Tymczasem jest naopak: Polak może przypadkiem urodzić się z takim nosem, ale z taką duszą nigdy.
— Według tego portretu — rzekła panna Czadowska — Halevy przypomina jeden typ tragiczny z przed lat dziewięciu. — — Pan Tadeusz pamięta go na pewno?
— Ekscelencję Lorenza Latzkiego? — zgadł odrazu Sworski.
— Ten jakiś minister pruski z r. 1905? — dopytywał się Celestyn.
— Ten pruski, polski, jak sobie chcesz. Niema innych Żydów, jak żydowscy. Ma rację panna Zofja: Halevy należy do tego samego gatunku, co Latzki. Obaj są wodzami Żydów, Machabeuszami. Tylko ta sama flanca nabiera warjantów stosownie do gruntu, w którym wyrosła. Halevy nie wiem, czy się urodził w Polsce? Ale tkwi tutaj oddawna. Dlatego Halevy chodzi nieomal w kontuszu. A Latzki, choć podobno urodzony w Lublinie, jak sam przede mną się rozrzewniał, prowadzi ten sam interes, co Halevy, w Prusach, przybrał zatem postać idealnego Prusaka.
— Czy on dotąd żyje? — pytał Celestyn.
— Żyje.
— Ma pan o nim powiadomienia? — zapytała panna Zofja z niepokojem.
— Niedokładne — odpowiedział Sworski wymijająco.
Nastąpiła chwila milczenia. Celestyn spostrzegł, że o tym Latzkim Tadeusz z Zofją wiedzą dużo, a mało udzielają powiadomień. Przez delikatność chciał się usunąć.
— Mam zamiar zobaczyć trochę ulicę.
— Zobaczymy ją razem — odrzekli tam ci dwoje.
— Bo już nawet dosyć nagadaliśmy o Żydach. Dzisiaj pierwsza rzecz — wojna.
— Mój drogi! — rzekł Sworski — osiągniemy Polskę dopiero po dwóch zwycięstwach: nad Niemcem i nad Żydem. Trzeba ciągle mieć na oku obie sprawy — są ściśle ze sobą związane.
Wyszli na ulicę. Przez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat dążyli odruchowo w kierunku do placu boju.
Tłumy ludzi na chodnikach były gęste i rozgwarzone. Warszawianin wychodził chętnie na swoje Forum, wydłużone od placu Zygmunta do Trzech Krzyży, nawet gdy powietrze nie było bezpieczne od bomb niemieckich, miotanych z aeroplanów jeszcze kilka dni temu. Dzisiaj nie było aeroplanów; walka nie zawadzała o miasto. Tem więcej wyległo na ulicę publiczności gorączkowo zaciekawionej.
Środek ulicy zajmowały głównie podwody wojskowe i pomocnicze do wojny. Oczy tłumu ścigały zwłaszcza z rozrzewnieniem i zgrozą tramwaje bez ścian, urządzone do przewozu rannych, przesłonięte zgrzebnemi zasłonami, skąd przebłyskała czasem twarz wykrzywiona bólem, albo i znieruchomiona już snem wiecznym. Większe i mniejsze oddziały żołnierzy przechodziły w jednym i drugim kierunku, uznojone i ponure. Jeden oddział zwrócił uwagę panny Czadowskiej:
— Patrzcie! jeńcy niemieccy!
Było ich kilkudziesięciu, maszerujących jeszcze dość buńczucznie, choć ze spuszczonemi oczyma.
— Zaczynają się zjawiać. I ja ich widziałem już kilka kupek.
Trójka przyjaciół zbliżyła się do rogu Alei Jerozolimskiej, gdzie porządek uliczny był mocno zakłócony przez tłumną karawanę, ciągnącą od mostu Poniatowskiego. Był to ciąg biednych mieszkańców wsi podmiejskich, opaczny, z prawego brzegu Wisły na lewy, a zatem ku placowi bitwy, pchnięty poprostu przez instynkt istot słabych uciekania do murów miast od pożarów i deszczów żelaznych szalejących na wsi.
Sypała się biedota, jakby ze snu porwana do ucieczki przy wózkach zaprzężonych w robocze konie, ciągnąc za sobą krowy; świnie kwiczały rozpaczliwie, naładowane między skrzyniami na wozach. Głosy poganiających chłopów brzmiały spazmatycznie, lecz nie żałośnie, owszem porywczo od zagłady do byłejakiego życia. Kobiety szły też pieszo, oszczekując zajadle swą rodzinę i dobytek od napierających tłumów. Drobne dzieci spały, głowa przy głowie z prosiętami ułożone na wozach.
Stojąc przy tym mijającym korowodzie nędzy, Zofja Czadowska wyciągała pożądliwie ręce.
— Żeby choć kilkoro tych dzieci ochronić! — szeptała ze łzami.
— Straszny los ludzi, którzy, nieoświeceni i bezbronni, zmuszeni są przyjąć bitwę w polu...

∗             ∗

W kilka dni potem zabłysnął nad Warszawą poranek zadziwiająco cichy. „Polityk“, przywykły już do budzenia się o świcie przy gromach armatnich, dospał do dziesiątej i z podziwem usłyszał — ciszę. Wybiegł na ulicę i nie dowiedział się niczego na pewno, ale stwierdził własnemi zmysłami, bez komunikatu urzędowego, że armaty nie grają, a Niemcy nie wchodzą do Warszawy...
Dopiero o południu dotarła do środka miasta stugębna wieść, że Niemcy opuścili w nocy mocne swe pozycje pod Piasecznem i wszystkie inne pod stolicą, że cofają się z błyskawicznym pośpiechem.
Polityk pobiegł do Lours’a.
— Jakże to Mackensen przywalił pod Warszawę galopem, stanął pod miastem na dwa tygodnie, porykując z armat do fortów — a teraz zabrał się w nocy i zmiata, aż się za nim kurzy? — interpelowano w sali kawiarnianej.
— To był taki... rekonesans — tłumaczył pewien orjentalista, pijący kawę, od której pachnęło czosnkiem.
— Rekonesans całą ogromną armją?! — Pachnij pan sobie gdzie indziej!
U Lours’a przegłosowano ogromną większością, że Mackensen „poszkapił się“ tym razem. Ale i poważniejsze koła radne nie mogły dojść do innego wniosku.
Uradowała się Warszawa, która przy silnych wstrząśnieniach ma zwykle zdanie trafne i odruch uczuciowy stosowny. Zasępili się tylko Żydzi.


11.

Koniec października był sezonem ulgi od zmory wojennej. Za uciekającymi Niemcami puściły się w pogoń wojska rosyjskie. Na pobojowiska wyległy roje ciekawych dla obejrzenia miejsc spustoszonych i ocalałych, dla zbierania pamiątek po krwawych drogach i ścierniskach, zasłanych szczątkami wojny.
Cieplej, niż słońce jesienne, grzało serca świeże doświadczenie, że Niemcy — te najlepsze pułki pruskie, saskie i bawarskie — mogą być odepchnięte i pobite. Ujrzano naocznie polskie miasta zachodnie: Łódź, Częstochowę, Łęczycę — które niedołężna, czy planowa opieszałość Rosjan wydała była na łup Niemcom od początku wojny — znowu opuszczone przez Niemców i jakby niezajęte już przez władze rosyjskie, a zatem niby wolne, bo komitety obywatelskie polskie gospodarowały w nich samodzielnie i z otuchą lepszego jutra. Tylko armja rosyjska snuła się po tych ziemiach naszych, najbardziej wtedy sprzymierzona prawie sympatyczna po skutecznej obronie Warszawy.
Stawiano dumne horoskopy. Oskrzydlimy Niemców uchodzących, a w najgorszym razie wypędzimy ich z granic Kongresówki — weźmiemy Prusy Wschodnie, Gdańsk! — — Na południu zajęcie Galicji postępujące wciąż, jest już tylko kwestją czasu. — Dalej pójdzie jak z płatka. Zdawało się iścić zjednoczenie wszystkich ziem polskich — tymczasem pod panowaniem Moskala — ale to tylko stadjum przejściowe do niepodległości. Jeden marzył śmielej, drugi powściągliwiej, ale aura duchowa była ogólnie przesycona podobnemi rojeniami.
Trwało to krótko. Już wypuszczenie armji Mackensena z mniemanych oskrzydleń, wykonywanych przez dziwnych jakichś generałów rosyjskich — Rennenkampfów i Scheidemanów — było niemałem rozczarowaniem. O nowej, skuteczniejszej ofenzywie rosyjskiej na Prusy Wschodnie, Królewiec i Gdańsk przestali wkrótce gadać nawet najzapędliwsi politycy kawiarniani. Niemcy porzuciwszy plan centralnego ataku na Warszawę, wydłużyli i rozwarli szeroko swe kleszcze, okalające Królestwo od północy i południa, gotując się powoli i systematycznie do skoku całem cielskiem na całość ziem polskich. Tylko ofenzywa rosyjska na południu podstępowała aż pod Kraków, gdzie już ptaki, broniące krakowskiego Kapitolu podnosiły zgiełkliwy alarm: Kozacy na Wawelu! — — Ale do tej smętnej konsekwencji nikt się nie kwapił, widząc resztę chaotycznych działań rosyjskiego dowództwa.
Nadciągała ponura, zgniła, ciemna i głupia w umysłach polskich zima. Nikt już nie miał za sobą słuszności: ani ci, którzy zaufali sile Rosji, dziwnie i podejrzanie ociężałej, — ani tem bardziej ci, którzy uwierzyli dziecinnie w zbawczą akcję Austrji, służebnicy prawroga Polski — Niemca. Niektóre tylko umysły, porzucając „orjentacje“ dla wizji najpewniejszej, wyglądały zbawienia Polski od dalekiego Zachodu, od szlachetnych wrogów Niemiec, od prawych wodzów antygermańskiej krucjaty, Francuzów.
Jednak w tej ciężkiej atmosferze moralnej dojrzewały i dobre owoce. Ludzie starsi, już skrystalizowani przed wojną, przerabiali się bezwiednie, otwierali oczy na wielkie prawdy odarte nagle przez wicher wojenny ze swych konwencyjnych osłon i kłamliwych pozorów. Młodych zaś, wstępujących w życie, kształtowała ogromnie skutecznemi ciosami dłuta sroga Rzeźbiarka.
W Inogórze działy się takie przeobrażenia. Najprzód spotkanie Linowskiego ojca z synem odbyło się wcale inaczej, niż można było się spodziewać. Skoro prezes powrócił z Warszawy i dowiedział się od żony, jaki to gość przybył podczas jego nieobecności, wcale nie wybuchnął — zamyślił się i dopiero po półgodzinie wszedł do pokoju Bronka, który leżał na kanapie z nogą obandażowaną.
— No, mój chłopcze, jesteś pełnoletni. Kilka miesięcy brakujących do terminu mało tu waży. Dostałeś chrzest krwi za swoje przekonania — jesteś pełnoletni. Odtąd sam stanowić będziesz o swoich projektach i będziesz za nie odpowiedzialny. — — — No, a teraz opowiedz, jak się to stało.
Wskazywał gestem łagodnym na ranną nogę syna. Bronkowi daleko było do łatwej i wyrobionej swady ojca. Z pewnym niesmakiem, pochodzącym ze źle skojarzonych uczuć dumy i... niby wdzięczności... niby równouprawnienia... odpowiadał na przemowę ojca, która go raziła swą wyższością.
Z matką był zawsze w najlepszem porozumieniu. Pani Wela kochała jedynaka bezkrytycznie i umiała budzić w nim zaufanie. Matce wyśpiewał wszystko: i dawne werbunki — i wahania — i zapały — i wątpliwości. Opowiedział też wszystkie szczegóły bitwy, w której zabito pod nim konia Brutusa — i dziwne zjawienie się mnicha-lekarza, oraz pełną poświęcenia akcję Sworskiego i Łuby. Pani Wela słuchała całem sercem, znacząc swe wzruszenia przytłumionemi ach!, które zresztą należały do jej nawyknień charakterystycznych; z częstą domieszką łzy matczynej, wdzięcznej Bogu i ludziom. Nie wysnuwała żadnych morałów z opowiadań syna, jedynie konsekwencje jego zamysłów i pragnień, które rozumiała dokładnie i subtelnie. Miłosna przyjaźń między matką a synem wzmogła się jeszcze w tych dniach rozpieszczonej bezwładności, spowodowanej przez leczenie rany.
Kuracja postępowała szybko i pomyślnie. Po dziegciu dniach jużby legjonista mógł na upartego dosiąść konia — czego próbował — a nawet rwać się poprostu do szeregów — nad czem się namyślał.
Namyślał się jednak długo — aż do późnej jesieni, pilnie śledząc z gazet i opowiadań rozwój wypadków. Reasumował też przeżyte koleje i kontrolował swe dawniejsze postanowienia.
Zaimponował mu jednak sposób, w jaki ojciec, nie zmieniając wcale swych poglądów na użyteczność legjonów galicyjskich, okazał szacunek żołnierskiemu porywowi. Ojciec, choć dawniej bywał przykry, zawsze był rozumnym i dobrym Polakiem. Zdanie ojca ma jednak szerokie uznanie w społeczeństwie.
Z Tadeuszem Sworskim rozmówił się Bronek dostatecznie w lesie, zaraz po owem przebudzeniu. Sworski był oczywistym przeciwnikiem legjonów, a podczas ostatniego pobytu w Inogórze pokumał się z ojcem na dobre. Bronek, choć nie asystował wszystkim rozmowom, bo podczas pierwszego leczenia nogi nie przychodził do stołu jadalnego, zauważył, że komitywa ojca ze Sworskim zawiązała się nietylko z powodu wdzięczności za akcję ratunkową, lecz i na gruncie zgodnych zapatrywań politycznych. A przecie Sworski to dawny polski rewolucjonista, pisarz i Polak niepodejrzany...
Najgłębiej utkwiła Bronkowi w głowie krótka rozmowa z Celestynem w Inogórze. Przy pierwszem spotkaniu w Końskich polubił odrazu tego oryginała i zapaleńca i bez wahania odkrył mu swój zamiar wstąpienia do legjonów. Celestyn zapalił się wówczas od iskry młodego porywu do służenia ojczyźnie w tym kierunku. Perorował nawet odpowiednio. Przy następnem spotkaniu — w tym lesie — bardzo mało z sobą gadali. Dopiero w Inogórze widząc, że Celestyn bardziej gestem i wykrzyknikiem, niż mową, potakuje zdaniom Sworskiego, zainterpelował go Bronek:
— A wówczas w Końskich był pan mojego zdania...
Celestyn skręcił ręką brodę jakby z niej wyciskał to, co dawniej nagadał, a potem rozłożył brodę na obu dłoniach okazałym wachlarzem i rzekł:
— Widzi pan: Polska — ogromna siła — i nosi człowieka, uskrzydla. — — Ale czasem weźmie ją w gębę byle kto — krzyknie: marsz! albo: strzelaj! Poczujesz serce aż w gardle, lecisz, strzelasz — okazuje się: w samą Polskę strzeliłeś! Bywa tak panie; zdarza się omylić.
Bronek to malownicze zdanie Celestyna wspominał z uśmiechem.
Powoli zestawienia zdań ludzi poważnych i sympatycznych oziębiały zapał młodego Linowskiego do legjonów, a zwłaszcza do ich dowódców. Nie oburzał S1ę na nich; wierzył, że oni wierzyli. Ale on sam tracił wiarę coraz bardziej pod wpływem rozwijających się wypadków wojennych.
Ta Austrja, na której politycy krakowscy opierają swą politykę, nie okazała się opoką pod budowanie Polski, lecz rumowiskiem. Wojska rosyjskie biją Austrjaków, jak chcą — te same wojska, które dały się rozgromić Niemcom pod Działdowem, a potem nie umiały skorzystać z nieudatnego wypadu Hindenburga na Warszawę. Więc Niemcy tu są górą, nie Austrjacy; Niemcy mają komendę nad całą wojną Polsce, a nami, garstką legjonistów polskich pod komendą Austrji, kierują właściwie Prusacy. Cóż po tem spodziewać się można dla Polski?
Tak ostrożnie już i sumiennie rozumował młody Linowski późną jesienią.
Nie stracił jednak bynajmniej zapału do żołnierki, a szczególniej do wojowania wyraźnie za Polskę. Przypominał odezwy nawołujące do legjonów i dawniejsze strzeleckie, drużyn Bartoszowych. — — Mówiono w nich ogniście o zaczątkach wielkiej, zbawczej armji polskiej; — Cóż, kiedy te zaczątki stanęły po stronie Austrji, wykonującej pruskie rozkazy! „Austrji już niema“ — mówi ojciec. A Prusy są i będą, tylko nie będą nigdy sprzymierzeńcami Polski. — — — Jak i kiedy może stanąć nasza armja na swojej własnej, polskiej drodze? — — Podobno wie o tem Komendant — ale tymczasem dokądże nas prowadzi?
Rana dawno się już zagoiła i noga powróciła do zdrowego stanu. Bronek spędzał długie godziny na koniu i na włóczęgach myśliwskich. Nie chciał zależeć pola i pozbyć się swych zalet żołnierskich. Gdy siodłano dla niego konia, niejeden myślał pocichu, czy też Bronek powróci. Obawiali się może i rodzice jego powrotu do wojska, ale nikt mu o tem nie wspomniał, ani go śledził — na wyraźny rozkaz prezesa. Młody zaś Linowski sam powracał, bo szukał już w myśli innych szeregów, niż te, które go pociągnęły szumem haseł, a nie dotrzymywały obietnic. Może wreszcie kiedyś?...
To znowu szukał Bronek w bibljotece pałacowej literatury o słynnych legjonach Dąbrowskiego. Sam mu ojciec wskazał stosowne dzieła. Bronek znał te dzieje pobieżnie; teraz w nie się zagłębił z powodu jednobrzmiącego tytułu formacyj przedstuletnich z dzisiejszemi. Nie znalazł żadnych prawie analogij, owszem zasadnicze przeciwieństwa. Tam tworzyli wojsko patrjoci i generałowie, tutaj zapaleńcy i dyletanci. Legjony Dąbrowskiego zbierały się w kraju dalekim, życzliwie dla sprawy polskiej usposobionym, szły pod komendę Napoleona, którego genjusz był dotąd niechybny, a zamiary względem Polski nie mogły być wrogie. Tutaj werbunek odbywał się na ziemiach polskich, ale ujarzmionych przez Austrjaków — i legjony szły na bezpośredni pożytek — Niemców. — Walka dawnych legjonów z Prusami i Moskwą była zupełnie realna i okryła je chwałą. Dzisiejsze wystąpienia, chociaż dziarskie i buńczuczne, w zestawieniu z tamtem i były nieco drobne...
— Inne były czasy i warunki — pocieszał się Bronek, wyszukując starannie strony dodatnie działań, w których niedawno brał udział.
— Inni byli ludzie — odpowiadało m u uparcie sumienie.

∗             ∗

Snuły się po okolicy oddziały wojsk, nietylko rozmaitych broni i pułków, ale należących do przeciwnych obozów. Szczególniej podczas krwawych walk pod Łodzią rozrzuciły się szeroko po kraju strzępy wielkich walczących armij, jedne ujęte w niewolę, drugie dążące na odsiecz, inne — zwykle rosyjskie — idące naoślep. Zamęt pokrzyżowanych dwóch wrogich planów dawał się we znaki krajowi moralnym i fizycznym uciskiem.
Pewnego dnia już zimowego, pod koniec listopada zawitał do Inogóry duży oddział wojsk niemieckich ze sztabem i dowództwem pułku. Do samego pałacu zajechał pułkownik, baron Paugwitz, ze świtą, wszyscy konno, w wyświeżonych mundurach. — Chcąc, nie chcąc, otworzył przed nimi bramę parkową stary Serwacy, prawie z równą pychą noszący swą liberję, jak tamci swe mundury, a zapytany po niemiecku, czy są państwo w domu, odpowiedział tylko gestem, że nie rozumie. Świetna kawalkata dojechała zatem do drzwi pałacu, gdzie już służba, uprzedzona, przyjęła ją uczciwiej.
Do pięknego hall’u, po którym oficerowie rozglądali się ciekawie, taksując bronzy i obrazy wzrokiem zapalonych zbieraczy, wyszedł wkrótce prezes Linowski. Gdy zechciał, umiał okazywać swym rozmówcom grzeczność, która go obowiązywała jako pana, i pogardę, która im się należała. Niemcy, bardzo łasi na stosunki ze starą szlachtą, przesadzali się w manifestacjach swych militarnych wdzięków i nazwali się pokolei:
— Oberst Baron Paugwitz — Major von Menckendorff — Oberleutnant von Graeve — Leutnant von Muller — Leutnant von Herz.
Linowski odpowiedział po francusku, „nie chcąc kaleczyć niemieckiego języka“ — i zaprosił gości do salonu.
Okazało się, że pułkownik mówi wcale gładko po francusku, inni rozumieją, a porucznik Herz, trochę kędzierzawy, umie i po polsku. Po wstępnem porozumieniu, z którego wynikło, że oficerowie przybyli tylko na jeden dzień i proszą o nocleg — a pan Linowski bardzo rad ich przyjąć — rozmowa nie zawierała już żadnych ciekawości. Oczekiwano siadania do stołu, która to chwila była zasadniczo pożądana przez gości, zarówno jak przez gospodarza, wtedy bowiem nad wszelkiemi dysonansami góruje ogólnoludzkie zamiłowanie do jadła.
Nierychło otworzyły się drzwi i przekroczyła próg pani Wela, strojnie ubrana, za nią służący z oznajmieniem obiadu drzwi pozostawił otwarte na salę jadalną jasno oświetloną. Zaledwie posunąwszy się za próg, poznała pani Wela litanję nazwisk oficerów i podała ramię pułkownikowi. Przy stole stał tylko kapelan; innych domowników dzisiaj nie proszono. Nie zjawił się też Bronek, który, chociaż nie znał wcale niemieckich oficerów, mógł się obawiać, że który z nich zechce nadto chwalić jego postawę żołnierską, lub wypytywać o stan służby.
Przy stole rozmowa zaraz się ożywiła. Oficerów trzymała na uwięzi wytworność sali i zastawy, a zwłaszcza postać Władysława Linowskiego, która nie dawała się rozigrać pruskiemu humorowi. Jedynie Paugwitz starał się utrzymać ton rozmowy po francusku na wyżynach towarzyskich równouprawnionych. Wynalazł parę wspólnych znajomych z panią Welą, starał się być swobodny i dystyngowany. Wydał się nawet pani Weli wcale znośnym.
Obiad miał się już ku końcowi, a nikt nie zagadał o wojnie. Nie wytrzymała pani Wela i rzuciła nareszcie zapytanie:
— Czy moglibyście panowie udzielić nam coś ze swych przypuszczeń co do trwania wojny. Kiedy ona się skończy? — rzekła lekko, choć ją ta sprawa nie mniej obchodziła, jak innych.
Odezwał się dowcipnie major Menckendorff, siedzący po lewej stronie gospodyni:
— Skończy się, gdy państwo nam ustąpicie — my musimy pójść jeszcze dużo dalej.
— Sądziłam po uprzejmem zaęhowaniu się panów, że nie wojujecie z Inogórą? — żartem na żart odpowiedziała pani Wela.
Pułkownik baron Paugwitz wmieszał się do tej rozmowy:
— Nie wojujemy z Polakami, to pewnik. Ja szczególniej, którego ścisłe związki łączą z Polską.
Obejrzano się na niego, zgadując: jakie związki?
— Moja nieboszczka żona była prawie Polka, panna von Latzki...
Nie dał sobie jednak tego wmówić Linowski:
— Nie słyszałem o tem nazwisku polskiem.
— Ach, dawno są już Prusakami — odrzekł baron trochę kwaśno — pochodzą na pewno z Polski. Mam także specjalne powody nienawidzenia Rosjan. Dlatego jestem typowym przedstawicielem naszych zamiarów w tej wojnie: walczymy z Rosją; Polskę... zmuszeni jesteśmy tylko przejść, jak mówi mój kolega von Menckendorff.
Prezes Linowski miałby dużo do odpowiedzenia tumaniącemu baronowi, ale powiedział tylko tyle:
— Przechodzi przez Polskę kto chce i może.
— Rozumiem — odrzekł Paugwitz — sytuacja wasza jest bardzo ciężka. Nie możecie nawet swobodnie wypowiedzieć się za jedną, lub drugą stroną walczącą...
Skierował ku Linowskiemu spojrzenie wyrażające niby spółczucie. Ale Linowski nie był frycem:
— Nikt nas o to nie pyta. A to jest wojna oparta nie na plebiscycie, lecz na sile sztabów i artylerji.
Trudno było nie zgodzić się na ostatnie zdanie. Do końca obiadu nikt się niczego nie dowiedział o wojnie, ani o usposobieniu politycznem mieszkańców Inogóry.
Oficerowie wyjechali nazajutrz rano, dziękując najuprzejmiej za gościnność. Paugwitz zapraszał nawet Linowskiego na polowanie do swoich dóbr w prowincji Poznańskiej. Linowski oświadczył, że radby jak najprędzej ujrzeć pana barona gdzie indziej.
Wynieśli się nareszcie.
Dopiero po wyjeździe oficerów obejrzano się po okólniku folwarcznym i przyszły raporty oficjalistów. Podczas gdy kwiat rycerstwa ucztował w pałacu i zabawiał gospodarzy wytworną konwersacją, niższe rangi sprawiały swe obowiązki na folwarku.
Zarekwirowano kilkanaście koni, sporo bydła i świń. Zabrano dwa stogi siana. Niezbędne dla potrzeb wojny surowce naładowano też na niemieckie podwody, a między innemi kilkadziesiąt sążni szyn żelaznych przygotowanych na nowe belkowanie do spichrza. Na to wszystko wydano kwity, których sporą plikę przedstawił administrator prezesowi.
— Jakto? — nie asygnacje na wypłatę sum, według jakiejś taksy, tylko kwity wymieniające zabrane przedmioty, bez oceny, bez terminu płatności? — dąsał się mocno Linowski.
— Nie można było nic zrobić, panie hrabio. Brali jak swoje, a kwity dawali jak z łaski.
Przed pałacem zjawił się właściciel kolonji sąsiadującej z Inogórą, człowiek zabiegliwy, sumienny i dobrze tu znany.
— Dzień dobry, panie Wojtkiewicz!
— Ośmielam się prosić o radę pana hrabiego. Wzięły mi Niemcy krowę, pięć korcy owsa i kociołek miedziany — — i dały jakieś pieniądze, których nikt u mnie zrozumieć nie może, choć i po niemiecku trochę umiemy. Może pan hrabia zechce nam objaśnić.
Przedstawił kilkanaście kartek litografowanych z cyframi 1, 3, 5 i 10 marek i zbitym drukiem, który po uważnem przeczytaniu oznajmiał nieszczęśliwemu posiadaczowi, że ma prawo wybrać w Centrali handlu materjałów piśmiennych w Dreźnie towaru za wyrażone na kartkach sumy. Nadto, termin odbioru tych kwot był już przedawniony, dla pewności, że bony są bezwartościowe!
Linowski wytłumaczył to Wojtkiewiczowi z nietajonem obrzydzeniem. Kolonista wybuchnął:
— Wiedziałem, że złodzieje. Ale jeszcze kanalje kpią z porządnego człowieka!
— Ze mnie zadrwili również, tylko na większą sumę — pocieszał go prezes. Zobacz pan tę kupę kwitów na zabrane przedmioty. — — A zabrali dużo: koni, bydła i żelaza. — — I przyznają, że zabrali, tylko ani oceny, ani terminu, ani miejsca, gdzie za to zapłacą.
— Żeby też raz to prusactwo Pan Bóg raczył zgładzić ze ziemi! — westchnął pobożnie Wojtkiewicz.
Bronek był przy tem obecny i nabierał nowych wyobrażeń o swych sprzymierzeńcach wojennych.


12.

Nie było wcale wiosny w Polsce roku 1915. Zgniła, zatruta przez wojnę zima ustępowała wprawdzie wiecznym nakazom Przyrody i w okach sieci przekopów kiełkowała ruń żytnia beznadziejna, skazana częścią na zdeptanie, częścią na żywienie wrogich pułków. Ruszyły wody potoków, obnażając kości ludzkie płytko pogrzebane, a prądy rzek niosły gniewnie na fali plugawe strzępy. Śpiewaki polne i leśne nie śmiały odzywać się głośno w tym roku panowania kruków rozżartych.
Po wsiach i miastach ludzie przycichli bezmyślnie. Wojna, której jedni złorzeczyli, drudzy zaufali jako rodzicielce lepszej przyszłości, zwyrodniała na ziemiach polskich w chorobę zakaźną nie dochodzącą do przesilenia i ciągle groźną; stawała się podobna do śmiertelnej nudy. W porównaniu do olbrzymich bojów we Francji, walki w Polsce nie wydawały się bitwami, lecz powolnem przepychaniem się Niemców na pozycje coraz bliższe Warszawy, których teraz Rosjanie zaledwie bronili, jakby dla dania pozoru, jakby mieli gdzie indziej coś pilniejszego do roboty. Polak przywykał do nieuchronnej perspektywy najazdu niemieckiego na Warszawę, na Wilno — kto wie? może po krańce dawnych ziem Rzeczypospolitej? Sam nie miał możności przeszkodzenia, a o zamiarach obrończych Rosji zaczynał poważnie wątpić. Czyżby Rosja chciała wznowić metodę „wojowania pustynią“, jak przed stu laty z Napoleonem? A wtedy na pustynię przeznaczona będzie w pierwszym rzędzie Polska!
Rosły i prześcigały się w sercach Polaków dwa uczucia natężone, a bezsilne: nienawiść Niemca i pogarda Moskala. Na żadnem z tych uczuć nie można było oprzeć nadziei lepszej przyszłości Polski.
Natomiast coraz jaśniej rozbłyskiwała oczywistość, że los Polski powojennej zależy od zwycięstwa Francji i sprzymierzonych z nią narodów. Jedynie Zespół zachodni, w razie wygranej, zdoła związać zbójeckich Teutonów i przywrócić do równowagi stosunki europejskie przez odbudowanie Polski.
Ale nie miało się jeszcze ku temu. O walkach we Francji dochodziły nad Wisłę wieści mętne, często sprzeczne, bo pochodzące z przeciwnych sobie sztabów. Jedno z nich wynikało jasno: tam wre wojna inna, niż u nas, — ogromna — na życie, lub śmierć. Tam walczą po obu stronach olbrzymy: zajadłe knechty idei pangermańskiej i bohaterscy rycerze chrześcijańskiej cywilizacji. Zmagają się między sobą ciała napięte do skrajnego wysiłku i duchy uskrzydlone ideą. Ziemia, powietrze i ogień rozdzieliły się na wrogie obozy i niszczą się nawzajem. Gasną miljony istnień ludzkich ofiarnych za Coś, co szczytne, czy bezecne, jest przynajmniej niepowszednie i wielkie. Z tamtych zapasów powstanie nowy porządek świata. — Walka trwa ciągle równo natężona i nierozstrzygnięta.
Porównanie wielkich walk zachodnich z przewlekłem manewrowaniem nad Wisłą doprowadzało do rozpaczliwego wstydu żarliwszych z pomiędzy Polaków, którym związano ręce. Dogadzało tylko ospałym i tchórzom. Przez długi okres wisiała nad Polską ciemna noc zwątpienia i tępego oczekiwania losu.
Gdy nastało lato, atmosfera moralna zmieniła się i wszczął się ruch w umysłach ludzkich. Nadciągała bowiem pewność, że Niemcy wezmą Warszawę. Nadciągała bez bitew, bez jawnych układów; wynikała z obserwacji postępów armji niemieckiej i zupełnej bezczynności armji rosyjskiej. Było coś niewytłumaczonego w tych przewidywaniach i coś obrzydliwego. Komunikaty rosyjskiej kwatery głównej ogłaszały flegmatycznie, że Niemcy zajęli Łódź, Kutno, już i Łowicz i Sochaczew; że „na drogach“ ku twierdzom Modlina i Dęblina „ujawniono zbliżanie się“ znacznych sił nieprzyjacielskich; — — że broni się jeszcze Osowiec, ale już nieprzyjaciel zagraża linji kolejowej z Warszawy do Wilna. Wymieniano tam jakieś potyczki, ale nie próbowano nawet urzędowo zaprzeczyć haniebnej oczywistości, że kolosalna armja rosyjska leży gdzieś „na drogach“ do odwrotu i cofa się na wschód, gdy ją Niemcy o to poproszą kilku armatniemi strzałami.

∗             ∗

Przeświadczenie, że Niemcy już są tuż i zaraz zmieni się cała postać życia w kraju, powodowało mnóstwo osób do gorączkowych projektów osobistych. W drugiej połowie lipca Zofja Czadowska i Celestyn Łuba przyszli przed południem do mieszkania Tadeusza Sworskiego na regularną naradę. Zostawać, czy wyjechać? A także: co znaczy ta wojna rozlazła? Gdzie się podziała siła armji rosyjskiej, na którą tak bardzo liczono?
Tadeusz był niewyspany, blady, lecz nie wyglądał na chorego, tylko na człowieka, który dopiero co przeżył silne wzruszenia. Na biurku przed nim leżały karty świeżo zapisane.
— Pisze pan? — coś do druku? — zapytała Zofja, spoglądając z sympatją na rękopis.
Sworski zwlekał z odpowiedzią. Wziął karty ze stołu, uporządkował, nareszcie się odezwał:
— W nocy rozmawiałem z samym sobą, a raczej z temi „chwiejnemi postaciami“, o których wspomina Goethe w przedmowie do „Fausta“. Pamiętacie? — Znajdzie się tu może część odpowiedzi na wątpliwości, które nas trapią.
— Niech pan przeczyta — poprosiła Zofja.
— Właśnie chciałem to Wam zaproponować.
Zaczął czytać:
Widzę jedno mieszkanie dawno znajome, a bardzo obce. Berliński styl oblepia ściany fałszywą estetycznością i urzędową pychą. Tylko nie zagląda już tu nigdy rudy promień lubieżnej ponęty; niema tu nic młodego, choćby kwitnącego trucizną i zdradą. Pozostał sam stary herszt ciemnej bandy, jak pająk tkwiący pośrodku swej ogromnej przędzy, snutej od wieków na chlubę i pożytek Israela, na zdradę i zgubę reszty ludzkiego plemienia. Przędza mu teraz starczy za rodzinę, za cel i rozkosz życia, przędza mu wypełnia szare zwoje mózgu i krwawe ssące przyrządy. Wyłysiała pracowita czaszka, kark i skronie omszały kędzierzawym szronem; gorycz i przebiegi wyryły na twarzy bruzdy, których zespół znaczy dla ludzi marnych dostojność i rozum, a dla duchów czystych — bezeceństwo.
Jaki ma dzisiaj urzędowy tytuł Ekscelencja Lorentz Latzki? — tego nie wiem. Ale wiem, co robi. Czeka na kogoś, spogląda na zegarek. Dobiegła pora — Latzki dzwoni — natychmiast zjawia się w pokoju służący, czarny i uroczysty, jak karawaniarz pierwszej klasy.
— Czy jest w poczekalni ten pan, którego przybycie zapowiedziałem?
— Ten z Rosji?
— Raz już mówiłem, że nie z Rosji, lecz z Bułgarji. W służbie, którą u mnie pełnicie, nie wolno się mylić.
— Słucham. Ten pan z Bułgarji oczekuje już od kwadransa na rozkazy Ekscelencji.
— Prosić go do mnie.
Wchodzi mężczyzna wysoki, w ubraniu cywilnem, widocznie przebrany świeżo z munduru, do którego przywykł — tak jakoś szurga butami i szuka szabli przy boku. Z pewnością Moskal: wysokie, prostokątne bary, rysy regularne, choć mongolskie oczy i policzki. Udaje swobodę i serdeczność, spojrzenie ma jednak wątpliwe i wymijające. Latzki powstaje, wita uprzejmie, lecz z dostateczną wstrzemięźliwością, aby nie stracić przewagi w konferencji. Rozpoczyna bez zwłoki:
— Znam pańskie przekonania i pańskie fotografje. Wszelkie więc wahania co do pańskiej osoby i zamiarów uważam za zbyteczne. Pan jest przekonany o konieczności naszego zwycięstwa na Wschodzie?
— Takby się zdawało, niestety.
— Wyraz „niestety“ rozumiem i kładę na karb pańskiego patrjotyzmu. Jednak uznaje pan zapewne, jako fachowiec wojskowy, że nasze zwycięstwo jest nieuniknione? Przewaga niemieckiej techniki, strategji i przygotowania do wojny jest absolutna. Prędzej, czy później, posuniemy się aż tam, gdzie nam będzie potrzeba. Przedmiotem naszych układów jest zatem tylko oszczędzenie krwi rozlewu...
— Dzieło głównie humanitarne — wtrąca zagadkowy Bułgar.
— Właśnie. Jesteśmy obaj gotowi poprzeć je wszelkiemi sposobami — nieprawdaż?
— Bez wątpienia. Jednak sprawa ta wymaga ogromnych funduszów.
— Nasza ofiarność dla sprawy jest w zasadzie nieograniczona — odpowiada Latzki majestatycznie — wypada tylko ustalić, w jakich terminach płacić mamy, a szczególniej za co? — za jakie pozytywne działania i skutki? — Moje wymagania są minimalne — tyle tylko, abym zdołał utrzymać się na wysokości tak doniosłej akcji — deklaruje agent z mocno zaakcentowaną szlachetnością — ale głód sfer wojskowych ministerjalnych jest nienasytny.
— No, damy im jeść dostatecznie, aby nie byli głodni — zapewnia Latzki z dobrotliwym uśmiechem — ale musimy najprzód mieć dowody ich dobrej woli.
— Najprzód wypada ich... zachęcić — proponuje agent przymilnie.
— Znajdzie się i zachęta — mam ją przygotowaną tutaj. Muszę jednak dostać wzamian jakieś pozytywne zobowiązania, działam bowiem w imieniu osób... nawet Najwyższych.
Tu Latzki odsłania leżący na biurku list, pod którym podpis samem imieniem. Przybysz ze Wschodu skłania się odruchowo przed tym olśniewającym podpisem.
— Musimy zatem mieć gwarancję — ciągnie dalej Ekscelencja — że pieniądze tak... dostojne pójdą bez zawodu na pożytek niemiecki i ogólnoludzki. Czy pan może mi dać jakiś znak widomy ścisłego porozumienia pana ze sferami w wojsku decydującemi?
— Przepraszam Ekscelencję, ale to żądanie nieziszczalne. Nie mogę mieć listów polecających, ani piśmiennych obietnic od ministrów lub generałów.
— Są polecenia uboczne — szyfry — telegramy.
— Takich tymczasem nie przedstawię. Ale ja sam jestem agentem głównym od zamawiania amunicji dla armji. Na to mogę pokazać dokumenty.
— Aha.
Latzki rozjaśnia oblicze na jedno mgnienie, poczem uważnie czyta przedstawione mu papiery. Ton jego przemowy staje się serdeczniejszym. Dusze obu działaczy sczepiły się, rade jedna drugiej.
— Więc, panie... radco, ma pan wpływ bezpośredni na zaopatrywanie armji w amunicję?
— Zupełnie bezpośredni.
— I amunicja może w razie potrzeby... w razie jakiejś wyższej, ideowej potrzeby — zniknąć? — zapytał Latzki z figlarnym uśmiechem.
— Próbowano i tego — odpowiada radca amunicyjny tonem przyjemnego gawędziarza — wybuchy składów artyleryjskich, pociągów z amunicją. — — To są półśrodki. Ja trudnię się specjalnie sprowadzaniem amunicji z zagranicy. Tu jest jeden środek radykalny: maleńka omyłka w zamówionym kalibrze...
— Tak, że sprowadzone na pozycję ładunki mogą nie pasować? na nic się nie przydać? — podchwytuje żywo Latzki.
— Właśnie. To mniej ryzykowny sposób, a ogromnie skuteczny. Tylko wymaga żmudnego przygotowania i pociąga za sobą dodatkowe koszty...
Następują targi i układ regularny o tę potworną nieregularność.
Tu przerwał Sworski czytanie.
Celestyn i Zofja słuchali ze skupieniem i przejęciem.
— Skąd ty to wszystko?! — zawołał wreszcie Łuba — skąd masz takie powiadomienia?
Sworski odpowiedział po namyśle:
— Gdybym kiedy opublikował scenę, którą tu naszkicowałem, niejeden krytyk, zwłaszcza germanofil albo filosemita, nazwałby ją naiwną. Nie tak to się działo — powiedzieliby — autor nie ma pojęcia o arkanach prowadzenia wojny nowoczesnej. — Rzeczywiście nie znam się na technice przekupstwa i szpiegostwa, ale sądzę, że przenikam głębszy sens chaosu, z którego złoży się w przyszłości historja. Czy taki np. Miasojedow porozumiewał się z Latzkim, czy z innym Żydem na usługach Niemiec, czy z rodowitym Prusakiem? — to powiadomienia ciekawe, lecz podrzędne. Moja scena pozostaje co do treści historycznej prawdziwą. Rosję zwyciężają Niemcy zapomocą zdrady rosyjskiej. Tak tylko można zrozumieć wszystkie objawy wojenne na terytorjach polskich. Jak inaczej wytłumaczyć tę tragiczną nieudolność północnej armji rosyjskiej złożonej przecie z wybornego materjału żołnierskiego? Niezdatność generałów nie może być tak doskonała. Zachowanie się Rennenkampfa obok pogromu Samsonowa pod Działdowem — wypuszczenie armji niemieckiej uciekającej z pod Warszawy przez dwóch panów Scheidemanów — ciągłe braki amunicji w najpilniejszych potrzebach — brak rosyjskiej inicjatywy, a nawet sensu w obronie Polski — to wszystko razem wzięte, a tak konsekwentne w swej katastrofalności nie da się inaczej wytłumaczyć, jak przez zbrodnicze stosunki między centralą szpiegów w Berlinie, a niecnymi osobnikami z armji rosyjskiej.
Nie przeczyli słuchacze. Odezwała się panna Zofja:
— Ma pan słuszność, jak zawsze, panie Tadeuszu. A z tego, co pan mówi, wynika, że Rosja przegra wojnę. Czy tak?
— Najprawdopodobniej już ją przegrała. W każdym razie armje rosyjskie ustąpią na Wschód, oddając ziemie polskie na pastwę Niemców. To już pewne.
— Może jeszcze bronić będą linji Wisły? — rzekł elestyn na chybi — trafi.
— Nie czytujesz chyba gazet. — — Opuszczają twierdze przy Wiśle. — Z Warszawy i innych miast ewakuują nietylko urzędy i kancelarje, ale materjały, które mogą się przydać Niemcom, gdy przyjdą: dzwony kościelne, metale, nawet części maszyn fabrycznych. Zabierają konie i bydło. Chwycą, co się tylko da zabrać. — A słyszeliście przecie o nakazach zapędzenia do Rosji wszystkich mężczyzn zdatnych do noszenia broni?
— Chyba plotka?! — zawołał Celestyn. Były już zaprzeczenia, pochodzące nawet od naczelnego wodza.
— To nic nie znaczy. Podobno wielki książę Mikołaj jest stanowczo przeciwny temu zarządzeniu, które nie od niego pochodzi. Ale jego władza i komenda już są zachwiane przez zdradziecką szajkę, która zaczyna przemagać w Petersburgu. Ten projekt zrabowania i wyludnienia Królestwa, aby jak najmniej pozostawić dla Niemców — jest poprostu potworny.
— Nie wymyślił go wielki książę Mikołaj — nie — twierdził Łuba z wyjątkową stanowczością — to jeszcze jest człowiek... tego... szlachetny. Ale z jakiej szatańskiej, czy oślej mózgownicy mógł taki pomysł wyskoczyć?!
— Nie zgaduję — odrzekł Sworski. Jednak pędzenie naszego ludu w głąb Rosji już się rozpoczęło. Pędzą stąd i zowąd całe wsie piechotą — etapami — jak dawniej na Sybir.
— I to nowe męczeństwo za co?! za jakie winy nawet względem rosyjskiego rządu? Czy za tę krew, którą nasz chłop z tak lekkiem sercem przelewał w szeregach moskiewskich?! — nie mógł już się uspokoić Luba i miotał się po pokoju.
— Nie czas już zastanawiać się nad dzisiejszemi działaniami Moskali — mówił Sworski. — Jest tu i zdrada i tchórzostwo zalęknionego motłochu — i obłęd. — — Darmo zgadywać, co w tej ohydnej psychice przeważa. — Radźmy lepiej o sobie, co poczniemy wobec pewności, że Niemcy zaraz tu będą.
— My właśnie przyszliśmy do ciebie po radę.
— Ja w żadnym razie nie pozostanę. Nie mam tu żadnego wyraźnego obowiązku; moją służbę publiczną pełnić mogę i gdzie indziej, bo zabiorę z sobą głowę, jaką mi los dał, i pióro jeszcze niezłamane. Tutaj zaś mogą pozostać albo ludzie odpowiedzialni za postawę narodu — takich znam mało — albo rycerze niezłomni — boję się, że nas nie stać na hufiec Leonidasa w służbie cywilnej — albo ludzie drobni.
— Zatem wyjeżdżasz? I dokąd?
— Na Wschód, poza krańce niemieckiego zalewu. Potem... zobaczę. Droga do Paryża przez okrążenie kuli ziemskiej jest dla chudego literata niedostępna.
Łuba powstał, wyprostował się sprężyście, jak to czynił zwykle przy powzięciu nagłych postanowień i ogłosił:
— Ja też pójdę na Wschód — — dowiem się zaraz, skąd ich pędzą.
— Jak to: idziesz? — chcesz iść piechotą?
— A tak — mam długi krok — pójdę łatwiej, niż inni.
I czterema ogromnemi krokami przemierzył na pokaz całą długość pokoju.
Sworski i panna Zofja patrzyli na Łubę z uśmiechem, który powoli poważniał. Odezwał się Sworski:
— Ja ci towarzyszyć nie będę, bo nie widzę, na co można się przydać w takiej migracji. Gdybym był bogaczem... albo przynajmniej lekarzem — ale tak?
Przyjaciele rozstawali się bez dramatu; ostatecznie dążyli w jednym kierunku i z niepłonną nadzieją spotkania się tam gdzieś na wschodzie, najprawdopodobniej w Mińsku Litewskim. Panna Zofja Czadowska odłożyła swe postanowienie do dnia następnego.
Gdy przyszła nazajutrz do mieszkania Tadeusza na stanowczą konferencję, była mocno wzruszona, chociaż zaglądała tu często dla utrzymania ciągłości porozumienia z tym dziwnym, ideowym narzeczonym, który jednak był jej bardzo drogi. Od owego gorącego dnia w lesie inogórskim nie powrócili oboje do kwestji zasadniczej, czem oni są dla siebie nawzajem. Pakt istniał, trwał w swej sile, zawieszony jednak w swem działaniu przez wypadki wojenne. Dzisiaj, w rocznicę owego dnia, trzeba było powrócić do rewizji paktu wobec możliwości rozłączenia się na czas nieokreślony, gdyż Zofja postanowiła pozostać w Warszawie, Tadeusz zaś oświadczył, że zamierza wyjechać.
— Panie Tadeuszu — mówiła Zofja gorąco — mam nadzieję, że pan nie zapomniał naszych zobowiązań przeszłorocznych?
— Jak może pani wątpić!
— To też jestem pewna. Więc teraz nastaje ogniowa próba naszej umowy. Pan chce wyjechać? to nieodwołalne?
— Mówiliśmy wczoraj, p anno Zosieńko. Gdybym tu pozostał, wyrzekłbym się chyba swych przekonań i wyparł się zdań już wygłoszonych.
— Rozumiem. Powinien pan wyjechać.
— A pani co o sobie postanowiła?
— Ja powinnam zostać. Nie wezmą mnie przecie do wojska, ani nie pociągną do odpowiedzialności za moją robotę ochroniarską. Tam byłabym nieużytkiem.
— Dlaczego? I tam są dzieci i tam różne sprawy polskie.
Sworski mówił trochę dla ukrycia myśli, której nie chciał wypowiedzieć: tam będę ja. Ale Zofja odpowiedziała na zdanie zasłyszane:
— Gdzie, panie Tadeuszu? Czy pan wie na pewno, dokąd jedzie? dokąd losy zapędzą?
— Rzeczywiście, że to trud n o przewidzieć dokładnie. I jestem pani zdania, że powinna tu pozostać.
— Zgadłam, że pan tak powie. Bo gdybym pojechała z panem — (samej mnie pan nie puściłby), to musielibyśmy chyba być po ślubie. Inaczej jakże w tych nieznanych krajach? A ślub nasz, jeżeli kiedy, to dzisiaj musi być odroczony. Gdybyśmy byli parą młodych szaleńców, to poszlibyśmy na dobre i złe przygody, bez pamięci. Ale my jesteśmy już... dorośli bidzie.
— Panno Zosieńko! Mówi pani to, co ja powinienem był powiedzieć, lecz nie miałem odwagi. Wyjazd nasz we dwoje na niepewne losy byłby szaleństwem, które jednak mogłoby udać się szczęśliwie. Więc trzeba się rozjechać, choć to będzie bardzo bolesne... dla mnie.
— A pan sądzi, że ja nie będę tęskniła? — przerwała Zofja i oczy jej zaszły łzami.
Tadeusz ujął ją za obie ręce, które ucałował. Lecz ona wyprężyła ramiona, odsuwając pokusę zbyt czułego pożegnania.
— Drogi mój panie narzeczony! Nie dotykajmy tych strun, bo się rozjęczą. — — A nam potrzeba siły. — — Niech pan pisze do mnie, jak tylko będzie można. Ja także. A jeżeli nie będzie nawet poczty możliwej między nami, rozmówimy się za pośrednictwem Ducha, którego czcimy oboje.
— Czy nam się objawi??
— Ufajmy!


13.

Deszcz uparty zalewał przestrzenie wypłowiałych ściernisk i ciemnych podoryw, zachlapywał nadmierną wilgocią i okradał z ostatnich wdzięków gasnące lato. Kraj płakał sennie, szarzał pusty i nieruchomy. Tylko, niby powolny potok błota, ruszała się wśród kraju szosa tłumem ludzkim. Szara hołota piesza przy szarych, ładownych wozach, konie ciężko utyskujące nad wleczonym ciężarem, krowy za wozami ospałe — — sunęły jak chmura gęstsza, przyziemna przez zamgloną widownię. Pohukiwania poganiaczy, piski dzieci, chrząkanie świń, gdakanie ptactwa, skrzypienie wasągów i osi — zlewały się z szumem deszczu niemiłosiernym.
Obraz karawany był jakby umieszczony w fałszywym krajobrazie. Ludność wiejska, zdaje się po twarzach, ubiorach i uprzęży — gdzieś z Królestwa — wlokła się przez kraj daleki, białoruski. I sama fala ludzka przeciągająca nie była jednolita.
Tu grupa jakby zorganizowana, zamożniejsza w konie i bydło, gardząca nędzą i mocno zuchowata — to Radomianie, którzy poszli odważnie w świat od swych spalonych domów i zbiorów, ale już teraz liczą z pewnością na rychły powrót do swoich popiołów. Nie dążą naoślep; sumują, gdzieby zapaść bliżej, byle przezimować i powrócić.
Ówdzie tłum pieszy, prawie bez wozów, czarniawy na twarzach, głodny i zawistny w oczach — to mieszkańcy Grodzieńszczyzny, którzy chętnie porzucili swe chude zagony, aby poszukać działek urodzajniejszych i większych, obiecanych podobno na lepszym Wschodzie.
Miesza się to często, przepycha się coraz gwałtowniej, bo czuje instynktowo wpobliżu „punkt żywnościowy“, niespotkany już od dni wielu, ósmy pono podczas dwumiesięcznej wędrówki aż pod Słuck.
Nie wszędzie taka otucha panuje w szeregach, jak przy wozach przezornych Radomian, zaopatrzonych w kartofle, w kaszę, nawet w niejakie grosiwo. Inne gromadki mocno już głodne i próbowały brać co się dało i nie dało przy drodze. W początkach wędrówki wsie i folwarki litowały się czasem nad losem „bieżenców“ i przyjmowały przychylnie mniejsze gromadki. Ale gdy tłum zgęstniał na szosie Słuckiej i na dojazdach do Mińska, mieszkańcy wylęgali na spotkanie, zbrojni w zaostrzone koły, a od zabudowań folwarcznych niejeden strzał dano w kierunku nacierającej nędzy, dla postrachu i dla ochrony dobytków, których nie było sporo w tym kraju. Zwłaszcza Grodzieńczuki dopominali się energicznie o strawę, wykopywali kartofle przy drogach, rwali płoty na opał, podchodzili do osad i śpiżarni jak najbliżej. Psuli reputację ogółowi uchodźców i zniechęcali litościwe porywy mieszkańców, a nawet wywoływali czynny opór. Im dalej, tem głodniejsza, tem rozpaczliwsza wlokła się rzesza po nieznanych drogach do wątpliwego celu, pchnięta przez nieludzki ukaz.
W grupie Radomian szedł człowiek sążnisty z długą brodą, dobrze już znany setkom ludzi, bo wyróżniał się z tłumu swym wzrostem, ubiorem ni to cygańskim, ni to mnisim, i serdeczną ofiarnością. Sam się nazywał „starszym Bratem“ i tak się pospolicie do niego odzywano. Od wymarszu z pod Inogóry, gdzie się przyplątał do pochodu, aż do szosy Słuckiej, którą mierzył krokami obecnie, wychudł znacznie, sterał się, ale nie omdlał na duchu. Nie miał z sobą zapasów żywności, ale znaczny chyba zapas pieniędzy, bo płacił ciągle za jedzenie, a gdzie się dało, zakupywał w większej ilości i rozdawał między najuboższych. Obliczali go sąsiedzi w marszu, że przez te kilka tygodni wydał z kieszeni ze 325 rubli. W ostatnich dniach cości mniej jada i mniej rozdaje; albo się opamiętał? albo i zapas grosza ma się ku końcowi?
Inny też był pożytek ze „starszego Brata“. W pochodzie gada ci on tam, bąka, czasem do rzeczy, a czasem śmiesznie. Ale kiedy zastąpić się trzeba za gromadę, wtedy zuch! Pamiętano mu, że przy dojściu do jednego dworu polskiego jak przemówił ogniście do dziedziców, którzy wyszli na ganek, to się najprzód popłakali, a potem kazali wieczerzę gotować na pięćdziesiąt mis, siana dla koni dali i korzec gruszek dla dzieci.
I drogę zna. Wie, gdzie co nastąpi: czy rzeka, czy osada, jak tę kartę rozwinie, co ją złożoną nosi w zanadrzu. Tylko gdzie „punkt żywnościowy“ wyskoczy, tego nikt i on nawet nie zgadnie, bo to przez czynowników nowo jest urządzone i kiepsko. Zupę dadzą z byle czego, czaj i po cztery — pięć kawałków cukru.
Kocha starszy Brat bliźniego swego według przykazania — i nietylko porządnego gospodarza, ale nawet prostego złodzieja. Nagada któremu, kiedy go na złym uczynku przyłapie, a potem mu rękę na głowę położy i da jeszcze chleba. Na księdzaby on się zdał, bo i księże ruchy ma. Że to dzieci mrą od chorób i od fatygi, a niepodobna umarłe z żywemi wieźć, a na pogrzeb ani się tu zatrzymać, bo mógłby człowiek drogę i towarzystwo zgubić, wiele się tego drobiazgu przy drodze porzuca niepogrzebionego. — To kiedy zmarło się Walentowemu mizeractwu z naszych wozów i wielkie było po niem płakanie, bo matka nie dawała przy drodze porzucić, starszy Brat sam, siedząc na wozie, krzyżyk foremnie ustrugał i napis na nim położył, kto i czyj, a potem z rodzicami zbiegł z drogi na cmentarzyk, dołek wykopali, krzyż zasadzili i Brat, niby ksiądz pobłogosławił grobowczyk. Potem nas żywych dogonili.
Taka cicha, ale dobra sława szerzyła się w pochodzie o Celestynie Łubie.
Dochodził już do Słucka, srodze zdrożony, ale w usposobieniu dużo lepszem, niż mu je sprawiała bezczynność warszawska. Czuł się nareszcie czynnym atomem w tej wojnie, a nawet kimś dobroczynnym choć w niewielkim zakresie działalności. Polubił swój dorywczy zawód instruktora i przewódcy nieszczęsnych prostaków i odnajdywał w nich wiele cnót i zalet społecznych i towarzyskich, rzadziej trafiających się w sferach kulturalnych. Zauważył przedewszystkiem, że ci ludzie mniej kłamią, niż tak zwane sfery inteligentne; mniej też żywią się wmówionemi kłamstwami; nie można ich przekonać, że czarne jest białe, że Żyd może być przyjacielem Polaka, albo że zapalone łuczywo może oświetlić ziemię i niebo, jak słońce.
Łuba zaprzyjaźnił się szczególniej z włościanami wsi Janowa w Radomskiem, których napotkał na samym początku ich wędrówki. Gdy powziął zamiar połączenia się z jakąś grupą uchodźców, pojechał w okolice Rudników i Inogóry, jako do kraju cennych wspomnień. Tam dowiedział się, że idzie na wygnanie wieś Janów. Dlaczego nie inna, lecz ta właśnie? Dlaczego nie wypędzano mieszkańców z pod Warszawy, lecz z Radomskiego, z Łomżyńskiego?... Pędzono skąd się dało i gdzie znalazł się jakiś gorliwy wykonawca ohydnego ukazu. Jak zwykle w Rosji, z planem źle pomyślanym, lub zgoła bez planu. Szły zatem tłumy tem nieszczęśliwsze, że czuły się wybranemi na nieszczęście, wyjątkam i od powszechnego losu.
Wóz, przy którym trzymał się Celestyn, należał do Więciorków, gospodarzy z Janowa, którzy tam musieli rej wodzić, bo i w pochodzie prym trzymali. Jan Więciorek szedł z żoną i z drobną dziatwą; wóz, w porównaniu do innych, był bogato ładowny, zaprzężony w dwa konie i ciągnął za sobą dwie krowy. Z tą rodziną miewał Łub a długie gawędy.
Nie zawsze deszcz padał; bywały dawniej, zwłaszcza w granicach Królestwa, dobre chwile j wypoczynku przy drodze, pod niebem pogodnem, w letnim wietrze niosącym wonie kwitnących koniczyn nasiennych. Na takim postoju pod gołem niebem rozkładano ogniska, warzono krupnik i herbatę. Z ziemi, choć nie tej przesiąkłej własnym potem, ale przecie łaskawej, czerpało się siłę na dalsze dźwiganie losu.
Na jednym z takich postojów opowiadał Więciorek Łubie swe niedawne przeżycia:
— Już ta bitwa była blisko — kosiłem w polu wykę dla koni, a Magda chleb piekła w chacie. A tu jak ci piarzgnie śrapnel w ziemię — ja do rowu! Siedzę w rowie i myślę: przyleci drugi śrapnel, jeszcze mnie tu zasypie — a nie pilno człowiekowi leżeć zasypanym w ziemi. Uciekłem do chaty...
Opowiadał rzeczowo, prawie z humorem, o zniszczeniu zbóż, o spaleniu własnego domu, jakby te klęski tak dotkliwe dla rolnika i chudopachołka były obcą jakąś historją.
Inaczej, goręcej i żałośniej opowiadała Janowa:
— Żeby to pan Brat widział naszą chatę! Pierwsza była we wsi od wielkiego traktu i najlepszą miała wodę. Samiśmy ją budowali i kochali, jak rodzoną. A paliła się nam na oczach, jak żeśmy z tego dołu na nią patrzali, gdzie schowani byliśmy przed „obstrełem“. Ani pomyślenia o ratunku! Tylko Jasiek skoczył, stajnie otworzył, konie i krowy wypędził — jakoś Pan Jezus je uchował. Ale świnie wyjść nie chciały z chlewka, ułożyły się tam w błocie i tak się na węgielki popiekły niebożęta, A co się tego dostatku zmarnowało w izbie, w komorze, w piwnicach! Jezusiczku mój najsłodszy! — — Albo i ta walizka, co ją Rus u nas zostawił — pamiętasz, Jasiek?
— Co nie mam pamiętać? — odrzekł Więciorek niechętnie.
— Jaka to waliza? — pytał Celestyn.
— A to, proszę Brata, płatnik pułkowy, czy tam szwadronowy ruski woził ją z sobą i z niej swoim żołnierzom zapłaty udzielał. Dobry nawet był Rus, zajeżdżał do nas, nocował, nic nam złego nie zrobił. Aż kiedyś przyjeżdża i mówi: idę ja na drugą pozycję — taszczi mój czemodan na czerdach — tak on górę nad chatą nazywał. Jeżeli wrócę, oddacie, a nie wrócę — czemodan wasz. I nie wracał więcej, niż miesiąc. Tośmy sobie z Magdą gadali: waliza ciężka, musi tam srebro być, a może i złoto. Grzech człowiekowi śmierci życzyć, a jeszcze niezłemu, ale jeżeli waliza przy nas ] zostanie, można będzie ziemi dokupić, albo i czego, więcej. Leżała, leżała na górze, aż i ona z dymem poszła.
— Nie mogliście chociaż w zgliszczach poszukać?
— Nie było kiedy, proszę Brata. W nocy zaraz po pożarze bitwa ucichła, ale poszła przez gromadę czyjaś komenda: uciekaj, kto w Boga wierzy, bo od rana będzie tu piekło. Tośmy w nocy wybierali się w drogę poomacku. Konie i krowy trzymaliśmy w ręku, woza nie było, bo już z naszego obrządku tylko komin sterczał między stertą głowni i popiołu. Wóz się znalazł na drodze — o ten, co go mamy — nie gospodarski, jeno żołnierski. Naładowaliśmy, co tam było w dole: trochę żywności, sprzętu i odzieży. I po nocy ruszyliśmy w imię Boże.
— Ziemia została — pocieszał filozoficznie Celestyn — odbudujemy chaty.
— To Brat miał także chatę? — pytał ciekawie Więciorek.
Celestyn przydługo brodę głaskał i wodził oczyma po bezmiarach ziemi i wiejskiego nieba.
— Chaty poprawdzie nie miałem — — ale budować będę... i będziemy wszyscy razem.
Taka wędrówka, wśród żałosnych wspomnień i niewygód, ale owiana jeszcze łaskawą pogodą i nadzieją, należała już do przeszłości. Im dalej na Wschód i w jesień, siła rozpędowa tych rzesz bezdomnych mdlała i zasępiały się umysły. Coraz częściej padały konie od wysiłku, a krowy podbijały racice nieprzywykłe do wędrowania przez setki kilometrów drogi bitej. Ludzie zapóźniali się raz po raz w szarej wstędze pochodu, padając przy drodze na odpoczynek przymusowy, częstokroć na wieczny. Starsze zwłaszcza nogi, rade nie rade, ustawały, polegając na nieznanej ziemi, a skołatane serca pytały trwożnie ziemi, czy im pozwoli jeszcze trochę pozostać na swej powierzchni. Bliźnich było coraz mniej przy drodze, a nawet i w zbratanym nędzą pochodzie, który wydłużał się niepomiernie, nie gwarzył już towarzysko, stękał tylko złowrogo wysilonym oddechem ludzi i zwierząt. Głód też wzmagał się, a do głodu żadne stworzenie ożywione nie przywyka.
Dzisiaj deszcz chłostał zawzięcie rzeszę, wlokącą się po trakcie Słuckim. Łuba szedł obok Więciorka za wozem, na którym siedziała matka z dziećmi, przykrytemi, czem się dało. Milczeli obaj mężczyźni w walce ze znużeniem, które, wyczerpując siły, znieczulało jednak nerwy, ogarniało mózgi bezmyślną zawziętością maszyny. Spocząć przecie niepodobna na zadeszczonem polu, a może przed nocą dojdzie się do Osady, któraby choć szopę pustą użyczyła gościnnie na spoczynek? A jeżeli noc zaskoczy w szczerem polu... toć przecie konie nocują bez dachu i żyją. A my to nie potrafimy?
Wtem poszedł dreszcz ożywczy po rozciągniętej gromadzie. Przednie wozy ruszyły raźniej i pociągały za sodą coraz dalsze fale jezdnych i pieszych. Wzdłuż szosy ścieżki polne równoległe zaroiły się od ludzi wymijających spiesznie pochód główny, z widocznym zamiarem dostania się na czoło.
— Aha — zagadał Więciorek — widać, że punkt żywnościowy blisko; Grodzieńskie już zwietrzyły i pchają się naprzód. — — Hej, Magda! popędźno szkapy! — odezwał się do żony.
Potem tłumaczył się przed Łubą:
— Mnie tam do rozdziału nie pilno; znajdziemy jeszcze co jeść z naszego wozu. Ale póki się one będą swoje porcje użerały, my zdążymy choć jaki dom znaleźć na nocleg. Trzeba pośpieszyć, bo i na to jest wielu ochotnych.
Tłum pieszych gęstniał około wozu Więciorków; łuż i środkiem szosy przedzierało się wielu na wyprzódki. Celestyn przeglądał te twarze nędzne, zapatrzone pożądliwie we mgłę przyszłości — wymowne okazy wiecznego wyścigu ludzi o lepszy kęs dla gęby, o lepsze legowisko na ziemi.
Usłyszał nagle krzyk ochrypły, rozpaczliwy, dolatujący zboku, z polnej drogi przy szosie:
— Dzieci! — miejcież Boga w sercu!...
I ujrzał scenę straszliwą. Stara, chwiejąca się kobieta czepiała się kurczowo ubrania młodej, która, wydzierając się jej, dążyła biegiem za mężczyzną. — — Już się odczepili oboje od staruszki — padła — powstała z mozołem i wyciągała bezradnie obie ręce, jakby macając powietrze.
W Celestyna wstąpił duch mściciela krzywdy. Wyprostował się sążniście i prawie groźnie rzekł do Więciorka:
— Widzicie?! — rzucili ją na polu. — Cóż? — weźmiemy ją na wóz?
Ale Więciorek nie zatrzymał się nawet i odrzekł kwaśno:
— Gdzie mam ją brać? Żonę zepchnę z woza, czy co?
Wtedy Celestyn przeszył towarzysza wędrówki spojrzeniem, przed którem tam ten spuścił oczy, lecz zdania nie zmienił.
Celestyn chwycił swój tłomoczek z wozu, zboczył z szosy i stanął przed porzuconą śród pola bezradną istotą:
— Trudno pani iść?... pomogę.
Ale staruszka bełkotała w rozpaczliwem osłupieniu:
— Czy oni daleko?... Wszyscy idą, czy stoją?... A tu kto?
Łuba stwierdził dopiero niechybnie, że staruszka była zupełnie ślepa. Poczuł kurcz litości w sercu i w gardle, ale opanował się i pocieszał, udając spokój:
— Śpieszą wszyscy do punktu żywnościowego, zdaje się że do Słucka — dogonimy — proszę podać mi rękę.
Stara nie kwapiła się do projektu; ręce jej opadły beznadziejnie:
— Nie dogonimy, nie! Już ja czuję: oni się chcą mnie pozbyć. — — Jechałam dotąd na wozie, na cudzym, parokonnym, — ale jeden koń padł dzisiaj, trzeba było ulżyć ciężaru — wymówili mi miejsce. Poszłam za dziećmi — nogi jeszcze jako tako — ale trudno za niemi zdążyć; wyrywali mi się, wyrywali, aż... teraz już się o nich nie zaczepię.
— A bliscy to byli pani ci... którzy odeszli?
— Jakże! — córka rodzona, Weronka! i mąż jej, Stasiak. Żywili mnie — niech im Bóg Najwyższy odpłaci! — i dzisiaj jeszcze jeść dali. Ale w tych dopustach, co latoś spadły na naród, męczą się serca w ludziach... i ich się dla mnie zmęczyły.
— Już ja ich tam... — chciał Celestyn obiecywać nawrócenie znieczulonych, ale przerwał, bo i sam nie wierzył.
Podpierał babinę pod łokieć i prowadził po ścieżce, ciągnącej się wzdłuż szosy. Szła jednak bardzo powoli i nieśmiało po oślizgłej od deszczu ziemi. Pochód uchodźców, przyśpieszony właśnie, mijał wartko; nie widać już było wozu Więciorków już minęły wogóle wozy; przesypywała się hołota piesza, mizerniejsza od poprzedniej, obojętna na wszystko, wpatrzona w ziemię, jak zwierzęta robocze. — — Już i te szeregi zaczynały się przerzedzać.
Łuba spojrzał z niepokojem za siebie; o sto kroków widniała droga pusta; o dopędzeniu pochodu z tą niedołężną towarzyszką nie było co marzyć.
Jedynem zdarzeniem pomyślniejszem było to, że deszcz ustawał. Ale staruszka ledwie już powłóczyła nogami, a wpobliżu nie majaczył ani jeden dach, którego protekcję możnaby uprosić, lub wreszcie przekupić. W kierunku dążenia pochodu, o jakich kilka wiorst wyrastały wprawdzie niby zarysy miasta, trudne do rozpoznania w zamglonem powietrzu. — — Ale dojść tam we dwoje będzie chyba trudno przed nocą. Celestyn, ujrzawszy wpobliżu drogi porzuconą na polu bronę, odezwał się:
— Przysiądźmy... zaprowadzę panią.
— To oni już przeszli? — — cicho tak.
— Nadciągną inni.
— Ale nie swoi — zaszlochała staruszka.
— I ja swój, matko — rzekł Celestyn melodyjnie.
— O Jezu drogi! — Kto pan taki?
— Szedłem z gromadą Janowską. Nazywali mnie starszym Bratem.
— Słyszałam, słyszałam... Niech Bóg Najwyższy..
Pochylała się, szukając łapczywie ręki prowadzącej. Ale Celestyn rękę swą usunął, a potem oburącz ujął lekko głowę starej towarzyszki.
Usiedli na bronie i odpoczywali. Staruszka szeptała pacierze.
Kraj rozwidniał się szybko po ustaniu deszczu, a nawet od zachodu przebłysła zarumieniona mgła, w której kryło się nieśmiałe słońce. Rozweseliły się natychmiast ciemne role fioletem, a ścierniska połysnęły metalicznie. Zmęczona rodzeniem ziemia zdobyła się jeszcze na uśmiech prawie dziewiczej krasy.
— Pogoda na jutro pewna — odezwał się Celestyn, choć nie miał jeszcze ustalonego projektu, jak do jutra zabezpieczyć staruszkę.
— Musi pan Brat wiedzieć — odrzekła niewidoma — ale czuję... zapachniało, jak w lecie.
Przeszło po drodze trochę ludzi pieszych, obarczonych tobołami — zapewne także uchodźcy — ale już i ci, jak kraj rozjaśniony, wydawali się weselsi. Nareszcie wytrysnęło na szosie zjawisko zupełnie wesołe: porządna dworska bryczka. Para koni biegła raźnie; za woźnicą siedział jeden tylko mężczyzna.
Celestyn powstał z miejsca, gdzie siedział, chcąc zwrócić uwagę przejezdnego; ten zaś jednocześnie dał znak woźnicy i zatrzymał bryczkę. Wystarczyło Celestynowi kilkanaście kroków przebytych do bryczki, aby poznać bez zawodu, że przejeżdżał człowiek przyjaznego typu, z pewnością Polak litewski.
— Okoliczności mnie zmuszają... muszę przedstawić się; jestem Celestyn Łuba, literat z Warszawy.
— Leon Gimbut — bardzo mnie przyjemnie.
— Gimbut?! Czy nie krewny naczelnego dyrektora fabryk w Rudnikach?
— Brat rodzony. Nawet wiem o panu; pisał do mnie w liście.
— No, wie pan, że to doprawdy... jakby Opatrzność...
— Widzę, że trzeba pana podwieźć? — rzekł uprzejmie Gimbut.
— Jeżeli łaska. Poszedłem piechotą z tymi biedakami, a los zostawił mi na ręku tę biedaczkę niewidomą.
— Zmieścimy się doskonale. I Słuck trzy wiorsty przed nami.
Odłożono dalsze objaśnienia i Celestyn poszedł do staruszki, która drżała ze wzruszenia, a może ze strachu, że ją i ten „Brat“ zechce pozostawić samą na polu. Usadowiono ją wreszcie, nie bez trudu, na tylnem siedzeniu, obok Celestyna, gdyż błagała, aby jej wolno było nie wypuszczać z rąk jego płaszcza.
— No, dobrze tam pani? — pytał Gimbut, zajmując miejsce obok woźnicy.
— Ach, moi najlitościwsi! już tak jakbyście między sobą wieźli mnie do nieba!
— Wstąpimy tymczasem do Słucka na nocleg — odparł Gimbut z uśmiechem. — A jutro rano ruszam do Mińska. Może tam pana dostawić, panie Łuba?

— Niepodobna mi odmówić. Dążę właśnie do Mińska, gdzie mam spotkać przyjaciół.
CZĘŚĆ DRUGA
14.

Trzy lata już szalała ogromna wojna na Zachodzie, od paru lat gniła i rozpadała się Rosja, a w tej zgniliźnie operował genjusz militarny niemiecki. W tym roku zaś wypełzła z tej samej zgnilizny potworna żmija rewolucji rosyjskiej.
Widział ją Sworski przy urodzeniu, w Piotrogrodzie, gdy jeszcze przybierała postać idealistyczną, niemal sielankową. Pracując tam w paru dziennikach polskich, studjował, o ile się dało, piekielną tragedję słabego cara, którego opętał potężny w swej przewrotności Cham, kierując nim i przez niego największą na świecie nawą państwową. A gdy nareszcie jeden ze zrozpaczonych krewniaków dynastji zamordował Rasputina, a pomimo to szerzył się dalej niezmierny chaos parlamentarny, ministerjalny; administracyjny i wojskowy, zaczął szemrać i wyć przez mroźne powietrze złowrogi powiew, który można byłe wziąć za gniew ludu. I rzeczywiście Duma państwowa zaczęła sobie poczynać buntowniczo i żądać od autokraty niesłychanych reform, a gdy car ją rozwiązał imiennym ukazem, nie przestała obiadować i zaczęła rządzić.
Zapamiętał Sworski na życie krwawe ciśnienie wyrazów, wypisanych czerwonym alfabetem na wystawie dziennika „Ruskaja Wola“ na Newskim:
Abdykacja Mikołaja Romanowa.
Olśnienie trwało dalej. Aresztowanie całego gabinetu ministrów — aresztowanie cara — zajęcie głównych więzień i gmachów publicznych — zaledwie kilka bójek między policją a zbuntowanem wojskiem — lekki deszcz ołowiu na mieście z kulomiotów policyjnych zasadzonych na poddaszach — zniecierpliwienie publiczności, która policjantów z poddaszy zrzuciła na bruki. — — Wszystkiego razem 600 ofiar — „Bezkrwawa rewolucja“!
I w przeciągu dni kilku nie było już ani czapki Monomacha, ani mitry patrjarchy cerkwi na głowie mocarza, ani miecza dowódcy armji przy jego boku, ani wokoło niego żadnych satrapów, dygnitarzy, dworzan — nawet gwardja przyboczna złożona niby ze sług najwierniejszych cara odstąpiła go bez zwłoki i przypięła do mundurów krwawe kokardy. Wyłuskany ze swych świetnych, lecz ciężkich przystrojów Mikołaj Romanow siedział cicho jak mysz pod ogromną miotłą Rewolucji.
Coraz idealniej rozwijał się dziejowy kataklizm. Prezes Dumy Rodzianko, tytan kilkudniowy, powołał rząd tymczasowy złożony z samych patrjotów, liberałów, szlachetnych socjalistów — książę Lwow — Milukow — Guczkow — Tereszczenko — Kierenskij. — — — Niewidziany, niesłychany zespół!
I ten zespół zaczął deklamować jedną po drugiej ogromne uchwały, odsyłając je, coprawda, do zatwierdzenia Konstytuanty, która niebawem miała być zwołana: zrównanie w prawach wszystkich obywateli — zniesienie kary śmierci — wolność głosu, prasy i zebrań — niepodległość Polski!
Czegóż chcieć więcej?!
Sworski, oszołomiony nieustającemi grzmotami przewrotów, które składały w szeregu jakąś teatralną konsekwencję, ledwie że nie szkicował trylogji dramatycznej: Rasputinjada — Ludu gniew — Urodzenie narodu. — Ale rychło zaobserwował symptomaty ostrzegające, że tytaniczny przewrót nie jest zupełnie tem, czem się być mieni.
Zauważył najprzód — drobiazg. Po ulicach zaroiło się od Żydów, których nigdy w Petersburgu nie widziano w takiej ilości. Gorączkowo działali w straży obywatelskiej, przy rewizjach, na propagandowych samochodach. Dowiedział się wnet o rzeczy ważniejszej, że w wytrysłej jednocześnie z rządem „Radzie robotniczych i żołnierskich deputatów“ mnóstwo jest Żydów, a przewodniczy tam nawet Żyd, Stiekłow. Ta rada — „Sowiet“ — składa się z samych socjalistów w dwóch odmianach: minimalistów i maximalistów, czyli mienszewików i bolszewików. Tych drugich jest więcej i mają nie na żarty zamiar kontrolowania rządu, zatwierdzania jego uchwał, dyktowania innych w razie potrzeby.
W oczach Sworskiego zasuwały się szybko w cień postacie rządowe, wielce obiecujące, gasły jedna po drugiej, jak lampy, którym zabrakło paliwa. Po kilku dniach zgasł Rodzianko — potem Guczkow — Lwow i inni. Rozżarzał się natomiast jaskrawym blaskiem Kierenskij. On jeden swą sprytną fakundą umiał do czasu uśmierzać supremacyjne zakusy Sowietu. Zjawiał się na ich zebraniach, referował, radził, mizdrzył się, czasami rozdzierał szaty i grzmiał:
— Powiedzcie mi nareszcie, czy z was obywatele wolnej Rosji, czy zbuntowane niewolniki?! Najjaskrawsze było przeciwieństwo zdań między Rządem, a Sowietem w zapatrywaniu na sprawę najpilniejszą: na wojnę. Rząd wszystkie swe humanitarne deklamacje kończył jednak stale okrzykiem: wojna aż do zwycięstwa! Sowiet zaś wołał o pokój natychmiastowy, „demokratyczny“, bez anneksji i kontrybucji“, właściwie bylejaki.
I dlatego szczególniej Sworski sympatyzował z Rządem.

Jak daleko od tych złudzeń był Sworski obecnie, siedząc w Kijowie, dokąd przyjechał podczas wiosny roku 1917, nie znajdując już nic polskiego do czynienia w Petersburgu!
Kijów podziałał na niego ożywczo. Pierwszy raz tu był i poił oczy widokami. Rozlany Dniepr sprawiał wrażenie morza, dochodzącego do górzystego miasta. Wiatr wiosenny hulał po górnych ulicach przetkanych świeżą zielenią. Na Kreszczatyku, Funduklejowskiej, Wielkiej Włodzimierskiej — głównych arterjach miasta — ludzie przechodzili raźnie, pełni projektów wesołych, kobiety strzelały ładnemi spojrzeniami. W powietrzu drżała elektryczna namowa do używania życia.
Wieści o rewolucji, o zdetronizowaniu cara przemknęły tutaj, ale jakieś mętne, niesprawdzone; nie raziły piorunem szerokich mas, zdawało się raczej, że podnieciły humory. Dobrzeby też być „wilną, samostijną Ukrainą“ — ale to na później — tymczasem można pohulać — „tiepier’ swaboda“. — — Tylko sołdaty pojęły rewolucję ponuro, wałęsając się po ulicach w rozpiętych mundurach i krzywo narzuconych szynelach, udając z powodzeniem miejscowych deputatów.
— Szkoda, żeś pan tu nie był podczas dawnych kontraktów. Nie ten już Kijów, co dawniej — powtarzano Sworskiemu z wielu stron.
Jednak ten, który zobaczył, podobał mu się bardzo ze swych cech stałych, nie przygodnych. Wspaniałe cerkwie, pamiętające lepszą Ruś przedschizmatycką, rozrzutnie zakreślone place i ulice, przewaga zachodnio-europejskiej architektury w „macierzy grodów ruskich“ — ujęły Sworskiego za serce. Jakimże sposobem nabrałby Kijów tej wytwornej, zachodniej fizjognomji, jeżeli nie przez Polskę, która tu niegdyś panowała, przez wieki zaś dochodziła swemi granicami pod same miasto? Z wyniosłych tarasów ogrodu „Kupieckiego“ obejmował Sworski wzrokiem ogromny Dniepr, marząc, czy nie dojrzy w nim śladów żelaznych słupów Chrobrego.
Po srogiej piotrogrodzkiej zimie, zakończonej historyczną, lecz nieobliczalną jeszcze zawieruchą, Kijów był mu kąpielą w innym klimacie, pobytem w innem państwie, obcowaniem z innymi, bliższymi sercu ludźmi. Spotkał też odrazu wielu znajomych Polaków, a przedewszystkiem Celestyna Łubę, którem u serdecznie się ucieszył.
Spotkali się już dawniej w Mińsku, do którego Łuba zawitał ze swą starą, ślepą pupilką, zabraną z szosy Słuckiej. Nikt się po nią nie zgłosił, zato ona przywiązała się mocno do Celestyna. Umieścił ją przy pewnej polskiej rodzinie, wcale nie bogatej, więc musiał dopłacać do jej utrzymania. Sam zaś zarabiał skąpo, dając lekcje w nowo założonej polskiej szkole. Aż to wszystko zniecierpliwiło Sworskiego:
— Mój drogi! dałbyś już pokój tej babinie. Nie masz przecie względem niej obowiązków. Uczenie dzieci polskich — rozumiem. Ale nie tam to. Mamy ważniejsze roboty.
— Daj mi ważniejszą robotę, Tadeuszu.
— Daj mi!.. łatwo powiedzieć. Ja sam dla siebie szukam i nie znajduję.
Gdy Tadeusz, zmęczony poszukiwaniem dla siebie stosownego zajęcia w Mińsku, wyjechał do Petersburga dla szerszej akcji publicystycznej, Celestyn pozostał jednak przy swem bakalarstwie. A o staruszce opowiadał, że mu nie sprawia różnicy w wydatkach, bo je bardzo mało. Gdy wreszcie przewidywano i w Mińsku rychłą okupację niemiecką, Łuba wynalazł tam inną staruszkę, widzącą i trochę zamożniejszą, która zapaliła się do akcji przeżywienia ślepej i zachowania jej dla rodziny. Sam zaś podążył do Kijowa, gdzie już Niemcy nie dojdą, jak powszechnie twierdzono.
Napływało do Kijowa coraz więcej Polaków na żałobne w tym roku kontrakty. Obywatelom ziemskim trudno już było dosiadywać na wsi, nietylko w Kijowszczyźnie, ale na Podolu i Wołyniu. Lud ruski postarał się teraz o potwierdzenie ustalonego już przezwiska „hady“. Czy gdzie doznał pogardy i wyzysku, czy wyraźnych dobrodziejstw od bogatszych ziemian, rzucił się bez wszelkich skrupułów do zagarnięcia obszarów, do grabieży dworów urozmaiconej tu i ówdzie amatorską rzezią właścicieli. Pogrom Sławuty i zamordowanie starego księcia Romana Sanguszki stały się jaskrawą żagwią tej odrodzonej Humańszczyzny, która najbogatszą osiadłość polską na Kresach miała wkrótce wniwecz obrócić. Obywatelstwo tedy, nie mające za sobą obrony rządu, ani policji, niepewne nawet swych służbistych kozaków, napływało tłumnie do Kijowa.
Polacy przybyli tu jeszcze ze stron dużo dalszych, niż ziemie ruskie — z Litwy stosunkowo niewielu — sporo z Galicji, najliczniej z Królestwa i z samej Warszawy, zanim jeszcze zajęli ją Niemcy. Utworzyła się więc duża kolonja polska, ale przypadkowa, słabo zżyta z sobą i niezorganizowana. Pośredniej spotkał Sworski sporo znajomych, niektórych wcale niespodziewanych.
Pewnego dnia ukłonił mu się na ulicy ładny młody oficer idący między dwiema ładnemi też damami. Sworski oddał ukłon i dopiero, gdy się obejrzał i przyjrzał, poznał Rewiatyckiego w tej rycerskiej postaci. Nie mógł go zatrzymać z powodu nieznajomych dam towarzyszących, ale tegoż dnia zapytał Celestyna, z którym już mieszkał w jednym domu:
— Spotkałem Rewiatyckiego w paradnym jakimś mundurze. Więc opanował swój wstręt do wojennego rzemiosła?
— Jakie tam wojenne rzemiosło! — machnął ręką Celestyn. — Jest w oddziałach sanitarnych wielkiej księżnej Marji Pawłowny — nawet nie wiem, czy już tam? — bo dzisiaj rodzina carska chowa się po mysich dziurach. Gdzieś... przypisany do Czerwonego Krzyża.
— Zdajesz się mówić o tem powołaniu z niejaką pogardą, Celestynie? Przecie i my byliśmy w Czerwonym Krzyżu.
— W polskim! I jednak coś zrobiliśmy!
— No, raz się udało. Ale Rewiatycki co porabia?
— Co? — hula — kręci się wszędzie — kocha się.
— Ma rację — rzekł Sworski — Kijów do tego stworzony.
— Tak mówisz, Tadeuszu? — Wiesz co? i ja myślałem...
— Kochać się?
— Nie tego... ale że Kijów. Tutaj, żeby nie wojna, byłoby życie.
— Powiedz raczej: gdyby nie rewolucja. — To jest podła rewolucja.
Celestyn nie zaprzeczył, choć miał pewną słabość do rewolucji wogóle, a po tej spodziewał się jeszcze pięknych wyników7. Ale przywykł, że Sworski miał zwykle słuszność, gdy twierdził stanowczo.
Jakakolwiek była rewolucja, wojna szła źle, nawet haniebnie. Wojska poprostu odmawiały wystąpienia do bitwy, rozłaziły się do domów, albo w pułkach urządzały rady żołnierskie, degradując dowódców i powołując nowych. Niedołężny rząd tymczasowy zgadzał się i na to, chociaż dawał po sobie pozory, że chce mieć wojsko i osięgnąć zwycięstwo. Kierenskij, który był już ministrem wojny, jeździł po szerokim kraju, od pułku do pułku, zagrzewał niby do męstwa, mizdrzył się do sołdatów nie gorzej, jak do naczelnego Sowietu, ściskał za ręce żołnierzy, sam dyrygował wojskowemi orkiestrami, wystrychiwał się na pajaca. „Niech żyje rewolucja!“ — tym okrzykiem kończył wszystkie swoje perory. Nikt nigdy nie usłyszał go wołającego: niech żyje Rosja!
Sworski nie miał już żadnych złudzeń co do intencji Rosji w tej wojnie. Jak pierwej, w r. 1915 zdradę Rosji knuli oficerowie rosyjscy, tak obecnie, w 1917, Rosja zdradzała sprawę europejską całym tłumem żołnierskim. Ogromna, choć postrzępiona i haniebnie bezwładna armja rosyjska słała się pod stopy tryumfalnemu pochodowi Niemców na Wschód, dając im okazję do „bohaterstwa“, a przedewszystkiem prowjant i możność tem silniejszej akcji na Zachodzie.
Co się działo na Zachodzie? — to było w Kijowie ówczesnym ciemną zagadką. Dochodziły jednak w najgrubszych zarysach wiadomości o wydarzeniach wojennych. Stany Zjednoczone Ameryki gotowały się do wzięcia udziału w wojnie przeciwko Niemcom! A ponieważ Niemcy już i tak nie posuwają się naprzód, a Francuzi nie oddają Verdun’u — zdawałoby się zatem... — rozumowali ludzie, pragnący pogromu Niemców. Głupstwo! — odpowiadali inni — łodzie podwodne niemieckie są tak liczne i sprawne, że nie dadzą flocie Stanów Zjednoczonych nawet oddalić się od brzegów Ameryki. Amerykanie nie zdołają przewieźć swych wojsk do Francji. Tylko patrzeć, jak się zacznie wielka, ostateczna ofenzywa niemiecka na Paryż.
Wśród bombardowania sprzecznemi argumentami ludzie najlogiczniejsi tracili głowy, a na ich obronę wymienić należy, że na całym Wschodzie, ogarniętym już, lub otumanionym przez Niemców, kursowały jedynie powiadomienia niemieckie, czasem diametralnie fałszywe. Jednak nigdzie chyba tylu Polaków nie uwierzyło w konieczność zwycięstwa Niemców, jak w Kijowie.
Bolało to Sworskiego, bo możliwości tej, jako identycznej z zagładą Polski, nie chciał dopuścić do rachuby. Ale gniewało go poprostu, gdy ktoś na zwycięstwie Niemców budował przyszłe istnienie i pomyślność Polski. Tam ta możliwość mogła ostatecznie postać w głowie Polaka; ta druga kombinacja świadczyła o zaniku instynktu rasowego.
Jeszcze w Petersburgu, gdy Sworski dowiedział się o akcie dwóch cesarzów, urządzającym minjaturową Polskę, pierwszem jego wrażeniem było uczucie obrazy. Takie propozycje czyni się tylko „mniej wartościowym“ narodom, które się chce oszwabić. Dzikim plemionom Afryki daje się kolorowe szkiełka za złoto i kość słoniową. Sworski znał zbyt dobrze Niemców berlińskich, aby przypuszczać, że Prusak może chcieć naprawdę wskrzesić Polskę, której stopniowe pożeranie jest jego zadaniem państwowem, paszą jego potęgi. Tylko pobity Prusak może uznać z konieczności Polskę wyzwoloną i niepodległą. Gdy jednak spostrzegł, że wielu rodaków w Petersburgu dało się złapać na „szlachetny gest“, na „dobrodziejstwo“ niemieckie, ogarnęło go najprzód zdumienie, potem gniew i wstyd. Przepłaconych przez Niemców agentów nie było chyba między Polakami? — — Czyż zatem część narodu choruje na obłęd polityczny?
Takich otumanionych Polaków spotykał znowu w Kijowie. Ten mu prawił, że jednak Niemcy „pierwsi coś dla nas zrobili“, tam ten o uzgodnieniu działań polskich w Kijowie z zarządzeniami warszawskiej Rady, ukonstytuowanej przez Niemców przy boku niemieckiego wielkorządcy. — — Niektórzy z tych polityków zakładali już tu maleńkie stronnictwa, pełne dobroczynnych projektów, z któremi wyrywali się do Warszawy.
Znowu poczuł Sworski ten ból najdotkliwszy, prześladujący go od początku wojny: poczucie bezsilności osobistej wobec ogromnych zadań i spraw ogólnopolskich, które się dziś agitują, a jutro muszą być tak, lub owak rozstrzygnięte. — Pisać tu w dziennikach polskich, które mało kto czyta, lub z innej jakiej trybuny przemawiać do tego zlotu polskiego zaledwie przypominającego społeczeństwo? — — Chyba dla zadokumentowania swoich przekonań? — — To lepiej zrobić później w książce. — — Tymczasem wolał Sworski sam się uczyć w dalszym ciągu bieżącej historji swego narodu, więc teraz: poznać dokładniej Polaków tu osiadłych.
Spróbował zamieszać się w życie towarzyskie.


15.

Spadzistą uliczką od górki Świętego Włodzimierza schodzili ku Dnieprowi: Sworsld, Łuba i Rewiatycki. Czerwcowa pogoda była rozmarzająca. Dniepr, chociaż powrócił już do swego łożyska, wytrzymywał porównanie z największemi rzekami Europy, bystry był i bogaty; światło igrało żwawo po jego ogromnej roztoczy, szedł od niego powiew słodki i upajający.
Adachna prowadził. Był dawniej w Kijowie, niż tamci, i wszystko już wiedział, co komu było potrzeba. Tutaj także sypał powiadomieniami:
— Zwołałem dla was, co najświetniejsze w Kijowie. Będą Radziwiłłowie, Potoccy...
— To ja lepiej powrócę do domu — żachnął się Celestyn. — Pocoś mnie w to wpakował?!
— Masz tobie! Cóż ci się złego stanie? Myślałem, żeś się już trochę przepolerował po trzech latach osobliwych migracyj.
Tadeusz wziął w obronę Celestyna:
— Niech go pan nie przerabia. Ręczę, że taki, jak jest, zainteresuje każde towarzystwo bardziej, niż gdyby był postrzyżony na ogólną modłę.
— Ja już i tak się ostrzygłem — widzicie przecie — wołał Celestyn, zdejmując kapelusz.
Rzeczywiście włosy i brodę miał krótsze, niż zwykle, i ubrany był staranniej.
— No widzi pan, panie Adamie, ile on już poświęcił dla wysokiego towarzystwa, w które go pan wprowadza. — A z innych, o których mówił pan wczoraj — czy będą państwo Łabuńscy?
— Hanka obiecała mi uroczyście — odrzekł Rewiatycki.
— Łabuńscy — dobrze! Takich już widywałem — udobruchał się Celestyn.
— No, mój drogi — tłumaczył Adachna — Łabuńscy są zupełnie z rodzaju... tamtych. Babka Hanki była z domu księżniczka... Ostrogska.
— O ile pamiętam, książęta Ostrogscy wygaśli już dwieście lat temu — wtrącił Sworski.
— No, to inna księżniczka. — — Darujcie mi, żem niedostatecznie przestudjował genealogję — wzruszył ramionami Rewiatycki.
Po chwili dawał już inne objaśnienia — topograficzne.
— Tu zaczyna się słynny Padół, niskie przedmieście, stek najburzliwszych żywiołów — coś w rodzaju warszawskiej krwawej Woli. Teraz bardziej, niż kiedykolwiek, niebezpiecznie zawieruszyć się tu w nocy.
Padół, który mijano tylko skrajem, wyglądał rzeczywiście wcale niegościnnie, pełen sczerniałych domków i krętych uliczek. Niemiło odbijał od elegancji górnego miasta.
— Ale nas nikt nie prosi do tej restauracji za Dnieprem? Każdy płaci za siebie? — upewniał się Celestyn.
— Piknik, jak mówiłem — objaśnił Rewiatycki. — Zresztą nie będzie tam żadnej uczty. Jedzie się dla dobranej kompanji.
Zeszli na płaszczyznę i wkrótce Dniepr zajaśniał przed nimi w całej chwale. Znaleźli łatwo przystań klubu wioślarskiego, gdzie umówione było spotkanie. Ale tymczasem na pomoście przystani było kilka osób nieznanych Rewiatyckiemu, pomimo jego zapewnień, że zna wszystkich w Kijowie. Jedna rodzina, wyglądająca dostojnie, dawała pozory, jakby chciała się z literatami zapoznać, ale nie było narazie pretekstu. Nareszcie przyjechał od strony miasta powóz i wybawił Rewiatyckiego z kłopotu, zawierał bowiem rodzinę Łabuńskich: ojca, matkę i dwie bardzo ładne córeczki. Zwłaszcza młodsza, Hanka, była pełna animuszu i dziewczęcej ponęty. Adachna rzucił się ku paniom z potokiem słów, wywołujących łaskawe uśmiechy. Przedstawił kolegów. Następnie Łabuńscy przedstawili literatów znajomym, oczekującym na pokładzie. Był to hrabia Homostaj z żoną i córką — i jeszcze dwaj młodzieńcy, których nazwisk w pośpiechu nie dosłyszano.
Trzeba było wsiadać. Parowa łódź dzwoniła na odjazd. Zajęto więc miejsca w tyle statku, który zawarczał i posunął gładko po wodzie. Przeprawa była niedługa — kilometr wdół rzeki i na brzeg przeciwny. Trudno było napawać się panoramą oddalającego się Kijowa, gdyż zasłaniał ją dach nisko osadzony nad przedziałem pasażerskim. Jednak lekka kołysanka podróży wodnej podnieciła humory zwłaszcza tych, którzy jej dawno nie zaznali. Droga wodna należy do atawistycznych, rozkosznych przyzwyczajeń ludzkości. Kto jej nie próbował, nie zna dobrej części życia.
Po wylądowaniu towarzystwo weszło na dość wyniosły taras, na którym stał budynek klubu wioślarskiego otoczony ogrodem. Żaden kunszt ludzki, ani dziw przyrody nie ciągnął tam oczu. Dziw był dopiero, gdy wszyscy usiedli na tarasie i zwrócili się ku Dnieprowi, za którym opodal na lewo stał starożytny Kijów pod zniżonem słońcem. Wytryskał nagłe dla oczu zasłoniętych dotychczas przez dach parowczyka, jakby po zdarciu szerokiej jak kraj kurtyny. Po wodzie szły srebrne dreszcze porozumienia ze wspaniałem miastem. Tu najeżony kilkunastu kopułami kołpak soboru świętej Zofji — tam wyniosła głowica Ławry Peczerskiej — nad samą wodą dumne urwisko tarasu parkowego, na którym, zamiast spodziewanego zamczyska, lekka tylko altana klubu kupieckiego; na innej górze złocisty krzyż świętego Włodzimierza. A przez wszystkie te mury, szczyty, kopuły i dzwonnice, stojące na tak rozpiętrzonych planach, że jedne drugim zdawały się wchodzić na barki, wieszały się festony i pęki zieleni, pozatykane wszędzie, jak powitalny przystrój.
— Wesołe miasto — piękne miasto — ma swój uśmiech osobliwy — odzywały się głosy podziwiające.
Przyjechano głównie dla tego widoku. Ale restauracji klubowej należało się zamówienie podwieczorku. Więc pozostając na tarasie przy małych stolikach, ten i ów zamówił coś do jedzenia, Łabuńscy kazali dać wina. Bez wszelkiego planu i aparatu zawiązały się rozmowy.
Hrabia Hornostaj i Stefan Łabuński, dwaj bogaci właściciele ziemscy wzięli na wywiad Sworskiego. Zaczęli obcesowo:
— Co z nami będzie, panie Sworski?
— Tak, pan jest literatem i politykiem — musi pan obserwować, kombinować. — Co dalej, panie?
Tadeusz uśmiechał się grzecznie, jako do nieodgadnionych jeszcze indywiduów, wykręcał się komunałami, a przypatrywał się rozmówcom. Łabuński był tęgim blondynem zlekka siwiejącym, o twarzy starego dziecka, różowej i bez zarostu, o spojrzeniu zarazem badawczem i niezbyt przytomnem. Hornostaja cechowała grzeczna zgryźliwość.
Na ponawiane zapytania, co z nami będzie? odrzekł nareszcie Sworski:
— Zbyt słabe mamy powiadomienia o przebiegu wojny na Zachodzie, aby dalsze stawiać horoskopy.
— Ach, wojna jest przesądzona! — rzekł Łabuński porywczo — Niemcy nie zostali nigdzie pobici i pójdą, dokąd zechcą.
— Tutaj z pewnością. Ale na Zachodzie? czyż pan sądzi?
— Tak samo, panie. Tam trudniej, nie przeczę. Jednak posuwają się i tam. Czyż koniecznie brać Paryż? — Z tej linji, gdzie są, nikt ich nie wyprze. Zresztą cóż w tem strasznego, jeżeli Niemcy zwyciężą? — Nauczą nas gospodarstwa — dodał z miłym uśmiechem.
Sworski zajrzał bez gniewu, owszem z pewną litością, w przepaść, która dzieliła przekonania polityczne Łabuńskiego od jego własnych. Nie odpowiedział. Hornostaj zauważył niesmak w rozmowie i chciał go zatuszować.
— Ach, mój przyjaciel jest niepoprawnym germanofilem.
— A pan hrabia? — zagadnął Sworski.
— Ja nie. Ja Niemców cenię, jako gatunek ludzki, jako siłę solidarności, ale żeby to byli nasi przyjaciele tego rzec nie można. Jednak widzi pan, tutaj Niemcy przyjdą.
— To może być — rzekł Sworski.
— A Rosji już niema — ciągnął dalej Hornostaj. — Więc, radzi nie radzi, musimy być z Niemcami. Dobrze wam tam, w Królestwie; macie już jakąś niezawisłość. Wszyscy deklarują niepodległość Polski, od Stanów Zjednoczonych aż do tych bezecnych Sowdepów. Wy się wyrobicie. Ale my tutaj, bez natychmiastowej pomocy — zginiemy.
— Jakżeż to? — rozgrzał się Sworski — albo zginiemy wszyscy razem — w co nie wierzę — albo odrodzimy się wszyscy, jako wolny naród. A tego niemieckiego szachrajstwa, zwanego niezawisłością kawałka Polski, nie można utożsamiać z prawdziwem odrodzeniem naszem, bo to są dwa wręcz sobie przeciwne wyniki wojny. Niemcy nie mogą odbudować nas na swoją zgubę, zwycięska zaś Ententa musi wskrzesić Polskę potężną. Gdy się to stanie, będziemy bronili i waszych praw, choćbyście pozostali, jako polska kolonja, pod Rosją, czy pod Ukrainą.
— Pięknieby to było, ale nie idzie wcale ku temu — odrzekł Hornostaj z goryczą.
Łabuński zaś wytrzeszczył na Sworskiego oczy groźne, czy olśnione? — potem je zmrużył protekcjonalnie i rzekł:
— Wszechpolak!... — — Ale ja chciałem mówić o rzeczy bliższej i realniejszej. Dochodzi do tego, że nie jesteśmy już panami we własnych, rodowych majątkach.
— To przykre... — odrzekł Sworski.
— Hady zagarniają nam ziemie i zbiory.
— Może się to zmieni?
— Otóż zmienić się może tylko w razie zajęcia nas przez Niemców. Dlatego ja ich oczekuję z upragnieniem, przyznać się muszę.
— Chyba dla chwilowej obrony? Bo na stałe... nie radzę.
— Ależ, panie Sworski, pan sobie nie zdaje sprawy z naszego położenia. Jeżeli Niemcy tu nie przyjdą, albo przyjdą na krótko, chłopi nas wywłaszczą i ograbią, albo i wymordują!
— To rzeczywiście tragiczne. — — Nie widzę tu innej rady, jak czekać normalnego rządu.
— Przecie nie Sowietów, które ukradną nam ziemię. — A zatem Niemców, albo... powrotu Dynastji.
— Nawet powrotu dynastji rosyjskiej?! — zadziwił się mocno Sworski.
— A cóż panie? Żyć przecie trzeba. Skoro nie będzie tu naszej własności, nie będzie i sprawy polskiej na Kresach. Panowie nas skazujecie na zagładę!
Hornostaj już dawno chciał przytłumić tę zaognioną rozmowę, której wszyscy zaczęli się przysłuchiwać.
— Wpadamy w ekstremy — orzekł. — Myśmy chcieli tylko zapytać pana, czy nie posiada wskazówek lub nie stawia przypuszczeń o terminie wejścia tu Niemców, którzy są tymczasem niezbędni do opanowania chaosu. Dalsza przyszłość może się ukształtować tak, lub owak.
Rozmowa z burzliwych fal spłynęła na cichsze wody; wmieszały się głosy dam, narzekające na politykę przy podwieczorku. Pani Hornostajowa oświadczyła, że pomimo zamętu stara się jeszcze utrzymać zwyczaj swych five-o’clock’ów czwartkowych, gdzie spotkać można ludzi zajm ujących i dobrze powiadomionych. Zapraszała Sworskiego, aby ją odwiedził.
Sworski dziękował i obiecywał przyjść we czwartek. Rozglądał się dalej w galerji ludzi, którzy go bądź co bądź zajmowali. Naprzykład pani Hornostajowa była bardzo jeszcze pokaźną niewiastą czterdziestoletnią, ale cudzoziemskiego typu; przypominała Tadeuszowi osoby spotykane w hall’ach wielkich hotelów zagranicznych. Pani Łabuńska miała typ swojski, przyjemny, ale mówiła mało i bez efektu, w przeciwieństwie do córki, Hanki, która szczebiotała głośno i swobodnie, jak ładny ptak.
Do stolika gdzie usiadły trzy panny, Hornostajówna i dwie Łabuńskie, przysiadł się młody Dymitr Hornostaj, brat i kuzyn, a także Adam Rewiatycki, który jedyny w całem towarzystwie nosił mundur, choć niewyraźnej kategorji. Korzystając z tej przewagi, opowiadał stadku młodych cywilnych o swych przygodach w lotnym oddziale „Czerwonego Krzyża“:
— Niech się państwu nie zdaje, że naraża życie tylko ten, kto idzie na bagnety, albo leci konno na nieprzyjaciela. Sanitarjusz ma wyższe zadanie. Tamci mają pędzić naprzód, o niczem innem nie myśląc; sanitarjusz musi chytrze kombinować, aby być jak najbliżej w pogotowiu do ratowania rannych, a jednak nie pakować się pod grad kul. Niezawsze to się udaje, bo są i strzelaniny boczne, pod które łatwo może się dostać oddział sanitarny. Mieliśmy taką pozycję niedawno w bitwie pod Krechowcami.
— Jakto?! był pan w bitwie pod Krechowcami?! — zawołały wszystkie trzy panny.
— Oczywiście nie w samej szarży, bo nie służę w kawalerji...
— Ale niech pan opowie, jak wyglądała sama szarża ułanów Mościckiego!
— No... byliśmy poza nią. Niemcy mogliby opowiedzieć, którzy ją zobaczyli oko w oko — wykręcał się Adachna.
— Ee! to mniej zabawne — rzekła Hanka Łabuńska ze szczerem okrucieństwem dziewczęcem — jabym chciała usłyszeć wrażenie kogoś, który tam... jechał.
Zaciśniętemi piąstkami udała wysiłek trzymania konia w galopie, a na twarzy jej zaświtał bojowy szał Amazonki.
— Nic łatwiejszego jak zapytać którego z ułanów pierwszego pułku. Widziałem ich paru na mieście.
— Ale niema tu jednego, którego znam i chętniebym posłuchała...
— Czy nie mogę wiedzieć, kto to taki? Ja ich wszystkich znam — zaciekawił się Adachna.
— Kiedy pan ich zna, niech zgaduje. — — Oni wiedzą — zawołała panna, wskazując na siostrę i kuzynów, żywo podniecona. Zagrajmy w „tak lub nie“. Pan niech pyta, a nam wolno odpowiadać tylko „tak“ albo „nie“.
— Dobrze — rzekł Rewiatycki, gotów do wszelkich zabaw z pannami. — Zatem... oficer?
— Tak.
— Jakiej rangi? Melodyjne mruknięcie, niby rechot trzech różowych żab, ozwało się z zamkniętych trojga ust dziewczęcych, poczem silny akord potrójnego śmiechu.
— Prawda! nie wolno mi tak pytać. — Więc... porucznik?
— Tak — rzekła Hornostajówna.
— Nie — Hanka.
— Nie wiem — starsza jej siostra, Tereska.
— Teraz któraś z pań zapłaci mi fant. Ale tym czasem nie wymagam — i ułatwiam odpowiedź. — Młody?
— Tak — zgodziły się wszystkie.
— Z tutejszych stron?
— Nie.
— Nie z tutejszych?
Nagle Adachna, który był przecie sprytny i domyślny, skoordynował w pamięci jakieś wspomnienia, powiadomienia — i poszedł ich śladem. Wykonał kilka pociesznych gestów magicznych.
— Wysoki?
— Tak — tak.
— Bardzo wysoki? tego wzrostu, co pan?
Młody Hornostaj, niepospolicie wyrośnięty, na którego wskazywał Rewiatycki, ucieszył się i potwierdził.
— Piękny?
— Tak — odpowiedziała odważnie sama tylko Hanka.
— Brwi ma gęste, zrośnięte nad nosem, jak zarys przyłbicy?
— Tak — odpowiedziało pa rę głosów zdziwionych.
Teraz Adachna udał człowieka olśnionego wizją:
— Widzę go... Na wspiętym koniu święty Jerzy w ułańskim mundurze... Nazwisko jego pochodzi od Ryby...
Panny spojrzały po sobie, naprawdę zdumione.
— Bronek Linowski — wypowiedział Rewiatycki z niezachwianą pewnością.
— Jakim sposobem pan zgadł?
— Ha! na coś się zda być poetą i przenikać myśli bliźnich.
— Ale pan go zna?
— Znam i nie od wczoraj. Widywałem go jeszcze przed wojną w pałacu jego rodziców, w Radomskiem.
— Tak, Inogóra leży w Radomskiem — potwierdził młody Homostaj.
— A pani go zna dobrze? — pytał Rewiatycki.
— Znam... ale nie widziałam go jeszcze w ułańskim mundurze.
Głos jej, zwykle roześmiany, nabrał głębszego, minorowego tonu.
Rewiatycki uznał za stosowne nie badać dalej. Zyskał sobie jednak większą opinję u młodzieży przez swój wesoły spryt i usposobienie hołdownicze dla płci pięknej.
Powiew Dnieprowy podniecał chyba umysły, bo chociaż nic nie było do czynienia na tarasie, gadano tu coraz żwawiej, pijąc kawę i konjak. Grupa starszych, porzuciwszy politykę, rozmawiała o różnych przedmiotach mniej drażliwych. Słuchano uważnie Sworskiego, gdy się rozgadał o polskiej beletrystyce i o zaniku produkcji literackiej od czasu wybuchu wojny. Sworski zauważył też z przyjemnością, że ci państwo dużo czytali i cenią naogół dorobki kultury polskiej.
— No przecie — notował sobie — chociaż polityka polska wydaje się tu słabo rozumianą, życie umysłowe i artystyczne swojskie jest w poszanowaniu.
Gdy zkolei zaczęto mówić o urządzeniu siedzib wiejskich tutejszych ziemian, stwierdzono, że liczba bibljotek, zbiorów obrazów i dzieł sztuki jest znacznie większa, niż w innych dzielnicach dawnej Rzeczypospolitej. Hornostaj okazał się sam biegłym bibljografem i zaimponował Sworskiemu wyliczeniem rzadkich druków, które posiadał. Cenny zbiór obrazów przewiózł do Kijowa, coraz mniej wierząc w bezpieczeństwo pałaców wiejskich. Zapraszał Sworskiego, aby te rzeczy u niego obejrzał w mieszkaniu kijowskiem, póki jeszcze są w całości. Miał bowiem co do ich przechowania złe przeczucia.
Grupa młodzieży wyrywała się do przechadzki po ogrodzie, nie dla ponęty niewielkiego sadu, ale dla żywiołowej potrzeby ruchu. Frunęła zatem z tarasu Hanka, za nią poszły dwie panny, młody Hornostaj i Rewiatycki, który spodziewał się obrobić jakiś serdeczny interes przy przechadzce z Hanką. Porzucił stanowczo eksploatację wdzięku swego wojskowego, ani potrącał o Krechowce i o tym podobne ryzykowne awantury; oblekł się w swój wdzięk lirycznego poety, w którym czuł się swobodniej. Zaczął deklamować cicho, potem głośniej, na żądanie, śpiewne i czułe strofy, o których zapewniał, że mu się złożyły w ostatnich dniach, niektóre nawet w ostatniej chwili. Kobiety słuchają zwykle takich rzeczy przyjemnie, a tu jeszcze zachód barwił Dniepr i niebo i twarze panieńskie lekkim, przyzwoitym rumieńcem.
Najwytrwalszym na tarasie okazał się Celestyn Łuba, siedzący na uboczu od reszty towarzystwa z jednym z młodzieńców, których nazwiska nie dosłyszał przy ogólnem poznawaniu się na przystani kijowskiej. Celestyn z początku ledwo się odzywał, pojadał i popijał, wreszcie upoił się powietrzem Dnieprowem nie bez udziału wina i konjaku i stał się rozmowniejszym. Młodzieniec był miłej powierzchowności i uprzedzająco grzeczny. Zacząwszy mówić o łowieniu ryb z powodu sieci rybackiej rozwieszonej wpobliżu, przeszli do wspomnień o różnych potrawach z ryb i zgodzili się na orzeczenie, że najlepiej podają ryby w Paryżu. Stąd się okazało, że obaj lubią Paryż, chociaż Celestyn zna lepiej lewy brzeg Sekwany, przyjemny zaś młodzieniec — prawy. Było to jednak zbliżenie. Dowiedzieli się przy tej sposobności, że jeden studjował Wschód i wykładał nawet literaturę indyjską, drugi, choć studjował. raczej Zachód, miał też pociąg do Wschodu i wybierał się tam w podróż, gdy wojna przeszkodziła. Popłynęła więc rozmowa o promiennej kulturze łacińskiej, zogniskowanej od wieków we Francji, o znacznie podlejszej germańskiej i o najpodlejszej ze wszystkich — bizantyńskiej, która doszła do zupełnego absurdu w Rosji i rozpłynęła się wczoraj w zgniłe, zakaźne bagnisko. Wschód — ten święty, gdzie zawarte są pod sarkofagiem Himalajów kryształy poznań i wierzeń ludzkich — to Tybet, Indje — Rosja zaś, Bałkany — to tylko bagna pograniczne między Zachodem i Wschodem.
Celestyn gadał już bez odkaszlnięcia. Podobali się sobie wzajemnie, jeden przez oryginalność wyrażeń 1 postaci, drugi przez układność i pojętność. Zwróciło dopiero ich uwagę ogólne poruszenie ku wyjazdowi. Celestyn wyciągnął dłoń do młodzieńca:
— Serdecznie panu dziękuję za tak piękne posiedzenie... Rzadko się zdarza... chciałbym spotykać. I daruje pan, ale proszę o powtórzenie nazwiska, bo tam był taki rwetes przy wsiadaniu...
— Radziwiłł.
— Jakto? — książę Radziwiłł?!
— Tak jest. — Czy to pana nie zadawala?
— Skądżeby? Tylko tak się to głupio stało... bo ten Rewiatycki! — No, myślałem, że z kim innym; przepraszam.
— Mam nadzieję, że pan Radziwiłłowi nie cofnie łaskawych względów, które pozyskał, jako kto inny?
— Ja się właśnie polecam... Wielce r ad jestem z poznania księcia.


16.

Z konsekwencji towarzyskiego rozpędu wypadało Sworskiemu zjawić się we czwartek na five-o’clock’u u Hornostajów. Skoro tylko obudził się, zajrzał do pokoju Celestyna Łuby, gdyż mieszkali obok siebie na najwyższem piętrze najwyższego chyba w Kijowie domu Ginsburga, położonego w wysokiej też dzielnicy miasta. Mieli stąd obserwatorjum na cały Kijów.
— Dzień dobry — rzekł Sworski — pójdziemy dzisiaj po południu do Hornostajów.
— Beze mnie, mój drogi. Ja mam dosyć tych zebrań, gdzie mnie oglądają.
— I ty oglądasz. Przecie to ciekawe dla literata.
— Nie jestem powieściopisarzem. — — Wolę towarzystwo ludzi, z którymi gadam poprostu... po polsku...
— Spotkasz zapewne swego Radziwiłła.
— Radziwiłł co innego! — ożywił się Łuba — to... wydarzenie. — A czy wiesz, że on tam będzie?
— Nie wiem. Przecie ja go prawie nie znam. To twój specjalny przyjaciel.
— Widzę, że, jak Rewiatycki, zaczynasz mnie brać na fundusz — użalił się Celestyn.
— Ee, nie jesteś znów taki bezbronny. Pójdziesz więc ze mną do Hornostajów, czy nie?
— Nie widzę potrzeby... nawet dla tego oglądania, jak mówisz. Już ja ich przejrzałem, tych Hornostajów i Łabuńskich. To żubry.
— Rzadkie okazy. Pierwszy zapewne raz oglądasz je na przyrodzonych legowiskach? Warto im przyjrzeć się lepiej.
— Mówię ci, że już wiem. Oni tak... nastawiają się na człowieka... i robią wielkich panów polskich. A to handlarze — i swoją polskość mają też na sprzedaż.
— Ej, Celestynie, za mało ich znasz, aby sądzić tak kategorycznie. Poznaj lepiej. Sam widzisz: nie cierpiałeś książąt — rozmówiłeś się z jednym i zakochałeś się w nim. Może tak ci się uda i z żubrami.
Ale Celestyna łatwiej było namówić do skoczenia w ogień, niż do ceremonjalnej wizyty. Zatem Sworski sam jeden poszedł po południu do Hornostajów.
Atmosfera mieszkania — we własnym domu — zalecała dobrze talent budowniczego i gust tych, którzy wykończyli wnętrza. Dom — na wsi zwanoby go pałacem — budowany był dla wygody i dla zadowolenia oczu mieszkańców, nie zaś tylko dla wyzyskania miejsca na największą ilość klatek mieszkalnych. Sień i klatka schodowa były jasne, schody nie strome, pokoje znacznej wysokości i harmonijnie rozłożone. Ozdoby ścian i sufitów, niby skromne, a właśnie uwydatnione przez rzadkie rozsianie po dużych powierzchniach. Przez okna parteru przebłyskiwało ogrodowe podwórze; wielkie okna na piętrze wycelowane były na malowniczy wąwóz, pełen drzew i architektury, jeden z charakterystycznych dla Kijowa widoków.
Sworski, przechodząc przez jasny korytarz na piętrze, zauważył między obrazami parę dobrych płócien włoskich i holenderskich, zamiast nieuchronnej galerji nudnych przodków. — — Ale trzeba było najprzód powitać panią domu.
Gości było więcej, niż Sworski spodziewał się ich zastać w tych zaburzonych czasach, ale nie dojrzał bliższych znajomych. Pani Hornostajowa po przywitaniu zaprosiła go, aby usiadł przy niej, lecz rozmowa z gospodynią domu w uświęconych dniach przyjęć jest prawie niewykonalna. Właśnie napływali goście; trzeba było co chwila powstawać i ustępować miejsca naprzykład starszym damom. Tadeusz cofnął się nieznacznie ku dalszym krzesłom. Wtem Hanka Łabuńska opuściła swe miejsce przy siostrze i przysiadła się do Sworskiego:
— Pan nie chciał wcale ze mną rozmawiać tamtego dnia w Yacht-klubie.
— Nie śmiałem. Trzymałem się ze starszymi; panią zaś otaczała młodzież.
— Jaka tam młodzież! siostra, kuzynka i kuzyn.
— No i Rewiatycki...?
— Ach tak! pan Rewiatycki. — Zajął mnie nawet specjalnie, bo odgadł, o kim ja pomyślałem. Nie wiem, jak on to zrobił.
Sworski zamilkł na chwilę, oglądając nowo zjawiające się osoby. Więc rezolutna Hanka znowu zaczepiła go:
— Pan i tutaj nie chce ze mną rozmawiać?
— Owszem, bardzo mi miło. Tylko nie chciało mi się zgadywać, jak odgadł Rewiatycki, o kim pani pomyślała.
— Ach tak... naturalnie. — Jak to przyjemnie mówić z literatami! zawsze powiedzą coś niepowszedniego.
Jednak panna zrozumiała, że ją starszy literat traktuje nieco protekcjonalnie, a Tadeusz spostrzegł, że ona to spostrzegła, więc chciał naprawić wrażenie:
— Zgadywałbym i ja chętnie wtedy, o kim pani myślała, ale nie słyszałem rozmowy. Więc nie mając żadnych materjałów...
— Dostarczyłabym panu materjałów, gdyby pan zechciał... — rzekła Hanka ciszej i mniej swobodnie.
Zmiana tonu zwróciła uwagę Sworskiego:
— Czy pani serjo chce mnie o coś zapytać?
— Chciałabym... i nie boję się. To jest... boję się trochę pana, ale mam do niego zaufanie.
— Niech zatem pani pozbędzie wszelkiej bojaźni, a będzie miała zupełną słuszność.
Spojrzał jej prosto w oczy, prawie surowo, jednak życzliwie, a ona wytrzymała to spojrzenie bez koldeterji, — i miała już powiedzieć, gdy zaległa koło nich chwila ciszy. — Znowu urosły gwary rozmów; wtedy odezwała się cicho i nieznacznie:
— Czy pan zna Bronka Linowskiego?
— Znam — odpowiedział. Zaskoczyło go niespodziewanie to nazwisko.
— Zna go pan oddawna?
— Poznałem go przy wybuchu wojny; znałem go krótko, ale mogę powiedzieć: dobrze.
— A teraz czy pan nie wie, co on porabia, po Krechowcach?
— Jakto: po Krechowcach?
— Był przecie w tej szarży. I jest w pierwszym pułku ułanów.
— Tego nie wiedziałem! Byłem w Petersburgu. — — Cieszy mnie bardzo ta wiadomość.
— A wie pan, że on dawniej służył gdzie indziej? — rzekła Hanka jeszcze ciszej.
— Niech mi pani to powie wyraźniej.
— W legjonach.
— To wiem ze wszystkiemi szczegółami, bo mieliśmy nawet wspólną przygodę.
— Teraz pan mnie strasznie zaciekawia.
— Opowiem pani, skoro już powiedzieliśmy tyle. Ale tutaj chyba trudno?
— Więc gdzie indziej... Pan zapewne będzie łaskaw przyjść do nas, skoro przyszedł do Hornostajów?
— Z pewnością. Kiedy będzie najdogodniej?
— Jutro o tej samej godzinie.
— Stawię się.
Rozmowa mogłaby trwać i dłużej z zachowaniem ostrożności, ale zaszła inna przeszkoda. Zjawił się Rewiatycki, przywitał się z Hanką i ze Sworskim, odszedł, ale zerkał misternie w stronę tej niespodziewanej pary. Powstali z miejsc, udając się, niby obojętnie, do innych rozmów.
Uczyniło się luźniej około pani Hornostajowej, więc Tadeusz przysiadł się do niej.
— Miło mi widzieć, że staje się pan światowym, a nawet lekkomyślnym — bierze się pan do panien.
Sworski wzniesieniem rąk i obojętnym uśmiechem odpowiedział na zarzut, a głośno:
— Jeszcze gorzej, pani hrabino: panny biorą się do mnie. Nie zdołaliśmy jakoś rozmówić się z panną Łabuńską wówczas, za Dnieprem, więc teraz zażądała sama ode mnie konwersacji literackiej. I jakoś się gadało. Bardzo inteligentna i przyjemna panienka.
— Tak — i wielce rezolutna. Ale czy pan chce już się żenić, że szuka między pannami?
— Upatruję w tej uwadze okrutne drwiny z mojego wieku.
— Dlaczego pan tak to bierze? Jeżeli pan ma już lat czterdzieści, to wygląda pan świetnie i rozmarzająco właśnie dla kobiet, które minęły pierwszą młodość. Właśnie dla pana pora korzystania ze swego prestige dla pozyskania jakiej kobiety doświadczeńszej — naturalnie takiej, która się trzyma w formie — do połączenia swoich i jej doświadczeń, do stworzenia wykwintnego związku zmysłów i umysłów.
Tadeusz, mało znajomy z panią Homostajową i nie szukający bynajmniej takich konwersacyj, patrzył na hrabinę trochę zbyt badawczo. Jej malowane oczy i włosy nie psuły jednak ogólnego obrazu pięknie wyrosłej i dobrze zachowanej kobiety czterdziestoletniej. Ale dlaczego ona mu to wszystko mówi?
Hrabina spostrzegła namysł w oczach Sworskiego, bo przerwała swą teoretyczną tyradę i zwróciła się wprost do osoby:
— Pan zdaje się mieć o mnie jakieś wątpliwości? Sworski zrozumiał, że nie można tu wyglądać na dudka i zaczął igrać wyrazami:
— Jakżebym śmiał mieć wątpliwości! Chyba ciekawości.
— To wy wszyscy macie — rozśmiała się zmysłowo — ale jakże pan chce, abym tak odrazu, w tłumie ludzi, odkryła panu wszystkie moje zagadki?
— Nie spodziewam się tego, ale wolno mi domyślać się.
— Najlepiej niech pan przyjdzie domyślać się, kiedy nie będzie tylu ludzi. Bywam codzień w domu od 5-ej do 7-ej, naturalnie, że nie dla wszystkich — dla ludzi przyjemnych i domyślnych.
Fala gości żegnających się i paru nowo-przybyłych odłączyły znowu Sworskiego od pani domu. Spojrzał na miejsce, gdzie rozmawiał z Hanką — już jej nie było w salonie. — Kręcił się Rewiatycki, nie znajdując oparcia. Przez solidarność koleżeńską przysunął się do niego Sworski.
— Piękne apartamenty — rzekł — dużo zewnętrznej kultury, a ludzie? — mało kogo znam.
— A to salon niegdyś bardzo sławny w Kijowie — rzekł Rewiatycki.
— Bo co?
— Bo pani była podobno Egerją różnych dostojników urzędowych.
— Niby nałogowa „Pompadursza“?
— Rzeczywiście m a być nałogowa pod tym względem. Mówią, że i teraz, gdy gubernatorów już niema, zawarła ścisłe porozumienie z komisarzem sowieckim, czy ukraińskim — licho go tam już wie — I ten się tu zjawia często, tylko wchodzi kuchennem wejściem.
— Skąd pan to wie?
— Mówią w klubie wszyscy. Już są o tem nawet epigramaty wierszem.
— To ładna rola dla pani polskiej — rzekł Sworski ze znacznem obrzydzeniem.
— Słyszałem, że dużo dobrego robiła dla kraju przez te swoje urzędowe flirty. — Alem powiedział komuś, który to gadał, że gdy która godzi się już być Holofernesową, powinna zabić Holofernesa. Inaczej proceder jest wątpliwy.
— To dobre — uśmiechnął się Sworski. — Ale powiedz pan: u nas, w Warszawie, coś podobnego nie udałoby się. Niktby do takiego salonu nie przyszedł. A tu patrz pan, ile ludzi. I my jesteśmy.
— My musimy znać wszystko i wszystkich — odrzekł Rewiatycki.
Do rozmawiających literatów zbliżył się hrabia Hornostaj z drugim jakimś panem i zwrócił się do Sworskiego:
— No, już się trochę przerzedza w salonie. Mogę panu pokazać swoje obrazy, jak było umówione. A tu jest nasz wielki przyjaciel hrabia Gołowin, który moją galeryjkę zna lepiej, niż ja, i niejeden doda trafny komentarz. — Pan Rewiatycki zechce może także?
Rzeczywiście komendę oględzin objął Gołowin, piękny, suchy brunet, przywykły może dawniej do rozkazywania, obecnie jednak tylko czarujący wytwornością towarzyską, ubrany po cywilnemu bez żadnych odznak:
— Uprzedził mnie hrabia, że pan jest znawcą, więc pozwolę sobie tylko pilnować, abyśmy nie pominęli jakiego klejnotu, albo curiosum.
Mówił doskonale po francusku. Sworski odpowiedział też gładko w tym samym języku:
— Jestem tylko miłośnikiem malarstwa i widziałem dużo galeryj europejskich. Lepiej będzie, jeżeli hrabia zechce ciceronować po swojemu.
— Więc w tym salonie — zaczął Gołowin — wszystkie płótna są dużej wartości. To miejscowa „tribuna“.
— Jak w Uffizi — rzekł Sworski.
— Jak w Uffizi — rzucił ku niemu Gołowin spojrzenie porozumiewawcze. Te naprzykład dwa portrety familijne są pierwszej klasy dziełami Lampiego — pierwszego Lampiego, Gianbattista.
Obejrzano z uznaniem.
— Tutaj śliczne panneaux decoratifs z amorkami, nie śmiem powiedzieć, że Boucher’a, ale bardzo do niego podobne. — — Tu podpisany Lancret. — Tutaj wasi: Wyczółkowski i Chełmoński.
— Jeszcze jedno „łapanie raków” i wykończony szkic do większego obrazu „Bociany” — dodał Hornostaj.
Sworski poznał już przedtem, zdaleka i ucieszył się, że „nasi“ dostąpili przecie wyróżnienia w „tribunie”.
— A teraz perła pierwszej wody: ten portrecik kobiecy przez Jana Cl ouet’a, oczywiście nie podpisany, ale mojem zdaniem niewątpliwy. Co za przezroczystość kolorytu.
Zatrzymano się dłużej. Sworski, po wpatrzeniu się, zauważył:
— Nawet zdaje się, że ta młoda osóbka podobna do córki Franciszka I-go, Charlotty...
— A co! nie mówiłem? — zawołał Gołowin z wielkiem ożywieniem. — A ten barbarzyniec Mołczaninow opowiada, że to głowa Diany de Poitiers. — Skąd tu Diana de Poitiers?!
Zwrócił się z wielkim ukłonem do Sworskiego:
— Teraz widzę, z jakim „amatorem“ mam do czynienia. Ja to wynalazłem po długich namysłach, a pan odrazu.
— Miałem szczęście zgodzić się z panem.
W tem lepszej komitywie zwiedzono drugi salon, nazwany przez Gołowina „holenderskim“ dla przewagi w nim tej szkoły. Tam znowu, z pomocą Sworskiego określono bardzo ładny obraz, przedstawiający młodą kucharkę między drobiem i jarzynami, jako starą kopję — może replikę? — z obrazu Jana Vermeer’a, znajdującego się w domu Sixów w Amsterdamie. Gołowin zanotował w pugilaresie zdanie Sworskiego.
Znowu szkoła włoska zajmowała sporo miejsca, ale tu Hornostaj, czy jego przodkowie nabyli duże, lecz nudne płótna Caracci’ch, zajmujące całe ściany. Jednak i tu autentyczny Bernardino Luini pięknie reprezentował szkołę medjolańską, a obrazek rzekomo Rafaela zdefinjowany został niedawno jako dzieło jego ucznia, Perin del Vaga.
— Proszę sobie wyobrazić — objaśniał Hornostaj — że obrazek ten uchodził przez długie lata za wątpliwego Rafaela, gdy był w ręku poprzedniego posiadacza. Gdy ten umarł w późnym wieku, nabyłem obrazek od spadkobierców razem z dokumentem, stwierdzającym niezbicie, że to dzieło Perin del Vaga! Dawny właściciel wiedział o tem oczywiście, gdyż nabył obraz z tym samym dokumentem. Ale przez całe życie wolał zapewniać, że posiada dzieło Rafaela.
— To jest ludzkie — uśmiechnął się Sworski.
— Tak, ale i śmieszne — dodał Gołowin. — Przecie ta deseczka ma dużo większą wartość, gdyż się wie na pewno, kto ją malował. I Perin del Vaga jest bardzo rzadki, zwłaszcza u nas. A jeden przynajmniej fałszywy Rafael musi być koniecznie w każdej galerji, która się... nie szanuje. Tu na szczęście niema żadnego.
Lubował się w obrazku Sworski:
— Nawet ta „święta Rodzina“ nie wydaje się malowaną według szkicu Rafaela, jak obrazki z loggii watykańskich, więc dodaje coś do naszej poufnej znajomości ze skromnym del Vaga. Śliczny numer galerji.
— Bez wątpienia! — potwierdzał Gołowin.
W wysokim nastroju duchowym, w bratnim akordzie znawców sztuki wchodzili zwiedzający do gabinetu Hornostaja.
— Ach, Matejko! — zawołał Sworski, pociągnięty przez jaskrawą, czerwonozłotą plamę niewielkiego obrazu.
— Tak — zabrał głos Homostaj — biskup Szczepanowski, moralizujący Bolesława Śmiałego. Nie jest to pierwszorzędne dzieło Mistrza, ale powinno być w Kijowie. Bolesław zasiedział się i rozhulał w Kijowie.
— Z cyklu szkiców do dziejów Polski. Gdzieś to już widziałem. Czy nie na wielkiej wystawie we Lwowie? — rozpamiętywał Sworski.
— Był tam mój obraz.
Gołowin milczał. Aż Hornostaj poczuł się do obowiązku objaśnienia:
— Nasz przyjaciel nie jest wielkim zwolennikiem Matejki.
— Owszem — protestował Gołowin. — Uznaję ogromną siłę i wyrazistość. Postacie wykrojone z Grunwaldu — Kazanie Skargi. — — Ale, na mój gust — za wiele we wszystkiem polityki.
— Jabym to nazwał raczej patrjotyzmem — poprawił Sworski.
— Zgadzam się. Ale często patrjotyzm graniczy z partykularyzmem. Dzieło sztuki przesiąknięte takim pierwiastkiem może nawet bardziej się podobać jednym, ale dla innych być co najmniej... nieprzyjemne. Trudno Rosjaninowi kazać podziwiać „Batorego pod Pskowem“, albo „Iwana Groźnego“. A Niemcy znosić nie mogą „Grunwaldu“ i „Hołdu pruskiego“.
— To już nieodłączne od malarstwa historycznego — zaoponował Sworski. I wkraczamy w krytykę tematu. Po nad nią jest wysoka krytyka czysto artystyczna, którą właśnie od godziny uprawiamy.
Pomimo grzecznych ustępstw obustronnych, pewien chłód przewiał doskonałe porozumienie różnoplemiennych znawców sztuki. A że przegląd obrazów był skończony, trzej panowie usiedli w fotelach i zapalili papierosy. Rewiatycki ulotnił się już wcześniej pod pozorem pilnych zajęć w redakcji dziennika polskiego.
Minął powiew ożywczy artystycznej atmosfery; zapadali trzej mężczyźni w troski i niepokoje bieżące. Sworski jeszczeby gadał o malarstwie, o galerjach, które pobudzały w nim dawne, zastygłe dreszcze... Ale dwaj inni myśleli już zupełnie o czem innem. Piękne rysy Gołowina powlekły się surową, kościaną bladością; twarz Hornostaja powróciła do zwykłej dostojnej zgryźliwości. Nareszcie bąknął gospodarz domu:
— Masz wiadomości?
— Są; czytaj.
Gołowin wręczył telegram Homostajowi, który dobył binokle i uważnie przeczytał tekst.
— Nu i sława Bohu! — rzekł po rosyjsku.
Sworski wstał, aby się pożegnać. Hornostaj zwrócił się do Gołowina:
— Możemy przecie pokazać panu Sworskiemu?
— Naturalnie — odrzekł Gołowin z ostentacyjnym, chociaż niezbyt szczerym gestem.
Sworski przeczytał tekst rosyjski:
„On żyje, przez Boga strzeżony“.
Po uroczystości dwóch spojrzeń zmiarkował Sworski, że mowa tu o carze. Nie znalazł stosownej do wygłoszenia uwagi.
— Bo były bardzo niepokojące wiadomości nawet co do bezpieczeństwa życia Najwyższej Osoby — objaśnił Hornostaj.
— Wszystkiego można się spodziewać po takiej rewolucji — rzekł nareszcie Sworski.
Pożegnał się i wyszedł.

∗             ∗

Późnym wieczorem spotkał się z Celestynem we wspólnem mieszkaniu.
— No, jakże tam było u Hornostajów?
— Bardzo... pstrokato — zaczął Sworski. Nie żałuję, żem tam poszedł, bom dużo widział i słyszał. Ale były i zgrzyty.
Opowiedział o dziwnych manierach pani Hornostajowej i o jej fatalnej reputacji, o której powiadomił go Rewiatycki, jako o publicznej rzekomo tajemnicy, powtarzanej przez cały klub.
— Słyszałeś co o tem w klubie, Celestynie?
— Nigdy, jako żywo. — — Prawda, że mnie takich rzeczy nie opowiadają, bo mnie te osoby wcale nie obchodzą.
— Jednak może być w tem dużo prawdy. Wiesz, że niechętnie słucham plotek, ale ta jest... w stylu tego domu. Sposób zachowania się pani, która chwilami sprawia zupełnie wrażenie kokoty — ci przyjaciele Moskale w polskim salonie...
— Jakto? i teraz tam bywają?
— I dzisiaj. Było tam parę rosyjskich rodzin, których nie poznałem. A z jednym pięknym bojarem, hrabią Gołowinem, zawarłem komitywę. Zna się na malarstwie i razem z Hornostajem pokazywał mi obrazy.
— Piękny, mówisz, i przyjaciel? Może znowu specjalny przyjaciel tej wszetecznej hrabiny? — domyślał się Celestyn ze zgrozą.
— Tego nie wiem i wiedzieć nie chcę. Chodzi mi o styl ogólny salonu, który jest widocznie w estymie tutejszej polskiej kolonji, skoro tyle jej tam spotkałem. Otóż rozumiem i wybaczam pomieszanie rosyjskiego towarzystwa z polskiem za carskich czasów i w rosyjskiem mieście. Rozumiem, że teraz nie można się odrazu pozbyć tych niegdyś prawie koniecznych stosunków. Ale natura tych stosunków sprawia mi przykre upokorzenie. Tacy Hornostajowie mają wspólne z Rosjanami upodobania, ideały polityczne, prawie że wspólny patrjotyzm. Gołowin pokazał przy mnie Hornostajowi jakąś depeszę uspokajającą o losie cara. Ledwie że się obaj w mojej obecności za niego nie modlili!
— I tyś mnie chciał tam zaprowadzić, Tadeuszu?! Dziękuję za łaskę. Jabym ich tam... jabym im już... Byłby skandal!
— Więc dobrze, żeś nie poszedł. Ale nie przesadzajmy znowu. — Z każdego narodu odpada pewien procent na rzecz sąsiednich. — A Hornostajów... możemy nawet odstąpić bez rozdzierania szat.
Zasmucili się i zamilkli.
Ożywił się nagle Sworski:
— Zapomniałem ci opowiedzieć o epizodzie wesołym. Miałem dłuższą rozmowę z Hanką Łabuńską. Bardzo miła dziewczyna.
— Zauważyłem tamtego dnia na pikniku. Dobrze jej z oczu patrzy. Ale co ci po niej?
— Jakto: co mi po niej? — Czyż się rozmawia tylko z ludźmi, których się praktycznie potrzebuje? Jesteś dzisiaj w psim humorze, mój Celestynie.
— Ładny można mieć tu humor. Nic się nie robi — Polacy z jakiegoś obcego ciasta.
— Hanka jest z dobrego ciasta.
— Może? może? — ja już nic nie wiem.
— Będziemy może mieli coś dla niej do czynienia.
— Jakto? i ja także?
— Dowiemy się jutro. Odwiedzę jej rodziców, co się zresztą po wspólnej wyprawie za Dniepr należy ze względów towarzyskich.
— Już ty tam wiesz.


17.

Dążąc do mieszkania Łabuńskich, wskazanego mu przy ulicy niedalekiej od jego mieszkania, Sworski zadziwił się, gdy stwierdził, że mieszkał z Łabuńskimi w tej samej ogromnej posiadłości Ginsburga, złożonej z czterech domów, których fronty wychodziły na dwie równoległe ulice. Mógł więc, zamiast obchodzić trzem a ulicami, trafić do Łabuńskich przez wspólne, wielkie, nieforemne podwórze.
Mieszkanie było n ajęte i prowizorycznie urządzone. Otworzyła drzwi służąca. Sworski zameldował się do państwa Łabuńskich, ale w salonie przyjęła go sama Hanka.
— Rodziców moich niema w domu. Czy to pana odstrasza od pozostania? Mama pewno nadejdzie.
— Powiedziała mi pani wczoraj, że się mnie nie boi. A ja miałbym się bać pani?
— Więc doskonale. Herbata jest... na pokaz, że to dom familijny.
Służąca, widocznie uprzedzona o przybyciu gościa, wniosła natychmiast herbatę i ciastka. Pomimo że nalewanie herbaty posłużyło za naturalny wstęp do rozmowy, Hanka utraciła trochę kurażu wobec niezwykłości tej niewinnej, a przecież umówionej schadzki. Ale przymrużenie oczu, niejaka bezcelowość ruchów i uśmiechów dodawały jej tylko wdzięku. Sworski zrozumiał, że sam musi zacząć o temacie kapitalnym.
— Mamy ciągnąć dalej wczorajszą rozmowę? nieprawdaż?
— Tak... jeżeli pan łaskaw. Pomyślałam dzisiaj, żem może niestosownie wczoraj tak pana napadła z mojemi zapytaniami.
— Przecie pani nie żartowała? — nie mówiła byle coś powiedzieć?
— Gdzież tam!
— Więc postąpiła pani bardzo stosownie, bo mnie losy Bronka Linowskiego bardzo interesują, a straciłem o nim powiadomienia oddawna. Niechże się dowiem najprzód, co pani wie o nim z ostatnich miesięcy?
— Jest w pierwszym pułku ułanów polskich. Bił się bardzo dzielnie pod Krechowcami. Ale potem... nic nie wiem.
— Więc jest zapewne w tym samym pułku, a ponieważ od szarży Krechowieckiej upłynęło niewiele czasu i o nowych utarczkach nie słychać, zatem nic się chyba nie zmieniło.
— Tak, ale jabym chciała... czy ja wiem?
— Proszę mówić zupełnie otwarcie. Ma pani we mnie zaufanego słuchacza.
— No, więc powiem poprostu: chciałam mówić o nim z panem, skoro widzę, że go pan lubi.
— To najłatwiejsze — odrzekł Sworski, przygryzając wąsa, aby utrzymać powagę. — Powiem zatem pani o mojej z nim przygodzie na samym początku wojny.
— To właśnie! to mi pan obiecał!
— Zapisałem się w pierwszym miesiącu wojny do lotnego oddziału polskiego Czerwonego Krzyża przy armji rosyjskiej i jeździłem parę razy na pobojowiska. Linowski był wówczas w oddziałach ochotniczych polskich, działających przy armji austrjackiej. — Pani wie naturalnie, że to trzeba ukrywać z wielu względów?
— Wiem. Należał do przeciwnego obozu.
— Więc było to po jednej z tych utarczek około Kielc, podobniej szych raczej do manewrów, w których po stronie austrjackiej brały udział legjony. Jednak byli po obu stronach zabici i ranni, a pomiędzy rannymi znalazł się i Linowski.
— Był ranny?! nie wiedziałam o tem!
— Bardzo mało kto o tem wie; odsłaniam pani rzeczy, których do czasu nie powinno się rozgłaszać. Linowski wyleczył się szybko z rany, którą otrzymał w nogę. Ale nie w tem było główne niebezpieczeństwo. Leżał na pobojowisku przyciśnięty przez konia, którego pod nim zabito.
Hanka usiłowała energicznemi skurczami twarzy opanować łzy, które zaszkliły się jej w oczach. Sworski opowiadał dalej:
— Gdyby go wtedy znaleźli sanitarjusze rosyjscy i gdyby ustalono, że walczył przeciw arm ji rosyjskiej, będąc rosyjskim poddanym, kto wie, coby się z nim stało.
— Mój Boże! — załamała ręce Hanka.
— Wtedy zaszło wydarzenie, które w legendzie późniejszej nazywają cudem. Bronka Linowskiego podniosłem ja z moim przyjacielem Celestynem Łubą — i to w lesie, bez innych świadków, tak że mogliśmy go ukryć i przewieźć do domu jego rodziców.
Hanka nie mogła już wstrzymać łez — otarła je — i obie dłonie wyciągnęła do Tadeusza w niemej podzięce.
— Widzę, że panią mocno zajmuje ten młodzieniec. Nie dziwię się. Jest to piękny rycerz i piękna dusza polska. Przebijał się do wyzwolenia Polski manowcami, jak wielu innych; teraz stanął na właściwej drodze.
Hanka, nieco uspokojona, wyrywała się myślą do szczegółów tam tej przygody, o której dopiero co dowiedziała się.
— Ten pan Łuba, którego razem z panem poznałam? Więc to on z panem?
— Ten sam. — Od owego dnia zawarliśmy między sobą przyjaźń — no i z Linowskim, jak sądzę.
— Jakie to dziwne, panie! Nawet na tym tarasie za Dnieprem: ja chciałam dowiedzieć się czegoś o Bronku od pana Rewiatyckiego, a tu siedzieli obok dwaj panowie, którzy dużo więcej o tem wiedzą — i przyjaciele!
Po krótkim namyśle ogłosiła odważnie:
— Jabym bardzo chciała być z panem w wielkiej przyjaźni.
— Nic łatwiejszego — odrzekł Sworski, ściskając ją za rękę — ja już bez tej miłej propozycji pozwoliłem sobie czuć dla pani szczerą przyjaźń.
— A chciałabym też bliżej poznać pana Łubę, skoro to przyjaciel pana i Bronka.
— Przyprowadzę go pani kiedyś. Niestworzony on do salonów, ale...
— Prawda! nie rozmawiał wtedy z żadną panią, tylko bez ustanku z księciem Radziwiłłem.
— Proszę go nie sądzić z paru pozorów. Serdeczny człowiek i niechybny m a instynkt w rozpoznawaniu ludzi cennych od marnych. Jednych kocha, drugich nienawidzi. Ma też swe uprzedzenia i kaprysy. Ale doskonały materjal na przyjaciela, wiemy i ofiarny.
— Więc obaj panowie znaleźliście go pod zabitym koniem — no i co? — Właściwie nie myśmy go podnieśli z pola bitwy. Podniósł go, przyniósł na ręku i mnie oddał Ktoś wielce czcigodny i polecił mojej opiece. Tem bardziej poczułem się do obowiązku zajęcia się młodym Linowskim.
— A tego Kogoś, który go podniósł, niema tutaj?
— Zdaje się, że oddawna tu nie bywał.
Hanka spojrzała na Tadeusza ze zdziwieniem, gdyż zauważyła zmianę jego głosu. Sworski zboczył niebawem od rozmowy o „Starym Przeorze“ do wywiadu, o który mu chodziło:
— Chciałem zapytać, czy pani dawno zna Bronka Linowskiego?
— Jest to daleki nasz krewny. Przed samą wojną spotkałam go w Krakowie, gdzie byłam z rodzicami. Miałam wtedy szesnaście lat i byłam bardzo wesoła. A on był już w uniwersytecie i patrzył na mnie zgóry, z pod tych brwi cienistych. — — Zdawało mu się, że jestem dzieckiem. Bawiliśmy się jednak dobrze na jednym wieczorku; potem był u nas w Grand-hotelu. Potem... nie widziałam go na oczy... chyba przez trzy lata. Przez jakieś listy doszła wiadomość do mamy, że Bronek był w legjonach, ale się wycofał. Tylko moja siostra i parę kuzynek, gdy wspominały mi o nim, mówiły: twój narzeczony. — Gdzież tam! nie jesteśmy wcale narzeczeni!
Nie mogła Hanka powstrzymać krótkiego westchnienia, które pokryła dalszym śpiesznym szczebiotem:
— Dopiero gdy się zjawił niespodzianie w naszych stronach w tym roku, zaraz po wybuchu rewolucji, widziałam go. W cywilnem ubraniu prześliznął się jakoś przez front, z Galicji aż pod Żytomierz. Tam leżą majątki moich rodziców i często bywamy w samym Żytomierzu.
— I wtedy, w Żytomierzu, nie doszło między panią, a Bronkiem do żadnych porozumień? — Daruje pani, ale muszę wszystko wiedzieć... jako przyjaciel.
— Ach, nie... — broniła się Hanka niestanowczo — mówiliśmy o przeszłości, o Krakowie... Opowiadał mi także, jak się przedostał przez front. Nie było to łatwe, ani bezpieczne. — — Dobrze się gadało.
— I pogada się wyraźniej... po wojnie? — zapytał Sworski.
— Może być — — ale wszystko jest w zawieszeniu. Bronek nic nie mówił o przyszłości, ani ze mną, ani z rodzicami. — Może on tak sobie... zabawia się zawracaniem w głowach pannom?
— Nie sądzę. Zetknęliśmy się wprawdzie bliżej tylko w atmosferze wojennej: przy mobilizacji i na tem pobojowisku. Ale widziałem go i w towarzystwie kobiet — nie zauważyłem, aby się wdzięczył do nich.
— Zato wszystkie są w nim mocno zadurzone. Znam takie trzy... cztery.
Tego już Sworski nie pragnął zbadać szczegółowo; przeszedł do zreasumowania rozmowy:
— Mniej więcej już rozumiem, jak się rzecz ma. Teraz pani chciałaby mieć o Linowskim świeże powiadomienia? — może dostać list od niego? może go zobaczyć?
W miarę jak mówił, Hanka okazała wyraziście trzy stopnie rosnącego zapału:
— Tak — tak! — tak!! — panie Sworski. Ale ja sama nie potrafię.
— Czyli, że pani woła mnie na pomoc?
— Ach: wołam! — proszę, bardzo nieśmiało proszę.
— Spróbujemy z Celestynem Łubą. Łatwiej nam będzie, niż pani, dostać ścisłe o nim informacje i wymienić parę listów. Chociaż przy rosnącym ciągle rozstroju dróg żelaznych i poczty?... W każdym razie spróbujemy.
Powstał i podał rękę Hance:
— A teraz, ponieważ mama nie nadchodzi, wypada już odejść.
Panna Łabuńska nie protestowała, choć radaby bardzo przedłużyć zajmującą rozmowę. Ale mimowolnie poddawała się komendzie Sworskiego. On musi wiedzieć, co trzeba. Rzekła więc tylko:
— Kiedyż znowu pana zobaczę?
— Znajdziemy sposobność, tem bardziej, że mieszkamy prawie w tym samym domu.
— Jakto?
— Ja mieszkam od strony Dniepru, a pani od strony przeciwnej — ale mamy wspólne podwórze.
— Nadzwyczajne! Posiadłość Ginsburga jest tak ogromna, że ciągle odkrywam tu znajomych.
— Rzeczywiście. Mieszka tu podobno półtora tysiąca ludzi; wychodzi się trzema wyjściami na dwie ulice — można się i przez rok nie spotkać. — — Ale można się i spotkać, gdy kto chce.
— Z pewnością. Ja naprzyklad wychodzę prawie co rano, o dziewiątej, na ten skwer w kącie podwórza. Pachną tam kwiaty.
— Spróbuję i ja tam się znaleźć którego poranka, aby powąchać kwiaty, szczególniej jeżeli będę wiedział co nowego... o naszej sprawie. Czy widać skwer z tutejszych okien?
— Widać go właśnie z mojego pokoju.
— Ja go też od siebie mogę zobaczyć. Więc gdy będę miał coś do powiedzenia pani, zejdę rano o dziewiątej na skwer.
— Doskonale! — zawołała H anka zapalczywie, ale wnet przyszła jej do głowy wątpliwość: Przecie niema w tem nic złego?
— Gdyby było co złego — odrzekł Sworski — nie poddawałbym pani tej myśli.
— Więc jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję i do miłego widzenia.
Tadeusz przeszedł tym razem przez podwórze i w parę minut znalazł się w swojem mieszkaniu. Poszedł do pokoju Celestyna, który na melancholję zażywał czytania jakiejś książki.
— Co to jest? — — po rosyjsku?
— Dzieła Szczedrina-Sałtykowa. Polskiej książki nie mogłem dostać — — gazet tutejszych już nie znoszę: kroniki ze szpitala obłąkanych, pisane też przez warjatów. — — A ten bestja Szczedrin! Chyba nikt z Polaków tak nie zbabrał Rosji, jak ten genjalny kpiarz i rodowity Moskal. Ciekawym, czy dzisiejsza Rosja znajdzie między swoimi takich artystów-katów, jak Szczedrin?
— Wątpię, aby znalazła — odrzekł Sworski — bo rzeczy dzisiejsze są nie do śmiechu — są ponad śmiech.
Zamyślił się na chwilę i wkrótce machnął ręką:
— Co nam po tej akademji? — Wracam od Łabuńskich.
— A co nam po Łabuńskich? — odciął się Celestyn.
— Zaraz zobaczysz. Najprzód Łabuńscy mieszkają o tu — patrz — z tamtej strony podwórza.
— Doprawdy? — odrzekł Celestyn obojętnie.
— Następnie: nie było ich w domu, ale przyjęła mnie sama Hanka — dała mi herbaty — rozmawiałem z nią długo.
— Ho, ho...
— Co ma znaczyć to hukanie?
— No... nic. To już drugi raz. Bardzo ci winszuję.
— Fatalnie spudłowałeś, Celestynie. Bo Hanka kocha się właśnie w Bronku Linowskim.
— W Linowskim?! Gdzie Rzym, gdzie Krym? — — w naszym Bronku Linowskim?!
— W tym samym. A jest on dzisiaj oficerem w pierwszym pułku ułanów, tym z pod Krechowców. — — Odłóż więc Szczedrina i słuchaj.
— Odkładam. — Co ty mówisz?!


18.

Potworna Kosiarka Wojny po trzech latach żarłocznej kośby w Rosji, zdawała się przechodzić w stan bezwładu. Warczały jeszcze skołatane przyrządy, zgrzytały rdzawe kosy, ale coraz mniej groźnie, coraz leniwiej, aż Maszyna Śmierci stanęła jako nienawistny grat, wystawiony na pośmiewisko tchórzów. Dojrzał pierwszy owoc Rewolucji, urządzonej przez zdradzieckie siły obce. Sołdat stawał się nadprawnionym obywatelem komuny, kontrolerem swoich dowódców, zwierzęciem niemożliwem do oprzągnięcia w chomąto. Ideowe cele wojny popadły w poniewierkę. Na licho się zdało bronić granic Państwa i tak zwanego honoru armji, gdy proletarjaty obu wielkich krajów bliskie są już bratniego uścisku? Wczorajszy wróg, Niemiec pomimo jawnego militaryzmu i nietajonej zaborczości ziemi i płodów jej, stawał się dla żołdaka moskiewskiego, a zwłaszcza dla sołdackiego deputata — człowiekiem obojętnym. Niech lezie, gdzie mu potrzeba, niech bierze jeszcze — wytrzymamy — byle nam dał co najrychlej „demokratyczny pokój“. Trzeba przespać po tylu znużeniach — trzeba pohulać po tylu prywacjach. Dzisiaj wolno!
Nic nie stało na przeszkodzie skrajnemu upodleniu tłuszczy, rozwiązanej jednym zamachem z więzów społecznych. „Kontrrewolucja“, którą zaczęli śledzić i tępić wielmożni przedsiębiorcy przewrotu, była tak nikła, że ledwie dostrzegalna. Zwłaszcza w armji. Pojedyncze zaledwie szlachetne jednostki dały wyraz swemu oburzeniu — jakiś admirał Kołczak — generał Korniłow — ataman Kaledin. — Ale żadna większa jednostka bojowa, żaden pułk, chociażby gwardji cara, lub kawalerów św. Jerzego — nie zaświadczyły czynem swego gniewu, lub rozpaczy. Niezmierna, uzbrojona Rosja słała się dobrowolnie pod stopy Niemców, swych zdrajców wewnętrznych i Żydów przebranych za obrońców rosyjskiej Wolności.
Tak szybki rozkład armji, występujący najjaskrawiej na tle ogólnej zgnilizny, rzucał się w oczy Polaków emigrantów, zabłąkanych do Rosji i budził w nich już nie polityczne tylko, lecz fizjologiczne wstręty, poprostu wstyd za rodzaj ludzki, dający okaz takiego upadku. Dla sprawy polskiej upadek Rosji miał narazie niektóre pożytki — bo na pozorne tryumfy Niemców znajdzie się może jeszcze rada w zwycięstwie Sprzymierzonych na Zachodzie? — Ale przymusowa do czasu wegetacja pośród bezeceństwa, pośród trupiego swędu rosyjskiej rewolucji stawała się fizycznie nieznośną.
Jednak do końca lata Kijów leżał jeszcze na uboczu od głównych ośrodków choroby — Petersburga i Moskwy. O postępach rewolucji dochodziły tu późne echa, a symptomaty zakaźne były jeszcze słabe i znośne. I lato dopisywało pogodą odżywczą.
Sworski i Łuba, aby oderwać myśli od ponurych zagadek, na które dopiero przyszłość dać mogła jaśniejszą odpowiedź, włóczyli się po mieście. Zniechęceni do współpracownictwa w paru dziennikach polskich, z których jeden drzemał niespokojnie, jak oni, drugi zaś gonił w piętkę i zaczynał lepić dziecinną Polskę z obietnic niemieckich — dwaj sumienni Polacy woleli przyglądać się historji bieżącej na świeżem powietrzni i rozmawiać z ludźmi, jakich zdarzało się spotkać. Nawet Celestyn dał się namówić do wykonania pewnych przyzwoitości towarzyskich: był z wizytą u Łabuńskich i rozmawiał już parę razy z Hanką w ogródku podwórzowym.
Obaj nie omieszkali napisać do Bronka Linowskiego, adresując listy do sztabu formującego się korpusu polskiego w Mińsku. Po paru tygodniach nadeszła odpowiedź obszerna i serdeczna. Na zapytanie, czy nie przyjedzie do Kijowa, odpowiadał Linowski, że nie przewiduje możliwości w najbliższym czasie, gdyż bardzo zajęty jest przy formowaniu korpusu. O tworzeniu armji polskiej po tej stronie frontu pisał z wielkim zapałem.
Zapalili się błyskawicznie obaj emigranci spragnieni jakiegoś wyraźnie pożytecznego zajęcia.
— Żeśmy też nie pomyśleli o wojsku, Celestynie! Przecież w rozpadającej się armji rosyjskiej jest kilkaset tysięcy Polaków! Polaków oburzonych zapewne na bezeceństwa teraźniejsze i pozbawionych możności powrotu do domów! — I słyszymy już nie pierwszy raz o formowaniu polskiego korpusu przez Dowbora-Muśnickiego, jednego z najtęższych generałów Polaków w armji rosyjskiej. Nawet na Ukrainie coś podobnego miało się rozpocząć. — — Trzeba było listu tego młodzika, aby nam o tem przypomnieć!
Celestyn gładził już brodę frenetycznie:
— Dobrze... a jakżeż to my? — — chyba do piechoty?
— Daj sobie pokój, Celestynie. Młodszy jesteś ode mnie, ale obaj nie potrafimy być naraz żołnierzami. Tu się tworzą pułki z żołnierzy już wyszkolonych, już ostrzelanych, których tłumy naszych są po przestrzeniach Rosji. Nasza akcja może być tylko pomocnicza: propaganda i zbieranie pieniędzy.
— I to coś — bąknął Celestyn, ostudzony.
— To wszystko, mój drogi. Materjał wojskowy jest, gotowy i niezawodny. Żaden Polak nie będzie się długo namyślał, czy ma pójść ze złajdaczonej obcej kupy żołnierstwa do polskiego pułku. Tam już, w Mińszczyźnie, robota rozpoczęta. Jak donosi nam Linowski, są pozwolenia rządu: ministra wojny Kierenskiego.
— To Kierenskij jest już ministrem wojny? — zadziwił się Łuba.
— Oddawna. — Nie czytujesz gazet?
— Pominąłem... ale od dzisiaj...
— I Korniłow popiera tę sprawę, naczelny wódz obecny. A Korniłow to nie byle kto — jeden, który może jeszcze przyprowadzić część armji do porządku i ratować jako tako sytuację.
— Więc nowe wojsko polskie ma z Korniłowem ratować sytuację Rosji? — zapytał Celestyn.
— To się zbiega tymczasem z zadaniem głównem — odrzekł Tadeusz — trzebaż walczyć skuteczniej z Niemcem.
Zamyślił się na chwilę Sworski, potem rzekł:
— Przedewszystkiem zbadajmy, jaki jest stan sprawy tam, w Mińszczyźnie, i tutaj, gdzie możemy być osobiście czynni. Jaki zakres koncesji rządu? Jaki stan umysłów Polaków krajowych?
— Słusznie.
— Idźmy zaraz na wywiady.
— Idźmy — potwierdził Sworski — i każdy w swoją stronę. Ja znam więcej „żubrów“, jak ich nazywasz, i ludzi, mieniących się konserwatystami. Ty idź do „Ogniwa“, gdzie więcej masz znajomych, i gdzie zagląda też lewica.

∗             ∗

Po paru dniach Sworski wiedział już mniej więcej dokładnie, jak stoi sprawa formacji. Słyszał już uprzednio o odbytym jeszcze w maju Zjeździe przedstawicieli wojskowych Polaków, w Petersburgu, o wielce niesmacznych na tym zjeździe swarach i o utworzeniu wówczas Naczelnego polskiego wojskowego Komitetu Wykonawczego, zwanego w skróceniu „Naczpolem“. — O działalności Naczpolu nie mógł i obecnie — w końcu sierpnia — zebrać powiadomień. Natomiast wiadomości z Mińszczyzny donosiły o szybkiej i celowej akcji generała Dowbora, który wykrawał gorliwie z gnijącego cielska armji rosyjskiej cząstki polskie, jednostki i całe oddziały, poddawał je skrupulatnej analizie i kwarantannie, przyjmował tylko zdatne i zdrowe; dochodził już do 30.000 gotowego do boju żołnierza. Był mianowany przez władze rosyjskie dowódcą wszystkich formacyj polskich.
Kiełkowała też inna formacja podobna, niby Dowborowi podległa, lecz z powodu oddalenia terenu niezależna — w okolicach Kaniowa, którą prowadził zdolny generał de Hoenning-Miehaelis. Te usiłowania, bliższe dużo Kijowa, mogły być skutecznie poparte przez Polaków licznie zgromadzonych w grodzie naddnieprzańskim. A te właśnie postępowały bardzo ciężko.
Sworski odnalazł już w Kijowie grupę cywilną, która starała się dostarczyć funduszów funkcjonującej anemicznie na Ukrainie formacji tak zwanego „II-go korpusu“. Przewodniczący grupy przyjął Sworskiego z otwartemi rękami:
— Gdyby się panu udało nakłonić tutejszych bogaczy do sypnięcia gotówką na cel tak wyraźnie zbawienny, zasłużyłby się pan wiekopomnie Ojczyźnie.
Z rozmowy wyrozumiał Sworski, że oprócz pierwszych jakichś sum bezimiennie ofiarowanych i zaledwie na stworzenie kadrów wystarczających, nie było tu wogóle żadnych zapewnionych funduszów; że trzeba zatem pobudzić do wielkich prywatnych składek, poprostu — wyżebrać fundusze. Nie miał tu ani tylu znajomych, ani dostatecznego posłuchu, aby osiągnąć wielkie wyniki. Nawoływanie zaś słowem drukowanem było niepodobieństwem, gdyż rzecz całą wypadało prowadzić jak najciszej ze względu na rozbudzony już ruch niepodległościowy ukraiński. Przywódcy tego ruchu patrzyli krzywo na pierwsze poniki armji polskiej w ziemiach małoruskich, a gdyby się te formacje rozrosły, Ukraińcy przeciwstawiliby się im stanowczo. Trzeba było zatem żebrać po domach i po lokalach polskich. Niezbyt się to uśmiechało Sworskiemu, ale obiecał spróbować.
Tymczasem Łuba biegał z właściwą sobie zapalczywością i przesiadywał w klubie polskim do późnej nocy, poczem w stawał też późno. Sworski nie mógł się z nim rozmówić aż na któryś dzień po powzięciu wspólnego zamiaru. Celestyn był podniecony ale nie radosny. Tadeusz zaczął mówić o powiadomieniach rzeczowych, które zebrał. Celestyn zebrał mniej więcej te same, ale posunął się dalej i rozmawiał o akcji pomocniczej dla armji, był nawet obecny przy szerokiej dyskusji nad tą sprawą.
— Jakże to było? — gadaj!
— Było i jest marnie. Najprzód dowiedziałem się, kto, co i jak. — — Zbierał już ten i ów — trafiałem zwykle na wyciśniętych. I naprawdę z kogo tam wycisnąć? Klub pełny uchodźców z Polski, takich, jak my — chudziaki! Zapału do sprawy, wyznać muszę — mało. Nie rozumieją — bredzą, jak na mękach. Ktoś tam, jeżeli ma w kieszeni „kierenkę“, rzuci jak z łaski. Kto ma carskie ruble, nie popuści. Szkoda fatygi. — Powiem ci, com głównie zyskał: poznałem bardzo dziwny gatunek Polaków.
— W klubie?
— W lokalu klubowym. Była tam w zamkniętej sali narada polityczna. Znajomi puścili mnie — słuchałem. Sejm, mówię ci, parlament! Ale mnóstwo takich... niewiadomych. Dopytać się nie mogłem, skąd ich przyniosło, tylko tyle, że z lewicy. Dlaczego nie? — posłucham. Jeden wychwalał ogromnie zdobycze rewolucji rosyjskiej. — Zdobycze? — myślę — wyraz przedwczesny. Ale niech się wygada. — Skończył. Włazi drugi na estradę choleryk, napastliwy srodze na narodową demokrację; ona. według niego, chce powrotu cara, żandarmów i ustroju kapitalistycznego. Przewodniczący zwrócił mu uwagę, że zebraliśmy się nie na partyjne swary, lecz na zjednoczenie stronnictw dla wspólnej sprawy. Tum się dopiero dowiedział o tem. Zaczął zatem ktoś rozsądniejszy wywodzić, jaka byłaby podstawa współdziałania stronnictw polskich na obczyźnie. No i dogadał się do sprawy formowania wojska.
— Tutaj dobyłeś wielkiego głosu...? — wtrącił Sworski.
— Nie. Inni byli nadto głośni. Zaczęli się brać za łby. I ten od zdobyczy rewolucji rosyjskiej — i ten specjalny wróg narodowej demokracji — cała, jak zmiarkowałem, lewica — przeciw tworzeniu wojska polskiego w Rosji! Dlaczego? — bo musimy zawrzeć natychmiast „demokratyczny pokój“ — i jeszcze dlaczego? — zgadnij.
— Nie zgaduję.
— Bo mamy już rząd w Warszawie: Radę Regencyjną i jej musimy zapytać o pozwolenie na formowanie wojska. Mamy też w Moskwie męża zaufania warszawskiej Rady, pana Lednickiego. Ten się dopiero namyśla, czy dopuszczalne to jest ze stanowiska prawno-państwowego. — — Jednem słowem: gdzież tu lewicowa konsekwencja? Mamy być pod komendą haseł Rewolucji i razem Rady Regencyjnej, złożonej z wybitnych „burżujów“, ustanowionej przez militarystyczne Prusy? — No, powiedz!
Sworski pozbył się odrazu uśmiechu i odpowiedział:
— Jest tu lewicowa konsekwencja — bo taka też to i lewica polska! Pachołkowie niemieccy! Niemcom potrzebny pokój, a bardzo niemiłe wojsko polskie, od nich niezależne.
— Racja! — zawołał Celestyn.
— Ale obrzydliwa racja! — dodał Tadeusz.

∗             ∗

Iskra zapału do tworzenia wojska, która obiegła polską kolonję w Kijowie, przeszyła też serce Hanki Łabuńskiej mocno sympatycznym dreszczem. Dreszcz ten nie udzielił się jej od ideowych rozumowań, ale bezpośrednio od dotknięcia listu Bronka Linowskiego. Nazajutrz po nadejściu listu, ujrzawszy o 9-ej rano na skwerze podwórzowym Sworskiego w pozie wyczekującej, zbiegła do niego, pochłonęła radosną wieść i wyprosiła sobie pismo do przestudjowania — do następnego poranka. Piękna to była zabawa z tym listem ukrytym w staniku, dotykającym bijącego serca, to znów czytanym ukradkiem, z przerwami aż dopiero przewertowanym najdokładniej przed nocą, w sypialnym pokoju, gdzie już trzeba było podzielić się tajemnicą ze starszą siostrą, Tereską, towarzyszką sypialni. Zresztą list był bardzo niewinny, nie do niej pisany, nie wspominał nawet o niej. Ale pisany jego ręką, zawierał jego myśli i zapały, skreślone wymownie.
Długo szukała Hanka, jakby dać znać Bronkowi o wspólności myśli, o wyrywaniu się całej jej istoty do porozumienia. Wyjawić mu swe uczucie wymarzone, a przecież we krwi i mózgu istniejące? Napisać do niego? — — Na to panna ze starożytnego pod każdym względem domu nie odważy się. Zaczepić go jakim zgrabnym żartem? To dobre z innym, z jakimś powabnym lekkoduchem, ale nie z Bronkiem, tym poważnym już przez czyny oficerem polskim. — — Wyznać jeszcze więcej, niż dotychczas, Sworskiemu, albo temu poczciwemu Łubie i prosić którego z nich, aby się koniecznie postarał sprowadzić Bronka do Kijowa pod jakimkolwiek pozorem? — — to obrażało jej dumę dziewiczą, z której już i tak poczyniła ustępstwa w rozmowach ze Sworskim. A przytem — mogłaby poprostu znudzić swych nowych przyjaciół; żaden mężczyzna nie ma szczerego zapału do bezinteresownego pośredniczenia w cudzych sprawach miłosnych.
Powędrowała więc myślą w innym kierunku. Jakby to pomóc Bronkowi w jego ideowych zamiarach, a zatem dzisiaj w tej formacji wojska, o której pisze z takim zapałem? — Kobieta — i to dziewczynka niepełnoletnia — czynnie formować wojska nie będzie — przyczynić się tylko może przez wyjednanie jakichś na ten cel ofiar pieniężnych. — — Ale kwestować przecie sama nie będzie? — — chyba na zabawie dobroczynnej? — — Kto teraz takie urządza? — Pozostaje wyprosić jakąś znaczną ofiarę u rodziców.
I w tym kierunku natrafiała na duże wątpliwości. Matka dałaby się przekonać, ale zdaje się, że ona nie zarządza większemi sumami, które leżą w bankach? — — A ojciec? — nigdy z nim o podobnych rzeczach nie mówiła, jednak powątpiewała, czy ojciec na ten cel potrafi sypnąć.
Więc ona sama da — nie pieniądze, bo ich nie posiada, ale co ma najpiękniejszego ze swych panieńskich skarbów — pierścionek, który otrzymała z testamentowego zapisu babki. Nawet tego pierścionka nie nosi, bo wygląda na zaręczynowy. R ubin otoczony brylancikami w ślicznej starej oprawie — ładny klejnocik, ale i cel piękny. — Odda pierścionek na wojsko!
Skoro powzięła ten zamiar późno w nocy, uczyniło się jej ciepło w sercu; pokochała zaraz gorąco wojsko polskie.
Nazajutrz o 9-ej rano była w ogródku podwórzowym, gdzie niebawem zjawił się i Sworski. Hanka miała minkę misterną, nieco zakłopotaną.
— Mam do oddania list i jeszcze coś... drobną ofiarę na wojsko. Czy może pan wejść kawałek na nasze schody, bo tu na powietrzu? — tu ktoś przechodzi, tam patrzą przez okno...
Tadeusz zgodził się naturalnie, a gdy już byli na pustych schodach, Hanka zatrzymała się, oddała list i pudełeczko, które Tadeusz otworzył.
— To na formację wojska? — zadziwił się — czyjaż to ofiara?
— Moja własna.
— Ależ to bardzo piękny pierścionek!
— Po mojej babce, mnie osobiście zapisany.
— Nie szkoda pani?
— Pan to mówi?! — przecie pan tem się zajmuje?
— No tak... bardzo podziwiam... I cóż ja mam z tem zrobić?
— Musi pan przecie wiedzieć, jak to posłać do Mińska?
— Do Mińska?! — Ja zbieram, a raczej dopiero zbierać będę na formacje pod Kaniowem.
— A nie! stanowczo nie! — zawołała Hanka — to musi pójść na pierwszy korpus, do Mińska.
Zarumieniła się mocno, a z oczu jej tryskała żałość i obawa, że jej piękny plan może nie udać się.
Tadeusz łatwo wyczytał to wszystko i odgadł serdeczny zamiar panienki. Zaczął więc mówić jak najłagodniej:
— Może da się to wykonać — ale wątpię, aby tam przyjmowano dary w przedmiotach. — — Generał Dowbor ma podobno subsidia rządowe, na których poprzestaje.
— Czy można odmawiać? — Jakże ja inaczej się przyczynię do formacji... tamtego wojska? — mówiła Hanka, na dobre rozżalona.
— A pani bardzo chce się przyczynić? — pytał Tadeusz z dobrym uśmiechem.
— Naturalnie, że chcę — — mówił mi pan przecie, że to doskonały projekt — i tak samo Bronek...
— Trzeba zatem napisać do Bronka Dmowskiego z zapytaniem. Niech pani napisze.
— Czy ja mogę? — nigdy do niego nie pisałam.
— Tu już pani musi sama rozstrzygać.
Hanka wahała się, niezupełnie zadowolona z obrotu, jaki brała sprawa. Błysł w jej oczach inny pomysł:
— Możeby napisał ktoś urzędowo, że złożony został taki podarek na formowanie I-go korpusu.
— Napisać do kogo? — spytał Tadeusz.
— Do Bronka — i jemu posłać pierścionek.
— Nie, pani; co nie będzie postępowanie normalne. Takie rzeczy, jak składki na wojsko, pokwitowania i tym podobne, trzeba urządzać po męsku. Najprzód trzeba się dowiedzieć, czy dar może być przyjęty, a potem oddać go w ręce tych, którzy są do przyjmowania ofiar ustanowieni.
— Ale pan weźmie teraz ode mnie ten pierścionek? — zapytała Hanka z lękiem w głosie.
— Muszę również powstrzymać zbytni pośpiech. Pierścionek najlepiej przechowa się u pani, jak dotychczas. A skoro się dowiemy, jaki można z niego zrobić użytek... wymyślimy sposób.
Z widocznem nadąsaniem włożyła Hanka pudełeczko do podręcznej torebki. Sworski chciał ją lepiej usposobić i dodał:
— Proszę wierzyć, że bardzo cenię pobudki pani do tego daru. Z takich uczuć zbudujemy nietylko wojsko, ale i całą Polskę.
— Wy budować będziecie, mężczyźni — odrzekła żywo Hanka. — Nam, kobietom, nic nie wolno.
Pomimo chwilowy niedostrój zapałów, komitywa Sworskiego z panną Łabuńską pozostała niezachwianą.


19.

Sworski znalazł się znowu we wspaniałym gabinecie hrabiego Homostaja, pomimo że to wnętrze obrzydło mu w pamięci z powodu niedawnego wspomnienia. Tu, po przeglądzie zajmującej galerji obrazów, zasiadł z Hornostajem i Gołowinem i w oświetleniu paru jaskrawych zdań przejrzał, z kim ma do czynienia: z bardzo uprzejmymi, ale jak obcymi ludźmi! Zmusił się jednak dzisiaj do powrotu w te progi. Hornostaj należał do najbogatszych ziemian miejscowych i był przecie Polakiem, a Sworski z poczucia obowiązku obywatelskiego podjął się ciężkiej misji kwestowania na wojsko polskie.
Przełożył już w zwięzłych i celowych wyrazach patrjotyczną konieczność korzystania z okazji dziejowej. Pół miljona Polaków grzęznie w bagnach zdezorganizowanej armji rosyjskiej, bez możliwości powrotu do kraju. Możeby wypadało im pomóc? A głównie to: ponieważ z chaosu wyłoni się niezawodnie Polska niepodległa, musi Ona mieć swą armję, której tworzenie zajmie dużo czasu. — Dlaczegoby nie zacząć od dzisiaj, skoro warunki są tak sprzyjające na ziemiach kresowych dawnej Rzeczypospolitej, gdzie właściwie nie panuje dzisiaj nikt, a każdy, kto zapragnie, chwyta władzę i szkicuje szerokie plany według swego upodobania. Przecie powstaje już wolna Ukraina, a rząd rosyjski, niby tu uprawniony, nie śmie temu przeszkadzać. Na tworzenie zaś wojska polskiego są pozwolenia urzędowe — od wszechwładnego Kiereńskiego, od naczelnego wodza Korniłowa.
Homostaj, ciągle uprzejmy, słuchał uważnie, lecz wyrażał niektóre powątpiewania:
— Nie jestem specjalistą prawnikiem. Jednak według moich pojęć o prawie państwowem sądziłbym, że wojsko może być tworzone jedynie przez władzę państwową na obronę tegoż państwa, jako brachium militare. Jeżeli zatem Rosja chce tworzyć polski korpus, czy całą armję, to chyba dla swoich, rosyjskich celów. Jeżeli zaś my mamy tworzyć wojsko dla naszych specjalnie potrzeb, to musi dać inicjatywę i sankcję jakaś polska władza, choćby prowizoryczna, więc w obecnych warunkach — Rada Regencyjna — —?
Sworski odwykł już od spotykania w tych stronach jasnej myśli polskiej, a zatem i teraz nie zadziwił się. Lecz przemknęło mu przez głowę spostrzeżenie o dziwnem podobieństwie wywodów prawnych tego konserwatysty i prawicowca z argumentacją lewicy, której nasłuchał się Łuba na posiedzeniu w „Ogniwie“. Nie odezwał się głośno z tą uwagą, pragnął bowiem dobrze usposobić Hornostaja. Więc mówił:
— Pańskie teorje są bezwarunkowo stosowne w czasach normalnych, pokojowych. Ale my tutaj, specjalnie tutaj, przeżywany czasy nietylko wojenne, lecz rewolucyjne i chaotyczne. Trzeba jednak z nich wyciągnąć korzyść dla naszej sprawy głównej, którą każdy Polak ma na myśli. Z jakiego autorytetu, z czyjej inicjatywy ma powstać nasza armja — to dzisiaj prawie obojętne. Dosyć, że arm ja być może i być musi. Twórzmy ją sami, a raczej poprzyjmy całem społeczeństwem wysiłki paru generałów Polaków, którzy akcję już rozpoczęli. Podstawę prawną dodamy później, ex post, gdy już armja będzie faktem.
— No — powątpiewał dalej Hornostaj — sposób istotnie rewolucyjny. Jednak jaki pan przewiduje natychmiastowy użytek dla tej armji? — Bo przecie tworzy się między dwoma frontami, nie na jakimś terenie neutralnym, i może być siłą rzeczy zmuszona do akcji.
— Tymczasem — odrzekł Sworski — ponieważ tworzy się pod protektoratem Rosji, może razem z armją rosyjską działać przeciw Niemcom, jak to czyniła od początku wojny. Godzi się to z interesem polskim.
— Przepraszam, ale nie wiem, czy obecnie? Moglibyśmy nabawić strasznych kłopotów naszą Radę Regencyjną.
Pamiętając o celu swych odwiedzin, przełknął Sworski jeszcze ten argument i jął perswadować pojednawczo:
— Czyż pan uważa rzeczywiście tę Radę za rząd na serjo? Jest to w najlepszym razie jakaś komisja, pośrednicząca między społeczeństwem polskiem a wojskową okupacją niemiecką. Zobaczymy, jak się z tego ciężkiego zadania wywiąże. Szumna nazwa nie dodaje jej siły, ani realnej władzy; nazwę wymyślili Niemcy dla zamydlenia oczu. Zresztą czemkolwiek ona jest, ta Rada, składa się przecie z Polaków, którzy nic mieć nie mogą przeciw wyodrębnieniu żołnierzy Polaków z gnijącej armji rosyjskiej. Nowa armja polska musi przedewszystkiem tworzyć się szybko, rosnąć na przyszłość czysto-polską.
— To mi się wydaje bardzo trudne nietylko do wykonania, ale ze stanowiska moralnego. Kogoż ta armja ma słuchać: naczelnego dowództwa rosyjskiego, czy Rady warszawskiej, sprzymierzonej z Niemcami?
— Ma słuchać swoich dowódców bezpośrednich, uczyć się żołnierskiego rzemiosła i nie zajmować się amatorskiem stosowaniem teoryj politycznych. W przeciwieństwie do uzbrojonej hordy rosyjskiej ma się stawać regularną armją polską.
— Tak, panie Sworski, brzmi to pięknie, ale co do wykonania mam zbyt wiele wątpliwości.
— Możnaby jednak od wybitnych Polaków tutaj zamieszkałych spodziewać się zapału i... ofiarnego poparcia dla sprawy trudnej — nie przeczę — lecz tak wyraźnie wskazanej.
— Pozwoli pan, że mu dzisiaj nie odpowiem stanowczo. Sprawa jest doniosła, nie chciałbym jej pomijać, albo zbyć jakimś... drobnym gestem. Muszę się też obliczyć. — — My, którzy wyglądamy jeszcze na bogatych, jesteśmy dzisiaj nietylko pozbawieni dochodów, ale zachwiani w podstawach naszego dobrobytu.
Rozmowa z górnej i obywatelskiej przechodziła w kłopotliwe wykręcanie się ostrożnego bogacza od natrętnego kwestarza. Obaj mieli jej już dosyć. Przerwał ją uprzejmy pomysł gospodarza domu:
— Żona moja prosiła, abym pana jej przyprowadził. Czeka na nas z herbatą. Co zaś do kwestji ofiar na wojsko, powrócimy do niej za dni kilka, jeżeli pan pozwoli. — No chodźmy.
Rad nie rad musiał Sworski udać zadowolenie i przenieść się do saloniku, gdzie oczekiwała pani Hornostajowa sama jedna dzisiaj, bo nie był to dzień przyjęć, i uzbrojona we wszystkie swe wdzięki. Hornostaj po paru frazesach oddalił się, przekazując gościa żonie.
Jeden tylko rodzaj rozmowy dogadzał hrabinie i był przez nią poszukiwany — to igranie słowami na tematy zmysłowe. Według tego, czy kto umiał podsycać takie igraszki, lub nie umiał, dzieliła ludzi na, dwie kategorje: uroczych lub piłujących — charmeurs ou raseurs. — Zwróciła się do Sworskiego, jak do przedstawiciela wyższej kategorji:
— Niezbyt pan pośpieszył, na moje zaproszenie — mówiłam, że bywam zwykle w domu około piątej — a i dzisiaj zaanonsował się pan do mego męża — tylko że ja czyhałam.
— Ach, pani hrabino! — rzadko się ma czas wolny — zaczął Sworski banalnie.
— Wiem; powie mi pan, że upada pod ciężarem pracy. Może to być, albo co innego.
— Jakto: co innego?
— Mógł pan naprzykład uwikłać się w jakie sidła kobiece? Tutejsze kobiety są bardzo przedsiębiorcze.
— Ktoby myślał o tem w tak dramatycznej atmosferze ogólnej!
— Doprawdy? — atmosfera ogólna, czyli, jasno mówiąc, polityka tak źle panu działa na popędy sentymentalne?! Aa, nie trzeba się poddawać takim zwątpieniom, gdy kto chce długo jeszcze pozostać młodym.
Sworski był dzisiaj wyjątkowo źle usposobiony do takich rozmów. Pragnął je przerwać za wszelką cenę. Jednak wyjść odrazu, nie wypiwszy nawet herbaty, było niepodobieństwem. Przyszło mu do głowy pomówić z tą rozigraną damą o sprawie, która ją znudzi na pewno:
— Młodości trudno w siebie wmówić, trzeba ją mieć i czuć w sobie. Ale są zapały i wieku dojrzalszego. Ja naprzykład zapaliłem się temi czasy do jednej sprawy, o której właśnie rozmawialiśmy z mężem pani.
— Co to? chce pan i ze mną mówić o jakiejś polityce?!
— Bardzom ciekaw usłyszeć zdanie pani hrabiny. Mam zaufanie do jej rozumu i serca. A polityka otacza nas dzisiaj, oblega, ściska — — choćby się nigdy nie było politykiem, dzisiaj niepodobna nie mieć zdania o niektórych palących zgadnieniach politycznych.
— Cóż to więc takiego? — zapytała pani Hornostajowa, mieniąc twarz na dostojną, kwaśną, o dziesięć; lat starszą.
Sworski przedstawił w kilku jędrnych okresach sprawę formacji wojska i konieczność niesienia dla niej ofiar przez bogate społeczeństwa polskie na Rusi.
— Słyszałam już o tej historji — odrzekła hrabina — i mam tu przypadkiem zupełnie wyrobione zdanie. Jeżeli to wojsko ma ochraniać polskie majątki ziemskie od napadów chłopskich, wtedy gotowi jesteśmy poświęcić na formowanie wojska nawet znaczne sumy.
Nagle Sworski ożywił się:
— Wie pani, że to jest nowe oświetlenie kwestji i bardzo ciekawe. Przypuszczam, że to wojsko odegra znaczną rolę przy obronie polskich posiadłości, chociaż jego charakterem głównym nie może być jakaś straż ziemska, lub policja. Celem głównym jest zawiązek armji polskiej, regularnej armji...
— To są mrzonki — przerwała hrabina. — Na tworzenie armji potrzeba tak wielkich sum, że składki kilkudziesięciu zamożniejszych ludzi — i to w tych ciężkich czasach — byłyby kroplą w morzu. A przytem skąd ta pewność, że Polska będzie wkrótce potrzebowała swojej armji i potrafi ją utrzymać? Gdzie jest jeszcze ta Polska?
— Pewność, że Polska być musi i będzie, trzeba mieć w sobie, pani hrabino.
— Niech ją pan ma. Ja, przyznam się, że nie czuję wcale w sobie tej pewności. Jakaś Polska może być... mówią nam o niej z wielu stron. Ale tyle będzie Polski, ile nam jej dadzą. To mi niedawno powiedział jeden bardzo mądry polityk, rzeczywisty tajny radca.
— Pan radca tajny nie chce dać dużo; to zrozumiałe — odrzekł Sworski ironicznie — ale Polska obejdzie się bez jego opieki.
— To jest, chce pan powiedzieć: bez opieki Rosji? Dziwi mnie to, bo mi mówiono, że pan jest orjentacji rosyjskiej.
— Za długoby o tem mówić, pani hrabino.
— To prawda, że pan mógłby mówić ze mną o czem innem. Jak światowiec i artysta. Ale widzę, że się pan zaraził ogólną politykomanją.
Sworski nie zaprzeczył, lecz nie starał się już o wynalezienie tematu przyjemniejszego dla tej pani. Wyszedł wkrótce z mglistem przeczuciem, że nie powróci już do tego domu.

∗             ∗

Tego dnia czuł się Sworski zmobilizowanym do sprawy specjalnej polskich formacyj wojskowych na Ukrainie, postanowił więc dzisiaj jeszcze zapukać do innej kasy pancernej i wybrał się do mieszkania Stefana Łabuńskiego, ojca Hanki. Łabuński dużo mniej chytry od Hornostaja — myślał Sworski — a chociaż o polityce mętne ma pojęcie, może mieć w zanadrzu polskie serce, bo i dom jego i gest i zacięcie są przecie polskie; te poszlaki zewnętrzne mogą coś głębszego znaczyć. A żona i córka są na pewno Polkami. To jeszcze bardziej obiecujące, bo w rodzinie zdaje się panować harmonja.
Z jakąś zatem otuchą poszedł do Łabuńskiego i zastał go w mieszkaniu.
Zaledwie rozpoczął swą kwestarską exortę, spostrzegł, że wcale nie naprzykrza się Łabuńskiemu, który wymowne dawał oznaki jednomyślności. Po pierwszym punkcie w przemowie Sworskiego, Łabuński wpadł sam w ożywioną perorę: Przekonany jestem o potrzebie tworzenia polskiej siły militarnej. Jest to obowiązek i patrjotyczny i praktyczny. Tylko ponieważ te formacje są dotąd spowite we mgły — niedobrze wiadomo, kto i dokąd je prowadzi — zbieram właśnie informacje, zanim wziąłbym w tej akcji udział. Bo trzeba wszystko robić pokolei, zaczynając od potrzeb najpilniejszych. Nieprawdaż, panie?
— Nic nie mogę mieć przeciw tej zasadzie — odrzekł Sworski.
— Musimy Polskę ratować — to rzecz jasna. Zanim stworzymy tę przyszłą, spokojną i szczęśliwą, musimy tę, która ginie w nędzy i utrapieniu dźwignąć. — Nieprawdaż?
— Zapewne — rzekł Sworski mniej stanowczo, badając, dokąd zmierzają te wywody.
— Więc to, co pan mówił o ratowaniu masy polskich żołnierzy od zarazy sołdackich sowietów — jest rzeczywiście chwalebnym zamiarem. Ale nie sami tylko żołnierze Polacy żyją tu w chaosie rewolucji i potrzebują ratunku. Czy nie tak, panie?
Zaczynał się Sworski domyślać, więc kiwnął tylko głową.
— Jest tu cała prowincja polska, nie tak wielka ilościowo, ale przedstawiająca, jak pan sobie chce, ogromny dorobek materjalny i kulturalny.
— To jest: mówi pan o polskich właścicielach ziemskich, czy też o inteligencji miejskiej?
— Ach, inteligencja jest na nic! — orzekł Łabuński porywczo i z głębokiem przekonaniem.
— Czyż tak dalece? — uśmiechnął się Sworski.
— Same socjały, panie, i Bóg wie co jeszcze! My jedni tutaj, ziemianie, przedstawiamy Polskę.
— Wierzę panu, ale... mówiliśmy o wojsku polskiem.
— Zaraz, panie. J a wiem, do czego prowadzę. Ta właśnie polska placówka jest dzisiaj najbardziej zagrożona. Tę najpierw trzeba ratować! I dlatego mówiłem o kolejności zadań, poczynając od najpilniejszych. Wojsko polskie powinno ochronić najprzód naszą własność w tym kraju.
Uderzyła Sworskiego nieprzyjemnie zgodność zdań Łabuńskiego i pani Hornostajowej. Widać, że już klasa obszarników zajęła wspólne stanowisko w kwestji wojska. Jednak ten ziemianin mówił o sprawie sympatyczniej, choć dochodził do podobnego wniosku. Po chwili namysłu odezwał się Sworski:
— Nikomu z nas nie może być obojętne spustoszenie i grabież polskiej własności ziemskiej. Jest to nieszczęście, któremu trzeba zapobiec, jeżeli się uda. Ale tu chciałbym zastosować właśnie pańską zasadę kolejności. Najprzód trzeba utworzyć polską siłę zbrojną, a następnie ta siła może samą swą powagą ukrócić dzikie napaści na posiadłości panów. A wojsko nie tworzy się przecie zapomocą prostego skupienia żołnierzy; potrzeba miesięcy nauki, ćwiczeń.
— Można formować jednostki bojowe polskie po różnych miejscach, gdzie są majątki polskie. Gdyby u mnie naprzykład, w mojem miasteczku formował się pułk... no, szwadron — dałbym nietylko pieniądze, ale ile będzie można furażu, stołowałbym oficerów... — prawił Łabuński, któremu zapał do tego zastosowania wojska narajał pomysły. Ale Sworski nie zapalał się do tych pomysłów.
— Nie jestem dostatecznie powiadomiony — rzekł o planie kwaterunkowym nowych formacyj, abym panu mógł to obiecywać.
— A ja właśnie o tem chcę się dowiedzieć. Chciałbym nawet moje pomysły zakomunikować dowództwu. Ja już dawno myślałem o tem.
— Postaram się otrzymać dla pana dokładne powiadomienia. Ale tymczasem pragnąłbym wiedzieć, jak pan pojmuje te nowe formacje: czy jako rodzaj straży bezpieczeństwa, czy jako regularne wojsko?
— Jako wojsko, panie! Toż mówiłem, że pragnę wojska polskiego na wszelki wypadek; ale wojsko może tymczasem przysłużyć się kapitalnie bardzo pilnej sprawie miejscowej.
— Jeżeli jednak to wojsko nie zechce pełnić służby po dworach? — rzucił Sworski.
— Jakto: nie zechce?! Porządne wojsko nie rezonuje, słucha tylko rozkazów dowódców.
— Właśnie oficerowie mogą brać się do takiej służby niechętnie, a w każdym razie bez zapału. A do tworzenia armji potrzeba, oprócz pieniędzy, celu ideowego, patrjotycznego, do którego Polaka łatwo zapalić i ten jego zapał spożytkować. I wogóle stróżowanie po dworach nie jest zadaniem dla żołnierza, zwłaszcza nowej formacji.
— Ach, stróżowanie! Nie używalibyśmy ich przecie do żadnych niskich posług, tylko do obrony w razie napadu. Sama ich obecność po dworach rzuciłaby postrach na zbójów. Mogą przytem ćwiczyć się, strzelać, manewrować na naszych ugorach.
— Wszystko to muszą rozstrzygnąć organizatorowie wojskowi. Ja się podjąłem tylko roli kwestarza. Więc chciałbym wyrozumieć, czy szanowny pan ma zamiar poprzeć ofiarą pieniężną organizację polskiego wojska na Ukrainie?
— Gotów jestem, ale jeżeli będę miał pewność, że to wojsko nie będzie robione jedynie, że tak powiem... na eksport, na jakąś przyszłość nieokreśloną i daleką, lecz przyjmie zaraz czynny udział w obronie naszej ziemi tutaj.
— Niedobrze rozumiem, co pan nazywa przyszłością nieokreśloną? — zagadnął Sworski.
— No... przyszłość Polski, taką, lub owaką. Pragnąć możemy Polski najświetniejszej, ale dla nas, tutaj osiadłych, jest to pragnienie abstrakcyjne. Nasza prowincja w żadnym razie nie będzie należała do Polski. Rozumie więc pan, że planując przyszłość, myślimy najprzód o tej cząstce Polski, która zawiera się w polskich majątkach na Rusi.
— Rozumiem — odrzekł Sworski — i wcale mnie to nie gorszy. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że pomoc do tworzenia armji nie wchodzi w kolizję z obroną waszej własności tutaj, — że obie te akcje nie przeciwstawiają się jedna drugiej. Owszem, gdy Polska będzie silniejsza, obronniejsza, wasze prawa będą miały lepsze oparcie w przyszłości.
— Daleka droga, panie Sworski. Zanim Polska urośnie i wzmocni się, z naszych domów mogą być gruzy, z pól obce pastwiska, a i nas samych może nie być między żywymi. Dlatego twierdzę, że najpierw trzeba ratować nasze majątki, zwłaszcza jeżeli mamy dać na to pieniądze.
— Jeżeli panowie na to chcecie dać pieniądze, to możecie sobie tworzyć pałacowe milicje, lub coś w tym rodzaju. Nic to nie przeszkadza tworzeniu armji, ale i nie pomaga. Obie sprawy mogą być popierane czynnie nawet przez tego samego obywatela, ale każda osobno, bo każda z nich ma swe własne źródło ideowe i właściwe sobie cele.
— Nie rozumiem — upierał się Łabuński — dlaczego obu spraw nie można połączyć w jedno. Cóż to wojsko będzie miało do roboty w najbliższej przyszłości? — Pomagać Rosji do odparcia Niemców? Ależ Rosjanie już bić się nie chcą. Mieszać się do walk wewnętrznych rosyjskich po tej, lub owej stronie?
— A, broń Boże!
— Więc dlaczego nie miałoby ochraniać polskie majątki na Rusi?
— Ma przedewszystkiem gromadzić i organizować siłę zbrojną polską na czas walki za sprawę najświętszą — za niepodległość Polski.
— No dobrze, panie... ale tymczasem?
Dyskusja stawała się uciążliwą. Łabuński nabierał przekonania, że Sworski jest doktrynerem, Sworski zaś zżymał się skrycie, że nie zdołał wyprowadzić Łabuńskiego poza granice dziedzicznego miasteczka i ukazać mu szersze obszary sprawy polskiej.
Ale rozeszli się przyjaźnie, obiecując sobie, że będą się porozumiewali, choćby codziennie.
— Mieszkamy przecie przy jednem podwórzu!


20.

Sala jadalna hotelu Europejskiego przy Kreszczatyku pełna była gości w porze obiadowej. Szwankowało już niejedno w aprowizacji, w kuchni i w usłudze, jednak pozór ogólny sali był szykowny i buńczuczny, wedle tradycji Kijowa. Gwar, wcale nie rewolucyjny, owszem roześmiany i ujęty w karby, przelewał się przez salę z pobrzękiem talerzy i szkła, nawet z przygrywką kapeli fałszywych Cyganów.
W samym środku i na widoku całej sali obsiedli stolik czterej oficerowie, odbijający bardzo dodatnio od tkwiących tu i ówdzie mundurów rosyjskich i czarno-szarego tłumu cywilów. Zgrabne „frencze“ leżały na nich, jak oklejone, na kołnierzach wyszyte proporczyki biało-amarantowe, miny gęste, lecz nie teatralne wcale; twarze i torsy, choć młode, wyglądały zrośnięte oddawna z ubiorem.
— Ułani pierwszego pułku — Krechowczyki — szeptano zewsząd.
Oczy Polaków, gęsto rozsianych po sali, patrzyły na tę czwórkę jasno i porozumiewawczo; oczy kobiet wszelkich narodowości wdzięczyły się bezwstydnie; nawet Rosjanie spoglądali życzliwie i ciekawie. Ułanów wcale to nie żenowało, ani pobudzało do przybierania postaci bohaterskich. Jedli, pili wino, bawili się, jak młodzi wojskowi.
— Podobno kolej stąd do Kaniowa zdezorganizowana — rzekł jeden.
Odpowiedział drugi porucznik, którego nazywano „Zych“:
— Z Mińska i z Dukory przyjechaliśmy śpiewający — a do Kaniowa stąd blisko. Można statkiem, albo samochodem, jeżeli kolej źle chodzi. Trzymam zakład, że jutro wieczorem będę w Kaniowie.
— Jutro? — — Na jutro umówiłem się z moimi przyjaciółmi, Sworskim i Łubą, którzy zajmują się tu zbieraniem ofiar na wojsko. Przecie generał kazał nam rozpoznać i stronę finansową tutejszej formacji — zauważył Bronek Linowski.
— Dobrze — zgodził się łatwo Zych — tak zostaniem przez jutro w Kijowie. Jest tu ruch, życie. I jeść dają lepiej, niż w Mińsku.
— Ale nie tak, jak Wańkowiczowie w Śmiłowiczach — odezwał się czwarty oficer, nieco okrągłejszy od wysmukłych kolegów.
— Noc, w Śmiłowiczach! — zawtórowali wszyscy.
Popili wina. Zych powrócił do pochwały Kijowa:
— Dobre wino i dobre miasto. — A cóż, weźmiemy kiedyś Kijów, panowie?
— Mam nadzieję — odparł Bronek — że nie będziemy w przyszłości staczali walk niepotrzebnych. Weźmiemy co swoje.
— Wiesz co, Bronek, że ty strasznie już wszystko bierzesz na ciężki rozum. Jednak dobrze jechałeś pod Krechowcami — widziałem. A przecie i naszą szarżę można nazwać niepotrzebną.
— Nigdy! — odrzekł żywo Bronek. — To była pierwsza polska demonstracja zbrojna we właściwym kierunku. No i udała się.
Nikt nie oponował, a treść podnioślejsza rozmowy rozcieńczyła się w winie.
Nie długo już ucztowali. Linowski odłączył się od kolegów gdyż porozumiał się uprzednio przez telefon z Łabuńskimi i obiecał ich odwiedzić zaraz po obiedzie.
Łabuńscy oczekiwali go z zaciekawieniem i nie bez kozery. Bronek był zewszechmiar „doskonałą partją“ dla ich córki — piękny, już niemal sławny z piękności i odwagi, jedyny syn bogatych i zaszczytnie znanych obywateli. Matka wiedziała prawie na pewno, że Hanka marzy o Bronku; ojcu nie obca też była ta wiadomość. Dalekie pokrewieństwo z Linowskimi Łabuńscy postanowili teraz podkreślić bardzo serdecznie w powitaniu młodego oficera.
Ale czekała żarliwiej, niż inni, sama Hanka — czatowała poprostu na zjawienie się Bronka. Pod bylejakim pozorem wyszła zaraz po obiedzie z mieszkania i czekała w sieni parterowej, obserwując oba wejścia na podwórze.
O umówionej godzinie zjawił się Bronek w mundurze, płaszczu i czapce z polskiemi wypustkami. Szedł przez podwórze, brząkając ostrogami i unosząc Pałasz lewą ręką. — Pierwszy raz go takim widziała — — wyśniona wizja nie była piękniejsza. Zakołatało serce w dziewczynie, zdobyła się jednak na odwagę i poszła na spotkanie Linowskiego.
Poznał ją zdaleka, zauważył, że wypiękniała, choć nie zdawał sobie sprawy, dlaczego? — — Ani schudła, ani przytyła, ani urosła — — ale oczy zakochanych nabierają nowych blasków i cieni, zmieniają cały sens twarzy: Bronek spostrzegł skutek, nie zgadując powodu. Powitał ją uprzejmie i swobodnie, nazywając po imieniu. Ona uścisnęła dłoń jego nerwowo, nie tak rezolutnie jak zazwyczaj, i — o dziwo! — nie powiedziała nic.
Przyglądali się sobie wzajemnie przez chwilę, ona z uśmiechem zakłopotanym, on z pogodnem, prostem zapytaniem w oczach, którego jednak nie wymówił:
— Co mi chcesz powiedzieć?
Hanka miała wiele do powiedzenia mu wogóle, a wybrała się naprzeciw niemu ze specjalnym zamiarem, gorąco sformułowanym w myśli. Ale, czy chwila była niepodobna do przewidzianej? — czy postawa Bronka zbyt imponująca? — Hanka rzekła tylko po chwili namysłu:
— Chodźmy — rodzice moi oczekują Bronka...
Weszli zatem spiesznie na schody i znaleźli się w salonie, gdzie oboje państwo Łabuńscy zarzucili Linowskiego grzecznościami i pytaniami.
Bronek przyjmował komplementy prawie obojętnie, przywykły widać do słuchania takich oświadczeń, na zapytania zaś, dlaczego i na jak długo przybył do Kijowa, odpowiadał dokładnie, że odkomenderowany został przez generała Dowbora, z trzema innymi oficerami, dla nawiązania stosunków z organizatorami wojska polskiego n a Ukrainie; że przez Kijów zdąża do Kaniowa.
Natychmiast Stefan Łabuński z żywem zajęciem rozgadał się o formacji wojska, którą to sprawę nazwał bardzo potrzebną, i oświadczył, że co do jej czynnego poparcia porozumiewa się właśnie z panem Tadeuszem Sworskim.
— Ach, ze Sworskim. — Znam go dobrze. Już się z nim widziałem; mamy się spotkać jutro — rzekł Bronek.
— Doskonale! — ucieszył się Łabuński. — Maryniu! — rzekł do żony — zaproś na obiad jutro pana Sworskiego i tego drugiego pana...
— Pana Łubę?
— Tak, tak.
— Bo mam nadzieję, że Bronek zechce się u nas stołować, póki tu bawi?
— Dziękuję wujowi — odrzekł Linowski — jutro na obiad przyjdę z wielką przyjemnością.
Łabuński, przyglądając się ponownie z upodobaniem Bronkowi od stóp do głów, zagadnął poufale:
— A jakże tam było pod Krechowcami? co?
— Było, wuju; już ta karta odwrócona. Mnóstwo innych zadań jest przed nami.
— Niby... że już dzisiaj bić się z Niemcami — nie jest wskazane? — zapytał Łabuński, udając zmarszczeniem czoła przenikliwość polityczną.
— Dlaczego nie? — owszem, wuju. Ale żeby się bić z kimkolwiek, trzeba mieć najprzód armję polską.
Łabuński godził się dzisiaj na każde zdanie młodego Linowskiego, którego widocznie chciał pozyskać zarówno zapomocą towarzyskiej uprzejmości, jak zgodności poglądów.
Wkrótce przyszła jakaś para starych i dostojnych gości, którymi pani Łabuńska musiała się zająć. Przed wejściem gości do salonu pan Łabuński oświadczył Bronkowi, że musi oddalić się dla ważnych interesów, i przypomniał o jutrzejszym obiedzie. Bronek i Hanka zostali naturalnie przeznaczeni do towarzyszenia sobie.
— Czy kuzyn zechce przejść do jadalnego? Pragnę z nim mieć specjalne interview i to w sprawie wojska.
— Jak każesz, Hanko.
Przeszli zatem do sąsiadującej z salonem jadalni, zostawiając za sobą drzwi otwarte, i usiedli.
— Bardzo chciałabym coś pożytecznego zrobić dla formacji wojska, o której Bronek tak pięknie mówi i pisze.
— Chwali ci się to, Hanko. Ale skąd wiesz, jak ja o tem piszę?
Hanka, zauważywszy, że Bronek mówi jej „ty“ regularnie, a ona wykręca się, używając trzeciej osoby i niezgrabnej po polsku denominacji „kuzyn“, przeszła bardzo chętnie do poufalszej formy przemawiania. Zaraz cieplej uczyniło się jej w sercu i swobodniej na umyśle:
— Czytałam twój list do pana Sworskiego o wojsku polskiem — — bardzo piękny.
— Więc i ty znasz Sworskiego?! — To dobrze.
— Znam i jego przyjaciela, pana Celestyna Łubę. Przyjemny też pan, choć trochę... lunatyk.
— Bardzo trafnie: lunatyk! — rozśmiał się Bronek po raz pierwszy — ale kochany człowiek. — — Tylko Sworski jest... realniejszy.
— Z panem Sworskim rozmawiałam dużo... i nawet o tobie, Bronku.
— Zatem jutro przy obiedzie będziemy w przyjacielskiej zupełnie kompanji.
— Z pewnością. — Ale dzisiaj, póki jesteśmy w małej kompanji, bo we dwoje, chcę cię prosić, Bronku, o jedną rzecz.
Odetchnęła głęboko z ulgi, że przecie przystąpiła do sprawy, uwięzionej w jej sercu oddawna.
— Powiedz, proszę.
— Nasłuchałam się o potrzebie wojska od pana Sworskiego, przeczytałam twój śliczny list do niego — i poczułam silną chęć zrobienia czegoś dla tego wojska... od siebie, nietylko przez wypraszanie od innych. Ale ja nie mam większych pieniędzy, więc...
Dobyła pośpiesznie z kieszeni przygotowany futeralik z pierścionkiem.
— ...Więc chcę dać to...
Linowski pochylił się nad otwartym futeralikiem, nie biorąc go do ręki:
— Bardzo piękny pierścionek. — — W ięc chcesz go sprzedać i dać jego wartość na wojsko?
— Nie... tak... to jest... — zagmatwała się w wymowie Hanka — to jest zupełnie moja własność. Zapisany mi był imiennie w testamencie babki. — — Ale pan Sworski nie chciał go wziąć ode mnie.
— Poco zajmować tem Sworskiego? Trzeba ocenić u jubilera, no i sprzedać.
— A ty, Bronku, nie byłbyś łaskaw wziąć go ode mnie i... zrobić z niego użytek, jaki uznasz za dobry...?
— Ja?! — zadziwił się Linowski — jestem tylko w przejeździe przez Kijów. Jadę wprawdzie do Kaniowa, ale tam oddawać pierścionek, zamiast pieniędzy...? — to niepraktycznie. W Kijowie lepiej się to sprzeda, potrzeba jednak pewnego czasu.
— Kiedy ja nie chcę oddawać pierścionka na wojsko pod Kaniowem, tylko na tamto pod Mińskiem; najchętniej na twój pułk, Bronku! — wypowiedziała wreszcie dokładnie swój chwalebny, lecz naiwny zamiar.
— A nie! — odparł Bronek bez wszelkiego rozrzewnienia — specjalnie nasz pułk ma większe zasoby; wielu z nas utrzymuje się własnym kosztem. — Nie, Hanko, tego ja nie mogę się podjąć.
Hanka aż zmizerniała w ciągu tej odpowiedzi.
— Więc nikt nie chce mojego pierścionka? — westchnęła.
Nastała chwila przykrego milczenia, po której odezwał się Linowski:
— Zgaduję piękną twą intencję. Pod wpływem Sworskiego i po przeczytaniu mojego listu zapaliłaś się do sprawy formacji wojska. Chciałaś dowieść nam obu...
— Tobie, Bronku — przerwała Hanka cicho, lecz gorąco.
— Zatem mnie... dziękuję ci — bardzo mi to pochlebia.
— Wcale ci nie pochlebia, skoro nie chcesz wziąć, nie chcesz nawet dotknąć tego pierścionka!
— Cóż ja z nim zrobię, moja Hanko!
Hankę aż zamroczył ten wyraz „moja“. Ale zdawała sobie sprawę, że znaczy on raczej lekceważenie jej uczuć, niż wzajemność. Odważyła się jednak jeszcze na to:
— Gdybyś był dobry, nosiłbyś ten pierścionek jako fetisz... jako talizman... do końca wojny.
— To wcale inny projekt — odrzekł Bronek i zapadł w milczenie.
Hanka czekała z bijącem sercem, jak na wyrok; Linowski zaś namyślał się, ściągając swe brwi charakterystyczne, poczem głowę wzniósł ostro i rzekł po żołniersku:
— Dobrze, wezmę twój pierścionek, Hanko, i nosić będę przy sobie, na szczęście. Jestem ci bardzo wdzięczny za twe dobre uczucie. Ale bądźmy z sobą zupełnie szczerzy. Chcesz dać pierścionek nie na wojsko, lecz mnie go dajesz. To między dwojgiem ludzi młodych jest powszechnie znanym symbolem. Znaczenie tego symbolu wysoko cenię i przyjmuję od ciebie, Hanko — ale z jednem zastrzeżeniem.
Hanka czerwieniła się i bladła; ręka jej, wyciągnięta już do Bronka, drgnęła i zawisła w powietizu. Rzekła nareszcie mocno:
— Godzę się na wszystko, co każesz.
— Widzę, że mnie rozumiesz, Hanusiu. Poświęciłem się przedewszystkiem służbie dla wywalczenia Polski. — Nasze... projekty nie będą mogły tej służbie przeszkadzać.
— I ja tak czuję, Bronku; nie marzyłam nawet inaczej.
— W takim razie godzimy się zupełnie.
— I możemy się zgodzić na zawsze? — wyciągnęła dziewczyna pragnącą rękę do ukochanego.
— Możemy się zgodzić na zawsze — powtórzył Linowski poważnie i ucałował wyciągniętą rękę.
— Zatem to nasze...? — niedomówiła Hanka z wielkiego wzruszenia.
— Nie nazywajmy naszej rozmowy — nie rozgłaszajmy jej. — Wiemy dla siebie, cośmy rzekli, i wiemy, że mówiliśmy oboje uczciwie i serdecznie. — Ale zaręczyny żołnierza podczas wojny są zawsze bardzo warunkowe.
— Co ty mówisz, Bronku?!
— Mówię wszystko, co myślę, Hanuś. A spodziewam się po tobie, że możesz wszystko wysłuchać, jako... narzeczona polskiego żołnierza.
— Mogę! — odrzekła panna Łabuńska, ciskając jasne skry przez łzawe jednak oczy — — jestem strasznie szczęśliwa — i dumna.
Linowski odpowiedział już tylko pełnem ognia i wdzięczności spojrzeniem.
Trzeba było się uspokoić. Goście z salonu ruszali się ku wyjściu. Młoda para musiała też się pożegnać, tymczasem do jutra. Kończyli rozmowę pośpiesznie i wesoło:
— Ale pierścionek bierzesz? nosić będziesz?
— Tylko na palcu nie zmieszczę. Schowam go dobrze przy sobie.
Rozpiął parę guzików munduru i ukrył starannie dar Hanki na swej rycerskiej piersi.


21.

Aż do jesieni tętniały jeszcze w Kijowie pulsacje życia społecznego, podobne do normalnych, przedwojennych. Kochali się młodzi; układano projekty na przyszłość; kupcy robili obroty; ludzie zbierali się dla porozumień i dla zabawy. Ale gdy zapanowała roku podlejsza pora, razem ze stęchlizną powietrza nadciągały z północy miazmaty nienazwanej choroby. Powoli, bez przełomowych wydarzeń, ludzie rozsądni nabierali przekonania, że Rosja wali się poprostu w gruzy. Rewolucja po pierwszym potężnym efekcie obalenia cara i starej machiny państwowej, daleka dziś była od zadowolenia pragnień republikanów i patrjotów. Liberalne edykty pierwszego rządu działały naopak; z ogłoszonych swobód korzystały tylko najgorsze żywioły miejscowe i wrogowie Państwa. Zresztą ubyli ze składu rządu najzaufańsi: Rodzianko, Lwów, Guczkow, Milukow — tylko Kierenskij, wielce zagadkowy zbawca, miotał się dalej na swych coraz wyższych stanowiskach: ministra wojny, naczelnego wodza armji, dyktatora. Że zaś te tytuły nie czyniły go realnie większym, ani sprawniejszym, owszem śmiesznym, — za komizmem bajecznej karjery krzykacza kryła się groza nieobliczalna, lecz cuchnąca już zagładą — rząd bolszewickich Sowietów.
Przewagi bolszewików nie chciał nikt w Rosji, oprócz ich przywódców i wszelkich zbrodniarzy, pragnących się połączyć w ogromną i uprawnioną szajkę. W Kijowie, gdzie przygotowania do powtórnego, bolszewickiego przewrotu dochodziły głuchem tylko echem, nie wiedziano dokładnie, czem są, dokąd dążą ci „bolszewicy”. Przeczuciowo tylko wyrywali się ku nim kryminaliści, tkwiący w więzieniach i chodzący luzem, truchleli przed ich widmem burżuje, oburzali się na możliwość ich rządów nieliczni patrjoci rosyjscy i wogóle ludzie, pragnący ładu społecznego.
Polacy, mieszkający w Kijowie, zapatrywali się też rozmaicie na bolszewizm. W jednych sprawiał on bezradną konsternację, w drugich wzmożoną troskę o sprawę polską; byli jednak i tacy, którym bolszewizm uśmiechał się, jako idealny wykwit teorji socjalistycznej, coś w rodzaju potrójnej esencji socjalizmu.
Wogóle nie byle nikogo, któryby mógł nie myśleć o nadciągającej zmorze, usunąć ją ze swych prywatnych obliczeń i zabiegów, bo zmora dawała się czuć zgniłą gorączką, przenikała wszystkie funkcje życia indywiduów i zbiorowe. Nie przychodziły jednak sformułowane wieści o zmaganiu się rządu z Sowietami i rewolucji z kontnewolucją. Najjaskrawsze tylko momenty przenikały do wiadomości Kijowian bez pośrednictwa dzienników, które nie otrzymywały już prawie telegramów z centralnych kuźni bolszewickich, z Petersburga i z Moskwy. O buncie generała Korniłowa wiedziano coś zaledwie, gdy przyszła wiadomość o likwidacji patrjotycznego odruchu. O zachwianiu Kiereńskiego dopiero przebąkiwano w Kijowie, gdy wpadła wieść anegdotyczna o dostarczeniu przez Niemców do Petersburga, w zaplombowanym wagonie, wybornych organizatorów rewolucji, przeważnie Żydów, którzy też natychmiast ujęli rewolucję rosyjską w formy przez Niemców i Żydów pożądane. Wśród powodzi kłamstw i kaczek dziennikarskich ta nowina wyglądała zrazu na humorystyczny dowcip — a był to przecie realny, ostatni cios zadany konającej Rosji, ostatnia trutka podana jej przez konsekwentnych trucicieli.
Przewrót bolszewicki był już tam, w Petersburgu, zorganizowaną rzezią i upaństwowioną kradzieżą, gdy bezładne, bezpańskie, lecz ogromne tłumy ukraińskie, mające tylko samozwańczych i niedołężnych przywódców w Kijowie, namyślały się leniwie nad kwestją, czy nie stworzyćby na poczekaniu, korzystając z zamętu, wolnej Ukrainy? Hasła takie wygłaszano jeszcze w marcu, przy wybuchu pierwszej rewolucji; szlachetnie bezwładny rząd tymczasowy petersburski nie uznał za stosowne przeciwdziałać prądom separatystycznym. Ale przez ośm miesięcy milczącego przyzwolenia rządu „naród ukraiński“ nie zdobył się na wolę odrębnego państwowego istnienia. Tylko amatorowie stanowisk atamańskich i ministerjalnych, rzadcy Ukraińcy piśmienni — Hruszewscy, Hołubowicze i Petlury — zorganizowali „Centralną Radę“ jako rząd i „Małą Radę“, jako komisarjat rządu, tworzyli jakieś pułki „ukraińskie“, wybierając pośród dezerterów z armji rosyjskiej Małorusinów. Ale te wszystkie szkice i zarysy państwowości były tak nikłe i tylko nominalne, że Polak; siedzący podówczas w Kijowie, nie spotykając nigdzie działań tych instytucyj, nie wybierał się nawet do zabrania z niemi bliższej znajomości — jak nie idzie się na odczyty obcych ludzi o nudnej sprawie.
Dopiero po upadku Kiereńskiego i ujęciu rządu przez silniejsze, choć zbrodnicze ręce, wielcy komisarze centralni nasłali swych zaufanych komisarzy ludowych na Ukrainę, kazali wojskom ukraińskim tworzyć rady pułkowe — zaprowadzali „rewolucyjny porządek“ w południowej Rosji, nie wyrażając żadnej opinji o projektowanej rzeczypospolitej ukraińskiej. Ale Trockij, Lenin i ich towarzysze mieli zbyt dużo do tworzenia, czy do niszczenia na północy i w obu stolicach, aby zająć się odrazu urządzaniem Kijowa 1 Ukrainy według swoich zasad. To też działanie naczelnej Bolszewji na Kijów było z początku słabe, sprawiło tylko niesłychany zamęt urządzeń i pojęć.
Mieszkańcy posiadłości Ginsburga dobrze byli umieszczeni dla oglądania zdarzeń i ruchów w śródmieściu. Sześcio — i siedmiopiętrowe gmachy sterczały na stoku wzgórza, blisko szczytu, na którym znajdowały się: sztab główny, arsenał i oddział Banku Państwa. Ulice Instytucka i Nikołajewska, ujmujące w kleszcze posiadłość, prowadziły do wysokiej i bogatej części miasta, zwanej „Lipki“. Ruch od Kreszczatyku na Lipki przepływał przez te dwie ulice i ocierał się o mury Ginsburga. W tej niby warowni mieszkało, oprócz właściciela i jego współwyznawców, Żydów, mnóstwo osób, podejrzanych z pozorów o burżujstwo, bo czysto ubranych i nie bratających się z gawiedzią; dużo też Polaków.
Sworski i Łuba znali się już z wielu rodakami, a najczęściej chodzili do Łabuńskich, z którymi znajomość zawiązała się ściślejsza. Matka i córki były odrazu sympatyczne obu emigrantom z Waiszawy. Ojciec, po bliższem poznaniu, okazywał się też porządnym człowiekiem. Pozory „żubra“ i „krajowca“ należały widać do programowego rozumu pana Stefana, gdyż chętnie niemi paradował. Można go było jednak wziąć na polską ambicję. Więc sypnął pokaźną sumę na formację wojska polskiego, obiecywał dać i więcej, jeżeli okoliczności pozwolą. Stało się to pcd wpływem wzmożonego porozumienia ze Sworskim może też dla skaptowania Bronka Linowskiego, który nietylko pięknie mówił o wojsku, ale był pożądanym kandydatem na zięcia.
Hanka szukała też rozmów ze Sworskim, coraz bardziej wtajemniczonym powiernikiem, zawsze o Bronku, od czasu jak ten powrócił do pułku.
I dzisiaj byli literaci u Łabuńskich, więc Hanka powtórzyła cicho Tadeuszowi swą upartą interpelację:
— I cóż? nic?
Znaczyło to: czy niema wiadomości o nim, lub może listu od niego.
— Nic — ale trudno się i spodziewać. Wie pani, że ja żadnego listu wogóle nie otrzymałem już od... miesiąca. A przecie pisywali do mnie stale i z Petersburga i z Mińska; dostawałem nawet czasem listy z Polski, przez Szwecję. Poczty i koleje zaczynają funkcjonować fatalnie. Wogóle jest chaos — i w mieście niepokój. Lepiej, aby panie nie wychodziły na ulicę.
— A panowie mogą?
— Zawsze nam łatwiej.
— Właśnie papa wybiera się na posiedzenie wieczorne. — — Papo! pan Sworski mówi, że są niepokoje w mieście.
— Czyż doprawdy? — wczoraj wracałem późno — było cicho.
— Słyszałem — rzekł Sworski — o zapowiedzianem na dzisiaj wystąpieniu bolszewików. Co to ma być? nie wiem. Od naszych dziennikarzy trudno się dowiedzieć. Nie tkwią w tutejszych robotach — co i lepiej — a telegramów już nie otrzymują wcale.
— Poczekajcie! — rzekł Łabuński — zatelefonuję do znajomego członka magistratu; jest teraz zapewne w mieszkaniu.
Telefonistka długo nie odpowiadała.
— Masz tobie — — jest jakiś popłoch — słychać gwary, ale nie łączą.
Aha! — 17.25.
Po chwili rozmowy oznajmił Łabuński:
— Są niepokoje. Powstrzymano przed godziną demonstrację jakichś drabów zamiejscowych. Ustawiono armaty przed Bankiem Państwa i Arsenałem.
— Ładne rzeczy! — przerwała pani Łabuńska.
— To już było i skończyło się na niczem — uspakajał mąż. — Jednak tłum jest wzburzony. Lepiej nie wychodzić z domu wieczorem. Jeżeli panowie nie macie nic lepszego do roboty, przyjdźcie do nas na herbatę.
— Dziękujemy bardzo — odrzekł Sworski — ja właściwie mam wieczorem interes w „Ogniwie“. Zmiarkuję, czy będzie można tam pójść.
Umówiono się więc tylko warunkowo. Zresztą na herbatę i wieczerzę do Łabuńskich można było przyjść zawsze na mocy ustalonej już tradycji.
Tadeusz z Celestynem powrócili do swojej kwatery po drugiej stronie podwórza. Obaj pisali coś, nie mówiąc o tem jeden drugiemu. Zdaje się, że wstydzili się przyznać, co piszą, bo obu to pisanie szło jak z kamienia.
Zgniły dzień listopadowy zgasł wcześnie; Tadeusz zakręcił klameczkę lampy elektrycznej — bez skutku.
Niebardzo go to zdziwiło, bo już porządki miejskie były rozstrojone. Oddawna nie pamiętano, aby trzy warunki wygody mieszkaniowej: woda, opał i światło były w porządku jednocześnie. Dzisiaj była woda rano, kaloryfer grzał — nic więc dziwnego, że elektryczność odpoczywała.
Sworski poszedł do pokoju Łuby, który spał ubrany na łóżku.
— Czy masz świece, Celestynie? Elektryczność strajkuje.
— Tam do licha! Mam funt świec, ale tylko jedną butelkę do obsadzenia.
— Dawaj! ja mam trzy puste butelki.
Posiedzieli parę godzin przy mizernem oświetleniu, które bardzo ujemnie wpływa na psychikę pisarza, zwłaszcza w porze długich nocy.
Nareszcie Sworski wstał i poszedł znowu do Łuby.
— Wiesz co, że ja mam ochotę wyjść z domu, bo tu można dostać czarnej melancholji. Cicho przecie na ulicy i gaz się pali. W Ogniwie będziemy za pięć minut, a tam jakoś nam oświetlą. Może wreszcie i elektryczność rozbłyśnie późniejszym wieczorem?
Celestyn nie dal się prosić:
— Idźmy. Cóż nam się stać może?
Zgasili zatem świeczki i schodzili z siedmiu pięter, podnieceni nerwowo. Może coś ciekawego będzie na ulicy? Może w Ogniwie czegoś się dowiedzą? A jeżeli wybuchnie awantura, przecie klubu polskiego tak odrazu brać nie będą szturmem. Pójdą na arsenał, jak już próbowali.
Schodzili, paląc zapałki, gdyż klatka schodowa nie była oświetlona. Ale dochodząc do parteru, spostrzegli dziwne zbiorowisko. Kilka ciemnych postaci przy świetle latarek i łojówek siedziało w uroczystej ciszy. Od grupy odłączył się jegomość, którego Sworski już gdzieś widział. — Żyd elegancki.
— Panowie wychodzą? — odezwał się nieufnie.
— Tak jest. A pan dlaczego pyta?
— Jakto: dlaczego? — Zapisywaliśmy się przecie wszyscy do „domowej ochrany“.
Sworski cmoknął niecierpliwie, bo przypomniał, że przed tygodniem, na radzie lokatorów, zgodził się, razem z Celestynem, należeć do straży bezpieczeństwa domu.
— W takim razie stróżujemy dzisiaj wszyscy przez całą noc przy wejściach do naszego domu, z bronią w ręku — odrzekł ów Machabeusz, uderzając się po kieszeni, pełnej wielkiego browninga i błyskając ogniem ze swej rudo-szarej płyty twarzowej, przez złote okulary.
Spojrzeli po sobie Tadeusz z Celestynem. Nie było rady, trzeba było dotrzymać obietnicy.
— Dyżur panów wypada od 8-ej do północy, w tej tu sieni.
— Dobrze.
Weszli trochę wyżej na schody i przystanęli.
— Masz tam co do jedzenia, Celestynie?
— Trzy surowe jajka.
— A ja tylko alberty.
— To mało.
— Chodźmy na herbatę do Łabuńskich.
Wytłumaczyli zatem dostojnemu dowódcy straży, że idą tylko przez podwórze do sąsiadów w tym samym domu i powrócą na termin.
Ucieszyli się zrazu Łabuńscy z powrotu gości, ale gdy się dogadali do powodu wizyty, Stefan chwycił się za głowę:
— Najgorzej, że i ja zapisałem się do tej głupiej „ochrany“! Ale co my mamy robić przy wejściach do domu? Przypuśćmy napad na dom. — — Żydzi uciekną zaraz — to pewnik — a my pozostaniemy z paru rewolwerami przeciw uzbrojonej bandzie?! — — Idjotyczne!
— Papa tam nie pójdzie! — zawołały kobiety. — I panowie niech nie idą! To na nic.
— Najprzód niema jeszcze żadnej awantury, a gdyby była na ulicy, dlaczego ma być napad na nasz dom? Na co to komu potrzebne? — uspakajał Sworski.
— Jednak my pójdziemy. — zawyrokował Celestyn. — Konsekwencja! głupia, ale konsekwencja!
— Pana nie puścimy na wartowanie — dodał Sworski. — Zastąpimy go, gdyby był powoływany. Pan jest, ojcem rodziny i musi przy niej pozostać. A my przegapimy sobie noc dla... konsekwencji, jak mówi Celestyn. Nic nam się nie stanie.
Posilono się spiesznie, gdyż dyżur Sworskiego i Łuby zbliżał się. Poczem trzej mężczyźni — bo i Łabuński wybrał się na zwiady — stanęli w sieni parterowej, gdzie dowodził rycerz w złotych okularach.
Zmieniła się warta; na miejsce kilku Żydów przyszło paru innych, stanęli dwaj literaci i dwaj oficerowie rosyjscy o minach niewyraźnych.
Przez płatnych wywiadowców otrzymano trochę powiadomień wiarogodnych: przez ulicę Instytucką, na którą wychodziła strzeżona brama, ustawiono barykadę u wylotu na Kreszczatyk. Rozwieziono po mieście kulomioty. — — To widzieli naoczni świadkowie. Reszta była ciemną zagadką bądź co bądź niepokojącą.
Wkrótce Łabuński powrócił do rodziny, a Sworski z Łubą usiedli na ławce, dzieląc ogólne milczenie. Żydzi wyglądali, jak skazani na śmierć; oficerowie rosyjscy chodzili, paląc bez ustanku papierosy. Ulica za bramą była zapewne pusta; żadnych kroków, ani turkotu kół. — — Czas dłużył się przykro, poczęści śmiesznie z powodu wyglądu tego pogotowia bojowego.
Przyjaciele Polacy wymieniali od czasu do czasu krótkie uwagi:
— Nic się nie dzieje — nic nie słychać — boją się jedni drugich — zgadywał Celestyn.
— Zapewne że tak — odpowiadał Tadeusz — przygotowania są i to nie policyjne — barykada — ale jedni i drudzy czają się, aby bez narażenia siebie tam tych zaskoczyć. — Podła walka.
Już się obu Polakom spać zachciało, gdy nagle, bez poprzedzającej komendy, bez jakiejkolwiek uwertury wytrysła znana melodja. Zawarczały kulomioty, bijące od Kreszczatyku pod górę, odpowiedziały inne z góry na dół. Szczekały tak przez minutę swarliwie i zajadle, gdy naraz zagłuszył je gromowy wybuch bomby przy barykadzie. — — Od zbiorowiska ludzkiego na Kreszczatyku wionęły wycia i jęki.
Natychmiast ogromny, siedmiopiętrowy komin schodowy napełnił się spazmatycznym piskiem kobiet i gwałtownem trzaskaniem drzwiami. Zdawaćby się mogło, że już przez okna, czy przez ściany postrzelono przynajmniej kilkanaście kobiet. Jednak dom nie był nawet draśnięty przez salwy, tylko kucharki, pokojówki, a Żydówki wszystkich stanów i powołań wybiegły na schody, napełniając je wrzaskiem.
Ale strzelanina i zgiełk zewnętrzny ustały zupełnie i zaległa znowu cisza. Więc Sworski i Łuba powrócili do uzbrojonej bezczynności. Paru płatnych stróżów domowych wyjrzało poza bramę. Ulica była pusta, barykada na miejscu. Zapewniali też, że ani przed salwami, ani podczas nich nikt nie przechodził, gwizdały tylko kule.
— Walka tchórzów! — mówił Tadeusz do Celestyna, odsunąwszy się od reszty wartowników. — Wygarnęli jedni do drugich i znowu czekają, aż im się zbierze na odwagę. Gdzież ten furor bolszewików, o którym tyle słyszeliśmy?
— Wolą oni widać z bezbronnymi — szeptał szyderczo Celestyn. — Jak tu iść pod górę, kiedy z góry prażą? Żadna dzika bestja nie pójdzie na strzały — nawet lew.
— Oj, lwów tu niema — odpowiadał Tadeusz — wilki... szakale...
— Świnie! — przelicytował Celestyn.
I obaj rozśmieli się z tej licytacji przezwisk, które tylko sumarycznie wyrażały obrzydzenie do obu stron walczących.
— Właściwie zrobili nam zawód — drwił dalej Łuba — mieliśmy widzieć bitwę, a tu co? — furda.
— Nie rozumiem nawet, kto się z kim bije — rzekł znowu Sworski. — Jeżeli to Ukraińcy tak cicho bronią swej niepodległości, to może po stronie przeciwnej są wojska rządu centralnego rosyjskiego? Ale jakiego rządu? — bolszewickiego?
— Kasza z bolszewikami! — dorzucił Celestyn.
Siedzieli znów bezczynnie, długo, aż naprawdę zdrzemnęli się. Przed samą północą zbudził ich nowy trajkot kulomiotów, tym razem trochę dłużej trwający, ale na tych samych miejscach. I znowu cisza — ani przemarszu, ani szturmu.
Sworski spojrzał na zegarek:
— Północ. Pójdziemy spać w łóżkach, nie na tym głupim posterunku.

∗             ∗

Nazajutrz rozbłysła dawno niewidziana pogoda. Sworski miał balkon zawieszony nad ulicą Instytucką, teatrem nocnej utarczki. Obaj przyjaciele wyszli przed południem na balkon.
Szeroki widok, zabrukany już jesienią, odświeżył się i rozwspanialił. Sporo jeszcze złoconej zieleni trwało na drzewach ogrodu Kupieckiego i Carskiego, zarastających dwie góry. W ich rozłamie widniał most — na lewo masy murów na różnych wysokościach; najwyżej złocone kopuły Michajłowskiego soboru. Za tem wszystkiem zdwojone wstęgi Dniepru, odwieczne, pożądane narodom.
— Szkoda paskudzić to miasto walką uliczną — westchnął Celestyn. — Patrz — barykada jeszcze nieuprzątnięta, tylko rozwłóczona na boki. Ludzie jeżdżą i chodzą środkiem zatoru.
— I na co to wszystko, na co? — bił się z myślami Tadeusz. — Przypuśćmy, że Ukraińcy chcą mieć swoje miasto dla siebie i walczą o nie. Jak walczą — widzieliśmy. Ale z kim walczą? Chyba jedni z drugimi? Nie słyszeliśmy o przybyciu jakichś wrogów zewnętrznych. — — Przybył tu tylko pułk czechosłowacki, błąkający się po Rosji już bez celu, skoro walka z Niemcami ustała. Bo co temu pułkowi do walk wewnętrznych rosyjskich? Gdzie spojrzeć — bezcelowość i ohyda dla ohydy, amatorska zabawa zbójców, oślepłe odruchy ludzi nie wiedzących, co począć, gdzie stanąć w tej kolosalnej awanturze. — — Rewolucja zwierząt, wypuszczonych z klatek i ogrodzeń.
— Ale zauważ, jaki wiatr ciepły i pożywny przychodzi od Dniepru, jak słońce głaszcze — gadał Celestyn, oderwany od podłych spraw bieżących.
— Chyba że tak? — grzać się na słońcu, gdy przebłyśnie — chwytać odrobiny życia niezarażone — i nie myśleć o wielkich linjach zbiorowego istnienia. — — Ja tak nie umiem.
Zasępili się obaj, zamilkli, nie przestali jednak wdychać dobrego powietrza ani odczuwać pięknego widoku. Tyle było ich pożytku i udziału w tym obcym chaosie.

∗             ∗

Pogoda nie uśmierzyła bojowych temperamentów, które jednak doczekały zmroku, aby w ciemnościach dokonywać swych bohaterstw. O zmroku zawarczały kulomioty i do późnej nocy słychać je było coraz gdzie indziej, jako też strzały z karabinów i z browningów. Walka, jak zapalony płyn, rozlała się dużo szerzej, niż wczoraj, w kierunkach przypadkowych, dążąc za kaprysami ruchów tłumu i wojsk rozmaicie usposobionych. Walczyły bowiem wojska najrozmaitszych autoramentów i z nieuchwytnemi zamiarami. Wyglądało powierzchownie, jakby stronnicy wolnej Ukrainy walczyli z rosyjskim rządem centralnym o posiadanie Kijowa. — — Ale resztka wojsk, niegdyś carskich, ulokowana w Kijowie i okolicach, była pod komendą rządu, obecnie bolszewickiego, który nie protestował wyraźnie przeciw powstaniu wolnej Ukrainy. Nadto wojska i tłumy ukraińskie były wybornym materjałem na bolszewików. Dodawszy do tego bunt dwóch pułków ukraińskich przeciw rządowi petersburskiemu i działanie pułku czecho-słowackiego po stronie tegoż rządu — zamęt był zupełny. Niby tłum pijany w kolosalnej karczmie, żarło się to wszystko, biło, lub godziło się znowu pomiędzy sobą, na pożytek chyba djabła.
Walki uliczne trwały trzy dni; na trzeci dzień zaczęto bić z armat i nietylko pustemi ładunkami. Ale na czwarty stanął rozejm, który przeszedł powoli w układy i w pokój. Stało się zadość interesom pozornie sprzecznym. Zatryumfował bolszewizm, gdyż do armji i do administracji wprowadzono ostatecznie bolszewickie „porządki“. Jednocześnie zaś ogłoszona została wolna Ukraina z Centralną Radą na czele.


22.

Opieszały świt zimowy jeszcze się nie rozjaśnił, gdy dwaj ułani polscy pierwszego pułku byli już gotowi do wsiadania na koń. Bronek Linowski mierzył krokami wielki pokój pałacowy urządzony przygodnie na sypialnię; towarzysz jego, Zych Woronicz, ułan atletycznej budowy, wylegał się jeszcze na łóżku, choć ubrany już w mundur. Jeden ściągał marsowo swe brwi wydatne, złączone nad nosem i zdawał się pogrążonym w dramatycznym namyśle; drugi twarzą szeroką, szczerą, podobną do paszczy wesołego lwa, wyrażał obojętność na sens życia, tylko zapał do życia, jakie jest. Pogwizdywał lekko przez zęby.
— Chodźmy już do sali jadalnej — rzekł Linowski, nagle przystając, jakby zniecierpliwiony.
— Co tobie? — odrzekł Woronicz, spojrzawszy na zegarek — pół do siódmej — dobrze, gdyby za godzinę dali śniadanie. Czekajmy sygnału, a to tłuc się będziemy jak mary po ciemnym pałacu...
— Dzień wymarszu — tłumaczył Bronek — — może dzisiaj przyśpieszą.
— Da i poco? — droga do Bobrujska krótka; do południa dojedziem.
— Mówiono że są po drodze podjazdy bolszewickie...
— Kiedy są, to nam ustąpią. Cóż oni, myślisz, z nami szukaliby bójki? Nie durnie oni.
— A jednak próbują tu i ówdzie rozbrajać naszą piechotę; a i o naszym pułku donoszą do „gławkowiercha“ różne androny, żeby tylko dać pozór do rozbrojenia nas.
— Ot wielka bieda co o nas donoszą Żydy, jak Luft i Miasnikow, do takiego „gławkowiercha“, jak Krylenko!
— Jestem twego zdania, Zych. Jednak z Krylenką musimy się liczyć, jako z obecnym naczelnym wodzem armji rosyjskiej.
— Naczelny wódz? — praporszczyk, syn żandarma!
— Wiem. Ale trzym a tymczasem tę hordę w łapie. A my przecie nie jesteśmy jeszcze w wojnie z armją rosyjską.
— Jaż i mówię: niema poco bić się z tą hołotą. Jaki nam z tego pożytek?
— Otóż widzisz, Zych — zaczął Bronek, przerywając chodzenie i przysiadając — to mnie właśnie nurtuje: jaki pożytek? — Biłbym się chętnie z Moskalami, jak wówczas — nawet winni mi rewanż — konia mi zabili i mnie drasnęli. — Ale obecnie? — — Przeciw Niemcom działaliśmy, a teraz znów zmiana przeciwnika. — — Kiedy się o tem myśli, to człowieka męczy.
— A mnie wszystko równo: myśli za mnie mój pułkownik i generał — odrzekł Woronicz. — Jeżeli każą bić tych draniów, bić będę.
— Po żołniersku masz słuszność, Zych. Ale tak — mówiąc między przyjaciółmi — przyjemniej wiedzieć, co się robi, gdy się jedzie do ataku. Pod Krechowcami wiedzieliśmy. To była jasna bitwa.
— Dobra była — dodał prozaicznie Woronicz, ale oczy mu zaświeciły i powstał sprężyście z łóżka. — A tutaj czort wie, jaka wojna.
Pomilczełi trochę obaj, aż odezwał się Bronek:
— Tam się biją — we Francji!
— Musi tam być gorąco — zgodził się Zych — ale cóż z tego? nie mogą dać rady Niemcom — stoją ciągle na miejscu.
— A tego ci nie dosyć, że nie puszczają dalej Niemców? — i to od paru lat! Porównaj z rosyjskim frontem — tu Niemcy lezą, gdzie chcą. I my grzęźniemy w tem błocie.
— Wiadomo, od czasu rewolucji — świństwo.
— Żeby to można przedostać się do Francji! — westchnął Linowski.
— Jakżeż? opuścić pułk??
— A nie! z całym pułkiem.
Woronicz pokiwał tylko głową. Przedsięwzięcia, których nie umiał skonstruować nawet w wyobraźni, nie pociągały go.
Siedzieli, każdy oparty łokciem na rzeźbionej konsoli, pod nie istniejącemi lustrami, po których sterczały tylko ramy i to niecałkowite. W pałacu, który wycierpiał już odwiedziny wielu rozpasanych band, sterczały szkielety dawnego przepychu wśród żałosnej pustki. Takie mieszkanie, urządzone prowizorycznie i pierwotnie dla żołnierskiego postoju, sprawiało przygnębiające wrażenie zdegradowanej kultury. Krzewiło się tu doniedawna bujne polskie życie — mówiły o tem wyraźnie ściany i szczątki — rozwaliły je dzikie huragany — obecnie gnieździ się wprawdzie hufiec obrończy, ale jeżeli zdoła ocalić ziemię, jakże daleko jeszcze do odbudowy dawnego dobrobytu, do pokojowej wykwintnej zasiedziałości. — — Uczynią to przyszłe pokolenia, ale czy pokolenia polskie na tej ziemi?
Takie mniej więcej myśli krążyły w głowie Bronka Linowskiego, który rozglądał się po okazałych rozmiarach i ozdobach pokoju, a zarazem majaczyły mu pokrewne zarysy wnętrz pałacu w Inogórze, niewidzianego już blisko trzy lata. — Były tam bitwy. — — Czyżby i na tam te kochane mury wojna zionęła zniszczeniem?
Zygmunt Woronicz myślał zaś o teraźniejszości bezpośredniej — o śniadaniu, na które nie dawano jeszcze sygnału. Podszedł do okna, już rozświetlonego, skąd widok był na wielkie podwórze. Tu się odrazu rozweselił:
— Chodź, Bronek; patrz, jak się nasi ułani uwijają.
Podwórze pełne już było mundurowego ludu i koni. Przed stajniami czyszczono konie, przekuwano niektóre. Tu i ówdzie żwawy ułan w kamizeli tylko, pomimo mrozu, niósł truchtem parę ciężkich kubłów, ociekających lodowatą wodą. W mrowiu ludzkiem nikt nie stał nieruchomy, ani się ociągał. Bez zgiełku, umiarkowanym gwarem i postukiem warczała robota. — Opodal od stajni, na luźniejszej przestrzeni hamowało kilku konnych w niezupełnym rynsztunku.
— Że też do konia potrzeba naturalnego talentu — zauważył Woronicz. — Ten na lewo — widzisz? — który zatoczył teraz kursgalopem, już jeździ, jak stary. A ci dwaj zdzierają konia w pysku, nosami dziobią w grzywę — nic z nich nie będzie. A przecie wszystkich pobraliśmy jednego dnia, tydzień temu nazad.
Jakiś dreszcz pobiegł przez podwórze — padła zapewne komenda, stąd niedosłyszalna. Żołnierze, którzy nie mieli rąk zajętych, stanęli na baczność, z oczyma zwróconemi ku drzwiom od pałacu.
— Oho — rzekł Woronicz — pewnie pułkownik?
— Nie — poprawił Linowski po chwili oczekiwania — sam generał Dowbór.
Stanął pośrodku podwórza, bez parady, bez świty, jak gospodarz, zaglądający z umiłowaniem do swego okólnika. Dał ręką znak, aby przestano salutować i nie przerywano roboty. Twarz miał młodą jeszcze i energiczną. W spojrzeniu jasnem i silnem tliła się jakby nieustająca gorączka, która budziła zaufanie i dobre wróżby w jego podkomendnych. Choć się bynajmniej nie wdzięczył do nich, był przez nich mocno kochany.
Tak Linowski, jak Woronicz, ulegali też urokowi dzielnego generała.
— On tak lubi — mówił Zych, który go znał dawniej, niż Bronek — wejść między żołnierzy nieoficjalnie, pogadać, pożartować — bo i pocóżby dzisiaj wszedł między ułanów? Przecie kieruje nami wybornie Mościcki — i to nie rewja — nawet pułkownika niema na podwórzu. — O, patrz! — rozszerzyły się gęby chłopom, śmieją się. Musiał im palnąć generał jaki dowcip — jak on to umie — w guście żołnierskim.
Patrzyli jeszcze przez chwilę, ale nie słysząc stąd wyrazów, nie mogli brać udziału w dziarskiej wesołości, która zapanowała na podwórzu. Nareszcie generał, po jakiejś krótkiej przemowie, poszedł zpowrotem do domu.
— No, możemy iść na śniadanie. Teraz już na pewno zadzwonią.

∗             ∗

W godzinę później 1-szy pułk ułanów w ordynku bojowym, szóstkami, wyruszał traktem do Bobrujska. Na czele jechał konno pułkownik Mościcki w grupie oficerów, między którymi był Linowski. Wśród zaśnieżonych pól to wojsko widoczne zdaleka, na podziw szykowne, urągało wspaniale zawiściom i zasadzkom zbolszewizowanych oddziałów rosyjskich. Trzymano się jednak na baczności: przed pułkiem szedł w pewnem oddaleniu półszwadron przedniej straży, a uprzednio, wczoraj wieczorem, wysłano niewielki patrol, któryby drogę zbadał na dalszym dystansie.
Jakoż na piątej wiorście od Dukory przednia straż napotkała powracający ów mały patrol, który oznajmił, że bolszewicy siedzą z kulomiotami w lasku nieopodal od traktu na siódmej wiorście. Dzisiaj o świcie patrol został ostrzelany z tego lasku.
Przedni oddział zatrzymał się i przesłał patrol do pułkownika, który, wysłuchawszy raportu, spojrzał po swych przybocznych oficerach i rzekł:
— Nie jesteśmy wprawdzie w wojnie z Rosją, ale nie pozwolimy, żeby jakieś bandy strzelały do naszych patroli.
Wszyscy oficerowie skinęli głowami aprobacyjnie.
— Zatem tak — ozwał się pułkownik głosem już komenderującym — detaszujemy szwadron, który ten lasek okrąży i napędzi nieprzyjaciela na trakt, gdzie my go już przyjmiemy. Tak. — — A jaka może być siła nieprzyjaciela w tym lasku? — zwrócił się do dowodzącego patrolem oficera.
— Panie pułkowniku — nie mogłem zbadać dokładnie, bo musieliśmy usunąć się z pod kul. Lasek niewielki i przezroczysty; obok nie widziałem ludzi, ani taborów. Wszyscy siedzą w lasku, najpewniej piechota. Może jej będzie bataljon.
— No, to wystarczy naszego pół szwadronu do naganki na te wilki. — — Który z panów chciałby poprowadzić nagankę? Spojrzał na swych przybocznych oficerów. Każdy wzniósł rękę na znak ochoty. Mościcki przejrzał z marsowem zadowoleniem te ochocze twarze.
— Może należałoby się panu podpułkownikowi Żółkiewskiemu pierwszeństwo, ale już prowadziłeś cięższe wyprawy, panie Tadeuszu. Ustąpmy nieco młodszym.
Zgasił uśmiech koleżeński na twarzy i zakomenderował ostro:
— Panie rotmistrzu Linowski! Rozkazuję panu detaszować pół swego szwadronu i zajechać śpiesznie za ów lasek, natrzeć z tyłu i wypędzić piechotę na trakt, na nas.
— Rozkaz, panie pułkowniku — odrzekł Bronek i pchnął już konia, aby cofnąć się do swego szwadronu.
— Zaraz! stać! — My się najprzód zbliżamy po trakcie całą kolumną. Formuj pan swój oddział w marszu. Gdy będzie pora zjechać z traktu, zakomenderuję.
Jakoż cały pułk, połączony z przednią strażą posunął się jeszcze o pół wiorsty, aż do miejsca, skąd widać było dobrze lasek z zasadzką. Lasek milczał solennie.
Wtedy zabrzmiała komenda pułkownika:
— Oddział Linowskiego! do ataku! marsz!
Natychmiast koń Linowskiego wspaniałym skokiem przesadził rów, dzielący trakt od pola, za nim trójkami podążyli ułani. Każda trójka brała rów i doganiała poprzednią w porządku, za rotmistrzem, który zrazu miarkował tempo do krótkiego cwału. Aż gdy siedemdziesięciu pięciu jeźdźców rozciągnęło się po polu, Linowski pociągnął za sobą szereg wyciągniętym galopem w kierunku wymijającym zbliska las.
Zatrzymana na szosie główna siła konnicy oglądała z żywem zainteresowaniem ten piękny manewr, który wydawał się sportowym. Pościg półszwadronu zajechał wkrótce za las, a w lesie zalegała zupełna cisza. Na rozkaz pułkownika kilkunastu spieszonych ułanów wyprzedziło kolumnę i nastawiło kulomioty w kierunku na lasek.
— Może ich tam już niema? — powątpiewał jeden z oficerów przy boku dowódcy.
— Gdzie zaś! — odparł inny, patrząc przez lornetę połową — są. Nawet widać, jak ruszają się. Tylko nie śmieją strzelać, bo i nas już zobaczyli na trakcie.
Dopiero po dobrej półgodzinie od wyruszenia pościgu Linowskiego doleciały z lasu dźwięki rozpierzchłej strzelaniny.
— Wsiedli im nasi na karki — odezwał się Żółkiewski — ale strzały pojedyncze, nie z kulomiotów. To dobrze.
Wkrótce usłyszano na tiakcie gromki jeden okrzyk w lesie, potem ciągłą już wrzawę, w której nie było już, zdaje się, strzałów.
— Targują się — zażartował jeden z oficerów na trakcie.
Jednak targowisko mcgło być krwawe, bardzo podobne do bitwy ręcznej. Pocieszano się, że ułani, choć mniej liczni, mają przewagę, siedząc na koniach, i że jeden ułan polski starczy za dziesięć sztuk tałałajstwa. Jednak niepewność trwała jeszcze z pół godziny.
Ukazał się wreszcie pod lasem obraz pocieszający. Pstrokata, bezładna kupa ludu w mundurach, w tułupach, nawet w miejskich paltotach, biegła ku traktowi kłusem, z podniesionemi do góry rękami, pchana przez półkole ułanów. Sporo czasu upłynęło aż ta czereda zdyszana zatrzymała się przed obliczem pułkownika. Dojechał najprzód do dowódcy rotmistrz Linowski, na spienionym koniu, promienny, lecz spokojny i złożył raport:
— Panie pułkowniku! Rozbroiliśmy cały prawie oddział nieprzyjacielski, oprócz tych, którzy zdążyli przed natarciem wymknąć się nam na boki. Wzięliśmy osiem kulomiotów, sto kilkadziesiąt karabinów i sporo browningów. Oczekuję rozkazu, co mam uczynić z jeńcami?
— Dziękuję panu w imieniu pułku za świetne wykonanie komendy — odrzekł Mościcki.
Zwrócił się potem do jeńców po rosyjsku:
— Który tu komendant? Odpowiedział stary żołnierz, pijak okazały, tonem dobrodusznym, bo miarkował już, że nic gorszego mu się nie stanie.
— Da i żadnego niema. My prosto w lesie odpoczywali, a ułany na nas napadli — i w szyję!
— Nie łgać! Wyście to rano strzelali z kulomiotów do naszego patrolu.
— I nie poznali! myśleli, że Niemcy.
— Na drugi raz żebyście nas poznali, bo będzie dużo gorzej! Teraz — wszystką broń zostawić — i precz mi z oczu!

∗             ∗

Niewiele mieli ułani do roboty w Bobrujsku, gdzie zaczął się koncentrować cały pierwszy korpus. Życie garnizonowe w niewielkiem mieście, w ciasnych mieszkaniach, nie mogło nasycić ani wyższych ambicyj wojskowych, ani nawet skłonności młodych zuchów do hucznej zabawy. W ojna z bolszewikami, jeszcze nawet niewypowiedziana, składała sięz luźnych awantur, powodowanych zawsze przez bolszewików, którzy zaczynali instynktowo nienawidzieć formacje polskie karne, zachowawcze, jaskrawo przeczące nowym ideałom rewolucji rosyjskiej. Żydzi, których nie brakło nawet w komendzie band bolszewickich, podszczuwali je też zajadle na Polaków. Dochodziły raz po raz do Bobrujska wieści o zatargach zbrojnych, które niezawsze kończyły się tak świetnie i bezkrwawo, jak oczyszczenie traktu z Dukory do Bobrujska, dokonane przez rotmistrza Linowskiego. Tu i ówdzie udało się bolszewikom rozbroić drobne oddziały polskie, zdążające do miasta. Nadeszły i wiadomości o poważniejszych katastrofach.
Linowski trzymał się znowu z Woroniczem i mieszkał z nim razem. Choć bardzo różni co do usposobień i co do kultury umysłowej, lgnęli do siebie ci dwaj urodzeni Polacy i urodzeni żołnierze.
Pewnego dnia wpadł do wspólnej kwatery Woronicz wzburzony:
— Słyszałeś, Bronek, o pułkowniku Maciejewskim?
— Nie słyszałem.
— Znałeś go? Dowodził 5-ym pułkiem piechoty. Sławny oficer!
— No, i cóż się z nim stało?
— Prowadził pułk koleją do Mińska. Dwa razy w drodze otoczyły go bolszewiki z propozycją rozbrojenia. Nasobaczył im, porwał lokomotywy, których nie dawali, obsadził swoimi i jechał. Tak jemu udało się w Połocku i w Mołodecznie. — Aż Żyd Miasnikow, komenderujący zachodnim frontem — taki to parszywy front, jak jego komendant! — dał rozkaz: zatrzymać pociągi za wszelką cenę! — Tak i zrobili: wykoleili dwa pociągi w biegu do Mińska. Kiedy wagony waliły się z nasypu, bolszewicy z zasadzki prali do pociągów z kulomiotów! — Tam i poległ pułkownik Maciejewski. — — Ot, żeby my tam byli blisko!
— Niesłychane! — zawołał Bronek — to już nie zatargi, to wojna ze zdradziecką dziczą!
— Podobno generał ma wypowiedzieć wojnę tym draniom?
— Może będzie zmuszony — ale to rzeczy nie zmienia, bo wojna już jest i to wcale niepotrzebna.
Woronicz niedobrze zrozumiał:
— Chciałbyś bić się z Niemcami?
— Chciałbym nareszcie bić się wyraźnie o Polskę! — zawołał Bronek porywczo.
— Toż mówiłeś zawsze: formujemy się dla przyszłej Polski — —?
— Tak — i hartujemy się nawet w walkach dzisiejszych. Ale czy my stąd wydostaniemy się, Zych? — Otacza nas całe morze wrogów — bo przecie nadciągają i Niemcy! Wojny na dwa fronty nie wytrzymamy.
— W złym ty dzisiaj humorze, Bronek.
— Tobie tylko mówię, Zych. Nie śmiałbym! tak się odzywać w większem gronie ludzi. Tem bardziej nie śmiałbym dawać rad naszemu generałowi.
— No, ale mnie powiedzieć możesz, skoro już my z sobą po bratersku — co doradziłbyś generałowi?
— Nic. — W tem jego głowa, doświadczeńsza od mojej. Ale wiem tylko, co jabym zrobił, gdyby tu poszło zupełnie źle. Przedarłbym się do Francji.
Nie pierwszy raz słyszał o tem Woronicz, ale nie mógł się zapalić do projektu. Rzekł i teraz:
— Nie dla mnie to; ja i po francusku niebardzo...
— Żartujesz chyba? Nie na konwersację tam jechać, ale na jasny czyn! Na walkę za tryumf chrześcijańskiej cywilizacji, a w niej za Polskę! Tam ludzie wiedzą, o co się biją — i tam będzie zwycięstwo.
Woronicz nic nie odpowiedział, a Linowski chodził po pokoju gorączkowo, snując dalej swe rojenie rycerskie.


23.

Trzeci już dzień z rzędu przychodzili Sworski i Łuba na obiad do Łabuńskich, zapraszani gościnnie, jak zwykle, ale i zniewoleni obecnie przez katastrofalne położenie Kijowa, obrzucanego od tygodnia pociskami artylerji, oczywiście wrogiej, ale zgoła niespodziewanej i mało zrozumiałej w swej napaści. Nadciągnęły jakieś wojska z północy, usadowiły się na lewym brzegu Dniepru, na tak zwanych „Browarach“ w mocnej osłoniętej pozycji i stamtąd ostrzeliwały miasto. Bronił go ataman Petlura, ustawiwszy na placu Sofijskim kilka armatek, które od czasu do czasu dawały ognia w stronę napastników, niby cielęta, porykujące w zagrodzie dla odstraszenia stada oblegających wilków.
Nikt nie miał głowy wolnej do zbadania sensu i doniosłości tego zatargu, bo mieszkańców miasta pochłaniała troska o bezpieczeństwo osobiste. Trwała prawie nieustająca kanonada, ulice były puste, ludzie siedzieli po domach. Tylko wczesnym rankiem, gdy artylerja usypiała, wyruszano chyłkiem na zdobycie prowjantu.
— Literaci przeszli dzisiaj wcześniej na drugą stronę podwórza do Łabuńskich. Ogień armatni wzmagał się i rozrzucał pociski szerzej po mieście. Trzeba było znieść do kupy jakie kto miał powiadomienia i naradzić się.
Gości przyjęła pani Łabuńska z niejakiem zakłopotaniem:
— Doprawdy nie wiem, co będziemy dzisiaj jedli. Służby trudno już wyprawiać na ulicę, bo coraz niebezpieczniejsza. W kooperatywie lokatorskiej jest tylko mąka i sól. Mięsa w domu ani kawałka. Może panowie znacie jakie pobliskie źródło aprowizacji?
— Mam u siebie dwa funty czekolady i butelkę likieru — odezwał się Celestyn nieśmiało.
— Tego i nam nie brak — rozśmiała się pani Łabuńska. — Dziękujemy serdecznie. Mamy zapas słodyczy i w piwnicy jeszcze nie pusto. Ale mięsa i masła! Bez tego obiad niemożliwy.
— Będziemy jedli z postem — zażartował Sworski.
— A nie! — oburzył się Łuba — my możemy, ale pani, panienki!
Wstał nagle i wyszedł.
— Czy on poszedł po swoją czekoladę? — zapytał Stefan Łabuński.
— Wątpię — odrzekł Sworski. — On pewnie poszuka mięsa. Gdy jemu strzeli do głowy jakie bohaterstwo, rzuca się oślep do wykonania.
— Ależ to bardzo ładnie! — odezwała się Hanka.
— Bardzo chwalebnie — potwierdził Sworski.
W dwie godziny później Łabuńscy z gośćmi siedzieli przy obiedzie. Łuba przepraszał, że nie przyniósł surowego mięsa, bo jatki znalazł zamknięte i puste. Ale zdobył w Ogniwie gotową pieczeń i skąpy funcik masła. Był zatem dzisiaj zasłużonym współtwórcą obiadu. Wypytywano go, jak wygląda ulica.
— Sympatycznie — opowiadał — miejsca mnóstwo — nie widać prawie tego gałgaństwa, którego już dosyć napatrzyliśmy się.
— I wojska nie widać? tych naszych „obrońców“? — parsknął pogardliwie Łabuński.
— Nie widziałem. Tylko przy ratuszu stoi tam jeden z drugim. A więcej wałęsa się podobno na placu Sofijskim i na Teatralnym, bo tam weselej za wysokiemi murami. Ale hukają po mieście spadające szrapnele, hukają.
— Toż słyszymy i teraz — zauważył Łabuński. — Jeszcze się szelmy nie zabrały do jedzenia. Zwykle o tej porze przerywają bombardowanie. A pan widział jaki wybuch pocisku, panie Celestynie?
— Widziałem parę. — — Ale to niewinne.
— Jakto: niewinne?
— Trzeba tylko znać topografję — ciągnął Celestyn, zbrojny świeżem doświadczeniem. — Tamci walą przecie z jednego punktu za Dnieprem. Cała rzecz: uważać, które miejsca zasłonięte są od Dniepru przez mury i pod temi murami najspokojniej myk — myk.
— A kiedy wypada droga wpoprzek ulicy odsłoniętej, albo przez plac?
— No... wtedy przyśpiesza się kroku.
— Zawsze to mniej bezpieczna przechadzka — zauważyła pani Łabuńska.
Obiad był krótki, ale wcale dobry. Spożyto go z zadowoleniem, poczem przy kawie wyrażano dalsze poglądy na sytuację.
— Bój artyleryjski rozszerza się — mówił Łabuński. — W pierwszych dniach skierowany był na szczyt naszego wzgórza; na arsenał, na główny sztab. I dzisiaj nie odstąpili cd tych celów, bo stamtąd dochodzą nas odgłosy pękających pocisków. Ale strzelają i w innych kierunkach; biją naprzykład w dzielnicę soboru Michajłowskiego.
— Przebili wczoraj dach kościoła katolickiego — dodała pani.
— Bombardują uporczywie dom Hruszewskiego przy ulicy Pańkowskiej — dorzucił Celestyn.
— To zrozumiałe, bo Hruszewski jest jednym z przywódców niepodległej Ukrainy, a przecie zbóje północni przyszli tu walczyć z Ukraińcami.
— Tak pan sądzi? — powątpiewał Sworski. — Jednak nie słyszeliśmy, aby Rosja wypowiedziała wojnę Ukrainie. Jeżeli ci za Dnieprem mają być apostołami, pragnącymi nawrócić Kijów na bolszewizm, toć przecie Kijów jest już wcale dobrze zbolszewizowany. Darli się o to przeszłej jesieni i stanęła zgoda Sowietów północnych z Sowietami wolnej Ukrainy. Ale przypuśćmy, że Lenin i Trocki chcą wzmocnić swe panowanie na Ukrainie, że chcą zdusić ruch separatystyczny groźny dla przyszłości Rosji. — Przypuśćmy nawet, że jest to prywatne przedsiębiorstwo jakiejś bandy północnej, która wybrała się na grabież tłustych ziem południowych. — — W każdym razie nasuwa się zdumione zapytanie: jakiem prawem ten bezczelny ryzykant, Petlura, brom miasta, którego nie może obronić ze swemi sześciu czy ośmiu armatkami? Gdyby miał wojsko, powinien był stoczyć walkę z napastnikiem przed jego dojściem do miasta, z tamtej strony Dniepru. A skoro wojska, ani armat nie ma, jak może dawać powód do bombardowania swojej stolicy? To mi patrjota!
— No i tam ci niegorsi — odrzekł Łabuński. — Rosjanie przecież, a bombardują bezbronne miasto, „macierz grodów ruskich“!
— Godni siebie szermierze! — dodał Sworski.
Nie śpieszył się nikt z towarzystwa do swoich spraw dziennych, które z konieczności zredukowane zostały do minimum. Na ulicę trudno było wychodzić. Pracy intelektualnej nie warto było rozpoczynać przy ciągłym akompanjamencie grzmotów armatnich, do których już ucho przywykło, lecz umysł nie mógł ich przyjmować obojętnie, bo nie przewidywał ani ich skutków, ani końca. Z dniem każdym kanonada wzmagała się i rosło zgorączkowanie mieszkańców miasta. Zaczynały krążyć wieści paniczne.
Dowiedziano się w mieście, że na czele wojsk oblegających stoi pułkownik Murawjew, herszt zdolny do skrajnych okrucieństw. Zwłaszcza na Polaków nazwisko to, przypominające kata Wilna z r. 1863 sprowadzało trwogę przez samo swe brzmienie. — Opowiadano także, że bolszewicy strzelają dotychczas z dział mniejszego kalibru, ale jeżeli miasto zaraz się nie podda, zaczną strzelać z dział ciężkich i pociskami tak silnemi, że jeden może rozwalić parę pięter murowanego domu. Nie brakło również zapowiedzi pocisków z gazami trującemi.
Polacy zamieszkali w posiadłości Ginsburga znosili te strachy głównie do mieszkania Łabuńskich, które było centralą orjentacji, aprowizacji i życia towarzyskiego. Pomimo wszelkie optymistyczne tłumaczenia i kojące argumenty, których zwykle podejmował się Sworski, poważniały coraz bardziej twarze mężczyzn, a kobiety, którym wolno się bać, nie ukrywały już trwogi. Tylko Celestyn Łuba czuł się wcale dobrze w atmosferze kataklizmu.
— Przecie wojna! bitwa! coś silnego! Inaczej krew krąży w człowieku.
— Ale i coś ohydnie podłego — oponował Sworski. — Jakąż ty grasz w tem rolę, Celestynie?
— No... widza. I to coś warte. Dotychczas widzieliśmy wojnę głównie w gazetach.
— Winszuję ci wesołego usposobienia. Mnie taka wojna działa na mdłości.
Nazajutrz, po obiedzie znowu u Łabuńskich, Sworski miał partykularną rozmowę z Hanką. Weszło we zwyczaj, że ci dwoje mieli z sobą tajemnice, dawno już odgadnione przez rodziców Hanki, którzy nie stawiali przeszkód cichym szeptom córki ze starszym i godnym zaufania mężczyzną.
— Wie pan? mam list!
— Od Bronka?
— Nie tak dobrze. — Ale od jednej pani, która przed paru tygodniami jechała stąd do Mińska. Prosiłam ją bardzo, żeby się dowiedziała, co tylko będzie mogła, o Bronku — i żeby mi napisała. Jakimś cudem list jej dzisiaj dostałam.
— I cóż? pomyślne wiadomości?
— Takie sobie. Jest ciągle w pułku. Wszyscy go kochają, dowódcy i koledzy. Przejechał z pułkiem do Bobrujska. Ale wie pan co? — już formowanie wojska nie postępuje! Ich owszem bolszewicy chcą rozbroić i urządzają na nich zasadzki. Jedną taką zasadzkę Bronek rozbił, rozbroił i wziął duży oddział do niewoli. Mówią, że świetnie to wykonał. Ale cóż z tego? Czyż może nasze małe wojsko pobić wszystkich bolszewików? Ich jest podobno kilka miljonów?
— Tak, droga panno Hanko. Z naszemi formacjami wojskowemi jest niedobrze: Opóźniły się — i to nie z winy dzielnego Dowbora, który robił, co mógł, ale z winy społeczeństwa polskiego na Kresach, które słabo poparło formacje, a czasem usilnie im przeszkadzało. To smutna historja. Gdyby naszego wojska było dziś kilka razy więcej, wymietlibyśmy bolszewików z Mińska, Żytomierza, Kijowa — — trzymalibyśmy w zależności od siebie całą Ruś — i Niemców w nią włażących. Ale te wzniosłe plany nie mają już dzisiaj realnej podstawy.
— Więc cóż będzie z naszem wojskiem i z pierwszym pułkiem ułanów? — zawołała Hanka niespokojnie.
— Nie wiem, nie mam wiele nadziei, będą musieli chyba... rozejść się. Za mało ich jest w tem położeniu między nawałą bolszewicką, a zbliżającymi się Niemcami. Chyba, żeby cud jaki? Chyba, żeby wojska nasze zdołały przedostać się przez północ, przez Szwecję do Francji i tam wystąpić przeciw Niemcom... Ale na taki obrót całym korpusem, czy nawet pułkiem, już także za późno. Chyba pojedyncze indywidua, bohaterzy, lub straceńcy...
Hanka naraz ożywiła się bardzo, choć nie radośnie:
— Ach, teraz rozumiem w liście jedno zdanie, którego nie doceniałam: Bronek tęskni do Francji.
— Tak, droga pani, to nie może znaczyć nic innego. Ta pani, co pisała, zna Linowskiego?
— Nie, ale rozmawiała z jego przyjacielem i kolegą, porucznikiem Woroniczem. Bronek może się tam już wybiera? — — A to musi być bardzo niebezpieczna droga?
— Ach, pani — dla takiego zucha, jak on? — Przeszedł już jeden front, przejdzie i drugi. Zresztą nie może być o tem mowy teraz, póki pułk jego trwa i działa — pocieszał Sworski, udając swobodę i przekonanie.
Ale oczy Hanki, czerpiące zwykle otuchę ze słów Sworskiego, tym razem wyraziły głęboki smutek. Czy pomyślała o tragicznej jakiej przygodzie, która mogłaby spotkać Bronka w tej wyprawie, czy o niezmiernej przestrzeni, która, w razie wykonania szalonego zamiaru, zaległaby między nią, a ukochanym?

∗             ∗

Następna noc była tak hałaśliwa, że Sworski nie mógł zasnąć aż do rana. Bicie z armat nie ustawało, a grzmotom towarzyszyły przeciągłe wycia, dowodzące, że pociski przelatują bliżej. Pomimo to Sworski nie wyniósł sięze swego pokoju, wystawionego oknami na Dniepr, poczęści przez wstręt do okazywania trwogi i ucieczki. Spędził jednak noc bardzo nieprzyjemną. To też gdy o świcie ogień artylerji ustał, Sworski zasnął snem kamiennym.
Przebudzenie miał niezwykle: ujrzał nad sobą młodą dziewczynę, która tu nigdy pierwej nie przychodziła, ale którą pomimo to znał. — — Co takiego?
— Panna Hanka kazała mi powiedzieć panu, żeby się wyprowadził ze swego pokoju, bo front od Dniepru, a stamtąd strasznie dzisiaj biją.
— Bardzo dziękuję — sam już myślałem — zaspałem tylko, bo w nocy od łoskotu nie mogłem zasnąć.
— I państwo proszą panów na obiad, jaki jest, o drugiej.
— Proszę powiedzieć, że przyjdziemy po obiedzie, bo tu dzisiaj urządziliśmy się. Proszę bardzo podziękować państwu i panience.
Skoro wyszła służąca Łabuńskich, Sworski zaczął pośpiesznie ubierać się. Dochodziła dwunasta. Ogień armatni rozegrał się znowu w najlepsze.
Poszedł do Celestyna, który na maszynce spirytusowej przygrzewał rondel, zawierający zapewne coś jadalnego.
— Wiesz, Celestynie — przysyłano do mnie od Łabuńskich z radą, żebym się wynosił ze swego pokoju, bo w okno może mi wpaść jakaś piguła z za Dniepru.
— Ależ naturalnie! Dawno trzeba było to uczynić!
— Dlaczegóż nie mówiłeś?
— Nie przyszło do głowy — — no i niebyło jeszcze nigdy tak silnego ognia, jak dzisiaj.
— W każdym razie jeść będziemy u ciebie — rzekł Sworski — bo tu strona od podwórza, a przedpokój odgradza od frontowych pokojów. Pójdę tylko do siebie aby złożyć niektóre papiery i manatki. Może wypadnie wogóle stąd się wynosić? Po godzinie rozpoczął się obiad w pokoiku od podwórza. Zupa, którą zgotował Celestyn z konserw pomidorowych, okazała się niejadalną. Następowała szynka na zimno, z chlebem i masłem. A duży imbryk czarnej kawy łatwo już było odgrzać. Wystąpiła też butelka likieru, o której Łuba niejednokrotnie wspominał. Przyjaciele poczuli się w dobrobycie i w jakim takim humorze przy jedynym stole, na którym kałamarz, papier, szczotka i grzebień towarzyszyły zastawie jadalnej.
Popijali gęsto i naprzekór zimie, która trzymała jeszcze tęgo w początku lutego, naprzekór złowrogim rykom, gwizdom i trzaskom, pośród których tkwili niezbyt bezpiecznie na swem siódmem piętrze, zaczęli mówić o rozkoszy wiosny, która kiedyś przyjdzie, o wygodzie własnego mieszkania w kraju rodzinnym, o harmonji życia w czasie pokoju, o przyjaciołach.
— Przyjdzie wreszcie i Ona... — zaczął Sworski.
Nagle zerwali się obaj na nogi, podrzuceni siłą nieprzepartą. Ogłuszający huk — trzask — impet, połączone w jeden błyskawiczny cios bez echa, runął w bezpośredniem pobliżu.
— To tu! — zawołał Łuba.
— Tu — odrzekł Sworski — chyba w salon...?
Wyszli na przedpokój, gdzie spotkali wylęknionych spółlokatorów.
— Na dół wszyscy!do piwnic! — wołała dość przytomnie starsza właścicielka mieszkania.
Ale Sworski otworzył drzwi od salonu. Dym, kurz, przewrócone meble, otwór w ścianie zewnętrznej — świadczyły niezbicie, że pocisk uderzył w salon.
— Co pan wyrabia?! — nie iść tam! może być zaraz drugi! Sworski drzwi przymknął, ale rzucił się do swojego pokoju, sąsiadującego z salonem, mówiąc do Celestyna:
— Zabiorę choć rękopisy.
Wpadł, chwycił przygotowaną paczkę, wypadł z pokoju i zaczął nakładać futro, gdy nowy piorun, połączony z sypaniem gruzów, uderzył wyraźnie w pokój, który Tadeusz opuścił przed kilku sekundami.
— Schodzić! — na dół! na dół! — Dom jest pod „obstrełem“!
I runęli wszyscy przez drzwi na schody główne przez siedmjopiętrową klatkę, kędy już sj-pały się ciała spazm ujące, sapiące, lub oniemiałe.
Dziewczynka jedna zemdlała na najwyższem piętrze. Chwycił ją Łuba i niósł, jak niańka, ostrożnie schodząc z pięter.
Sworski schodził śpiesznie, ale bacznie. Na szóstem piętrze dwa nowe uderzenia wstrząsnęły gmachem; posypały się na schody szyby oszklonego supraportu. Zatem wyraźnie wzięto na cel ten dom — — jesteśmy pod ogniem baterji. — — Stwierdzał z pewnem zadowoleniem, że nie traci głowy, choć był przed chwilą pod samą kosą śmierci — — bo gdyby pozostał był jeszcze kilka sekund w swoim pokoju....? Co teraz ma robić? — Wołano: do piwnic! — — Na co to? Zajść tylko za największą ilość murów zasłaniających od armat. — — Ale prawda! co się dzieje u Łabuńskich? — Tam zaraz pobiegnę.
Osadził się na tym projekcie. Skoro doszedł do parteru, ujrzał tłum ludzi tłoczący się do podziemi. Celestyn cucił omdlałą dziewczynkę. Krzyknął mu Tadeusz:
— Ja do Łabuńskich. Ostrożnie przez podwórze!
Pomimo zgiełkliwego zakotłowania wszystkich lokatorów, wielkie podwórze było zupełnie puste. Wysoki łuk bramy głównej od ulicy Instytuckiej, skąd przychodziły co chwila pociski, był otwarty, zasłonięty tylko ażurową kratą żelazną. Ten szeroki otwór mógł dać przelot szrapnelowi na podwórze.
Sworski zatrzymał się na chwilę i obejrzał podwórze. Pociski uderzały w mury, lub świszczały, przelatując ponad dachami. Po każdem uderzeniu w mur frontowy sypały się aż tutaj, przy podwórzu wewnętrznem, tynki ze ścian, stękały całe betonowo-żelazne gmachy, łoskot dochodził chwilami do takiego natężenia, że Sworskiemu przemknęła myśl przez głowę: rychło zaczną się na dobre walić mury? — Jednak skorygował zaraz to lajowskie przypuszczenie, widząc naokoło mury wcale nieodchylone od pionu. Jedyne niebezpieczeństwo przedstawiało przecięcie otworu bramy podczas nieustającego bombardowania. Na to jednak trzeba było zdecydować się, chcąc przejść do mieszkania Łabuńskich. Sworski posunął przy murach ku bramie, potem paru susami przesadził otwór i dalej idąc pod murami, dotarł do przedsionka gmachu, gdzie mieszkali Łabuńscy. Winda była oczywiście nieczynna. Jednem tchem wbiegł Sworski znowu na najwyższe piętro.
Zastał całą rodzinę w przedpokoju, zaniepokojoną i właściwie bezradną.
— Ach, panie kochany! — — Biją tam w wasz front?
— Biją, szanowna pani. Rozwalili nawet mój pokój.
— I cóż? nic się panu nie stało?
— Jak pani widzi.
— A panu Łubie?
— Także nic. Cuci tam dziewczynkę omdlałą.
— A pan do nas! Dziękujemy serdecznie. — I co robić?
Odezwał się Łabuński:
— Ja sądzę: siedzieć na miejscu. Nasz dom nie jest tymczasem wystawiony na pociski.
— Jestem tego samego zdania.
— Bo kobiety się boją, że dom runie, albo dach się zapali.
— Dom nie runie tak łatwo — odrzekł Sworski. — Widziałem już rany murów zbliska — mocna ta nasza cytadela. A co do zapalenia dachu? — czy ja wiem? — Czekajmy, aż się zapali, wtedy czas będzie na ucieczkę. Bo najprzód niema dokąd uciekać. Z tamtego domu ludzie tłoczą się do piwnic. — — To nie ma sensu.
— I gdybyśmy opuścili mieszkanie — dodał Stefan Łabuński — mogliby łatwo odwiedzić nas złodzieje.
— I to jeszcze. — Widzi mi się przytem, że bombardowanie ucicha. — — Posłuchajmy...
Rzeczywiście łoskot osłabł i zdawał się oddalać. Nie słychać już było uderzeń w bliskie mury. Ryczały tylko paszcze dział za Dnieprem.
— Dali nam już może pokój? — odezwał się Łabuński po dłuższem nasłuchiwaniu. — Ale walili specjalnie w nas, w ten dom — nieprawdaż, panie Tadeuszu?
— Nie ulega wątpliwości. Trwało to mniej więcej... kwadrans.
— A teraz ponieważ uszedł pan cało z tak niebezpiecznej pozycji — zaczął Łabuński.
— I w pierwszej chwili zatroszczył się o nasz los — wtrąciła serdecznie Hanka.
— I zainteresował się nami — potwierdził ojciec — wypijemy za zdrowie pańskie coś dobrego.
Poszedł do swego pokoju i z za książek dobył obiecującą butelkę.
Skoro tylko wino stanęło na stole, jakby przeczuciem wiedziony zjawił się Celestyn Łuba.

∗             ∗

Tegoż wieczora, gdy grad pocisków skierowany już był wyraźnie na inną dzielnicę miasta, Sworski i Łuba poszli obejrzeć swe mieszkanie. Dwa pokoje frontowe, nawiedzone przez pociski, były zrujnowane. Zwłaszcza pokój Sworskiego, bez szyb w oknach, z przebitą ścianą frontową, zasypany na pół łokcia gruzem, w którym błyskały tu i ówdzie skręcone odpryski rozerwanego szrapnela — był niemożliwy do zamieszkania. Droga przebyta przez szrapnel i miejsce wybuchu mogły być ściśle wykreślone przez kierunek otworów i rozkład spustoszeń.
— Skąd ty porwałeś papiery, kiedyś tu wszedł? — pytał Celestyn, szeroko otwierając oczy, olśnione przez wizję, którą narajała mu wyobraźnia.
— Stąd — z biurka.
— No... to na kierunku przelotu. — — Długo będziesz żył, Tadeuszu, jeżeli potrafiłeś stąd się wyśliznąć.
Nie rozczulano się dłużej nad tą hipotezą. Ale zaległa kwestja praktyczna, pilna. Gdzie teraz mieszkać? Pokoik Celestyna nie był uszkodzony, ale nie mógł pomieścić dwóch lokatorów. Nadto całe mieszkanie opuszczone zostało przez głównych lokatorów, sublokatorów i służbę. Nikt tu nie chciał pozostać.
— Idźmy — trzeba szukać choćby noclegu na dzisiaj — zmówili się obaj posępnie.
Poszli znowu do Łabuńskich. Ludzie miejscowi, znają dobrze miasto, mogą poradzić.
Czekała ich tam pomyślna niespodzianka. Pani Łabuńska sama doszła do pomysłu, że trzeba zaprzyjaźnionym sąsiadom ustąpić pokój z dużego mieszkania. Dla przyzwoitości ustanowiono minimalną cenę komornego i utrzymania — aż do lepszych czasów.
— Przecie i my skorzystamy — tłumaczyła gościnna pani — katastrofa trwa dalej i niewiadome, czy nie będzie jeszcze gorzej; przyjemniej być w mocniejszej grupie przyjaciół.
Stefan Łabuński poparł propozycję żony stanowczo i naturalnie. Literaci dziękowali ze szczerą wdzięcznością. Takim sposobem zawiązała się oblężnicza kooperatywa Łabuńskich ze Sworskim i Łubą.
Było to przedewszystkiem stowarzyszenie dla obrony życia. Bombardowanie nabierało co godzina rozmachu, bezwzględności i nie błądziło już naoślep po mieście, lecz sięgało celnie wytyczonych punktów. Dom Hruszewskiego, moralnego naczelnika Ukraińców, zapalony przez pociski, stał w ogniu, a nikt nie śmiał go ratować. Pomimo niebezpieczeństwa krążenia po mieście ulice zaczynały powoli napełniać się mrowiem ludzkiem pokłóconem pomiędzy sobą, gdyż strzały z broni ręcznej trzaskały coraz gęściej. Czy to bolszewicy północni wkroczyli już do miasta? czy podnieśli głowy miejscowi adherenci Bolszewji? — niepodobna było zrozumieć. Jednak ogień z za Dniepru prażył nieustannie i coraz goręcej. Ale i z innych stron można było spodziewać się postrzałów.
Pomnożone towarzystwo w mieszkaniu Łabuńskich zacieśniało się coraz bardziej do środka lokalu najbardziej osłoniętego murami; mieszkali już wszyscy w przedpokoju, w kurytarzach i w paru komorach bez okien. Tam jadali posiłek, gotowany już tylko z konserw i zapasów śpiżarnianych. Tam spali w ubraniach dziennych, o ile spać dawał straszliwy łoskot, który mechanicznie roztrząsał mózgi i nerwy.
Ciągłe podniecenie i natężona gotowość instynktu samozachowawczego sprawiły, że ludzie pozbywali się swych zalet towarzyskich, pierwotnieli, dziczeli. Nie słychać już było płynnej swady Sworskiego; Łuba rozwichrzył się widmowo we włosach głowy i brody; Stefanowi Łabuńskiem u twarz niegolona od dni kilku najeżyła się siwą szczeciną; pani domu, kapitulując ze zwykłej dystynkcji i z resztek młodego wdzięku, przybrała postać zakłopotanej szafarki. Jedynie panienki, choć znacznie pomięte i wybladłe od niewywczasów, radowały jeszcze oczy swą upartą młodością.
Bywały godziny, kiedy ryki Potworu ucichały, gdy Potwór prawdopodobnie zajęty był żarciem. Te chwile ukojenia, czy wypadały w nocy, czy we dnie, oblężeni mieszkańcy obracali zwykle na sen, najrzadsze w tych dniach pożywienie. Czasami znowu przebłyski pogody porywały oczy ku oknom, przez które obejrzeć było można, z tych siedmiu pięter wzniesionych na wzgórzu, wspaniały widok umęczonego miasta. Wybierano jednak okna wyraźnie zwrócone ku terenom ostrzeliwanym, osłonięte zaś murami od ziejących ogniem „Browarów“.
7 lutego pod wieczór bombardowanie dosięgło najwyższego napięcia. Huraganowy ogień miał przelot nad domem, który trząsł się w posadach i dzwonił szybami bez przerwy. Pomimo nawyknienia do łoskotu wszyscy domownicy poczuli, że dzieje się dzisiaj coś jeszcze groźniejszego. Wydało się pani Łabuńskiej, że poznaje dzwony soboru świętej Zofji, których melodyjny bas napełnia często atmosferę Kijowa. — — Zauważył jednak Sworski, że to nie dzwony, bo odzywają się jednocześnie z wybuchami. A w piekielnym łoskocie rozróżniano i dźwięki inne, niby skoncentrowane wichry, przelatujące raz po raz nad dachem domu.
Nasłuchiwano bacznie i trwożnie. Aż Stefan Łabuński wyszedł z przedpokoju, zajrzał spiesznie w okno salonu najbardziej unikane i powrócił:
— Już rozumiem. Strzelają z bliższej pozycji, zapewne z pod Ławry Peczerskiej. Bolszewicy przeszli Dniepr. Teraz będzie rychło koniec.
— Jakto: koniec?! — zawołało razem parę kobiet.
— No, koniec bombardowania. Bolszewicy wejdą do miasta. To już chyba lepsze.
— Żeby się tak dowiedzieć, czy bohaterski Petlura już drapnął — zawołał Sworski. — Do niego przecież strzelają — chyba nie do nas? — Jakiż byłby sens?! — Życzmy mu lekkiej nogi do ucieczki — bąknął Celestyn.
Pociągnął Tadeusza do innego pokoju i zwierzył mu się z projektu:
— Wyszlibyśmy na ulicę, żeby nabrać wyobrażenia o sytuacji. Nawet niewiadomo, gdzie bezpieczniej, czy tam na dole, czy w tym gołębniku, gdzie nad głowami gwiżdżą nam szrapnele. Gdyby się jeden szrapnel obniżył, zapaliłby dach; a jeszcze niżej — zrobiłby z nas sieczkę.
— Tak, ale tutaj musimy pozostać dla solidarności przyjacielskiej.
— Masz rację — odrzekł Celestyn ostudzony.
— Chodźmy lepiej do okna; jeszcze widno.
Stanęli przy oknie, zwróconem na teren ostrzeliwany. Noc jeszcze niezupełna, szaro-błękitna rozwieszała się nad ogromnem miastem o barwach konających. Wicher śmierci, żygany przez rozdzwonione gardła gdzieś za nimi, przelatywał nad ich głowami z rykiem lwów skrzydlatych. Na murach gmachów rządowych przy ulicy Włodzimierskiej, odległych stąd o kilometr, raz po raz zapalały się nikłe światełka. Były to wybuchy łamiące tam mury z łoskotem, stąd — tylko gwiazdy blade i nieme, wobec grzmotów, pośród których stali. W paru miejscach na widnokręgu zapalone przez pociski płonęły domy bez ratunku straży, cicho, w powietrzu pogodnem, jak ogromne pochodnie ustawione dla przyświecania szatańskiemu dziełu.
— Jednak wspaniałe! — odezwał się Łuba.
— Piękne obrazowo — prawda. Ale obce wszelkiemu bohaterstwu. Gdybyż to bitwa, w której można brać udział sercem za jedną, lub drugą stroną! — Wytrzymamy to piekło, może kto z nas polegnie, lecz Kijowa nie damy! Lub naodwrót: przez całą tę mękę zdobędziemy Kijów! Tutaj zaś czuje się tylko, że to, co się dzieje, jest bezcelową zbrodnią. W tej walce wilków z psami niepodobna stanąć po żadnej stronie, niepodobna nawet wyobraźnią wżyć się w psychikę jednego, czy drugiego stada.
Z nastaniem nocy kanonada wydała się jeszcze zajadlejszą. A może tylko odosobnienie od zewnętrznego widoku miało ten skutek, że nieustanne ciosy dźwiękowe działały rozpaczliwiej. Pośród tej burzy śmiertelnie ślepej człowiek, tkwiący na wysokości w mieszkalnej klatce, której drżącą kruchość odczuwał dotkliwie, obojętniał na wszelkie konsyderacje umysłowe. Niech się stanie, co ma być, byle ustał ten huk bolesny w uszach, w głowie, w duszy.
Ledwo kto co mówił — wieczerzy nikt nie jadł. Tylko wino i wódkę chwytały nawet kobiety, spodziewając się ukojenia.

O trzeciej z rana umilkły armaty. Wieść, szybka prawie jak pocisk, wpadła do mieszkania Łabuńskich, że bolszewicy zajęli ostatecznie miasto. Zanim wyprowadzono stąd jakiekolwiek wnioski, wszyscy domownicy, jak kto stał, rzucili się na łóżka, na kanapy — i zasnęli.


24.

W kilka godzin potem obudził ich wielki ruch i podniecone głosy na schodach. Ponieważ wszyscy spali w ubraniach dziennych, powrócili szybko do zwykłego dziennego pozoru. Sworski zajrzał na schody i ujrzawszy parę postaci na niższych piętrach, zgadł łatwo. Rewizja bolszewicka szła po piętrach — zaraz dojdzie i do mieszkania Łabuńskich.
Rewizja bolszewicka! Nasłuchano się już dosyć o tych wizytach, połączonych z grabieżą, nie wyłączających bynajmniej morderstwa. Doznano już i w Kijowie odwiedzin pół-bolszewickich, ukraińsko-sowieckich, naogół bandyckich. Ale tu przychodzą bolszewicy autentyczni, północni.
Cała drużyna zgromadzona w mieszkaniu Łabuńskich, po śnie odżywczym — bez bombardowania! — czuła się wcale raźnie; nie potrzeba jej było nawet wmawiać spokoju. — Sworski zaproponował:
— Czy pozwolą państwo, że ja ich przyjmę? Ja ich znam trochę już i z Petersburga.
Zgodzono się.
Ponieważ zauważył na niższem piętrze, że drab z karabinem bębnił kolbą w drzwi zamknięte, zamiast dzwonić, a następnie, gdy mu otworzono, wdzierał się do wnętrza z nastawionym bagnetem, — Sworski otworzył swoje drzwi narozcież. Gdy następnie usłyszał zbliżanie się ciężkich butów po schodach, ukazał się we drzwiach z miną gościnną.
— Ty kto takoj? — odezwał się drab poprzedzający kilku innych, z karabinem w ręku, lecz nieumundurowany. Twarz miał ordynarną, młodą, zeszpeconą przez rozpustę; ale wyraz z umysłu groźny łagodziło zdziwienie. Nikt dotychczas tak uprzejmie nie oczekiwał go przy drzwiach otwartych. Na zapytanie odpowiedział Sworski po rosyjsku:
— Ja Polak. I mieszkają tu sami Polacy.
— Nu, my do was dzieła nie mamy. A są tu u was kontrrewolucjonery, oficery i oręż?
— Oficerów niema. Broń, jaką mamy, pokażemy.
Za pierwszym weszło do przedpokoju pięciu towarzyszy, którzy pomimo różność typów i ubiorów, mieli wspólne rysy znamienne: bezwstyd i opieszałość. Zdawali się wszyscy wychodzić przesyceni z jakiejś brudnej orgji.
Nic podobnego do rewizji policyjnej, lub żandarm — skiej. Żadnych zapisywań, podstępnych pytań, żadnych manier biurokratycznych. Tylko łażenie po pokojach i głupkowate oglądanie zarówno osób, jak mebli, sprzętów i obrazów. Patrzyli na wszystko mętnemi, pijanemi oczami; zdawali się zapominać o celu odwiedzin.
Gdy im podano dwa browningi, obejrzeli pobieżnie i schowali do kieszeni. Gdy zaprezentowano broń myśliwską w pudle, odrzekli krótko, że im takiej nie potrzeba. Rozsiedli się potem wygodnie na fotelach w salonie, zdając wogóle robotę na towarzysza dowodzącego, który sam jeden tylko się odzywał:
— Wasze dokumenty! Wszyscy dobyli z kieszeni pasporty. Towarzysz namyślał się przez chwilę, czyj pasport przejrzeć. Obrał sobie Celestyna Łubę:
— Cóż ty taki długi? — zażartował równie poufale, jak dowcipnie.
— A już taki wyrosłem — odpowiedział Celestyn.
Drab oglądał pasport przydługo i mozolnie. Następne przejrzał bardzo szybko, widocznie tylko dla pozoru. Raz jeszcze spróbował się nasrożyć:
— Kto z was jest przebranym oficerem?
— Nikt nie służył w wojsku podczas obecnej wojny.
— A nie ukrywacie tu jeszcze kogo?
— Proszę przeszukać — odrzekł Stefan Łabuński.
— Nu, ładno... Pójdziem, towarzysze. Jeszcze nam robota w tym sobaczym domu. Końca nie widać.
Wysypali się z mieszkania. Nikt nic nie odkrył podejrzanego; żaden nic nie ukradł.
Gdy już kroki przebrzmiały po schodach, mieszkańcy najwyższego piętra spojrzeli po sobie z radosnem zdziwieniem.
— Ależ to baranki! — odezwał się pierwszy Łuba.
— Dzięki Bogu, że się tak obeszło! — zawołała Pani Łabuńska, składając ręce do dziękczynnej modlitwy.
— Zobaczymy dalej... — mówił Stefan Łabuński.
— Udało się — rzekł Sworski niewyraźnie.
Ale wszyscy poczuli ogromną ulgę i w radosnem usposobieniu zasiedli do śniadania, do którego choć brakowało świeżego chleba i wielu innych dodatków, było przecie rozkoszne. Jakże! po przebytej szczęśliwie rewizji bolszewickiej i wśród ciszy okolicznej, zaledwie gwarzącej szmerami kilku głupich strzałów z ręcznej broni!
Jednak pod koniec śniadania usłyszano spazmatyczny, rzewny płacz kobiecy z sąsiedniego kredensu.
— To Paulinka tak lamentuje. Co się stało?! — rzekła pani Łabuńska troskliwie, wstała od stołu i przeszła do kredensu.
Ale że drzwi pozostały otwarte, rozmowa i widok uraczyły wszystkich siedzących przy stole jadalnym.
— Nie chcę tu być, nie chcę! — wołała pokojówka, zanosząc się od płaczu — tu zabijają ludzi!
— Gdzie? kogo?! — Zastrzelili go na podwórzu — — widziałam! Rzucili z mostu na dół — leży tam!
— Kto? — — Uspokój się, Paulinko!
— Co on im był winien? — wytaszczyłi z piwnicy i zaraz pod ścianę!
— Mówże wyraźnie, bo nie rozumiem.
— Oficera „praporszczyka“. Schował się do piwnicy.
— Znałaś tego oficera?
— Nie znałam. Ale jakże?! Człowieka w moich oczach mordują! Ja nie chcę, nie chcę! Pójdę sobie stąd!
— Bredzisz, dziecko. — Dokąd pójdziesz? — A ten oficer może im co i zawinił?
— Gdzie tam! spokojny... młody... tyle tylko, że był w mundurze i miał „pogony“. — — Oj Jezu, Jezu!
Ruszyło parę osób od stołu jadalnego do okna, aby spojrzeć na wielkie, nieregularne podwórze. Z wyższej części rzucony tam był most ku domowi od ulicy Nikołajewskiej, zbudowanemu znacznie niżej. Pod mostem tworzyła się przepaść paropiętrowa, mroczna, choć mieszkalna i okolona oknami. Ale z mieszkania Łabuńskich nie można było okiem zgruntować tej studni.
Najciekawszy z towarzystwa, Łuba wyszedł, aby zobaczyć. Uspokajano tymczasem wrażliwą Paulinkę, strofując ją, że niepotrzebnie wychodzi z mieszkania.
— Powiedzieli, że bułki są w kooperatywie. Chciałam przynieść — tłumaczyła się zasadnie dziewczyna.
Gdy powrócił Celestyn Łuba, minę miał wzburzoną i tragiczną:
— Leży tam na dnie — opowiadał — twarzą do ziemi, ręce rozkrzyżowane. — Krzyżem leży, jak pokutnik w kościele. — Nie za swoją winę — — i niewiadomo za co ofiara.
Spochmurniały wszystkie oblicza; powiał aż tutaj chłód śmierci, która grasowała zapewne po mieście, gasząc mnóstwo istnień.
Odezwała się Hanka:
— Zastrzelili go chyba nie ci sami, którzy u nas robili rewizję?
— Kto wie? — odrzekł Sworski. — Trudno zgadnąć, co wykona bezwolne narzędzie, gdy nie widać ręki, która niem włada. Ci ludzie działają przez ciężki sen magnetyczny.
— Dobraćby się do ich magnetyzerów i powywieszać ich na pokaz, przed ratuszami miast! — zawołał porywczo Łabuński.
— Przyjdzie może czas i siła po temu — rzekł Sworski. — Wtedy... „trzeba ich jasnym mieczem Państwa zgładzić“, jak mówi Słowacki w „Kordjanie“.

∗             ∗

Szybko zdołali bolszewicy w Kijowie odzyskać swą złowrogą reputację. Dzień ich wkroczenia na przedmieście Peczersk odznaczył się zamordowaniem w Peczerskiej Ławrze metropolity kijowskiego Włodzimierza, połączone z grabieżą jego skarbów. Natychmiast po zdobyciu Kijowa zajęli się bolszewicy obławą na oficerów niegdyś regularnej armji, których rozstrzelali parę tysięcy w Carskim sadzie, przezwanym ironicznie „sztabem Duchonina“ dla wspomnienia o ostatnim naczelnym wodzu armji, generale Duchoninie, zamordowanym przez żołnierzy. Kozak Kołupanow, mianowany przez Murawjewa komendantem miasta, z furją wściekłego psa puszczonego między stado owiec wyławiał oficerów ukrytych i przebranych i pławił się we krwi. Urzędował niedługo, gdyż Murawjew niezadowolony czyto ze zbytku gorliwości, czy z innych działań Kołupanowa, zjawił się w jego urzędowym lokalu i palnął mu w łeb z browninga.
Na czele hordy pozostał sam jeden Murawjew. Był to zbójca w większym stylu, niż stado, którem dowodził. Ziejący pychą i zemstą, mógł uchodzić za bicz Boży. Napełniał miasto swą swadą i legendą. Natychmiast po opanowaniu Kijowa, nałożył na miasto kontrybucję dziesięciu miljonów rubli, płatnych w przeciągu dni pięciu. Dla dobitnego uzasadnienia tej daniny zwołał do ratusza bankierów i liczne grono ludzi zamożnych a wpływowych. Powołany został i Stefan Łabuński.
Czekano z wielkiem zaciekawieniem w domu Ginsburga relacji o sesji w ratuszu. Gdy powrócił stamtąd Łabuński, obsiedli go kołem domownicy.
— Cóż wam powiem? — — Najprzód Murawjew wygląda nietylko jak rewolucjonista — oficer dowodzący bez szlifów, bez orderów, w prostym frenczu — ale jak dżentelmen. Smagły, przystojny, wzrok stanowczy — przemawia umiarkowanym głosem.
— No, ale cóż mówił? — nalegali słuchacze.
— Dziękował nam najprzód za tak liczne zebranie i za gotowość do niesienia ofiar na rzecz przybywających przyjaciół, którzy lud wybawili od przemocy burżujów i od kontrrewolucyjnej Centralnej Rady...
— Cóż to za androny! — wybuchnął Celestyn.
— Poczekaj pan. — — Tłumaczył nam potem, że wyznaczony podatek nie jest właściwie kontrybucją, lecz subwencją dla proletarjatu i symbolem przymierza między Kijowem a petersburskiemi Sowietami. Tak nas pogłaskał, a potem nastąpiła skuteczniejsza namowa. Mówił mniej więcej tak: „Jednak dziesięć miljonów trzeba wnieść za pięć dni. Gdyby kto oparł się temu, albo zaniechał wpłaty, byłbym zmuszony uciec się do najsroższych środków. Może panowie chcecie wiedzieć, jakie byłyby to środki? Mogę wam powiedzieć. Otoż oporni zakuci byliby w kajdany i wysłani na lat dziesięć do kopalń węgla. Tam też bardzo potrzeba ludzi...“ — — Takiego tu dostaliśmy salonowca! Ma to być ex-żandarm, szlachcic i krewny znanych Murawjewów.
— Typowa swada hersztów zbójeckich — orzekł Sworski.
— A nie wiesz czasem, Stefku — zapytała pani Łabuńska — czy te najścia na mieszkania prywatne i wyłudzanie pieniędzy albo czeków, czy ma to związek z kontrybucją, którą nałożył Murawjew?
— Nie wiem, ale wątpię. My się mamy zebrać znowu w ratuszu już dla zniesienia poprostu pieniędzy do wysokości 10 miljonów.
— Mnie się to tak wydaje: — przemówił znowu Sworski. — Ani obrabowanie zamordowanego metropolity, ani okradzenie Tereszczenki, bankiera Löwe, jubilera Marszaka, ani tem bardziej wymuszenie opłat i proste kradzieże po niektórych obywatelach nie idą na rachunek kontrybucji, która ma wpłynąć do kieszeni Murawjewa i może paru innych figur naczelnych. Każdy ma swoje metody rabowania. Naczelni pozorują rekwizycje frazesami i popierają siłą; drobniejsi ściągają, gdzie i co mogą.
— To cały bolszewizm byłby stowarzyszeniem złodziei — doszedł Celestyn Łuba do radykalnego wniosku.
— Bardzo to bliskie ścisłej definicji, jednak nie wyczerpuje znaczenia dziejowego zjawiska.
— No cóż? Komunizm zastosowany w praktyce, jako system państwowy — określił Łabuński.
— Niewątpliwie — odpowiedział Sworski — ale przez kogo stosowany? Przecie ta tłuszcza bezmyślna, nadzwyczaj nierówna i pstrokata, nie może mieć nawet pojęcia o teorjach socjalizmu i komunizmu. Przecie nawet taki Murawjew, wyższy umysłowo, lecz wściekły „arriviste“ przez byłej akie drogi: żandarmerji carskiej, czy bolszewizmu — nie walczy w imię idei, tylko dla nasycenia swej żądzy władzy i złota. Ale w tem sęk: kto to urządził? Kto pchnął te ogromne stada ludzkie? Kto je nazwał mianem maximalistow socjalistycznych, kiedy oni jawnie sprowadzają socjalizm do absurdu i ohydy? Trzeba dotrzeć do upewnienia się, kto jest winowajcą tej strasznej klęski i wstydliwej choroby ludzkości.
— To już pańska rzecz, panie Tadeuszu; niech pan to wyfilozofuje. Ale sprawa nas wszystkich, uczciwych ludzi — to znaleźć obronę przeciw tej zgrai.
— Tego ja narazie nie wynajdę. — — Ale bronimy się razem z powodzeniem już dni kilka; obronimy się kiedyś całym narodem.
— Czy pan tego pewien, panie Tadeuszu? — rzekł Łabuński lirycznie.
— Nie mogę o tem wątpić.

∗             ∗

Rządy bolszewików patentowanych, północnych, zaprowadzone w Kijowie i na Ukrainie, nie składały ani wyraźnego obrazu, ani systemu. Miasto struchlałe zrazu od strachu po wymordowaniu oficerów, zaczęło powoli oddychać i ruszać się swobodniej. Zdawało się, że jacyś goście, wprawdzie nieproszeni, lecz zaciekawiający, pohulali sobie okrutnie, poczem przeszli do spoczynku i do zabaw niewinniejszych: do picia i do umiarkowanej grabieży.
Środkiem ulicy zawichrzonej, plugawej i pijanej przeciągał tryumfalnie jeździec przebrany jak na maskaradę: nad młodym, nabrzmiałym pyskiem sterczała wysoka barania czapa z piórem: tułów miał kulisto opchany jakąś damską watówką w jaskrawe kwiaty; oficerska szabla przy boku i karabin przez plecy upodobniały tę małpę do konnego żołnierza. Jechał stępa, prawą ręką pod bok się podpierając; nie można było się dopytać, czy to stróż bezpieczeństwa publicznego, czy wysoki jakiś dostojnik?
Wogóle wojsko bolszewickie nie różniło się od zalewającego ulicę tłumu; jeżeli postępował po ulicy jakiś oddział zbrojny, nie maszerował w ordynku, lecz walił pstrokatą kupą, po której zaledwie tu i ówdzie migały ślady dawnego umundurowania; ale i między publicznością przewijały się rozpięte szynele sołdackie. Baczny przegląd ulicy dawał tylko jedno sumaryczne spostrzeżenie: kto zadzierał nosa, pysznił się w swych łachmanach i nosił widocznie broń — należał do zwycięzców; kto zaś przewijał się chyłkiem pod murami, albo gapił się na chodnikach bez broni w ręku — był atomem tłumu zwyciężonego i zgnębionego. Petlura i inni bohaterscy obrońcy Kijowa czmychnęli już dawno w kierunku do Żytomierza, pozostawiając swe armatki bolszewikom.
Po tygodniu grasowania zwycięzców, Kijów zaczynał już do nich przywykać. Jak w puszczy leśnej zwierzę ludzkie pokorniejsze godziło się na panowanie zwierza drapieżnego, który przybył tu stadem, pozabijał, nażarł się i powoli zasypiał. Groza i strach ustąpiły miejsca rezygnacji na los mizerny, haniebny, lecz przecie dla chwilowego utrzymania życia dostateczny. Nie sypały się już zabójcze szrapnele z za Dniepru — rzadziej zdarzały się nieobliczalne w skutkach rewizje — bójki uliczne ustały prawie zupełnie, a gdy dochodziły do uszu trzaski broni ręcznej z Carskiego sadu, tłumaczono je sobie dość obojętnie: jeszcze tam jednego oficerka wytaszczono z piwnicy i odesłano do „sztabu Duchonina“ — między mary...
Nawet zawziętość bolszewików do grabieży, choć nie osłabła zasadniczo, okazała się mniej skuteczną z powodu lenistwa wykonawców i braku organizacji. Dziesięciomiljonową kontrybucję ściągnięto niespełna; rzadko który z czeków wymuszonych przez łupieżców został zrealizowany; wybuchały zgiełki przy rabunkach składów alkoholi i piwnic prywatnych, ale i te głuchły już wyczerpane, konając w chrapaniu spojonej tłuszczy.
Dowiedzieli się naraz mieszkańcy Kijowa, że srogi Murawjew opuścił miasto, kierując się do Odesy, tutaj zaś pozostawił jakiś oddział „czerwonej gwardji“, sklecony naprędce z dezerterów i różnego hultajstwa. — Włóczęgów, których i dotąd nie brakło w Kijowie, pomnożył żywioł prawdziwie po rosyjsku rewolucyjny: otwarto wszystkie więzienia kryminalne i — tłum kajdaniarzy, natychmiast uzbrojony, rozsypał się po mieście, pałając zemstą za sądy burżujów i żądzą użycia swobody. Położenie stawało się mocno skomplikowanem, a bezpieczeństwo bezbronnego mieszkańca coraz kruchszem.
Przez zakażoną, gorączkową atmosferę kijowską powiały tymczasem niby dwa wiatry przeciwne, nie dobroczynne, lecz przecie podniecające umysły srodze przygnębione. Powiały wieści o zbliżaniu się Niemców od Żytomierza i Mohylowa, a jednocześnie — o postępach armji bolszewickiej na południu Rosji, o zajęciu przez Murawjewa Odesy.
Na podwieczomą naradę w mieszkaniu Łabuńskich przyniósł dziś Sworski dziennik „Kijewskaja Myśl“, który drukował mowę Murawjewa w Odesie, świeżo wygłoszoną na jakimś placu, gdzie herszt stanął pomiędzy dwoma wymierzonemi w tłum kulomiotami. Sworski odczytał głośno najciekawszy ustęp:
„Po zawarciu przymierza Aleksandra IV-go Kierenskiego z Tereszczenką i innymi kapitalistami, rozpoczęła się koncentracja sił burżuazyjnych w Kijowie i Nowoczerkasku. Tam śpiewano „Boże cara chrani“, tam utworzyła się tak zwana silna władza z kijowską Radą na czele, a z nią utrzymywali tajemne stosunki niemieccy i austrjaccy kapitaliści. Zemsta rewolucyjna kazała nam być nieubłaganymi. Poleciłem artylerji bić w najwyższe i najbogatsze pałace, w cerkwie, w popów, w monachów. Zapaliłem pociskami ogromny dom Hruszewskiego i dom ten palił się jasnem ogniskiem przez trzy doby. Setki oficerów i junkrów zabiliśmy bez pardonu. Wszyscy cudzoziemcy, kupcy, bankierzy przybiegli do władzy Sowietów, prosząc o obronę. Złamaliśmy kijowską Radę, jak uprzednio Kierenskiego. Zaproponowałem swe usługi Leninowi do podboju całego świata; rozpocząłem walkę z kontrrewolucją całego świata“...
Sworski przerwał i dodał od siebie uwagę:
— Teraz rozumiemy, dlaczego zamordowano metropolitę w Ławrze, bombardowano specjalnie Michajłowski monastyr, dlaczego wzięto też na cel i nasz dom, jako „najwyższy pałac“.
— Ale nie rozumiemy tem bardziej — rzekł Łabuński — co to za gatunek ci bolszewicy? Przecie Murawjew nie jest z tej samej gliny, co bandyci, których tu pełno.
— Ma styl! — zapalił się Celestyn Łuba. — Ma coś z upadłego archanioła.
— Dla mnie — odrzekł Sworski — postać ta rozwścieczonego megalomana jest przyczynkiem tylko do definicji, która składa mi się w głowie: czem jest bolszewizm. — Nie ideą polityczną określoną, zastosowaną konsekwentnie; raczej wynikiem idei starannie ukrytej poza hasłami jawnemi. Napatrzyliśmy się już tutaj bolszewikom; ja ich widziałem jeszcze więcej, bo i w Petersburgu. Co za różnorodność okazów! Są między nimi zwyrodniali inteligenci i zupełni idjoci. Są ludzie żądni władzy i potęgi, jak ten Murawjew, albo prostacy żądni tylko żarcia. Są sadyczni okrutnicy, albo pachołki wcale dobroduszne. Żaden bolszewik do drugiego niepodobny, tak jak żaden człowiek do drugiego w zwykłym tłumie.
— Chyba chce pan powiedzieć — odezwała się pani Łabuńska — że każdy człowiek może stać się bolszewikiem, tak jak naprzykład... zachorować?
— Najzupełniej trafnie, szanowna pani! Każdy człowiek do tej choroby skłonny, a takich jest dużo w ogólnej cyfrze ludności: desperaci, nieszczęśliwi karjerowicze, zbrodniarze pozbawieni zupełnie sumienia, warjaci niepozbawieni energji, próżniacy; wreszcie — na samym końcu: głodni i uciemiężeni. Cały ten podatny materjał ludzki odczłowieczyć, czyli wyzuć z reszty uczuć obywatelskich i moralnych, ośmielić przez obalenie wszelkiej władzy państwowej, wszelkich wogóle uznanych autorytetów — a stanie się doskonały bolszewizm. To się udało w Rosji z nadzwyczajnym skutkiem i na ogromną skalę. Jednak pomyślone i przeprowadzone zostało przez siły obce, ukryte, coraz wyraźniej występujące najaw.
Łabuński zadziwił się i zainterpelował:
— Tyleście przecie panowie literaci i inni nawymyślali carom, tyle dowodzili, że rządy carskie muszą sprowadzić rewolucję! No i przyszła.
— Przyszła nie ta, której oczekiwaliśmy, chociaż i obecna ma dla nas skutki, że tak powiem, mechanicznie pomyślne: obaliła carat.
— Macie zatem to, czegoście chcieli.
— Mamy zadatek na to, czego pragniemy — poprawił Sworski. — Ale mówimy tu o czem innem: o zagadce przewrotu rosyjskiego. Sam mi pan przed paru dniami powierzył wyfilozofowanie tej zagadki, panie Stefanie.
— No więc słuchamy, słuchamy.
— Przewrót nie przyszedł z wewnątrz narodu rosyjskiego. — Kto właściwie miał być niezadowolony z rządów carskich? Przecie nie ogromna, wszechwładna i opływająca w dostatki biurokracja. Nie klasy posiadające, ziemskie i miejskie, których nie przeciążano podatkami. Nie chłop — nie kupiec. Robotnika fabrycznego, wiecznego malkontenta we wszystkich krajach, tutaj było za mało, aby mógł wzniecić, a tem bardziej przeprowadzić rewolucję socjalną. — Jedyne pokrzywdzone były obce narodowości zagarnięte przez Imperjum — w pierwszym rzędzie Polacy. Ale my nie możemy chyba sobie przypisywać wywołania rewolucji w Rosji. — — Zresztą, gdybyśmy ją wywołali, byłaby wcale inna. Niepodobna też twierdzić, że rewolucję wykonał związek patrjotów rosyjskich, jak niegdyś patrjoci francuscy sprowadzili wybuch Wielkiej Rewolucji. Patrjoci rosyjscy, których liczba i siła dowiodły już dostatecznie swej nikłości, stanęli w obozie kontrrewolucyjnym. — Przewrót rosyjski, tak piekielnie skuteczny dla unicestwienia potęgi i honoru Rosji, wykonali dwaj jej wrogowie — Niemcy i Żydzi. Trudno tylko określić, który z dwóch trucicieli przyczynił się skuteczniej do haniebnego przewrotu? — — Niemcom, będącym w wojnie z Rosją, był ten „bolszewizm“ doraźniej potrzebny; przeciwnika, którego zwyciężyć wstępnym bojem było trudno, mając na karku Francję i jej aljantów, umyślili osłabić przekupstwem, podstępnem brataniem się na frontach wojennych, przewrotną propagandą i popieraniem wszelkich w Rosji żywiołów rozkładowych. Można jednak przypuszczać, że Niemcy chcieli tylko zwyciężyć tanim kosztem Rosję, lecz nie chcieli jej doprowadzić do stanu, w którym dzisiaj się znajduje. Ci wynalazcy gazów trujących nie przebierają w sposobach walki, jednak muszą uważać, aby ze zmianą wiatru gazy przeciw nim samym się nie zwróciły. A i bolszewizm, zaszczepiony w tak olbrzymich rozmiarach, mógłby powiać na Zachód i dosięgnąć ziem niemieckich. — — Zato bez wszelkich skrupułów wzięli się do Rosji inni jej wrogowie — Żydzi. Ci swą walkę odwieczną z całym światem nieżydowskim wysilili obecnie przeciw Rosji, z wielu powodów. Najprzód rdzenny Rosjanin nienawidzi instynktowo Żyda i Rosja była jedynym teatrem pogromów żydowskich w czasach nowszych. Powtóre, Rosja ma naogół jeszcze kulturę tak niską, że w razie usunięcia silnego nad niemi despoty, w masy można wmówić byle co, gdyż nie czują się wcale narodem, ani państwem, gdy przestają być „poddanymi“. Tę zatem część świata zdezorganizować, odczłowieczyć, rozbestwić, a następnie nad nią zapanować — toć to szczytne zadanie dla Izraela, wojującego od paru tysięcy lat z cywilizacją aryjsko-chrześcijańską. I dążenie stało się faktem: Żydzi rządzą w Rosji! Tkwimy tutaj w odrodzonem królestwie Izraela, rozciągniętem na ćwierci lądu stałego!
Niejaki przestrach padł na słuchaczy od tez przygnębiającej wizji. Bronił się Łabuński:
— Królestwo to nie może być długotrwałe, — Gdyby trwało jak najkrócej — mówił dalej Sworski — pozostanie po niem osad bezeceństwa.
— Prawda to — rzekł smutno Łabuński — ale powiedz pan, jakim sposobem Żydzi, nienawidzeni i pogardzani w Rosji, potrafili jej narzucić swoje panowanie?
— To owoc długiej roboty i majstersztyk szachrajski. Żydzi dopięli swego celu przez znieprawienie teorji socjalistycznej, przez oparcie jej na nowej zasadzie. Żyd, Karol Marx, jest Mojżeszem nowego Żydowstwa, który je wywiódł z domu niewoli. Narzędziem walki Żydów stała się fałszywa ewangelja Marxa. Ma ona w sobie własności przyciągające: magnes na słabych inteligentów i lep na mirjady much bezmyślnych lub zakaźnych żuków. — Pracowali nad tem Żydzi oddawna, aby teorja socjalistyczna stała się modną, przyjętą, choćby z zastrzeżeniami, przez ludzi t. zw. „postępowych“. Zaczęto utożsamiać socjalizm z postępem, z pożądaną rewolucją, nawet — o dziwo! — z patrjotyzmem. Kto z nas zamłodu nie był socjalistą!
— Ja nigdy! — wyparł się gorąco Łabuński.
— Ja zaś wyznaję, że byłem niegdyś. Pociągały mnie do socjalizmu pozory dążeń szlachetnych: obrona uciemiężonych wogóle od skutków zwyrodnień maszyny społecznej... Mogą w tem być pobudki miłości bliźniego i miłości ojczyzny. I z pewnością mieli dawniej niektórzy ludzie, zwani socjalistami, takie czyste pobudki. — — Ale doktryna Marxa oparta jest już całkowicie na nienawiści, na czynnej rewindykacji praw dla pracy pozornie, a rzeczywiście — dla Żydów.
— Czyż to Marx powiedział gdzie wyraźnie? — zapytał Łabuński.
— Nie — odrzekł Sworski — ale wymyślił podstępnie Międzynarodówkę i był najwymowniejszym rzecznikiem komunizmu. Komuż hasło: „Proletarjusze wszystkich krajów łączcie się!“ może przynieść korzyść, jeżeli nie Żydom, którzy nie mają ojczyzny, oprócz międzynarodowego swego Związku? Dla kogoż stworzony jest komunizm, jeżeli nie dla Żydów, posiadających czasem ziemię, gmachy i zakłady na handel i odprzedaż, a na własność umiłowaną — złoto? Doktryny Marxa wypielęgnowali Żydzi i rozwijają troskliwie aż do obecnych czasów, gdy je wprowadzili w życie, wziąwszy na żołd niektórych Aryjczyków bez sumienia, otumaniwszy zaś miljony prostaków z najgorszemi instynktami. Tak powstał dzisiejszy bolszewizm rosyjski.


25.

Noc zawisła nad Kijowem księżycowa, a nieforemne podwórze posiadłości Ginsburga olbrzymiało w powodzi sinego światła, pokreślonej przez prostopadłe zręby ogromnych murów i ukośne słupy tłustych cieni. Nietylko księżyc malował te gmachy na podobieństwo fantastycznej cytadeli; cała posiadłość była istotnie zamieniona w warownię, przygotowana do obrony. Wejście od ulicy Nikołajewskiej i dwa od ulicy Instytuckiej szczelnie były zamknięte i zatarasowane stosami drew opałowych. W bramie głównej od Instytuckiej podbito ażurową kratę grubemi deskami, a naprzeciw niej, na podwórzu, ustawiono sześcian z drew, jako osłonę dla strzelców, którzy mieli z za niego prażyć w razie ataku na bramę główną. Po podwórzu snuli się żołnierze z karabinami — rzeczywiści żołnierze, choć w rozmaitych mundurach, ale zupełnie odrębni od uzbrojonych bandytów bolszewickich. Pomiędzy nimi jeden tylko najwyższy odznaczał się płaszczem i kapeluszem rozłożystym, choć nosił też karabin i przechodził z innymi, posłuszny komendzie oficera, dowodzącego załogą. Był to Celestyn Łuba, zaciągnięty ochotniczo do szeregów arm]i czynnej, chociaż i reszta lokatorów mężczyzn była uzbrojona, lecz siedziała po mieszkaniach w charakterze rezerwy. Postacią swą romantyczną w tej księżycowej dekoracji figurował Celestyn pana zamku, zagrzewającego przykładem załogę do walecznej obrony.
Noc miesięczna odzywała się złowrogo dalekiem trzaskaniem strzałów karabinowych; czasem który strzał huknął i blisko pod murami cytadeli; ale gdy nie wywoływał następnych, lub nie rozkiełzał szczekania kulomiotów, mijał bez wrażenia, gdyż uszy Kijowian nawykły oddawna do brzęczenia w powietrzu tych jadowitych owadów. Napady na domy, trwające już od kilku nocy, skupiły się dziś widać na niskim i oddalonym Padole, bo stamtąd wiało od czasu do czasu wycie ludzkie przeszyte strzałami.
Kijów był od kilku dni bez rządu. Niemcy zbliżali się do miasta, zatem wszystko, co miało nazwę i pozory wojska rosyjskiego, uciekło, nie wyłączając i „czerwonej gwardji“ bolszewickiej. Pozostały tylko jakieś szczątki pułków, spokrewnione instynktam i z hultajstwem, między którem rej wodzili zbrodniarze wypuszczeni z więzień. Tłumy zbrojne, niewiadomego zgoła autoramentu, czyniły po mieście napady nocne, pod pozorami byłejakiej „rewizji“. Domy Ginsburga, pełne mieszkańców zasobniejszych, wystawione były na niebezpieczeństwo wcale nieurojone, skoro wczorajszej nocy, przy wtargnięciu takiej rewizji, zastrzelono bez wszelkiego powodu jednego lokatora. Dzisiaj zatem, gdy okazała się zupełna niedostateczność zwykłej straży domowej, złożonej z lokatorów z browningami, zorganizowano błyskawicznie obronę regularną z najętych i grubo płatnych wojskowych kontrrewolucyjnych, którzy wytryśli na zawołanie z piwnic i różnych skrytek; znaleziono karabiny i amunicję, zatarasowano wejścia, rozstawiono warty — i postanowiono pod żadnym pozorem nie wpuszczać rewizji, choćby ogłaszała najsolenniejsze upoważnienia. W podobny sposób zorganizowano obronę w domach sąsiednich i okolicznych.
Celestyn Łuba chodził z patrolami, rewidującemi możliwe przełazy od sąsiednich podwórz, oglądał różne kąty strategicznie ważne, ale wkrótce nie miał żadnego przeznaczenia, gdyż wejścia główne strzeżone były przez zawodowych żołnierzy dobrze obiecujących. Gdy zapytał nareszcie kapitana komenderującego, co ma czynić, otrzymał odpowiedź, że może iść do swego mieszkania, a gdyby zabrzmiał sygnał, stawić się natychmiast u wewnętrznego wyjścia ze schodów na podwórze, poczem nastąpi stosowna komenda. Umówionym sygnałem alarmowym było uderzenie w żelazną blachę zawieszoną na podwórzu. Celestyn poszedł zatem na wysokie piętro do Łabuńskich, gdzie jeszcze nikt nie spał, chociaż minęła północ. Siedzieli wszyscy w jadalnym pokoju, popijając wino.
Odezwała się żartobliwie pani Łabuńska do Celestyna:
— Jakże tam, panie majorze? Dobrze jesteśmy przygotowani? Nie będzie, jak wczoraj?
— Plan obrony niechybny — odrzekł Celestyn, jakby brał swój tytuł majora na serjo. — Wejścia niemożliwe do sforsowania; a gdyby zdołali wywalić bramę główną, przyjmiemy ich ogniem plutonowym. Mamy trzydziestu żołnierzy — i to nie z „krasnej armji“! — połowa oficerów — ośmiu między nimi Polaków! Kilkaset tałałajstwa nam nie dotrzyma. Chyba... armaty.
— Jakto? — poruszył się Łabuński — czyżby oni mieli armaty?!
— Wątpię — ale na wszystko trzeba być przygotowanymi — ciągnął dalej Łuba. — Gdybyśmy zatem zmuszeni byli cofnąć się z podwórza, przeszłaby walka do klatek schodowych, gdzie mielibyśmy przewagę, prażąc zgóry. — — Gdyby wdarli się na pierwsze piętro, my na drugie...
Sworski przerwał niecierpliwie:
— A z naszego piętra ucieklibyśmy na dach. — Ej, Celestynie, nie strasz pań po nocy! Trzebaż uprzytomnić sobie, jakiego mamy przeciwnika — złodziejów! Cóż im za interes dom rozwalać, albo wystawiać się na ogień plutonowy? Gdy się przekonają, że dom naprawdę jest broniony, pójdą w nogi.
— Ja przecie nie życzę czego innego — cofał się Łuba skonfundowany — jednak plan obrony musi wszystko przewidzieć...
— Czy ma pan obecnie co do roboty? — zapytał swobodnie Łabuński.
— Nie mam. Chyba, żeby uderzono w żelazną blachę. Wtedy ja...
— No, to siadaj pan i napij się z nami wina!
Cisza zupełna na podwórzu i względna w mieście, skąpanem w księżycowem świetle, dodawała ochoty do rozmowy, choć noc była późna. Dobre wino krzepiło tez animusze i humory. Pani Łabuńska i córki pociągały też z kielichów, zdecydowane na czuwanie razem z mężczyznami przez tę noc błękitną w zagrożonej twierdzy.
— Przyznaj się pan, panie Tadeuszu, że oczekujesz dzisiaj z upragnieniem Niemców — odezwał się Stefan Łabuński z filuternym uśmiechem.
— Oczekuję ich — odparł Sworski bez wahania. — Skoro wiemy już, że idą z dwóch stron na Kijów — pizyjdą. Nic tu moje sympatje, lub antypatje nie pomogą.
— Ale wolisz pan, żeby przyszli jak najrychlej.
— Wolę. Narazie jest to usunięcie grożącego nam osobiście niebezpieczeństwa. A politycznie — dzień pierwej, czy dzień później niema tu znaczenia. Wilhelm zdobędzie którąś tam z rzędu obcą stolicę z równą łatwością, jak poprzednie. Ale — może mu to nie pójść na zdrowie.
— Jesteś pan nieubłagany, panie Tadeuszu. Przecież, abstrahując od naszych sympatyj osobistych, musimy przyznać, że naród, który potrafił w swym zwycięskim pochodzie zajść aż tutaj, jest wielkim narodem, a jego monarcha i wódz, choć ma niektóre usterki, będzie kiedyś wielbiony w historji, jako bohater.
— Panie Stefanie, nie piszmy historji zbyt pośpiesznie. Patrzymy na nią nadto zbliska i odcięci jesteśmy przez kordony i fronty od dalekich miejsc, gdzie się rozstrzyga prawdziwra walka. Tryumf kijowski, którego doczekamy dziś, albo jutro, może być tylko ostatnim odruchem szalonej megalomanji narodu niemieckiego i jego władcy.
— Pan ciągle jeszcze wierzy w zwycięstwo Francuzów i ich aljantów? I to w druzgocące zwycięstwo? — — Bo gdyby wojna stanęła nawet na punkcie dzisiejszym, tryumf Niemców jest już dość oczywisty. —
— A pan skąd wie, że wojna zatrzyma się na punkcie dzisiejszym?
— Skąd?... skąd?... Zewsząd się słyszy tylko o powodzeniach niemieckich. Gotują swą ostatnią ofenzywę na Paryż. — — Gdyby nawet ta się nie udała, Niemcy pozostaną panami Belgji, kawała Francji i obszarów wschodnich.
— Chodzi właśnie o to, czy pozostaną?
— Według wszelkich prawdopodobieństw.
Sworski zaciął zęby. Tyle już razy szeregował w dyskusjach podobnych swe niezbite argumenty — nawet w rozmowach z tym samym Łabuńskim — że nie chciał ich dzisiaj powtarzać. Jednak nie odmówił sobie powtórzenia konkluzji:
— Na to, co się stanie w przyszłości, żaden śmiertelnik nie może przysiąc. Ale można chcieć takiej, lub owakiej przyszłości. Ja chcę dobrej przyszłości dla Polski. A ta może wyniknąć tylko z pogromu Niemców.
— To jest przedawniona orjentacja.
— To jest orjentacja wieczna.
— Ach, panowie! dosyć tej polityki! — wmieszała się śpiesznie do rozmowy pani Łabuńska. — Wynajdźcie coś pogodniejszego dla odwrócenia uwagi od napadu, który ciągle nam grozi.
— Chyba już nie tej nocy — odrzekł Sworski, spoglądając na zegarek — już po pierwszej.
— Gdzie dziś na świecie jest najspokojniej? — mówiła znów pani Łabuńska, pragnąc koniecznie zmienić rozmowę — gdzieby można tak zapaść... i zasnąć aż do końca wojny?
— Tam, gdzie niema ludzi — na Saharze — zażartował Sworski.
— Nie chciałabym. Ale przyznam się ze wstydem, że chętnie znalazłabym się w Nizzy. Nie dla zabaw ale dla pysznego morza, dla kołyszącego klimatu. Już tam przecie wiosna....
— Lepiej w Indjach — przebudził się Celestyn.
— Co ty mówisz! — rzekł Sworski. — Indje są zmobilizowane od maharadżów do pariasów. I tam panuje trawiąca gorączka wojenna.
— Najlepiej w Warszawie — rzekł znowu Łuba. — I tam Niemiec i tu Niemiec. — — Ale zawsze tam ze swoimi, za swoje...
Rozmowy zamierały. Wino działało już raczej na sen, niż na podniecenie umysłów. Posiedziano jeszcze kwadrans w rosnącej ciszy zewnątrz i wewnątrz mieszkania, poczem gospodarz domu zaproponował, aby jednak udać się na spoczynek; czas będzie wstać, gdyby dano sygnał. Zaczęto życzyć sobie dobrej nocy.
Życzenie okazało się ironicznem. Zanim towarzystwo rozeszło się, przeraźliwy dźwięk alarmu bębnionego w zawieszoną blachę rozległ się na podwórzu i zatargał nerwami tem dotkliwiej, że już zapadły w półsenne ukojenie.
— Czas na mnie! — krzyknął Celestyn Łuba, chwycił karabin i pędem zbiegał po schodach.
Sworski i Łabuński wzięli też do rąk przygotowane dubeltówki, nabili i trzymali je w pogotowiu, według przepisanego regulaminu.
Wtem zagrała salwa karabinowa bezpośrednio bliska, dzwoniąca metalicznie między wysokiemi murami. — Cisza. — — Znowu salwa! — Gdzież to jest? co oni robią?! — wołali naprzemian Łabuńscy, rodzice i córki, zbiegając się wszyscy do przedpokoju.
Sworski nie umiał odpowiedzieć. Wyszedł na schody, gdzie kilka wystraszonych osób nie umiało również nic objaśnić, jak tylko, że jest napad. Powrócił do mieszkania i uspakajał:
— My tu w każdym razie mało ryzykujemy. Strzelanina jest mała — niema wyraźnej bitwy.
Okna jadalni zasłonięte były grubemi kotarami, których nie śmiano rozsunąć, aby nie stworzyć świetlnego celu dla strzałów, które teraz odzywały się pojedyńczo.
Hanka wpadła na pomysł: zgasiła elektryczność w jadalni, rozsunęła jedną kotarę i spojrzała przez okno w noc tak jasną od księżyca, że równała się pogodnemu zmierzchowi. Po chwili zawołała:
— To nie na naszem podwórzu! — — Obok! Patrzcie! Patrzcie!
Spojrzeli wszyscy przez okno odsłonięte, trzymając się jednak od niego opodal. Widoczny był napad na dom sąsiedni, którego podwórko odgrodzone było niskim murkiem od podwórza domów Ginsburga.
Bandyci nie przedostali się jeszcze na tamto podworko, strzelali w dom przez kraty żelazne od ulicy.
Przebiegł ktoś pędem przez podwórko. — — Dwa ogniste bicze błysnęły z piętra tamtego domu w kierunku ulicy — dwie detonacje — potem znowu gęsta salwa z ulicy na dom i zadźwięczał szklany grad szyb okiennych potłuczonych. Znowu parę strzałów z domu, znaczonych ogniście. — I cisza.
Doleciał aż tutaj jeden gromki głos rozkazujący — znowu wrzawa tłumna, niby jarmarczna. — — I znowu noc zaległa szafirowa, niema.
Po kilku minutach oczekiwania na dalszy ciąg awantury, odezwał się Sworski:
— Widocznie napad odparto. Komenderuje tam tą strażą jeden sążnisty Polak — widziałem go. Ma tylko sześciu podkomendnych, ale też wyborowych. Jesteśmy z tam tą załogą w porozumieniu. Gdyby tam było krucho, obowiązaliśmy się przybyć im na odsiecz. Ale widocznie dali sobie sami radę.
Zauważyła znów pani Łabuńska:
— Jak to łatwo dostać się przez ten niski murek z tamtego podwórza na nasze! Gdyby zbójcy zajęli tamten dom, mogliby nas stamtąd zaatakować.
— Mogliby. Ale od czegóż mamy trzydziestu karabinierow, a między nimi walecznego Celestyna — żartował Sworski już swobodnie.
— Prawda! a gdzież pan Łuba? — mógłby już powrócić i opowiedzieć nam dokładniej całe zajście.
Ale Łuba nie wracał. Towarzystwo zasiadło znów do stołu i do czarnej kawy; zdecydowano nie kłaść się spać aż do świtu. Co można wiedzieć w tym utrapionym zamęcie?
Jakoż po upływie godziny — wybuchła bitwa nie na żarty. Bandyci ponowili napad na sąsiedni dom znacznie większem stadem. Wybuchły snopy rozgłośnych trzaskań, rosnąc i przymierając, ale już bez przerw. Nie wyglądano przez okna z mieszkania Łabuńskich, bo brzęk szyb tłuczonych i pacanie kul w mury słychać było nieustannie, jakoby na niższych piętrach ściany, przy której leżała jadalnia. Nie można już było stwierdzić, czy bitwa nie przeniosła się na podwórze Ginsburga. Zarówno strzały jak wycia ludzkie zdawały się walić rozjuszonemi falami bezpośrednio w m ury cytadeli. Niejednemu już przemknęła przez wyobraźnię możliwość walki oko w oko, lufa w lufę, w klatkach schodowych.
Mieszkańcy skupili się znowu w przedpokoju. Pani Łabuńska usiadła na krześle przy samych drzwiach wchodowych i gorąco modliła się. Towarzyszyły jej córki. Stefan Łabuński krzątał się po mieszkaniu; raz po raz chwytał cenniejsze przedmioty wystawione na widok i pakował je w różne pomysłowe skrytki. Sworski ze strzelbą w ręku zaglądał ciągle na schody; gdzie nie się nie działo oprócz wzmożonego huku i rwetesu, — aż nareszcie zszedł na dół, na podwórze.
Ocembrowany murami podwórzec główny jęczał swemi betonowo-żelaznemi ścianami, jak pudło niezmiernej basetli. Ale nie gwizdały tu kule, tylko sąsiednia wrzawa, wpadając tu, nabierała grzmiącego rezonansu. — Warty stały bacznie na posterunkach; nie było zgiełku, ani popłochu. Rozglądał się Sworski za Celestynem Łubą, ale nie mógł go dostrzec na podwórzu. Spotkał znajomego żołnierza Polaka i zapytał, czy komendant sąsiedniego domu nie zażądał pomocy, podług umowy.
— Nie chce — odpowiedział żołnierz — chyba żeby mu się wdarli na podwórze.
— Twardy komendant!
— Zuch pierwszej klasy! — I sam strzela, a prochu nie marnuje — leży tam już sporo psubratów na bruku.
Sworski wchodził śpiesznie na schody, aby zanieść towarzyszom niedoli uspokajające wieści. Ale właśnie strzelanina już rzedła. Gdy doszedł do mieszkania i ogłosił nowiny, łoskot minął prawie, jak ta chmura gradowa nagle przez wiatr zabrana, która prażyła setnie, sypie jeszcze przez chwilę, aż rzuca już tylko niewinne sopelki.
Wypróbowano ciszę jeszcze przez pół godziny — poczem ustaliło się przekonanie, że awantura już się nie wznowi tej nocy i wszyscy udali się na spoczynek.
Ale Sworski, który mieszkał w jednym pokoju z Łubą, czekał na powrót przyjaciela.
— Czyżby mu się co stało? — — czy postrzelono go, czy jeszcze gorzej? — — Ej, nie mam złych przeczuć. — — Pewno go animusz poniósł na tamto podwórze? Świt już rozcieńczał księżycowy błękit, gdy ktoś delikatnie zapukał do drzwi od schodów. — Sworski upewnił się, że to Łuba, i wpuścił go do mieszkania.
— Szukałem cię na podwórzu — rzekł Tadeusz już we wspólnym pokoju — nie było cię — ręczę, żeś przelazł na tamto podwórze? — Przelazłem. — Murek wygodny — przelazłem, gdy się skończył pierwszy atak. Ofiarowałem komendantowi swe usługi. Posadził mnie w jednym wykuszu i kazał prać, jeżeli przyjdą znowu i kiedy on sam da pierwszy strzał. Ale ten strzela!
— Poczekaj; czy nie wiesz, jak się to zaczęło?
— Opowiadano: przyszła banda, krzycząc, żeby im dom otworzyć, bo mają rozkaz aresztowania redakcji ukraińskiego pisma „Nowa Rada“. Stoją na ulicy przed kratą i wrzeszczą. Odpowiedział im komendant z okna krótko: Wynoście się do waszej... maci! nie otworzymy! Wtedy oni gruch do tego okna — komendant uskoczył — gruchnął do nich z innego miejsca; oni znowu całą kupą prać zaczęli w okna — tam — napowrót — i zaraz dwóch, czy trzech padło na bruku przed kratą. — Stchórzyli — uciekli. To była pierwsza bójka.
— A ty wziąłeś dopiero udział w drugiej?
— Tak jest. Rozmieścił nas komendant jeszcze misterniej, po wykuszach, za dębowemi okutemi drzwiami z wylotem do strzelania — rozmaicie. Z komendantem i ze mną było nas ośmiu. Nagle — wali ich kupa ogromna i rozstawiają się przed bramą. Patrzę przez wąskie boczne okno wykusza: widać po księżycu jak na dłoni. Nastawia jeden na nas kulomiot. — Wtem strzał z miejsca, gdzie siedział komendant. — — Bach! — fajt! — przewrócił draba nastawiającego razem z kulomiotem! — Wtedy oni dali ognia ze wszystkich rur, przed siebie, w szyby, w ściany — nie drasnęli nikogo. I tak już było dalej. Co się tam zakotłuje kupa przed bramą, czy dla nastawienia kulomiotu, czy dla rąbania bramy — my z naszych zasadzek w kupę! — Rozlatują się — leży jeden, dwóch na bruku. Znowu się zbiorą — my znowu w nich tratarach! — A oni walą i walą w mury, jak idjoci.
Tadeusz słuchał uważnie i składał sobie obrazowo tę scenę, bądź co bądź nie śmieszną. Zapytał wreszcie:
— No a ty? — czy miarkowałeś, że strzelasz celnie? — czyś kogo powalił?
— Strzelałem przez wąskie okno wykusza i zaraz po strzale przykucałem tak, żeby mnie mur zasłonił. Strzeliłem sześć razy — nie wiem — raz ten, do którego mierzyłem, kiwnął się mocno. — I wiesz co? to wcale nieprzyjemne wrażenie.
— I jakże się to skończyło? — Zaczęli się rozlatywać od bramy i prać do nas ukośnie, z za węgłów. Trudniej już było do nich mierzyć, choć i oni nam nic nie szkodzili. — Wtem słyszymy — tętent konnicy i jakiś grzmot żelazny po bruku. Jeźdźcy w ogromnych papachach — Ingusze, czy inne djabły azjatyckie? — a za nimi samochód opancerzony. Komendant zawołał głośno na całe podwórze: zaprzestać ognia! — Więc cicho. — A i nasi napastnicy ucichli i jakoś krzywo na Inguszów patrzyli. Więc przejechała konnica przed bramą, przedudniał samochód — i wszystko się rozlazło.
— Iluż więc tam padło?
— Ja widziałem powalonych kilku. Inni mówią, że kilkunastu.
— Czy tamten komendant służył w wojsku?
— Zdaje się, że nie. — — Ale Polak i nie bylejaki — dość na niego spojrzeć!
Na zmęczonej twarzy Sworskiego zabłysnął na chwilę radosny uśmiech:
— No, Celestynie, będziemy mieli wojsko polskie! Gdziekolwiek Polaka postawić z bronią w garści, z kimkolwiek kazać mu bić się, spisze się po gracku.
Zasypiali już przy świetle dziennem. Celestyn Łuba bredził wojowniczo i rzucał się w malignie.

∗             ∗

Ten stan rzeczy przewlekał się i nękał nieszczęsne miasto. Ludzie niektórzy twierdzili, że lepsze było już panowanie bolszewików „regularnych“, niż terror tłuszczy bolszewickiej ochotniczej. Tymczasem Niemcy zbliżali się do Kijowa opieszale.
Choć napady mnożyły się z dnia na dzień i coraz były zuchwalsze, dom Ginsburga i całe wysokie miasto uwolniło się od zbójeckich odwiedzin po tęgiej odprawie, jaką im dano. W tych wielkich domach zamienionych na twierdze i bronionych przez rzeczywistych żołnierzy, interes rabunkowy był zawodny i niebezpieczny.
Ostatniego dnia lutego, podczas jednego z licznych posiedzeń przy stole jadalnym u Łabuńskich, pośród nieustannej słoty dalekich strzałów, tej morowej atmosfery Kijowa — Sworski rozróżnił dwa dalekie, ciężkie stęknięcia.
— Słuchajcie państwo.
Podwójne stęknięcia powtórzyły się.
— To są armaty niemieckie — rzekł Sworski z przekonaniem — poznaję ich bas sympatyczny.
— Niemieckie?! czy na pewno? — zawołali wszyscy z nietajonem uczuciem ulgi.
— Niewątpliwie; nie mogą zresztą być inne. Bolszewicy nie pchaliby swoich armat na spotkanie Niemców; to do nich niepodobne. Ukraińcy utracili swą artylerję, złożoną z sześciu armat, uciekając z Kijowa. — Niemcy idą — nie może być co innego.
— Odetchniemy nareszcie! — westchnął Łabuński.
Jakoż same poryki armat uśmierzyły już nieco orgję rabunków w mieście. W nocy nie było słychać znaczniejszej strzelaniny.
Nazajutrz zajechał pędem na dworzec koleje wy pociąg pancerny niemiecki, prażąc z kulomiotów na wszystkie strony. Nie zastał na dworcu nikogo; nikt nie bronił wjazdu, nikt też nie powitał. Niemcy, którzy zasadniczo unikają nazywania swych działań prawdziwem mianem, zjawiali się tutaj jako sprzymierzeńcy i oswobodziciele Ukrainy. To też wypchnęli naprzód do środka miasta Petlurę, który mizerny uczynił ingres na czele jakiejś karnawałowej kawalerji, witany tu i ówdzie okrzykami najętej zgrai, a oglądany przez ogół mieszkańców z zasłużoną pogardą. Dopiero potem Niemcy w milczeniu zajęli miasto i przeprowadzili przez nie znaczną siłę zbrojną na lewy brzeg Dniepru, nie opowiadając nikomu swych zamiarów.


26.

Wiosna zapanowała na niebie, przemoc zaś niemiecka na ziemiach polskich, litewskich i ruskich. W tej potwornej kolizji pogody fizycznej z m oralną tkwiła tragedja duszy polskiej. W umajonej ramie Kijowa przesuwały się obrazy senne, mieniąc się od fantastycznej szopki aż do śmiertelnej zmory.
Co się tam działo w ewolucji „wilnej Ukrainy“, która nawet do pojęcia i pragnienia wolności nie dorosła, to byłoby tylko pocieszne, gdyby nie ujawniało etapów machinacji niemieckiej. Słomiany ataman Petlura, pchany przez wojsko niemieckie w roli oswobodziciela Kijowa, rzucony zaraz potem do śmieci — gabinety ministerjalne Hołubowicza, Ustimowicza, Lizoguba — i sam „jaśnie wielmożny hetman“ Skoropadskij, obrany przez pokorny ludek „chliborobów“, spędzonych przez Niemców do kijowskiego cyrku — były to tylko pokazy świetlne dla gawiedzi, zasłaniające istotne zamiary Niemców: wyciśnięcie z Ukrainy prowjantu, srodze już potrzebnego tryumfalnej armji, a w razie, gdyby „Gott który jest z nami“ pozwolił, — przygotowanie Ukrainy na przyszłą kolonję, kraj sprzymierzony, leżący na idealnie pożądanym trakcie... do Bagdadu! Takie urządzanie południowej Rosji nie mogło zadawalać nikogo z myślących ludzi miejscowych. Jedyna była pociecha w rosnącem przeświadczeniu, że to się na razie nie uda.
Jeszcze rozpaczliwsze były horoskopy sprawy polskiej, która nigdy nie przedstawiała się tak śmiertelnie, jak w maju 1918, — zwłaszcza oglądana z Kijowa. Niemcy, zająwszy cały obszar dawnej Rzeczypospolitej, ujawniali już wyraźnie plan rozdarcia jej na drobne części, służące w rozmaitej mierze interesom germańskim. Nie było mowy o tem, aby Prusy oddały ziemie polskie dawnego zaboru: Poznań, Pomorze, Gdańsk, na rzecz ironicznego ksiąstewka Warszawskiego, które ogłosili niezawisłą, zagadkową monarchją. Owszem, odzywali się już głośno o potrzebie „sprostowania granicy“ pruskiej aż po Bzurę i Rawkę. Austrja nietylko nie zrzekała się panowania nad Galicją, lecz przez haniebny traktat Brzeski, odstępujący Chełmszczyznę Ukrainie, odsłoniła bezwstydnie swe zamiary zdradzieckiej zalotnicy, której wdzięki otumaniały doniedawna umysły tylu mdłych Polaków.
Zakreśliwszy tak oszczędnie granice Polski zachodnią i południową, nie zapomnieli Niemcy o Wschodzie dawnej Rzeczypospolitej, ośmielając i popierając czynnie wszelkie zachcianki separatystyczne Litwinów, Małorusinów, nawet Białorusinów. Robota niemiecka polegała już otwarcie na okrojeniu Polski do minimum i rzucenia Jej w stos kraików pod różnemi mianami zakonserwowanych, niby ćwierci narodowego mięsa, na przyszłe uczty germańskich ludożerców.
Szydercze lekceważenie wielkiej, zbawczej dla Europy sprawy polskiej przebijało ze wszystkich działań i oświadczeń niemieckich ostatniej doby, począwszy od ogłoszenia niezawisłości Warszawy z okolicą, aż do rozformowania wojska polskiego pod Kaniowem i w Mińszczyznie.
Ten ostatni cios, że był najświeższy, najdotkliwiej dał się uczuć Sworskiemu i Łubie, znękanym już przez szereg klęsk publicznych i osobistych udręczeń. Mieszkali ciągle jeszcze u Łabuńskich, wygodnie i otoczeni życzliwemi względami, jednak coraz bardziej obco czuli się w Kijowie. Nastrój ten pochodził głównie od Sworskiego, którego umysł syntetyczny wysnuwał wnioski przeraźliwie jasne, a potargane nerwy nie pozwalały już mówić spokojnie z bylekim. Celestyn — pojętny uczeń i złote serce polskie — pozostał jedynym powiernikiem.
Kijów uspokoił się powierzchownie po przyjściu Niemców i pod rządami hetmana Skoropadskiego, chociaż były to rządy na niczem nieoparte, ani na powadze władcy, ani na zaufaniu do niego jakiejkolwiek klasy mieszkańców, jedynie na kilkuset bagnetach niemieckich rozsianych po mieście, które utrzymywały w niejakim rygorze bandytów. Niemcy nie zaprowadzili swoich porządków w mieście, administracyjnych, ani militarnych, bo wojna zredukowała się do wyciskania prowjantu ze wsi ukraińskich, które to wyprawy przechodziły często w krwawe bitwy. Wielkie wsie przyjmowały rekwirujące oddziały niemieckie strzelaniem z kulomiotów, a nieraz i z armat. Kilka takich wsi Niemcy wyrżnęli w pień i obrócili w perzynę. Nie dziw zatem, że chłopi przyjmowali tych sprzymierzeńców i aniołów pokoju, jak djabłów. Te uciski nie zyskiwały też u ludu sympatji dla hetmana, kreatury niemieckiej.
Ale sam Kijów był przynajmniej czystszy i bezpieczniejszy do przechadzki dla bezbronnego człowieka, niż w piekielnym miesiącu lutym tegoż roku. Korzystali z tego literaci i chodzili często do Kupieckiego ogrodu, gdzie siadali na wysokim tarasie nad Dnieprem.
— Wiesz co, Celestynie, że m nie ten słodki powiew od wody i ta wiosna, taka przedwojenna — drażnią. Zapachy i smak powietrza przypominają całe pasma przeszłego istnienia. — — Nigdy jeszcze nie byłem w zespole tak pięknego kraju z tak podłą fazą życia.
— Bój się Boga! co mówisz?! — Ty zwykle podtrzymywałeś moją odwagę, a teraz? — Może być jeszcze wszystko dobrze.
— Może być — ale jest tymczasem bardzo źle. Nie mówię już o klęskach, którym zapobiec można tylko siłą — a siły nie mamy. Ale jak my się zachowujemy pod chłostą tych szalbierczych urządzeń tych „dobrodziejstw“, tych szyderstw niemieckich?! Jaka postawa? gdzie godność narodu?!
— No, przeciw traktatowi Brzeskiemu były protesty Krakowa, Poznania, nawet warszawskiej Rady Regencyjnej — zaryzykował Celestyn.
— Protesty?! — Nic innego nie mogły uczynić koła poselskie, zapewne. — — Ale Rada Regencyjna!
— Cóż ona mogła zrobić, kiedy jest w zupełnej zależności od pruskiego gubernatora w Warszawie?
— Podać się do dymisji, u licha! Zrzucić raz z siebie te gorzej niż śmieszne purpury! Doskonała była okazja. Ona zaś pozostała. A właśnie jej trwanie jest już ciężkim grzechem po tylu doświadczeniach jak ją szanują Niemcy — i pretekstem, nawet tutaj, do najszkodliwszych działań przez nią i w jej imieniu.
— Czy mówisz o roli Rady Regencyjnej w demobilizacji korpusu Dowbora?
— O tem i wogóle o fatalnym wpływie polityki warszawskiej na umysły Polaków rozrzuconych po Rosji. W Petersburgu i w Moskwie mają już Niemcy swych agentów między Polakami. W Kijowie masy Polaków, opłakujących utratę swych dóbr ziemskich, wyobrażają sobie, że im Niemcy zwrócą te dobra. Skłaniają się więc do przymierza z Niemcami, a Rada Regencyjna daje im piękny przykład tego samobójczego przymierza. Na nią się też powołują tutejsze szalone głowy. — — Gdzież nareszcie mieszka zdrowa, waleczna myśl polska?!
— Zgorzkniałeś doprawdy, Tadeuszu.
— Gdybym miał siłę i władzę, byłbym okrutny; ale że nic nie mogę, jestem gorzki.
Zamilkli obaj, jakby się pokłócili. Ale Sworski dał tylko upust wzburzonej żółci, a Łuba, który żółci nie miał wcale, przypominał sobie, że właśnie on miał o tutejszych „żubrach“ gorsze wyobrażenie w roku przeszłym, a pod wpływem Sworskiego zmodyfikował zdanie. Ale już się z tem głośno nie odezwał. — Niechaj wiatr Dnieprowy przyniesie ukojenie.
Ktoś przystąpił do siedzących i grzecznie się ukłonił. Powstali obaj, wpatrując się w przychodzącego.
— Panowie nie poznają? — — porucznik Woronicz.
— Ach, jakżeż! w przeszłym roku — z rotmistrzem Linowskim. Ale pan nie w mundurze.
— Rozformowali, panie. — Cóż? trzeba było — ja nie winien. I generał Dowbor nie winien.
— Wiemy, znamy tę sprawę — mówił Sworski pośpiesznie — trudno było poświęcić cały korpus na walkę beznadziejną...
— W wojnie my byli z bolszewikami — — wściekli na nas za Osipowicze, gdzie wzięli w skórę porządnie — a z drugiej strony cała siła niemiecka i rozkaz niby naczelnego dowództwa.
— Tak, tak, wiemy.
Urwali tę rozmowę, bądź co bądź bolesną.
— Wspomnieliście panowie o Linowskim. — Z nim niedobrze.
— Jakto? Co się stało?
— Wiadomo może panom, że on zawsze chciał do Francji? Kiedy rozformowano nasz pułk, on poszedł.
— Dokąd?
— Poszedł na Murman, jak tamci z generałem Mazowieckim.
— Czyli: z Hallerem?
— On-że i Haller. — Linowski poszedł tylko z ordynansem, ale później, niż tamci. — Jemu trudniej było — bo przebierz pan jego za bolszewika, takiego pięknego oficera — fizjognomja u niego nie chłopska.
— Ach, więc poszedł w przebraniu?
— I tamci w przebraniu. Gdzieby teraz bolszewicy przepuścili polskiego żołnierza? Cierpieć nas nie mogą. Zadaliśmy im pieprzu.
— A pan mówi, że z nim źle? Więc cóż takiego? — badał niecierpliwie Łuba.
— Jaż nie mówię na pewno. Może Bóg ochroni. Tylko w tem bieda, że ordynans miał wrócić do Mińska, kiedy Linowski siądzie na pociąg — a ordynans nie wrócił.
— Nie wrócił?!
— Ot cała historja.
— Niepokojąca, przyznaję — rzekł Sworski.
— I to jeszcze bieda, że Linowski po rosyjsku niebardzo. — — Mówi, ale akcent u niego nie ten. W ostatnim miesiącu ja jego uczyłem.
— To on już dawno nosił się z tym zamiarem?
— Dawno. A głównie odkąd generał zaczął gadać z tą warszawską Radą. Ona nam pecha przyniosła we wszystkiem. Do niej jechał nasz pułkownik Mościcki, kiedy go bolszewicy pochwycili i zamordowali. Żeby my z nią wcale nie gadali... et!
Urwał i machnął ręką. Sworski i Łuba nie chcieli również przedłużać rozmowy o demobilizacji, pełnej tragicznych wątpliwości i niewczesnych żalów.
— Pan porucznik przyjaźni się z Linowskim? — zapytał Sworski.
— Więcej roku w jednym pułku, a od jesieni mieszkaliśmy w jednym pokoju — w Dukorze, w Mińsku, w Bobrujsku. — W Kijowie widziałem, że i panowie z nim dawni znajomi. Dlatego chciałem donieść.
— Dziękujemy. Bardzo serdecznie obchodzi nas los Linowskiego. To wzorowy polski oficer.
— Że i drugiego takiego nie naleźć — odrzekł Woronicz stanowczo i pochmurnie.
— A pan sądzi, że go już... nie zobaczymy? — zawołał nerwowo Celestyn Łuba.
— Bóg raczy wiedzieć. On wystawia się łatwo na niebezpieczeństwa — a teraz jemu droga trudna.
Wychodzili razem z parku na ulicę, gdzie się rozstali, podawszy sobie wzajemnie adresy zamieszkania w Kijowie. Gdy się Woronicz oddalił, literaci stanęli jeden naprzeciw drugiego na ulicy.
— Jak się teraz zachować względem panny Hanki? — Powiedzieć jej? — pytał Tadeusz.
— O tem właśnie myślę — odrzekł Celestyn.
— Bo ona gotowa sama dowiedzieć się, że Woronicz jest w mieście. A wiem, że jest powiadomiona o jego zażyłych stosunkach z Bronkiem. Miała dawniej przez niego wiadomości. — — Jeżeli usłyszy tylko nazwisko, odnajdzie go, pójdzie do niego, wypyta. — — Już ja ją znam.
— Miłość jest skrzydlata — potwierdził Celestyn — Ten porucznik wygląda sympatycznie, choć mówi fatalnie po polsku; ale właśnie: nie jest wymowny i nie dyplomata. Gotów jej powiedzieć wszystko in crudo, jak nam, i przypomnieć jeszcze zamordowanie pułkownika Mościckiego w podobnej wyprawie...
— Tak — — lepiej powiedz jej ty, Tadeuszu.
— Jednak nie jestem pewien, czy mam powiedzieć? Bo ta wyprawa Bronka nie napełnia mnie zaufaniem. Tem dramatyczniej Hanka odczuje istotne niebezpieczeństwo. — — Może lepiej nie mówić tymczasem? Zawsze czas na złe wieści, a pomóc tutaj Bronkowi — niepodobieństwo.
— Możeby go polecić opiece jakichś władz przez telegramy urzędowe? Znalazłby jaki sposób Łabuński? — — albo ta pani Hornostajowa, która ze wszystkimi matadorami...
— Jakim władzom go polecić? — zniecierpliwił się Sworski. — Niemcom polecać polskiego oficera, który się przekrada do Francji, aby przeciw Niemcom stanąć do walki?! Albo bolszewikom, pastwiącym się nad oficerami, którzy z nimi walczyli?! — Zresztą on przecie nie dzisiaj wyruszył. Mamy ostatni dzień maja; od rozwiązania korpusu upłynęło dni dziesięć. Albo Bronek już dostał się na północ, albo — już nie żyje.
— To byłaby ogromna strata!
— Nietylko dla nas, dla Hanki, ale dla Polski. To był prawy rycerz.
— Mówisz o nim w czasie przeszłym, jakby go już nie było.
— Mówię, bo nie wyobrażam go już przed sobą. Wszystko, co nam potrzebne... zbawienne... usuwa się i niknie.
— W takim razie lepiej żebyś nie rozmawiał o tem z panną Hanką.
Wałęsali się po mieście i dopiero pod wieczór wrócili do domu. Zastali atmosferę przyciszoną, miny zafrasowane, jakby kto zachorował w domu. Hanka pozostawała w panieńskim pokoju. Niebawem pani Łabuńska odezwała się do Sworskiego:
— Był tu porucznik Woronicz i przywiózł Hance wiadomość o Bronku. Niech pan z nią pomówi.
— Ach, był tu Woronicz?
— Wyszedł przed pół godziną. Dowiedzieliśmy się, że Linowski udał się na Murman. Nie może nas cieszyć ta szalona zawziętość Bronka. Po rozwiązaniu pułku służba jego skończona — jego kolega Woronicz chodzi już po cywilnemu, a on... Mnie się zdaje, że on mało dba o naszą Hankę.
W tej chwili ukazała się Hanka nadzwyczaj poważna i przejęta górną jakąś myślą, bez śladów łez na pobladłej twarzy. Zaraz pociągnęła Sworskiego do pustego salonu.
— Pan już wie o Bronku?
— Owszem, wiem. Spotkaliśmy się w parku z porucznikiem Woroniczem. Dowiaduję się teraz, że on tu był.
— Przyniósł mi nawet list od Bronka i ten pierścionek, który pan zna.
Sworski ujrzał na palcu panienki piękny rubin dobrze mu pamiętny. Nie bez zdziwienia oczekiwał dalszych wynurzeń.
— Pisze mi Bronek, że zmuszony był tam pójść, bo nakazywał mu obowiązek, który on dawno sam na siebie nałożył. Pisze też, że nie przestał o mnie myśleć — i jeżeli Bóg pozwoli mu wrócić, zabierze napowrót ten pierścionek ode mnie — dla siebie. A tym czasem mi go oddaje, bo, w niepewnej tej podróży mógłby zostać ukradziony.
...Czy pan myśli, że to bardzo niebezpieczna wyprawa?
— Nie umiem sobie zdać sprawy... Cóż o tem mówił porucznik Woronicz?
— Mówił, że wielu już poszło i przeszło, — że zapewne Bronek da sobie radę.
— Musi Woronicz, jako praktyk, wiedzieć to lepiej od nas, panno Hanko.
— Mnie jednak nawiedzają takie straszne przywidzenia... śnią mi się w nocy — od czasu, jak dowiedziałam się o wyrywaniu się Bronka do Francji. — — Słyszymy ciągle, jak bolszewicy obchodzą się ze schwytanymi oficerami! — — Ale Bronek poszedł w przebraniu.
Przesunęła rękę po czole, jakby odgarniała przerażające wizje.
— Panno Hanko droga! Rzemiosło żołnierskie nie jest wogóle bezpieczne. A jednak ludzie wychodzą cało z najgorszych niebezpieczeństw, nawet z takich, które w wyobraźni układają się, jako nieuchronne. A narzeczona żołnierza powinna być mężna — i to takiego żołnierza, jak rotmistrz Linowski.
— Ja też próbuję — odrzekła panna Łabuńska, prostując odważnie jędrną kibić. — I ja go rozumiem. On nie mógł zatrzymać się w swoim pędzie, dopóki walka trwa. On nie zwykły oficer — on rycerz!
— Tak — odrzekł Sworski gorąco — gdyby był porzucił służbę i tu przyjechał — do czego miał prawo i ważny powód — byłby miłym chłopcem. Ale że poszedł dalej, aż do krańców wysiłku w służbie świętej sprawy — jest niepospolity i wzorowy. Rycerza bez trwogi i bez skazy ma pani za narzeczonego.
— Kocham go takiego! — zawołała dziewczyna płomiennie i zuchwale — nie chcę nigdy innego!
Zacisnęła dłonie spazmatycznie, jakby wtórując gestem wymówionej przysiędze. Na palcach jej skrzyżowanych błysnął krwawy pierścień, noszony już długo przez bohaterskiego ułana.

∗             ∗

Celestyn Łuba, któremu Sworski powtórzył rozmowę z Hanką, nietylko nabrał wyższej jeszcze opinji o pannie Łabuńskiej, ale zaczerpnął wogóle leczniczego optymizmu.
— Patrz, jaka dzielna panna! — — A Woronicz — zdawało się: prosty sobie oficer. A nie zdradził się przed nami ani słówkiem, że ma taką misję od Bronka do panny Łabuńskiej. — I, o ile wnoszę z twego powtórzenia, zupełnie inaczej przedstawiał wyprawę na Murman nam, a inaczej panience.
— Tak. Stwierdziłem wyraźnie, że starał się bagatelizować niebezpieczeństwo; nie mówił o trudności przebrania Bronka za bolszewika, o jego niedostatecznej znajomości rosyjskiego języka; nawet nie wspomniał o tym ordynansie, który miał wrócić do Mińska i nie wrócił. — — Nie kłamał jednak — ale zupełnie zręcznie i sumiennie sprawił swe poselstwo.
— No widzisz: znowu człowiek!
— Jakto: człowiek?
— Bo mówisz ciągle, że niema ludzi, na których oparłaby się przyszła Polska.
— No wiesz... Woronicz? — Żeby taka była przeciętna — dobrze. Ale przeciętna stoi dużo niżej.
— A Bronek?!
— Ten jest rzeczywiście wyjątkiem, pokrzepiającym ducha.
— A Haller ze swym potężnym protestem przeciw szalbierstwom austrjackim? — Rarańcza — Kaniów — wskazanie drogi na Murman! To przecie bohaterskie posunięcia!
— Z pewnością. Naliczymy jeszcze kilku tęgich dowódców i dużo wyborowych żołnierzy. To też z pewnością mieć będziemy doskonałe wojsko. Ale to nie wszystko, czego nam potrzeba.
— Mówisz o braku tęgich głów politycznych?
— I te nawet istnieją — tylko daleko od Kijowa. — Taki naprzykład Dmowski — głowa pierwszorzędna i najczystsze polskie zamiary! — Jest obecnie w Paryżu na czele szczupłego grona ludzi dobrej woli. Tam ufam, że nasza Sprawa będzie dobrze i mocno postawiona. — Ale iluż takich jest? — W zakresie polityki praktycznej nie wystarcza nawet genjusz, jeżeli w ogóle narodu niema spółzrozumienia jego pomysłów, spółdziałania z jego porywem. Mąż „opatrznościowy“, a zatem zbawienny i naczelny, zjawia się zwykle otoczony plejadą ludzi pokrewnych i pomocnych. Otóż powiedz mi, gdzie jest ta plejada obywateli czystych i mądrych, zaszczycona powszechnem zaufaniem, któraby otoczyła i poparła wielkiego człowieka czynu? — Przed wojną trudno ją było namacać; podczas wojny widzieliśmy już przeróżne zbiorowiska Polaków w Polsce i poza granicami dawnej Rzeczypospolitej. — — Skąd zebrać tę plejadę? Wszędzie interesy osobiste, prowincjonalne, kastowe — a całość, spójność, niepodległość Ojczyzny niech sobie same się sklecą. — — Niema w nas zbiorowej woli istnienia!
— To jakbyś już nie wierzył w Polskę, Tadeuszu? Tego jeszcze od ciebie nie słyszałem.
— O żywotności tej Polski, jaka się dzisiaj składa z ludzi żyjących... powątpiewam. Będzie Ona samą sobą, jasną, kiedyś — bo jest w Niej posłannictwo Boże, ale tej epoki możemy my nie dożyć.
— To odkładasz wyzwolenie do bardzo dalekiego terminu?
— Wyzwolenie, o którem myślisz, formalne, może przyjść i zaraz. Są już w powietrzu dreszcze, zwiastuny klęski Niemców. Nawet my, choć zasłonięci od Europy przez mur niemieckiego frontu i góry kłamstw niemieckich, możemy odczuć te dreszcze. Wznowienie politycznego istnienia Polski jest już przez świat uznaną koniecznością. Tej Polski doczekamy się wkrótce, Celestynie, jeżeli nie przyjdzie tu jakiemuś bandycie fantazja w łeb nam palnąć dla wypróbowania browninga.
— Niech Jej tylko doczekamy, Tadeuszu, a zobaczysz, ile serc i rąk rzuci się do Jej dźwignięcia, do urządzenia, do ukochania...
— Tego właśnie wybuchu jubilacji ja się boję. Czy miljony serc i rąk rzucą się do ogromnego trudu odbudowy? — czy miljony gąb i szponów do rozdrapania publicznego dobytku?
— Skądże?! gdzieżby się podział słynny polski patrjotyzm?
— Da sobie folgę w ogromnych manifestacjach, pochodach, ucztach, w chóralnych śpiewach, które po wykonaniu pieśni tradycyjnych wyć będą jak w Mickiewiczowskiej karczmie: Wódki! miodu! wina!
— Przepraszam cię, Tadeuszu, ale gadasz, jakbyś chciał urągać własnemu narodowi.
— Boję się żyjącego pokolenia i zarazy kilku pokoleń wychowanych w trójniewoli, przymuszonych niejako do żywienia egoizmów dzielnicowych i osobistych. I wojna przyniosła nam infekcję. — A gorszące przykłady niemieckich metod wojowania, moskiewskiego pojęcia wolności, żydowskiego „rozumu“, który jest tylko udatnem szalbierstwem? Wszystkie te trucizny tkwią i działają w naszym organizmie narodowym, choć każdy głośno się ich wypiera.
— Nie mówmy, póki nie zobaczymy w Warszawie — błagał Celestyn. — I tam nie wszystko szło po myśli w pierwszym roku wojny, a przecie nie sądziłeś nigdy tak okrutnie.
— Tam — mówił Sworski z jakimś wizjonerskim wyrazem twarzy — miałem pokrzepienie w obcowaniu z wielu jednak bojownikami przyszłości. — — Czy oni żyją i czy nie spodleli pod chłostą udręczeń moralnych? — — Tam... spotykałem czasem jednego z tych duchów hetmańskich, których dynastja nie wymarła nigdy w dziejach Polski, nawet podczas najcięższych okresów niewoli. — — Czy pamiętasz Starego Przeora?
— Jakże miałbym Go zapomnieć!
— Ten Duch wcielony niegdyś inaczej, ale ten sam, zjawiał mi się od lat najmłodszych w różnych stronach świata — tylko tutaj nie dostrzegłem ani śladu Jego stopy. — — Widzieliśmy Go z tobą, Celestynie. — — A najczęściej z panną Zofją.
— Ach, panna Zofja! Ta się przecie nie mogła zmienić!
— Ta jest niezmienna, chociaż ziemska i doczesna, a typ jej powtarza się w pokoleniach niewiast polskich nierzadko, całemi girlandami dusz czystych, walecznych i ściśle posłusznych przykazaniom narodowym. Serca tych kapłanek Znicza utrzymują cześć i posłuch naczelnego Ducha, chociaż głowy i ręce nie zbudują same nowych świątyń, bazylik sądowych i warowni obrończych. Ale one zagrzewają serca męskie do czynu urokiem swej namowy i mocą wziętą od Ducha. Gdyby mężowie dorośli proporcjonalnie do cnoty obywatelskiej kobiet polskich, bylibyśmy bez przerwy wielkim narodem.
— No przecież! — zawołał radośnie Łuba — mówisz jak dawniej, jak dobry zwiastun!

∗             ∗

Gdy nieliczni w Kijowie Polacy, którym sprawa Ojczyzny paliła serca, wyciągali poomacku dłonie z rozpaczliwych ciemności ku światłu, — wynik wojny był już przesądzony na Zachodzie.
Furor Teutonów dawno już ostygł, opamiętał się i przywarował pod osłoną potwornych ziemnych przekopów. Oburzony sprzeciw narodów napadniętych, po wytrzymaniu czteroletnich obelg wymierzonych świętym murom katedry w Reims, rajskim polom Szampanji, kolebce i skarbcowi szlachetnego życia Europy — podniósł nareszcie swój miecz naostrzony na poskromienie zbójców środkowo-europejskich. Potrwożyły się mechaniczne wielkoludy: Wilhelmy, Hindenburgi i Ludendorfy, gdy błysnął wzniesiony miecz Francji w ręku wodza wodzów, Ferdynanda Foch’a.
Szczęśliwi, którzy widzieli na własne oczy największą z bitew świata — „bitwę Francji“! Ci mogli uwierzyć w tryumf chrześcijańskiego genjuszu nad spiskiem szatańskim, w cuda dokonane przez ludzi, — w działania Boga przez Franków.


CZĘŚĆ TRZECIA
27.

Lipcowe słońce rozwinęło znowu uroki wsi polskiej; dobyło z niej wonie radosne, przedżniwne; zanurzało wszystkie istoty w odżywczej kąpieli przewiewnego upału. Boska Przyroda, niepamiętna krzywd wyrządzonych jej przez minioną wojnę, próżna nienawiści i żądzy zemsty, pieściła w dalszym ciągu swe twory zdrowe: ludzi czynu i pola rodzajne.
Dom i ogród dyrektorski w Rudnikach, jakby przespał te kilka lat morderczych, tętnił życiem, zielenił się i pachnął po dawnemu. Tylko trochę ciszej brzęczał gwar ludzki na werendzie, ogród rozrósł się samowolniej i zbiedniały w nim kwietniki. — Ale pszczoły, czepiające się pnączów na domu, brzęczały bez fałszu swą przedwojenną piosenkę.
Bardziej zmienili się ludzie, znani tu i widziani przed laty, a zgromadzeni dzisiaj na tradycyjnej werendzie.
Dyrektor Gimbut posiwiał doszczętnie, a głębokie bruzdy i żółciowe guzy przerysowały mu twarz na sroższą, choć nie mniej szlachetną. Dzieci bardzo podrosły: najstarsza Alinka, duża już panna, pełniła obowiązki gospodyni w zastępstwie matki, której tu nie było. Młodsza Mania, także już nie podlotek, kwitła ślicznie, tymczasem sobie, w marzeniu zapewne o jakimś pięknym ułanie polskim. A Justyś, zapóźniony w naukach z powodu wojny, był w epoce walki maturalnej i zasępionego namysłu nad życiowym Rubikonem.
W pozorach gości i przyjaciół domu zaszły też radykalne zmiany. Tadeusz Sworski mocno postarzał 1 dużo mniej energicznie perorował, siedząc w wygodnym fotelu, a Zofja Czadowska nie była już panną, skoro mówiła Tadeuszowi po imieniu. Ale postaci jej srogi Czas najmniej dotknął swemi ciosami: zachowała kibić kształtną, prostą i wyniosłą, a do wyrazu twarzy przybyły tylko mocniejsze rysy spokojnej odwagi i niezłomnej, konsekwentnej woli.
Mówiono dzisiaj przy śniadaniu tylko o błahych szczegółach dnia. Wszyscy bowiem, nie wyłączając dzieci, wiedzieli dokładnie o wielkich faktach ustalonych, jak oto: że matka opuściła rodzinę już parę lat temu i buja gdzieś po świecie. — — Nawet nie z tym, którego niegdyś tak gorliwie broniła od służby wojskowej, lecz podobno z jakimś Bułgarem, wybitnym przyjacielem Polski i Polaków... O tem nie rozmawiano tu nigdy.
Wiedzieli również, że Sworski powrócił z niewoli bolszewickiej dopiero tej wiosny, wymieniony w drodze układów z Sowdepją za jakiegoś cennego komunistę; że zbiedzony i chory, ożenił się jednak z panną Zofją Czadowską, swą dawną przyjaciółką i obecną pielęgniarką, na jej nakazujące żądanie; że w lecie, czując się znacznie lepiej, przyjechał z żoną do Rudników na długie, rekonwalescyjne wakacje.
Wiedzieli też wszyscy o zmartwychwstaniu Polski i o Jej trwaniu już od lat paru... Ale i o tym ogromnym temacie mówiono tu bez należytej radości.
Po wypiciu kawy Sworski powstał z fotelu dosyć żwawo, przeszedł się po werendzie i zapalił papierosa. Przyjaciele przyglądali mu się z umiłowaniem.
— Widzę, że już dobrze z tobą, Tadeuszku — odezwał się Gimbut. — Jutro możemy pojechać do Inogóry. Czekają tam ciebie.
Tadeusz machimalnie spojrzał na żonę, która poczuła się do obowiązku odpowiedzenia dyrektorowi:
— Jak Tadeusz zdecyduje. — — Tylko czy nie wpadniemy tam w tragedję wspomnień, która mogłaby być dla niego niezdrowa?
— Już tam przeboleli stratę syna — tłumaczył Gimbut. — Pałac trochę zrujnowany. — No cóż? smutno, ale weselej im będzie, gdy ujrzą dawnych znajomych.
Odłożono jednak projekt odwiedzin Linowskich w Inogórze do późniejszej daty.
Napozór nie brakło nic ludziom tu zgromadzonym do zadowolonego spokoju. Czuli się zdrowo fizycznie, a nawet Sworski powracał szybciej, niż w Warszawie, do zaufania w swe siły. Dworek dyrektorski, spoglądający wesoło od warsztatu pracy na piękny kraj radomski, był po dawnemu idealnie stworzony dla pokrzepienia serc ludzi obowiązkowych, lecz nie pozbawionych pragnień epikurejskich. — Jednak nieokreślony smętek wiał od całej Polski na ten Jej zakątek, który mógłby być szczęśliwy.
Fabryka, unieruchomiona przez pobór robotników do wojska, celowo dezorganizowana przez Niemców, zrabowana przez Rosjan, — wszystko w imieniu „wyższych“ racyj wojennych — pracowała dziś znowu, dzięki niezłomnej energji dyrektora, który warsztat naprawił i w ruch puścił. Ale nie szła już tak wartko i nadziejnie, jak przed wojną. Zmienił się zwłaszcza stosunek dyrektora do robotników. Dominik Gimbut, ten przyjaciel i obrońca roboczego ludu, sprawiedliwy regulator interesów kapitału i pracy, wzięty został w podejrzenie przez robociarzy pod wpływem długiej i bezczelnej propagandy agitatorów. Rządy socjalistyczne znieprawiły robotnika przynajmniej na jedno pokolenie, zabijając w nim zarodki uczuć obywatela polskiego, musztrując go na żołdaka międzynarodowej bojówki proletarjackiej. Tłum, płacony za strajki, i bezrobocie, pijany i oślepły, zapędzano podstępnie do szeregów wielkiej armji żydowsko-masońskiej, następującej na Polskę. Gimbut robił, co mógł, aby otworzyć oczy swoim robotnikom i przytrzymać ich przynajmniej przy ich interesach realnych, jeżeli już nie przy abstrakcyjnej idei odbudowy Polski, ale ten wysiłek męczył go i gniewał. Ukrywał nawet przed przyjaciółmi tarcia i nieporozumienia w fabryce, bo wstydził się za swych robotników i nie chciał przyznawać się do częściowych kapitulacyj. Pomimo naprężonej pracy dziennej, bądź co bądź owocnej, nie mógł się pozbyć ciężkiej zadumy nad dziwnie opacznym procesem dźwigania się Polski.
Zaduma Sworskiego była jeszcze cięższa, ile że nieszczęsne koleje losowe i długotrwała choroba uniemożliwiły zupełnie jego pracę zwykłą, literacką. Wyrywał się całą duszą, jeżeli nie do bezpośredniego wpływu na sprawy państwowe, które ujęli w ręce ludzie nowi, nieznajomi, — przynajmniej do stworzenia dzieła pisanego, któreby pobudziło do pięknych czynów ludzi dobrej woli. Ale przygody i choroba zabrały mu parę lat bezpłodnych.
Jedyna gwiazda, która rozżarzyła się na zamierzchającem niebie Tadeusza Sworskiego, to jego dawna sprzymierzona, dzisiaj już małżonka, Zofja. Jej duchowa struktura była ze śpiżu, o który obijały się bezsilnie losowe nawałnice, a jadowite zakwasy wrażej propagandy nie miały do niej przystępu. Tadeusz nauczył się oddawna liczyć na niezachwiane cnoty rycerskie Zofji, ale obecnie zakwitła w niej nieznana mu dawniej czułość kobieca, oddana wspaniale na pożytek poślubionego mężczyzny. W najtrudniejszych warunkach życia, w toku ciężkiej choroby Sworskiego, wyłączającej wszelkie porywy zmysłowe, uparła się Zofja przy zawarciu małżeństwa, podobnego do aktu miłosierdzia. Objęła komendę nad życiem i zdrowiem męża, którego miała za cenną cząstkę Polski, za ideowego krewnego, odtąd zaś za naczelny obowiązek. Ale nie pragnęła wcale ujarzmić jego myśli i woli, ani tem bardziej wyzyskać ich dla swojej rozkoszy, czy chluby. I przybierała raczej pozory poddanej, niż panującej. Tadeusz cenił ją i kochał z coraz głębszem przekonaniem, a w miarę powrotu do zdrowia — coraz śmielej.
Pomimo jednak wielu warunków dobrobytu i zadatków szczęścia, jakiś uporczywy niepokój nurtował myśli mieszkańców dworku.
— Dobrze nam tu — odezwał się Sworski — ale nawet do tego zacisza docierają bełkoty dalekich ukropów, które się kotłują gdzieś tam... — dokończył myśl szerokim gestem.
— Cóż? — warczą moje aparaty Cowper’a; czasem i gwiżdżą — zażartował prozaicznie dyrektor fabryki.
— To nic, te są przyjazne — odrzekł Tadeusz — ale mówię o wulkanie europejskim, który wcale się jeszcze nie uspokoił.
— Obiecaliśmy sobie nie mówić o polityce aż do końca lata — przerwała pani Zofja tonem miłosnej, lecz naczelnej dozorczyni.
— Jestem już prawie zdrów, Zosieńku — wykręcał się Tadeusz — a przecie nie samym chlebem żyje człowiek, choćby tak smacznym, jak tutejszy.
— Lepiej chlebem — odrzekł Gimbut — niż temi gazetami, których za dużo tu za sobą przywlokłeś, Tadeuszku. Wierzyć jednej grupie, to reszta kraju sami zdrajcy i nicponie; wierzyć grupie przeciwnej — to ta pierwsza grupa kraj gubi. Czort wie co!
— Nie wdając się tymczasem w dyskusję, która grupa ma słuszność, przyznasz mi chyba, Domciu, że ogromna ilość Polaków choruje na polityczne pomieszanie zmysłów?
— Tak, jak wszędzie, Tadeuszku — uśmierzał Gimbut — są ludzie uświadomieni i tłum nieświadomy, szermujący jaskrawemi hasłami. Jak wszędzie też jest prawica i lewica.
Ale Sworski, zamiast uśmierzyć się, odparł żwawiej, po dawnemu:
— A ja właśnie w tym podziale na prawicę i lewicę — czyto w sejmie, czy w szerszych kołach — upatruję groźne zboczenie umysłowe społeczeństwa naszego. Gdybyśmy byli normalni i sprawni do działania, w obozie zwanym „prawicą“ mieściłyby się już wszystkie odcienie myśli państwowej polskiej od prawego do lewego krańca. Lewica zaś dzisiejsza u nas składa się przeważnie z wrogów Państwa.
— Ależ bój się Boga, Tadeuszu! — zaperzył się nieomal Gimbut.
Błagalne spojrzenie pani Zofji zamknęło usta Gimbutowi. Sworski jednak tłumaczył się dalej:
— Charakteryzuję jaskrawo, generalnie. Mogę ci uczynić ustępstwa i przyznać, że na prawicy jest sporo niedołęgów; jednak stoją tam i najjaśniejsze głowy polskie, najczystsi patrjoci. Do lewicy zaś zabłąkało się trochę ludzi zdolnych i szczerze ojczyźnie życzących — zabłąkało się przez stary nałóg „lewicowy“, który w ostatnim okresie naszych dziejów uchodził za wyższy, za „inteligentny“, za „postępowy“ — ale ogromna większość tej lewicy to ludzie działający programowo naprzekór prawicowcom, albo jawnie lub podstępnie — na szkodę Polski. Tam przecie mieszczą się wszyscy Żydzi i inne obce narodowości, zamieszkujące Polskę, które nie udają nawet obywateli Państwa, są owszem rzecznikami państw i interesów obcych. A właśnie ta część najwyraźniej obca naszym interesom zabarwia wszystkie działania lewicy. Dlatego mówię, że lewica składa się przeważnie z wrogów Polski. A to jest stan kraju wyjątkowy i mocno niepokojący.
Magnetyzm wzroku pani Zofji zatrzymał dalsze objekcje i zastrzeżenia Gimbuta, który okazał niezwykłą ustępliwość:
— Taak... można to powiedzieć... — mruknął tylko i zamilkł.
Ale już i Sworski przypomniał sobie, że lekarz zakazał mu podnieceń, nawet dyskusyjnych, a zauważył też, że dyrektor ustępuje mu tylko przez wzgląd na jego stan zdrowia. Pierwszy zatem przerwał posiedzenie na werendzie, zwłaszcza że i Gimbut wybierał się na codzienną inspekcję fabryki.
Małżonkowie poszli na przechadzkę po ogrodzie, on wsparty na jej ramieniu.
— Masz zawsze słuszność, mój drogi. Ja cię rozumiem — mówiła Zofja gorąco.
— Bośmy oboje już doszli, Zosieńku... To jest: ja doszedłem. Ty byłaś oddawna mądra w swej polskości, bez wielu słów, w czynach...
— Boś ty szukał dróg rozumem, a ja uwierzyłam bez zastrzeżeń w Przykazania.
Szli powoli, przywarci do siebie ramionami, w zupełnym dostroju.
— Jednak ten kochany Dominik — rzekł po chwili Tadeusz — ma pewne złudzenia co do czystości zamiarów naszej lewicy.
— No — odrzekła Zofja — bo sam jest postępowcem, przyjacielem ludu, wyznawcą rozumnej demokratyzacji. To się dawniej nazywało przekonaniami „lewicowemi“. On zapomniał, albo może nie zauważył, że dzisiaj takie przekonania mieszczą się dużo bardziej na prawo...
— Tak, tak, najdroższa moja! — rozśmiał się Sworski radośnie — z tobą niema co dyskutować, ty wiesz i spostrzeżesz wszystko. — — Ale dobrze się z tobą rozmawia.
Zwrócił twarz ku żonie i musnął ustam i jej włosy na skroni. Ona odpowiedziała mu uśmiechem szczęśliwym, lecz błysk oczu przygasiła zaraz powiekami.
Szli tak dalej po pięknej, cichej ziemi, dzieląc się od czasu do czasu myślami, które wyrywały się do głośnego wyrazu. Myśli ich wpadały jedna w drugą, przystawały zgodnie do siebie, dopełniały się wzajemnie, składając harmonję i zadowolenie. Słodka, łaskotliwa fala osobistego szczęścia koiła ich serca.
Za granicą niewielkiego ogrodu było pole żytnie, gdzie rozpoczęto żniwo. Czterej kosiarze działali na niem zamaszyście; cztery za nimi dziewczyny zbierały i wiązały pokosy. — Szczęść Boże! — zawołała Zofja do kosiarzy, którzy dochodzili właśnie do niskiego ogrodowego żywopłotu.
Starszy przodownik ukłonił się i podziękował poważnie. Gdy znowu robotnicy oddalili się na polu, odezwał się Tadeusz do żony:
— Pamiętasz?... widzieliśmy żniwo na tem samem polu temu lat... siedem. I jakby nic się nie zmieniło.
— Bo też i mało zmieniło się w duszach ludu wiejskiego — odrzekła Zofja — to najpewniejsza część narodu.
— Najczyściej i najtwardziej polska — masz rację, Zosieńku. Gdy się ich porówna z bestjalną tłuszczą rosyjską, doprawdy rośnie otucha. Bolszewizmu u nas nie będzie.
— Jeszcze cię tu nie było, Tadeuszu — nie widziałeś zajadłej propagandy bolszewickiej po wsiach naszych, podjudzania do strajku rolnego, do pochwycenia obszarów dworskich. — — Ale na ziemiach rdzennie polskich nigdzie nie dali się nasi chłopi do tego pociągnąć.
W roboczem zaciszu wsi byli oboje nietylko zadowoleni z siebie nawzajem, lecz i z wielkiego gospodarstwa krajowego, którego czuli się moralnymi współwłaścicielami. Są przecie Polacy, nie anieli jacyś, w tem i owem ułomni, jednak przejęci poszanowaniem ogólnego dobra. Chłop kocha rolę, której nie przestał uprawiać — przedewszystkiem swoją, ale i cudzą — kocha ją żywiołowo, serdecznie i na wieki. Że bezrolny pragnie własnej skiby — to jest ludzkie i nie naganne. To pożądanie kipi w nim, miarkowane jednak przez szacunek praw kardynalnych — i nie jest dynamitem gotowym rozsadzić Państwo, lecz surowym zaczynem przyszłego jego wzrostu. Chłop, pragnąc polepszenia bytu, dotrzymuje przecie swego kontraktu ze społeczeństwem.
I robotnik fabryczny w Rudnikach, odosobniony od ogromnych mas proletarjackich, owiany zdrową atmosferą wsi i przykładem braci swych rolników, pomimo burzliwych porywów, które nim wczoraj miotały, zdaje się uśmierzać i powracać do swej godności pracownika polskiego... Tutaj przynajmniej.
Takie namysły nieme przechodziły przez mózg Tadeusza Sworskiego, aż doszły do wniosku, który ogłosił żonie:
— Prawdziwy tu odpoczynek... po Warszawie. Tu przynajmniej jest kawałek czystszej, jaśniejszej Polski.
— Boś zdrowszy, Tadeuszu. Warszawa też się wzmacnia, krystalizuje, choć męty są jeszcze na wierzchu. — — Kiedyś wjeżdżał do niej osłabiony, zbiedzony, wszystko wydało ci się ponurem.
— Chory byłem tylko na ciele, nie na umyśle, a usposobiony bardzo dobrze. Radosne były pierwsze wrażenia: polska granica — polska mowa panująca — polskie wojsko. — — Nazewnątrz Ojczyzna miała swe zarysy i barwy oczekiwane. — Ale gdym się jej przyjrzał!...
— Pamiętaj — przerwała Zofja — że wkrótce po powrocie zachorowałeś ciężej i oglądałeś Polskę przez okna szpitala. To niewesołe okulary.
— Zachorowałem naprawdę — na tę żółć — gdym się już rozejrzał po Warszawie — przypomnij — po tem burzliwem posiedzeniu sejmu, na które się zawlokłem. Lekarze mówią, że wstręt i oburzenie moralne nie mogą wywołać bezpośrednio choroby żółciowej — jednak to fakt, że ja, który nigdy w uprzedniem życiu nie miałem z żółcią do walczenia, zachorowałem zaraz po obejrzeniu oburzającej pstrokacizny wybrańców narodu. — — A przecie oglądam już Warszawę i nie z okien szpitala.
— No... zaszły w życiu nas obojga zmiany, które lepiej cię może usposobiły — rzekła Zofja zalotnie.
— Zosieńku! stawiasz mi przed oczy nasze jasne szczęście osobiste i zasłaniasz mi widok Polski, rzucającej się jeszcze w ciemnościach i w malignie. — — Stworzyłaś to szczęście i uratowałaś mi życie.
Zamilkł na chwilę, wzruszony.
— ...ale nie chcesz chyba, abyśmy zamknęli oczy na sprawy i roboty ogólne?
— Jakżebym mogła cię od nich odprowadzać! Tylko wyzdrowiej zupełnie, powróć do sił — a potem staniemy do pracy.
— Powiedziałbym: do walki. Niema dzisiaj pracy bez walki. Na wszystkich polach pracy roi się od popsujów; trzeba ich najprzód odpędzić.
— A nie lepiejby to było: przekonać ich i do wspólnej pracy dla ogółu pociągnąć? — rzekła Zofja.
— To już są metody twoje, Zosieńku — anielskie. Trzeba na to twojej cierpliwości i siły magnetycznej. Dla ludzi zmęczonych przez ostatnie lata, dla zwykłych Polaków, jak ja naprzykład, te metody są zbyt trudne. Popsuje nieczuli są na perswazję, a szczególniej na argument powszechnego dobra narodu. Trzeba ich odpędzić od najważniejszych robót.
Zofja zapytałaby chętnie: jakże to odpędzie? wyprzeć ich siłą? związać? czy nawet wytępić?? — — Ale zamilkła przez wzgląd na stan zdrowia Tadeusza, któremu chciała do czasu „zasłaniać Polskę“, według jego wyrażenia.


28.

Już niejednokrotnie wspomniano w Rudnikach o Celestynie Łubie, zawsze przyjaźnie, aż wynikło z tych wspomnień zapytanie, dlaczego tu go niema.
— Jażbym go najchętniej zaprosił do mojej chaty — rzekł Gimbut — ale spotkałem go parę razy w Warszawie — uciekał niby ode mnie. Zdziwaczał jakoś?
Sworski uśmiechnął się znacząco i rzekł:
— Doskonale rozumiem, co mu jest, choć wcale nie pochwalam jego przeczulenia. On wstydzi się, że mnie niby... opuścił w Kijowie.
— Jakto? opuścił cię?!
— Zaraz opowiem — ciągnął dalej Sworski. Wiesz przecie, że zasiedziałem się w Kijowie dłużej, niż było potrzeba. Już Niemcy wynieśli się stamtąd i z Warszawy, ale wiadomości z Polski dochodziły takie, że — przyznam się do słabości — nie pilno mi było tego Odrodzenia oglądać. — Rzeczpospolita Lubelska — gabinet Moraczewskiego z towarzyszami... no, wiecie. — — Doczekałem się tedy w Kijowie powrotu rządów bolszewickich. Celestyn mieszkał ze mną i namawiał mnie usilnie, abym wracał do kraju. Wtedy za jeden mój artykuł wydrukowany w piśmie polskiem, a przetłumaczony i oświetlony podstępnie przez jakiegoś Żyda w „Kijewskoj Myśli“, zostałem oskarżony o „kontrrewolucję“ i aresztowany. Niewinnego zupełnie Celestyna nie powołano do odpowiedzialności. Przed odprowadzeniem mnie do więzienia znalazłem chwilę na rozmowę z Celestynem. Rzekł mi on: idę z tobą; razem pisaliśmy ten artykuł. — Ani mi się waż! — odpowiedziałem — udawaj bolszewika i najkrótszą. drogą wędruj do polskiej granicy. Upierał się. Zakląłem go na przyjaźń naszą i na miłość Polski, aby zmykał jak najspieszniej. Nie było czasu na dyskusję — wzięto mnie do więzienia. Dużo później dopiero dowiedziałem się, że posłuchał mojej prośby i rady. — Otóż tej, jak ją nazywa „haniebnej dezercji“ nie może sobie darować.
— Rozumiem teraz i ja jego skrupuł — odrzekł Gimbut — ale dlaczego ode mnie się boczy?
— Wstydzi się, mój drogi. W stydzi się wszystkich, którzy o tem wiedzą.
— I ciebie także, Tadeuszku?
— Chyba już nie. Pracował, jak mógł, nad mojem uwolnieniem. — — No i Zofja, naturalnie. — A gdy mnie ujrzał zpowrotem w Warszawie, urządził scenę tak liryczną, że musiałem go strofować i nawoływać do męskiego sposobu myślenia.
— Szlachetny jednak człowiek — orzekł Gimbut.
— Przyjaciel jedyny! — dodała Zofja.
— On teraz, słyszałem, wykłada na uniwersytecie warszawskim literatury starożytne?
— Tak jest — odrzekł Sworski — i ma obecnie urlop wakacyjny.
— Tak coż? zaprosim jego tutaj? nieprawdaż?
— Nikt z nas nie zaprotestuje — odezwali się zgodnie oboje Sworscy.
Ułożono depeszę zapraszającą serdecznie i podpisano:
Gimbut — Zofja — Tadeusz.

∗             ∗

W dwa dni później siedział już Celestyn Łuba na werendzie dyrektorskiego domu w Rudnikach. Mało się zmienił fizycznie; oczy mu pałały równą, roboczą energją; nie popadał, jak dawniej, w zniechęcone odrętwienia, ani wybuchał nagłym gniewem, czy też zachwytem. Znać było po nim, że pracuje i widzi przed sobą cel pracy.
— I wykładasz pan z przyjemnością? — pytał Gimbut.
— Z prawdziwą — odpowiedział Celestyn. — Dano mi nareszcie oddychać. W mojem zajęciu niema już ani źdźbła polityki — dlatego oddycham.
— A polityka dusiła cię dotąd? co? — wtrącił Tadeusz.
— Przyznam się... mąciła mi w głowie aż do ogłupienia. Myśleć wciąż o tem, czego się nie ogarnia, właściwie: nie rozumie — to męka.
— Ej, tam znowu, Celestynie! Nie bądź tak grzeczny dla naszej polityki. Ona sama siebie nie rozumie.
— Róbcie ją tam rozumniejszą — rzekł Celestyn z wielkim gestem oburącznym, podobniejszym do odepchnięcia, niż do błogosławieństwa — a mnie zostawcie tylko na mojem drobnem miejscu przy pracy nad kulturą. — Kultura przepada! Zdziczeliśmy przez ostatnie lata.
Spoważnieli słuchacze, stwierdzając, że Łuba wziął się nareszcie do stosownej dla siebie, zadawalającej pracy.
— Masz słuszność, mój drogi — rzekł Tadeusz gorąco — wojna rozpętała zwierzę ludzkie, zbudziła w niem atawistyczne instynkty pierwotnego lasu; a wszystkie przystroję duszy: nauka, literatura, sztuka, szlachetna łagodność obyczajów — poszły w niepamięć.
— I kwiat religji chrześcijańskiej: miłość bliźniego — dodała Zofja.
— Przepada! — domówił Tadeusz — a razem z nią: wszystkie popędy altruistyczne, cnoty społeczne, zalety towarzyskie. — — Na tych polach jest dużo więcej do odrobienia, niż w dziedzinie spustoszeń materjainych. Do odbudowy domów i fabryk, do orki i obsiania pól rzuciło się już dużo rąk silnych, choć i drapieżnych. Pola kultury leżą odłogiem. — — Winszuję ci, Celestynie, żeś się zabrał do ich uprawy.
— Ja tylko w drobnej cząstce — wpadał znów Łuba w swą przyrodzoną skromność — ale lubię tę cząstkę. Im głębiej wpatrzeć się w literatury starożytne, tem więcej w nich skarbów niespożytych, stosownych do myśli i pragnień ludzkich wszelkiej epoki. To nie próby efektownych pomysłów, to wyniki wiekowych namysłów ludzi natchnionych i sumiennych.
— Wykładasz nam rzeczy piękne, Celestynie — rzekł Sworski.
Zauważywszy odcień żartobliwy w tonie przyjaciela, Luba tłumaczył się:
— Przywykam powoli do stylu wykładowego... uczę się być nauczycielem. — — Gadałem dawniej jak popsuty gramofon.
— Zawsze rozumieliśmy się wybornie, mój drogi.

∗             ∗

Po tygodniu, gdy kuracja wiejska podziałała tak skutecznie na zdrowie Sworskiego, że pozbył się ciągłej oględności na higjenę, wybrał się z Rudników do Inogóry z żoną i Celestynem Łubą. Dyrektor pozostał w domu dla jakichś pilnych spraw fabryki.
Nie wystawiano sobie dokładnie, jak się ułoży dzisiaj w Inogórze rozmowa o utraconym synie z jego rodzicami.
Zaraz od wjazdu do parku wspaniała siedziba Linowskich wionęła smutkiem na przejeżdżających. Trawniki nie były strzyżone, jak dawniej, a sadzenia parkowe rozrosły się gęściej i mniej regularnie, niby oblicze postarzałego jegomości. Zupełnie zaś przykre wrażenie sprawiał pałac pokryty świeżym gontem zamiast dawnego cynkowego dachu, utrącony w paru miejscach na szczytach i widocznie już niezamieszkały. Przybywający z Rudników powóz zajechał przed niższą oficynę, dawniej gościnną.
Uprzedzony o wizycie Władysław Linowski wyszedł zaraz naprzeciw gościom. Obfite jeszcze, lecz zupełnie białe włosy zdobiły piękną jego głowę senatorską powagą. Trzymał się prosto i giętko; udatnie walczył z minioną sześćdziesiątką lat wieku. Uprzejmie i swobodnie przemówił do gości:
— Serdecznie rad jestem, że witam w Inogórze dobraną parę państwa Sworskich — pocałował w rękę Zofję. — A pan Celestyn chyba odmłodniał? — Jakże ze zdrowiem pana po tylu niebezpiecznych przeprawach, panie Tadeuszu?
— Dziękuję, panie prezesie; prawie już zapomniałem... los mnie nagrodził. Zresztą minione moje niepowodzenia wydają mi się drobnemi wobec okrutnych ciosów, które spotkały ludzi godniejszych, niż ja, spokojnego wieczoru.
Spojrzał w oczy Linowskiemu, który spojrzenie to wytrzymał po męsku. Mocno uścisnęli sobie dłonie. Zofja i Celestyn przystąpili również do nieszczęsnego ojca z cichem, lecz gorącem spółczuciem. Tylko Celestyn stracił spartańską postawę, odszedł pośpiesznie na bok i rozglądał się przydługo po obrazach rozwieszonych na ścianach.
Wkrótce dowiedziano się, że pani Ewelina Linowska jest niezdrowa, leży w swym pokoju i prosi do siebie panią Zofję Sworską. Mężczyźni pozostali sami w niewielkim pokoju bawialnym, przeładowanym meblami z pałacu.
Mówiono dorywczo o tem i owem: o szczegółach zniszczenia Inogórskiej siedziby, która znalazła się w ogniu bitew w r. 1915, zbombardowana i regularnie wyzyskana przez Niemców, ograbiona bezcelowo, a przecie dotkliwie przez uciekających Moskali, obniżona w swej wartości i ozdobie. Linowski naprawiał i doprowadzał do porządku warsztat gospodarczy, lecz w samej siedzibie nie restaurował dawnej świetności. Jasno zrozumieli słuchacze, że ten dobroczynny obszarnik nie widział już wyraźnie dla kogo ma przywracać świetność i promieniowanie Inogóry. Sam zaś zniechęcił się do życia, na które padły żałobne zasłony i bez wszelkiego optymizmu spoglądał w przyszłość.
To znowu Sworski musiał opowiedzieć, choć niechętnie i nie dramatycznie swe przygody w więzieniu bolszewickiem, kalejdoskop gróźb śmiertelnych i pijanej opieszałości siepaczy, przewlekły i dręczący jak zmora tyfusowa z przestankami. Skracał umyślnie opowiadanie, zapewniał, że miał jeszcze w tych opałach „polskie szczęście“, skoro nie był wydany na fizyczne męki i ostatecznie ocalał dzięki pamięci o nim najbliższych przyjaciół. Wymienił Zofję i Celestyna, który obruszył się i oświadczył, że nie uczynił tyle, ile był powinien dla ratowania przyjaciela.
Płynęły te rozmowy w atmosferze ciepłej i zacisznej, przy oknach otwartych na skromniejszą część parku, oblaną jednak przepychem dojrzałego lata. Służba zredukowana, mniej buńczuczna i nie strojna po dawnemu, podawała herbatę i owoce. Syty i pokaźny dostatek, który dla rzesz zrujnowanych przez wojnę byłby jeszcze szczytem pragnień, raził tu ludzi, którzy pamiętali dawną Inogórę.
Błąkał się zaś wszędzie: po alejach parku, przy dojazdach do pałacu, przez głuche pokoje, wśród portretów przodków jeden cień młodego rycerza.
Z konwencjonalnych uwięzi zerwała się wreszcie rozmowa o Bronku Linowskim. Rozpoczął ją ojciec:
— Umiem cenić waszą delikatność, kochani panowie, że nie chcieliście nazwać po imieniu mojej wielkiej straty. — — Ale wyście widzieli mego syna nie tak dawno jak ja — — możecie mi dodać jakie szczegóły. — — Z bylekim nie gadałbym, ale z takimi, jak wy, przyjaciółmi...
— Ostatni raz widzieliśmy go pod koniec roku 1917-go w Kijowie — odpowiedział Sworski — i następnie mieliśmy o nim wiadomości z Mińszczyzny, aż do rozformowania i-go korpusu. Urywają się one na podróży... do Francji.
— Na tej podróży urywa się wszystko — dodał ponuro ojciec. — Dochodziłem jego śladów wszelkiemi możliwemi sposobami: przez wywiady dyplomatyczne, przez ludzi najemnych i przez jego dobrych przyjaciół... — — Jeszcze w roku przeszłym rotmistrz Woronicz badał osobiście przypuszczalną linję wędrówki mego syna, po odparciu bolszewików od Wisły aż na kresy wschodnie...
— Woronicz Zygmunt? — zapytał Łuba.
— Tak jest. Świetny oficer i gorący przyjaciel. Był u mnie dwa razy w Inogórze.
— Znamy go również — rzekł Sworski — i od niego mieliśmy ostatnie faktyczne o rotmistrzu Linowskim powiadomienia.
— Te ja znam dokładnie, drobiazgowo — odrzekł prezes, a cień rozczarowania przemknął mu przez oblicze: widocznie goście dzisiejsi nie wiedzieli nic więcej.
Zaczął ich zatem sam informować:
— Jak panowie zapewne wiecie, Bronek pojechał w przebraniu, w towarzystwie jednego tylko ordynansa, który miał z drogi powrócić do Mińska. Ten ordynans nie wrócił.
— To jeszcze wiemy. Ale mogliśmy sobie tłumaczyć, że żołnierz pojechał dalej ze swym rotmistrzem.
— Tak. Ale obecnie upada to przypuszczenie, po trzech latach. Nie było o Bronku żadnej wieści — ani z Murmanu, ani z Francji, ani z żadnego nawet pola śmierci na tej przepaści krwawego błota, którą jest dzisiejsza Rosja.
— Rzeczywiście...
Rozwarła się przed słuchaczami czarna czeluść rozpaczy ojca: pewność śmierci jedynego syna, bez najmniejszej dotykalnej osłody. — — Ani wizji bohaterskiego skonu — ani słów pożegnania — ani ocalonej szabli lub krzyża zasługi — ani miejsca mogiły oznaczonego na ogromnej ziemi.
Celestyn Łuba przemógł jednak skurcz rozrzewnienia, który go dławił i przemówił po swojemu:
— Mówmy o duchu. Duch Jego raduje się dumnie, bo żyje pośród nas i czuje. Kocha go każdy, kto go poznał. I On kocha swoich na ziemi.
Z cichym uśmiechem uścisnął Linowski dłoń Łuby. Odprężyła się nieco groza rozmowy.
— Kochali go wszyscy, prawda — rzekł ojciec — krewni, koledzy, kobiety... Znaliście zapewne w Kijowie pannę Hankę Łabuńską?
— Bardzo dobrze — odrzekł Sworski — mieszkaliśmy z Łabuńskimi w jednym domu.
— To wiecie zapewne panowie, że między tą panienką a Bronkiem było coś w rodzaju zaręczyn?
— Wiemy najdokładniej. Nie mam powodu ukrywania przed panem prezesem tej historji, w której miałem niejaki udział, bo panna Hanka obrała mnie na powiernika swych uczuć. Były to zaręczyny bardzo idealne i szlachetne — obustronnie. Panna Łabuńska wydała mi się godną zaszczytu towarzyszenia przez życie takiemu rycerzowi, jak rotmistrz Linowski.
— Biedna i ona — rzekł prezes Linowski.
— Gdzież teraz jest?
— Z rodzicami w Warszawie. Łabuńscy stracili naturalnie wszystkie swe dobra ziemskie, pozostałe w Bolszewji; żyją ze szczątków. Starsza ich córka, Tereska, wyszła zamąż; Hanka jest dotąd panną i przemyśla podobno o klasztorze.
— Ruiny, wszędzie ruiny! — wyrwało się Sworskiemu westchnienie.
— A na ruinach nie porasta zboże — odrzekł Linowski równie smutno.
— Żywi nie tracą jednak nadziei — odezwał się Luba.
— Nie traćmy nadziei, że trwać będzie nadal nasza rasa, naród. — — Ale widoki osobiste? trwałość obecnego państwa??
— Jakto?! mówi to pan prezes Linowski? — zainterpelował Sworski.
— Nie przepowiadam ale boję się, wątpię. — Pokrzepcie moją wiarę, panowie, jeżeli widzicie, co u nas idzie ku jasnej przyszłości.
Popłynęła rozmowa dziwna, bo wszyscy trzej nosili w sercach żrące wątpienie, a starali się przekonać siebie i innych, że wątpić nie wolno. Wiedzieli, że nowa Polska powstała nie siłą własną, lecz za piorunowym rozkazem Najwyższego Wodza Zastępów, który powalił naraz wszystkich Jej ciemięzców. Że Polska jest dopiero chaosem, w którym zaledwie majaczy pierwiastek twórczy: wolna wola istnienia. Że w tym chaosie nie objawiła się dotąd powszechna zgoda, rozwichrzyła się owszem walka bratobójcza. Wiedzieli to wszystko, a przecie usiłowali wmówić w siebie konieczność istnienia i trwania. Kochali bowiem Polskę, jak życie. I jak dawniej szukali Polski przez gmatwaninę kurytarzy więziennych, podziemnych, tak szukali Jej dzisiaj pośród rozżartego targowiska, odbywającego się pod otwartem niebem, ciężamem nowemi burzami.

∗             ∗

Opodal od salonu sypialny pokój pani Weli Linowskiej brzęczał przyciszoną, gorącą rozmową. Skoro tylko weszła pani Zofja Sworska, pani Wela wyciągnęła do niej ramiona, nawpół podnosząc się z tapczanu, na którym leżała przybrana w żałobne jedwabie i koronki. Wynędzniała na twarzy przez ostatnie lata okrutne, lecz nie straciła swej słodyczy, ani elegancji.
Uściskały się obie serdecznie, jakby zatęsknione przyjaciółki, poczem Zofja zaczęła:
— Jakże pani? chwilowe niedomagania... prawda?
— Ach! nie mówmy o mnie, Zosiu! Raczej o tobie, żeś dostała za męża takiego człowieka, jak Tadeusz Sworski. — — A ponieważ jesteś już mężatką, zechciej mnie nazywać po imieniu.
Znowu ucałowała Zofję.
— Mówmy o Nim, o naszym męczenniku. — — On ciebie także... kochał. — Wspominaliśmy często o tobie, choć byliście niby mało znajomi.
— Syn pani... syn twój — poprawiła się Zofja — należy do tych duchów jasnych, w których kochałam się przez całe życie.
Zastanowiła się nieco pani Wela nad znaczeniem usłyszanych wyrazów:
— Czyście kiedy sobie co wyznali?
— W pospolitem znaczeniu — nie — uśmiechnęła się Zofja. Widzieliśmy się tylko dwa razy w życiu — tu, w Inogórze, podczas tej pogoni za Mnichem — Zwiastunem... Pamiętasz?
— Doskonale pamiętam.
— I w parę dni później, w pierwszym dniu wojny kiedy on odjeżdżał do legjonów. Powierzył mi ten niebezpieczny projekt. Od pierwszej chwili mieliśmy do siebie wzajemne zaufanie.
— I pochwaliłaś wtedy jego zamiar? — zapytała Wela.
— Poczułam jego czysty zapał do służenia Ojczyźnie i chwaliłam zapał. Polecałam go też Bożej opiece.
— Ach! — załamała ręce pani Wela — żeby się na tem skończyło! Żeby po tej pierwszej wyprawie, z której wyratował go twój kochany mąż dzisiejszy i ten dobry pan Łuba, Bronek pozostał w domu! — Żebyś ty była z nami w Inogórze, droga moja Zosiu!
— Cóż ja? cóżbym ja pomogła? — zadziwiła się pani Sworska.
— Taki miałaś wpływ na niego! Tak ci wierzył i mówił o tobie z takim zapałem! Byłaś pierwszą kobietą, która zajęła jego serce; zmiarkowałam to odrazu. — — Gdybyście się wówczas pobrali!
— Droga moja! — odrzekła Zofja, rozrzewniona tem wyznaniem matczynem — słyszę rzeczy nadzwyczajnie dla mnie pochlebne... Ale to się stać nie mogło i stać się nie było powinno.
— Dlaczego?!
— Pomijając, że ja starsza od niego o lat dziesięć, że nierówna mu pozycją towarzyską — nie protestuj, wiemy to obie dobrze — z innego jeszcze względu taki... projekt byłby przeciwny wielkim Wyrokom.
Pani Wela zapatrzyła się chwilę w piękne, poważniejące oczy pani Sworskiej i zapytała z odcieniem wahania w głosie:
— Kochałaś już wówczas pana Tadeusza?
— Jesteśmy na drodze najpoufniej szych wyznań. Pozwól, że domówię najprzód, dlaczego sądzę, że odprowadzanie twojego syna od jego szczytnych upragnień byłoby grzechem przeciw Duchowi.
— Powiedz! — otwierasz mi jakieś nieznane przestrzenie — słucham cię z najżywszem zajęciem.
— Skoro tylko zobaczyłam go, poznałam, że ten piękny młodzieniec znaczony jest Bożem powołaniem. Takiego coś miał w czole, w oczach... Kochał już wtedy — i jego niepodobna było nie kochać. — — Ale on nie szukał zwykłych zadowoleń młodości — pożądał ofiarowania się za ogromną miłość, która paliła m u serce. Przekonałam się o tem, kiedyśmy to oboje pogonili za Mnichem — Zwiastunem. — Twój syn, Welo, przeczuł odrazu, że to Duch naczelny, który go poprowadzi. Nie pojął jeszcze wyraźnie Jego rozkazów, ale popędził za Nim.
— Któż to był ten zwiastun? — pytała Wela, błąkając się myślą, lecz gorączkowo pociągnięta przez opowieść.
— Ten sam, który później podniósł twego syna rannego z pobojowiska, oddał go Tadeuszowi i zawrócił z błędnej drogi do coraz wyższych przeznaczeń.
— Ten dziwny lekarz, o którym mówił mi Bronek i nazywał go starym przeorem?
— Ten go poprowadził dalej przez chlubne życie aż do męczeńskiego skonu.
Zasępiła się jednak zbolała matka:
— Tak... znam całą bohaterską epopeę mego jedynego... opuszczenie austrjackiego frontu i Krechowce i — te bitwy w Mińszczyźnie. — Znam, aż do tej strasznej zagadki, gdzie on przepadł po drodze do Francji? — — Przecie inni doszli przez Murman do morza, dostali się do Francji, powrócili z Hallerem. — — A inni znowu poprostu z Mińszczyzny przeszli do Wielkopolski, walczyli znowu pod Dowborem... A on; ten najdzielniejszy, najgodniejszy... Doprawdy, chyba za moje grzechy spotkała mnie taka sroga Boska kara!
Wybuchła długo wstrzymywanym, rzewnym płaczem. Zofja ujęła jej ręce i uspokajała ją mocnem, gorejącem odwewnątrz spojrzeniem.
— Nie, kochana moja... nie kara to żadna. Bóg dokończył żywot jego w boskim stylu. On nie mógł przekraść się, jak inni, niepostrzeżony. Gdy szedł do krańców możliwości, do krańca swych przeznaczeń, świecąc tem i wysokiemi gwiazdami oczu, któżby nie poznał, że to wierny rycerz, który dąży do swego sztandaru? A szedł przez kraje pełne dzikiego zwierza. — I zwierzęta go poznały...
— I zwierzęta go rozszarpały! — zawołała żałośnie matka.
— Poległ za wiarę swoją. — mówiła dalej Zofja, Pierwsi chrześcijanie oddani zostali za dopustem Bożym na pożarcie dzikim bestjom, a są to ciągle, po dwóch tysiącach lat, hetm ani idei chrześcijańskiej. Syn twój, Welo, poniósł śmierć męczeńską za swoją wiarę polską — i porównany jest z tamtymi męczennikami — i wiara jego przeżyje pokolenia.
Pani Wela płakała już mniej rozpacznie, z widoczną ulgą od nieustępliwej zmory. Skarżyła się jeszcze cicho:
— Ani zwłok jego... ani mogiły. — — Zachowaliśmy tylko jego pokój, ale w nim żadnych żołnierskich pamiątek — — z początku przez ostrożność; teraz z powodu, że niepodobna odnaleźć.
Żałosną rozmowę nastrajała Zofja na tak wysoki ton, że cierpienie rozrzedzało się w górnych sferach myśli. Aż kiedy przysłany służący oznajmił, że panowie z Rudników zabierają się do odjazdu, Wela, żegnając Zofję najczulej, mówiła:
— Praktykujesz wszystkie cnoty, Zosiu. Nie zapomnij i o przykazaniach: chorego nawiedzić, smutnych pocieszać.


29.

„Jednak Warszawa roi się od ludzi upojonych szczęściem nowej ery“.
„Tacy, którzy daremnie poszukiwali wziętości i krescytywy w okresie przedwojennym, poczuli naraz rozkoszne świerzbienie skrzydeł, rosnących im od ra mion. Ludzie, którzy nigdy nie słyszeli o Horacym, doszli do tego samego wniosku, co wielki Epikurejczyk, że „nil mortalibus arduum est“ — nic niedostępnego dla śmiertelnych. Dawniej dojść do wysokiego urzędu w Polsce było prawie niepodobieństwem, a i w wolnych krajach Europy niełatwo się to osiągało: Obecnie analfabeci zostają posłami, dyletanci ministrami, awanturnicy sternikami Państwa.“
„Dwie tu działają kapitalne przyczyny: cudowność i ultra-demokratyzacja.“
„Cudem Boskim odrodziła się Polska. Można w to uwierzyć, zważywszy fakt dokonany, a przez nikogo nieprzewidziany dokładnie. Ale, jeżeli godzi się ujmować w teorję Boskie metody i ich konsekwencję, Bóg, tworząc zarówno człowieka, jak i naród, daje mu wolną wolę, zatem pozwala mu się rządzić własną siłą i własnemi pomysłami. Jednak naród polski w ciągu swych dziejów, a dzisiaj bardziej, niż kiedykolwiek, liczy na ingerencję Nieba, zamiast na własne pomysły ewolucyjne, pracowicie przeprowadzone, oddaje się przypadkowi, który w razie szczęśliwego trafu nazywa się cudem. Niekażdy zaś przypadek jest cudem Boskim, jak to można stwierdzić namacalnie na obecnym sejmie i rządzie“.
„Z chaosu teoryj społecznych, krążących w atmosferze powojennej, wybraliśmy sobie jedną rzekomo zbawczą i zmierzającą najprościej do powszechnego uszczęśliwienia: skrajną demokratyzację. Ale przy stosowaniu praktycznem tej teorji liczyliśmy znowu zbytnio na czynniki nadprzyrodzone. Powołanie do rządów w Atenach wszystkich Ateńczyków było w epoce Peryklesa pomysłem genjalnym i dobroczynnym. Lecz gremjalne uszlachcenie wszystkich numerów ludności, zapełniającej dzisiejszą Polskę, dało wyniki karykaturalne. Przewidywano widocznie nagminną akcję Ducha Świętego, która jednak zawiodła i nie oświeciła prawodawców i rządzicieli“.
„Nietylko dotkliwy brak oświaty przeciwi się tak radykalnej demokratyzacji i równouprawnieniu, lecz przedewszystkiem inna osobliwość składu gatunkowego ludności. Żadne z wielkich państw europejskich nie jest etnograficznie jednolite, ale ich prowincje odmiennego szczepu, ich nikłe liczebnie „mniejszości narodowe“ solidaryzują się mniej więcej z interesem Państwa. U nas ogromna domieszka elementu niepolskiego działa gremjalnie przeciw Państwu, uprawia planowo zdradę Stanu“.
„Zorganizowany spisek Żydowstwa przeciw Polsce poskromimy kiedyś i zgnieciemy. Ale tymczasem niebezpieczeństwo żydowskie wzmogło się po wo nie i poczyniło u nas ogromne spustoszenia. Z Żydami łączą się wszyscy Popsuje polscy, ci zwłaszcza, którzy przepychają się dzisiaj do rządów: dyletanci, spekulanci, ryzykanci, bandyci ideowi i realni. Im mniej mają kwalifikacyj na posterunki rządowe, tem usilniej popierają ich Żydzi, którym właśnie na tem zależy, aby nowa Polska stała nierządem judeo-polskim, jak dawna stała warcholskim nierządem szlacheckim.“
„Ideały starej Polski, głęboko tkwiące w duszach przeważnej części narodu, nie zanikły. Jednak — o dziwo! — nie pobudzają swych wyznawców do czynnego protestu, do walki. Spadkobiercy bowiem tych, którzy tworzyli starą Polskę — nieco sławną, nieco zasłużoną dla ludzkości — odziedziczyli razem z doborem cnót ojcowskich jedną fałszywą cnotę: leniwą dobrotliwość, przezwaną mianem tolerancji. Przyglądają się i teraz z założonemi rękami, choć gorzko uśmiechnięci, tryumfom Żydowstwa.“
„Do tej masy oświeconych, zgorszonych, ale nieczynnych spektatorów przystaliśmy obecnie i my, dawni uczciwi robotnicy na niwie polskiej, niegdyś krewcy działacze i bojowcy. Nawet naczelnych mężów przy Odbudowie ogarnęło zniechęcenie. Dawne sposoby działania słowem i pismem zawodzą dzisiaj; zwolennicy wierzą nam, jak dawniej, lecz nie dają się pobudzić do czynu. Przeciwnicy nie rozumieją już po polsku! Sprzymierzeni z wrogami Państwa, nietylko zamykają uszy na wyraźne nakazy polskiego dobra, ale zagnani w konsekwencje swych złych robót, zawzięci w pysze utrzymania swej nieautentycznej reputacji olbrzymów twórczych, trzymają się zaciekle schizmy narodowej, okrzyczanej za jedyną wiarę przyszłości. I plami się Polska zaciekami zgnilizny, którą Popsuje uparcie nazywają rumieńcami zdrowia.“
„W swych katakumbach antychrystycznych — już i na powierzchni ziemi obiecanej, Judeo-Polski, pysznią się Żydzi, że ich odwieczna religja nienawiści nie zachwiała się, święcą najwyższe od początku świata tryumfy; cieszą się z głupoty polskich gojów, którzy „tolerują“ ewangelję Marxa, a ich samych, wrogów wszelkiego plemienia niesemickiego, dopuścili do równości praw obywatelskich na terenie ich najgęstszej osiadłości...“

Zapisane karty rzucił Sworski do szuflady stołu, przy którym pisał, bo usłyszał zgrzyt klucza we drzwiach i kochany rytm kroków Zofji, powracającej z miasta. Niebawem stanęła tuż przed nim i zbadawszy wzrokiem jego twarz podnieconą, a zarazem niby pokorną, zapytała:
— Pisałeś?
— Pisałem — odrzekł z uśmiechem starego dziecka przychwytanego na zakazanym uczynku.
— I znowu tak gorzko? okrutnie? — Znowu ten pamiętnik?
— Moje spostrzeżenia i uwagi są pamiętnikiem wielu dusz polskich...
— I najlepszych — wiem to. Ale czy nie chciałbyś raczej pisać coś pogodniejszego?... coś... choćby dla mnie? — — Tak nam potrzebny dobry podręcznik historji polskiej porozbiorowej dla szkół średnich!
— Nie potrafiłbym, Zosieńku. Trzeba wewnętrznego spokoju, aby się zdobyć na objektywizm — i to jeszcze historjograficzny.
Urwała się rozmowa, nie pierwsza między nimi tego rodzaju. Po chwili odezwał się Sworski:
— No i cóż z tem mieszkaniem?
— Ach, wcale nieszczególne, zaledwie możliwe — i jeszcze żądają bardzo wysokiego wkupnego — w dolarach! — odrzekła Zofja z wyjątkowem nadąsaniem. — Próbowałam też odzyskać dla nas twoje dawne mieszkanie, z tym ślicznym widokiem na Wisłę, które po prawdzie ci się należy, skoro nigdy nie zostało wymówione. Ale cóż! pan Heine-Zbrucki, dyrektor departamentu w ministerjum Skarbu, ani myśli stamtąd się wynieść.
— Ha! ochrona lokatorów — rzekł Sworski z nietajonym sarkazmem — ustawa ideowa! — Wynik jej w tym wypadku, że ja, pięćdziesięcioletni mieszkaniec Warszawy, nie mam tu miejsca, ale pan Heine-Zbrucki potrzebuje tu mieszkać — i mieszka. Gimbut zna tego Zbruckiego; to Żyd galicyjski, najgorszego gatunku.
Zofja spochmumiała i nie znalazła odpowiedzi, więc Tadeusz dał folgę swej goryczy:
— Zastanów się, Zosieńku, choćby nad tą ochroną lokatorów. — Ograniczyć zdzierstwo kamieniczników — to zrozumiałe. Ale przepisać im pobieranie śmiesznie małego komornego w markach, których kurs spada z dnia na dzień — toć przecie wywłaszczenie, pozbawienie dochodów z nieruchomości. A na czyją korzyść? — Lokatora. — Cóż to za rodzaj człowieka: czy warstwa społeczna? czy urząd publiczny? czy narodowość? Nie — to stan przejściowy bylejakiego mieszkańca kraju. W samym tym domu jesteśmy my, a obok znany lichwiarz. Mieszka tu stary ksiądz i jakaś panna złego prowadzenia. W przeciętnym domu warszawskim siedzą bogaci obok biednych, Polacy obok Żydów, pracowici obok próżniaków. — — Na czyją więc korzyść i pod pozorem jakiego pożytku społecznego obrabowano właścicieli domów zapomocą nienaruszalności przypadkowej grupy lokatorów prawie nic nie płacących? Dlaczego stworzono stosunki, które musiały doprowadzić do wstydliwego handlu mieszkaniami, uprawianego już powszechnie przez lokatorów, którzy, ustępując z mieszkania, sprzedają prawa nie swoje, lecz właścicieli domu? — — Poprostu figlarne socjały umyśliły wypłatać krwawego figla właścicielom domów, a zatem przypuszczalnym burżujom.
Zofja zgodziła się pośpiesznie i zaczęła czytać mężowi artykuł umiarkowanego dziennika.

∗             ∗

Państwo Sworscy po powrocie z wakacyj w Rudnikach mieszkali od paru tygodni w jednym pokoju z kuchnią, zdawna zajmowanym przez pannę Zofję Czadowską. Miły to był kąt, opromieniony doniosłemi wspomnieniami, ozdobiony starannie, lecz stanowczo za ciasny. Pani Sworska mieszkała właściwie w kuchni, oddając mężowi jedyny dobry pokój do użytku. Tadeusz, choć bardzo wdzięczny, czuł się upokorzonym: takież to życie i siedzibę zgotował żonie?! Za stosowne mieszkanie zapłaciłby sumę nieproporcjonalną do szczupłej resztki swego majątku, lub oddał bibljotekę, zawierającą obok niezbędnych książek i rzadkie, popisowe. Ale Zofja gwałtownie sprzeciwiała się takim pomysłom i obiecywała, że mieszkanie znajdzie, wyprosi wreszcie od jakichś bliźnich, którzy muszą gdzieś istnieć po świecie polskim, jeżeli nie w Warszawie. Sprawa była jednak pilna. Tymczasem, pod koniec lata, żyło się jeszcze trochę powiewem małego ogródka, na który otwierano okno. Ale zimą, przy zamkniętych oknach, nie starczyłoby powietrza dla dwóch osób.
Oprócz usilnych starań o mieszkanie, Zofja miała stałe zajęcie przy praktycznem urządzeniu życia. Jadano w domu i wcale nieźle, Tadeusz miał wygody niegorsze, niż w porządnym hotelu. Przychodnia służąca pomagała pani Sworskiej, która niezupełnie wyrzekła się swego zawodu kierowniczki drobnego ludu. Ochroniarstwo i lekcje zabierały jej kilka godzin dziennie.
Sworski, czując się coraz zdrowszym i odporniejszym na fizyczne zmęczenie, wyręczał też chętnie żonę w zakupach przedmiotów użytkowych do codziennego życia. Ale i na tym pospolitym deptaku trafiał na ciernie.
Przekonał się niebawem, że ceny po sklepach warszawskich nie są oparte na jakiejś skali obrachunkowej mniej więcej powszechnej, lecz na dowcipie sprzedającego, który je stosował do swego apetytu, lub do wyglądu odbiorcy. Te same owoce, te same buty, te same materjały piśmienne bywały dwa lub trzy razy droższe w jednym magazynie, niż w drugim. Po kilku dniach równały się znów ceny na poziomie najwyższej — i znów któryś naczelny „paskarz“ podwyższał je w dwójnasób. — Coraz znikały z obrotu handlowego towary najpierwszej potrzeby: to cukier, to masło, to węgiel, to nawet chleb, aby po pewnym czasie ukazać się znowu na targu ze znaczną podwyżką ceny. — Wynalazek i wzory tego „paskarstwa“ pochodziły oczywiście od Żydów, ale przyznać należy, że i chrześcijańskie kupiectwo bardzo pojętnie szło za przykładem Żydów.
Czasem Sworski próbował spierać się z kupcami, głównie, aby zrozumieć ich psychikę:
— Dlaczego pan sprzedaje to mydło trzy razy drożej, niż przed miesiącem?
— Spadek marki, szanowny panie.
— Dobrze. Ale marka spadła przez miesiąc na 50%, nie na 300.
— Ma ciągłą tendencję zniżkową. Gdy będę potrzebował odnowić mój zapas, cóż ja pocznę? Za te pieniądze, które biorę dzisiaj, nie odkupię tego samego towaru.
— A gdyby marka poszła wgórę, lub przynajmniej stanęła na miejscu?
— Tego nie będzie, panie! Z naszą gospodarką skarbową zejdziemy na psy.
— A czy pan nie rozumie, że sam się mocno przyczynia do obniżenia naszego pieniądza?
— Ja się przyczyniam?! — zachłysnął się jednak kupiec. — A zresztą, czy panu niewiadomo, ile nam podwyższono podatki? — po czemu masło? mięso?
— Ja także płacę podatki i kupuję masło. Ale pan chce, widać, abym, kupując u pana mydło, zapłacił i pański podatek i pańskie masło?
Tu kupiec, w braku argumentów, wyznaje szczerze:
— Panie łaskawy! kto dzisiaj nie zarabia na handlu 100%, ten jest bankrut. Przed wojną zarabiało się kilkanaście i było z czego żyć. Dzisiaj, pomimo ogromnych niby zarobków, żyje się w nędzy.
— Jednak kupcy dużo skuteczniej bronią się od nędzy, niż ich odbiorcy. Gdyby mieć na oku dobrobyt ogólny, który i dla kupiectwa dużo wart, trzebaby, aby kupiec z odbiorcą dzielił się wspólną nędzą.
— Brać na siebie jeszcze cudzą nędzę?! — woła kupiec zdumiony — takiego pan nie znajdzie!
Inną klęską człowieka, szukającego w Warszawie potrzebnych przedmiotów, była lichota towarów. Spodlało wszystko, od podstawowych alimentów do przedmiotów zbytku. Mąka była szara, mleko nigdy bez wody, masło rozrabiane twarogiem, mięso z brakowych sztuk roboczych, owoce i jarzyny najgorszych gatunków. W kraju ogromnej produkcji skór niepodobna było znaleźć porządnego kufra, pugilaresu, oprawy książkowej; zalewała zaś rynek tandeta żydowsko-berlińska, same oszwabki i barbarzyńskie wzory. W antykwarniach, prawie wszystkich żydowskich, których mnóstwo ulęgło się na przecznicach Nowego Światu, zwaliły się stosy ohydnych karykatur dawnych przystrójów kulturalnych mieszkań i sprawiały wrażenie, jakgdyby wszyscy lichwiarze zapragnęli wyprzedać swe plugawe graty, a zastąpić je nakradzionemi przez bolszewików skarbami pałaców polskich na Rusi. Te bowiem splendory polskie wschodnie, tkwiące już całkowicie w rękach żydowskich, nie pokazywały się wcale na rynku warszawskim.
Warszawa, która przed rokiem 1905 była jednem z najweselszych i najwytworniejszych miast w Europie, wyglądała dzisiaj jak opuszczona starożytna osada latyńska, ogarnięta przez miljonowy najazd barbarzyńców. Tym ludziom nowym niepotrzebny był ani artyzm w budowlach, ani wytworność w ubiorze i formach towarzyskich, ani ład i spokój powszechny — te warunki dostojnego myślenia — ani nawet czystość mieszkań i ulicy. — Więc domy odrapane i brudne, nietknięte przez remont od lat wielu, ocieniały ulice wstydliwą żałobą; niektóre waliły się, bo ich właściciele, pozbawieni czynszu dzierżawnego, nie mogli, lub nie chcieli ich naprawiać. Z tegoż powodu nikt nie budował nowych i brak mieszkań stawał się klęską nagminną. Nie widać było wcale porządnych powozów; kursowały szkielety dorożek zaprzężone w szkielety koni; tramwaje oblepione skłębionemi ciałami pasażerów, przypominały tratwy ratunkowe śród powodzi. Niektóre ulice, jak Marszałkowska i jej pobliża, cuchnęły ostro zaduchem spoconego Żyda.
Zdziczenie Warszawy szło na rachunek spustoszeń wojennych. Lecz przecie upłynęło już parę lat pokojowych i wrzało życie. Ludność wzrosła, ulice były rojniejsze, przepełnione jadłodajnie, cukiernie, teatry i bumsy. Zmieniło się jedno: Warszawa stała się stolicą Rzeczypospolitej ludowej. Jakiekolwiek były zalety i zdobycze tej Rzeczypospolitej, przeciętny jej obywatel nie potrzebował ani kultury, ani wyrafinowań życia, ani nawet porządku. Miał swój genjusz i ten mu wystarczał.

∗             ∗

Sworscy siedzieli tak cicho w swym kącie, że mało kto wiedział o ich przebywaniu w Warszawie. Parę dzienników doniosło na wiosnę, że Tadeusz Sworski powrócił z niewoli bolszewickiej, że ciężko zachorował i leży w szpitalu. Wkrótce dowiedziało się sporo osób, że Sworski ożenił się i wyjechał z żoną. Wielu nieuważnych czytelników gazet złożyło sobie mętne pojęcie o losach Sworskiego: jedni mniemali, że trwa w podróży poślubnej po jakichś pięknych krajach, drudzy: że leży jeszcze w szpitalu; byli i tacy, którym przywidziało się, że umarł. Mało kto znał adres jego nowego mieszkania.
To też zadziwili się oboje państwo Sworscy, gdy pewnego popołudnia ujrzeli w swych drzwiach pięknego oficera.
— Ach! pan Rewiatycki! — bardzo proszę — zawołał Tadeusz.
— Prosimy bardzo — powtórzyła Zofja.
Niektóre osoby nie interesują nas tyle same przez się, ile przez odnowienie wspomnień, których były współuczestnikami. Błysnęło Sworskim w pamięci dawne, urocze lato w Rudnikach.
Pani zajęła się podaniem herbaty, a Sworski wypytywał Rewiatyckiego przyjaźnie:
— Więc pozostałeś pan jednak w wojsku, panie Adamie?
— Nie z powołania — odrzekł wesoło Adachna — sam mógł mistrz zauważyć, że nie wyrywałem się do wojska w początku wojny.
— No, inne były szeregi — tłumaczył uprzejmie Sworski. — A teraz czuje się pan dobrze w wojsku polskiem?
— Jak ryba w wodzie. Przywykłem do munduru i już się w nim tu i ówdzie, to i owo zdziałało.
— Prawda, jest pan już... — oglądał Sworski epolety Rewiatyckiego.
— Majorem, do usług.
— I z jakiemś przeznaczeniem czynnem?
— Jestem oficerem łącznikowym pomiędzy dwoma ministerjami: spraw wojskowych i spraw zagranicznych.
— Doprawdy? jest taka funkcja?
— Dla mnie ją stworzono — odrzekł Adachna lekko, lecz z nietajoną dumą. — W Sprawach zagranicznych służę za tłumacza do języków romańskich.
— Tak pan expedite umie po włosku?... po hiszpańsku?
— Nauczyłem się. Gdy kto zna łacinę i francuski — furda! — strzepnął palcami.
Po tak świetnie wytrzymanym egzaminie Rewiatycki przeszedł do ofenzywy indagacyjnej:
— Ależ państwo siedzicie tu zupełnie incognito! Nigdzie Was nie widać.
— Moją żonę spotyka się na drodze do ochronki, albo na targu. Ja też bywam na targu, ale bardzo rano.
— To skandal! — zawołał Rewiatycki z męskiem oburzeniem. — Mistrz powinien mieć dobre mieszkanie, wygody! Należy mu się to od społeczeństwa — nawet od Rządu. Musimy się tem zająć.
Sworski nic nie odrzekł, ale jasnym wzrokiem zapytywał tak wyraziście: jacy „my“? — czem się zająć? że Rewiatycki spuścił znacznie ze swobodnego tonu protektorskiego:
— Gdyby Mistrz miał jakie interesy w ministerjum Oświaty, mam ja i tam dobrych znajomych.
— Dziękuję, panie majorze. Snujemy sobie z żoną drobne projekty własne. Już też i ja zdrów jestem.
— Ach, panie! — uderzył Adachna w struny liryczne — ileż to razy ja szturmowałem wówczas do tego szpitala! Nie puszczano mnie! Ale oddano zapewne moje bilety wizytowe?
— Tak... zdaje się... dziękujemy bardzo — odpowiedziała Zofja, która już podała herbatę i przysiadła się do rozmowy.
A Rewiatycki snuł dalej rzewną legendę:
— Potem dowiedzieliśmy się o wyzdrowieniu, o tych mistycznych ślubach — (Sworski skrzywił się) — o podróży do pięknych krajów...
— Byliśmy tylko w Rudnikach — rzekła Zofja.
Tutaj Adachna spoważniał, trochę się nawet stropił
— Byliście państwo w Rudnikach? — powtórzył bez werwy. — Śliczne zacisze. — I nie zmieniło się?
— Zapewne pan wie, że pani Dominikowa odjechała od męża? — zapytał Sworski badawczo.
— Ktoś mi opowiadał — odrzekł Rewiatycki i urwał.
Rwała się i rozmowa, gdy do drzwi ktoś zapukał. Gość nierzadki i przyjemny: Celestyn Łuba.
— O! jeszcze jeden z Rudników! — zawołał Sworski, ściskając rękę przyjaciela.
Rewiatycki skorzystał z poruszenia wszystkich obecnych, aby wygłosić uprzejmą orację:
— Muszę już odejść, bo czekają na mnie w Ministerjum. Ale przedtem ujawnię cel moich odwiedzin. Doprawdy, Mistrzu, że to egoizm stronić tak manifestacyjnie od grona wielbicieli i przyjaciół! Proponuję małe posiedzenie przy dużem piwie i smakowitych przekąskach w naszym klubie literackim. Przychodzą tam i zacne, a dobrane damy. Dlatego ośmielam się prosić, aby i Pani raczyła towarzyszyć swemu małżonkowi. A ty, Cels, ufam, że nietylko przyjdziesz, lecz użyjesz swej profesorskiej swady do pozyskania dla naszego klubu tak pożądanych gości.
Odpowiedział najprzód Celestyn Łuba:
— Ja?... Oczywiście, jeżeli wszyscy.
Ale pani Sworska, porozumiawszy się z mężem jednem spojrzeniem, oświadczyła:
— Niestety, lekarz nie pozwala jeszcze Tadeuszowi nawet atmosfery uczty. Dlatego jadamy stale w domu.
— Jestem pod dyktaturą mej Pani — dodał Sworski — i przyznam się, że wmawiam w siebie zdrowie — dość skutecznie, lecz jeszcze z niezupełnem zaufaniem. — Jednak spróbuję — w każdym razie nie dziś, ani jutro. Porozumiemy się wkrótce przez telefon. Dziękuję, panie Adamie, za przyjazną pamięć. Jaki i gdzie ma pan telefon?
Rewiatycki podał aż trzy numery telefonu. Pożegnano się z obustronną okazałością uczuć.
Gdy gość wyszedł, poczęto o nim dyskutować, co się zdarza prawie zawsze, gdy gość nasuwa wątpliwości.
— Widujesz ty tego świetnego majora, Celestynie? — zapytał Sworski.
— Przyznam się Wam jednym... jako ludziom najgodniejszym... że unikam go.
— Dlaczego znowu? — w trąciła Zofja — wesoły, zabawny i nie można mu chyba nic poważnego zarzucić?
— Właśnie, że nic poważnego — odrzekł Celestyn. — Ja wolałbym, żeby on popełnił kiedy jaką zbrodnię.
— Jakto? dlaczego?
— Bo mógłby wycierpieć karę, opamiętać się i poprawić. A z tych swoich wdzięków on się już nie poprawi.
Zaśmiał się szczerze Tadeusz:
— Dobrze go rysujesz! — — Ale straszliwy już z ciebie grymaśnik.
— Pozwól, drogi mój! — Dlaczego on naprzykład nosi mundur? — Przecie on w nim wygląda, jak małpa w ornacie.
— Nie przesadzajmy, kochany panie! Wcale dobrze w nim wygląda.
— Ja mówię pod względem moralnym, pani najdroższa. Że on tam włożył niegdyś mundur sanitarjusza rosyjskiego, aby się wykpić od służby frontowej — tego nie miałem mu za złe. Nie urodził się rycerzem. — Ale teraz — mundur polski! to przecie szata kapłańska, moi drodzy!
— Czy ją... skalał? — zapytał Tadeusz komicznie, naśladując patos Łuby.
— Nadużył jej, podał w pośmiewisko! Kiedy ruszyli wszyscy z Warszawy przeciw podchodzącym bolszewikom, on siedział w knajpie i perorował i pił.
— No — tłumaczył Sworski już poważniej — i tak nie zdałby się na froncie — gotówby naprawdę czmychnąć i pociągnąć za sobą innych; robił, co mógł: agitował. — Nie wszyscy przecie wylegli za mury — Nie poszedłeś i ty sam, Celestynie.
— Ja... szedłem. — — Niedaleko od księdza Skorupki — odrzekł Celestyn ciężko, jakby grzech wyznawał.
— Nie wiedziałem! — zawołał Tadeusz wzruszony.
— Nawet mnie pan nie powiedział! — dodała Zofja z tego samego tonu.
— Co tam opowiadać... trzeba być na swojem miejscu.
— Więc byłeś w ataku?! I nic ci się nie stało?
— Miałem sztucer jakiś — — niebardzo mu wierzyłem — ale szedłem... Na nic się nie zdałem. — Te potwory wycelowały wszystkie swe lufy na białą komżę i na Krzyż — i padł święty ofiarnik.
— Otóż to był Polak! z tych dawnych! — rzekł Sworski.
— A nasz Celestyn Łuba przy nim! — zawołała Zofja gorąco.
— Nie przy nim, pani droga — o kilkadziesiąt kroków, może o sto... — wymawiał się Łuba. — Aa — gdyby na mojem miejscu znalazł się Rewiatycki i tak samo nic nie zrobił, pewnoby sobie dołgał efektowną legendę.
— Z pewnością — potwierdził Sworski. — Temu dobrze w odrodzonej Polsce. Jego mierność stosuje się wybornie do ogólnej miernoty.
— Wiecie co? — zaproponowała Zofja. — Dajmy spokój Rewiatyckiemu. — Jego mierność nie jest niebezpieczna, bo ma tylko drobne ambicje.
— Bronisz go, Zosieńku? — zażartował Tadeusz. — Przekupił cię widać temi wierszami, które ci dedykował niegdyś w Rudnikach?
Zofja wzruszyła tylko ramionami, ale Celestyn zawołał:
— Sacrilegium!
A Tadeusz zawadził o inny temat:
— A propos naszych dawnych wakacyj w Rudnikach: przecie Rewiatycki był w wielkiej komitywie z panią Gimbutową — a jakże teraz się stało, że niby nic o sobie nie wiedzą? Tyś był jego konfidentem, Celestynie — pewno wiesz coś o tem?
— Nie wiem, nic nie wiem! — wybierał się Łuba z wielkiemi gestami wstrętu. Jego pojmowanie kobiety było dla mnie zawsze czemś brudnem, albo czemś świętokradczem. — — Rzeczywiście mówmy już o czem innem.


30.

Jeżeli wielu Polakom, osiadłym na ziemiach piastowskich, było ciężko żyć, a niepodobna weselić się, to przecie byli oni wysoce uprzywilejowani w porównaniu z nieszczęsną rzeszą tych Polaków, którym zabrano wszystko, co posiadali i kochali, a ziemia praojców usunęła się im z pod stóp, a zapach jedyny wspomnień młodości nasiąkł swędem zgliszcza i sromotnym zaduchem rozsiadłej na miejscach świętych tłuszczy.
Polacy mordowani, ograbieni, wyparci z Litwy Kowieńskiej, z Inflant Polskich, z Białorusi, z Ukrainy, poszli ogromną ławą nędzy i rozpaczy na Zachód, do pokrewnej Polski i w niej znaleźli niezbyt otwarte ramiona rodaków, jednak po mękach — przytułek. Szli bez jęków i złorzeczeń, przypadli w przygodnych kątach bez skargi — tak cicho, że gdyby jaki Polak amerykański nieświadomy migracji z lat ostatnich, zwiedzał szczegółowo oswobodzone ziemie Rzeczypospolitej i spotykał w nich „Kresowców“, sądziłby, że to jakaś warstwa inteligencji mniej przedsiębiorcza: upośledzeni krewni, rezydenci, może pasorzyty?... A przecie byli to członkowie rasy najprzemyślniejsi, którzy daleko na Wschód nieśli dobrą sławę polskiej gospodarki i polskiej kultury, zbieracze, lecz i szafarze bogactw, „panowie“ uznawani za takich bez przymusu przez ludność litewską i ruską, luminarze pasa neutralnego między Europą, a dziczą wschodnią.
Siedzieli cicho, ale czynnie w zimnej gościnie u rodaków, obliczając szanse upragnionego powrotu do miejsc urodzenia i warsztatów pracy, zmawiając się między sobą, szukając sprzymierzonej siły, na której mogliby oprzeć swe plany odzyskania zagrabionej ziemi.
Tadeusz Sworski podczas swej emigracji poznał na miejscu wybujałość życia, przywiązanie do siedzib Polaków litewskich i ruskich, widział okrucieństwo rugów i wandalizm spustoszeń, rozumiał zatem dokładnie żałość tkwiącą w umysłach wypędzonych Kresowców. A jako Polak, obejmujący troskliwą myślą całość spraw ojczystych, bolał sam nad straszną krzywdą, która dzieje się tłumom obywateli i nad srogiem okaleczeniem dawnej Rzeczypospolitej.
Skoro tylko zaczął krążyć po mieście, wybrał się na odszukanie przynajmniej znajomych z Kijowa, o których dowiedział się, że zamieszkali w Warszawie, więc najpierw do Łabuńskich.
— Przyznam ci się, Zosieńku — mówił do żony, wychodząc z domu — że idę tam z obowiązku wdzięczności za ich gościnność w Kijowie, ale bez ochoty. Co ja im powiem na pociechę? Co mogę wskazać w przyszłości, aby wzbudzić nadzieję? — — Akt pospolitej kondolencji, jak tam ten w Inogórze — tam po stracie syna, tu tylko po stracie wymarzonego zięcia — ale i całej fortuny. To dla niektórych ludzi jest równoznaczne z cywilną śmiercią. A boję się, że Łabuńscy do takich należą.
Skoro jednak przestąpił próg mieszkania Łabuńskich, rozweseliły się nieco jego smutne przewidywania. Mieszkanie było skromne, ale nie tchnęło ani nędzą, ani klasztorną ciszą. Do przedpokoju dolatywały z za ściany dźwięki ożywionej męskiej rozmowy. Gdy Stefan Łabuński dowiedział się o nazwisku gościa, wyszedł żwawo z gwarnego gabinetu, uściskał Sworskiego serdecznie i pchnął go do pustego pokoju, obiecując, że zaraz się tam zjawi.
— Tymczasem moja żona...
Sworski znalazł się w pokoju, który mógł być i sypialnym, bo parawan odgradzał kąt zagadkowy. Na ścianach tkwiło kilka portretów i obrazów bez ram. Meble były nieskładne i obojętne. Na jednym tylko stole stała wielka skrzynia inkrustowana, śniada od patyny wieków i pociągała ku sobie oczy niespodziewaną tutaj świetnością. Sworski jął się jej przyglądać:
— Sceny biblijne krajobraz i figury włoskie, ale robota zapewne holenderska. — — Początek baroku, może nawet schyłek 16-go wieku. — — Dobry numer muzealny.
Wtem weszła pani Łabuńska z córką Hanką. Obie nie odmłodniały zaiste przez te trzy lata, ale matka więdła ozdobnie, szlachetnie, córka zaś kwitła chorobliwie. Powitano się ze znacznem rozrzewnieniem, ale w skąpych, wstrzemięźliwych wyrazach, bezsilnych dla naprawy nieszczęść, zdolnych tylko rozedrgać minione dni szczęśliwe i podkreślić ich niepowrotność. Ponieważ obie kobiety czuły, że Sworski wie o nich wszystko, co najcięższe, zaczęły wypytywać raczej o jego losy. Sworski rekapitulował swobodnie, bez nacisku na czarne strony swego istnienia. I rzeczywiście, jak wobec Linowskich w Inogórze, czuł się i tutaj względnie oszczędzonym przez los najokrutniejszy:
— Cóż powiem, drogie panie? Zasiedziałem się w tem mieście tortur, Kijowie — — wpadłem w łapy bolszewików, którzy za głupi byli, aby poznać we mnie groźnego przeciwnika ich zasad i... trochę długo trzymali mnie w więzieniu, aż nareszcie wypuścili. — Zachorowałem wprawdzie po powrocie do kraju, ale i to było tylko wstępem do najszczęśliwszego okresu mego życia: zyskałem taką Opiekunkę mego zdrowia i życia, że mi je naprawiła i... wzięła mnie za męża...
— To jest? — czy dobrze rozumiem? — ożenił się pan? — pytała ciekawie pani Łabuńska.
— Tak jest — i wyjątkowo dobrze; nie ja jeden jestem tego zdania.
W tej chwili Stefan Łabuński wszedł do pokoju.
— Słuchaj, Stefku — zawołała pani — pan Tadeusz Sworski ożenił się!
— Serdecznie winszujemy — rzekł Łabuński — musimy koniecznie poznać małżonkę pańską.
— W najbliższych dniach przedstawię ją państwu.
Na tem poprzestano. Trudno było przekonać naprędce Łabuńskich, że pani Zofja jest osobą jedyną na świecie; pozostawiono to przyszłości. Hanka mniej radośnie, niż rodzice, uścisnęła rękę Sworskiego i wyszła z pokoju. Wyjście to było tak jakoś wymowne, że Sworski zaryzykował pytanie:
— Czy ciągle pamięta?...
— Ach, panie — rzekł Stefan Łabuński porywczo, ale zarazem boleśnie — to jest nieszczęście!
— Że pamięta? — zagadnął Sworski.
— Właśnie! Gdybyśmy żyli dawnemi projektami... dawnemi marzeniami, wszyscy wstąpilibyśmy chyba do klasztoru, albo jeszcze głębiej. Trzeba żyć pomimo wszystko, panie. — — Tereska wyszła za porządnego człowieka, Wapowskiego; mają ładny majątek w Lubelskiem.
Odezwała się pani Łabuńska:
— Żeby pan, panie Tadeuszu, pomówił z Hanką i wybił jej z głowy ponure myśli. Pan miał na nią taki wpływ pokrzepiający. — — A ona rzeczywiście przemyśla o klasztorze!
— Słyszałem o tem. Rozmawiałem z Linowskim w Inogórze.
— Ach, to już się rozniosło — — westchnęła pani.
A pan Łabuński inaczej zareagował na oświadczenie Sworskiego:
— Aa, był pan w Inogórze. — Jakże tam? Wielkie spustoszenia?
— Znaczne i po wierzchu. — Ale nie rozmawialiśmy o tem z prezesem. Sam on wywołał rozmowę o synu, którego ja widziałem jeszcze w Kijowie, w krechowieckim mundurze, a on, ojciec, już go takim nie oglądał.
— To najnieszczęśliwsi ludzie, Linowscy! — zawołała pani Łabuńska. — Stracić jedynego syna i nie wiedzieć nawet, gdzie leżą jego kości!
— Ale pozostała im ziemia, własna siedziba... — dodał mąż zadumany głównie o treści swojej własnej niedoli.
— Nie pozostało nic z posiadłości pana tamtejszych? — zapytał Sworski, wchodząc w istotę myśli niedopowiedzianej.
— Z tamtejszych nic absolutnie — bo i banki ograbiono. A tutejszych nie było żadnych. Całe nasze mienie oparte było na ziemi posiadanej tam i na bankach krajowych. Nic nie wywieźliśmy oprócz kilku kufrów i drobnej części pamiątek.
— Więc jakże państwo tu?... — dodał machinalnie Sworski.
— A cóż? — ja pracuję w banku i w towarzystwie asekuracyjnem; żona moja maluje „batiki“. — — Nie pójdę przecie, jak wielu ze szlachty rosyjskiej, grać na bałabajkach Żydom po gabinetach.
— Oczywiście. — Ale jakże w przyszłości?
— O przyszłość to ja chcę pana zapytać, panie Tadeuszu. Pan zna lepiej swoich tutaj. Czy oni myślą o nas, przecie braciach i przecie najokropniej pokrzywdzonych?
Sworski milczał długą chwilę. Nareszcie wycedził przez zęby:
— Przyszłość wasza, Kresowców wydziedziczonych, wydaje mi się na tam tych ziemiach... problematyczną.
— A nie! — obruszył się Łabuński — to nie może być! Musimy powrócić, albo otrzymać stosowne odszkodowanie. My z naszej strony robimy, co tylko możebne. Ot i dzisiaj trafiłeś pan u mnie na sesję z dwoma waszymi viceministrami, jakoś miłosierniej patrzącymi na naszą sprawę. Czy drogą dyplomacji, czy wojny, musi nas poprzeć Polska i Europa. Nas są tysiące, a zagarnięte nasze mienie przedstawia miljardy rubli złotych. Takiego subsidium nie dacie chyba na podtrzymanie bolszewizmu?! Mieliście tylko co w ręku tych draniów — w Rydze. I cóżeście otrzymali? — liche granice i trochę niepewnych przyrzeczeń. — Nas wydaliście na zatracenie!
— Nie ja robiłem traktat pokojowy w Rydze — odparował Sworski żartem gwałtowne zarzuty, które wyglądały, jak napaść osobista.
— Bo i rzeczywiście, Stefku!...
— Czyż ja do pana, kochany panie Tadeuszu?! Ja mam głęboką urazę do waszego rządu za jawne postponowanie interesów ogromnych kolonij polskich, jeżeli nie uważać ich już za część Polski.
— Daleki jestem od chwalenia naszych rządów — odparł Sworski. — Sprowadziły one wiele klęsk i nie dopatrzyły wielu okazyj dziejowych. A pan wymaga od nich czynów bohaterskich: odrobienia na naszą korzyść zbrodni rewolucji rosyjskiej.
— Sami tego nie zrobimy — spierał się Łabuński — ale możemy pobudzić przeciw Sowietom akcję Europy. Nikt się tem nie zajął! Nawet wasz Dmowski ignorował interesy kresów wschodnich.
— Dmowski z Komitetem Paryskim wywalczył u Europy dla Polski wszystko, co było możliwe. Trudno mu zarzucać, że się nie zajmował w Paryżu sprawami nieziszczalnemi.
— Może być. — — Więc niech się zajmie nami kto inny: sejm, dyplomacja obecna, skoro Dmowski nie potrafił sobie zyskać zaufania większości społeczeństwa...
— Powiedz pan: nie zjednał sobie Żydów, ale się im też nie poddał.
— Nie będę się spierał o osoby. Ale przyzna pan chyba, że Polska winna nam nietylko przytułek, lecz i obronę?
— Zasadniczo tak... bez wątpienia. Ale musi najprzód sama okrzepnąć, uporządkować się, zanim przystąpi do tak skomplikowanego zadania, jak walka chociażby dyplomatyczna, z Rosją, z którą w przyszłości zmuszeni będziemy zawrzeć jakieś przymierze.
— Jednak musimy rewindykować nasze posiadłości — i to jak najśpieszniej. — Kiedyś tam? — — my pomrzemy, a prawa nasze się przedawnią. Jakaś przecie siła musi wkrótce zabrać się do obalenia bolszewizmu. Czy to będzie akcja obcego państwa, czy bunt wewnętrzny rosyjski, z każdą taką siłą musimy współdziałać.
— Podziwiam zawziętość waszą; w słusznej i doniosłej sprawie. Upór ludzki natężony i zrzeszony przenosi góry.
Rozmowa utknęła na martwym punkcie, bo obaj uznawali doniosłość sprawy, a żaden nie umiał doradzić sposobu jej wykonania. Zaczęto więc wyliczać znaczniejszych poszkodowanych Kresowców i porównywać ich lośy. Łabuńscy należeli do najsrożej poszkodowanych: cały ich majątek utkwił w piekle; bolszewiekiem. Hornostajowie zdążyli cóś sprzedać ze swych lasów (podobno Żydom za dolary?), sami zaś przez Krym i różne meandry wyjechali do zachodniej Europy z przyjacielem Gołowinem i z Wielkimi Książętami. Było wielu takich, którzy, posiadając majątki w różnych okolicach dawnej Rusi polskiej, utracili wschodnie, zachowali zaś zachodnie, objęte przez skąpe granice nowej Polski. W pasie granicznym oglądali niektórzy z okien folwarku ocalonego — swe fundum główne z dworem ojców, leżące po tamtej, zatraconej stronie kordonu. I tym jeszcze zazdrościli inni, którzy utracili wszystko.
Między wydziedziczonymi były głośne nazwiska rodów historycznych, jak Potoccy, Sanguszkowie, Braniccy, którym zrabowano obszary tak wzorowo administrowane, przyozdobione i lejące polskie złoto, jak Antoniny, Sławuta, Białocerkiew. — — I nazwiska wytrwałych od stu lat zbieraczy ziemi i skarbów: Sobańskich, Mańkowskich, Jaroszyńskich, których bogactwa nie szły przecie na inny, jak na polski pożytek. — — Wszystko to było żywiołowo polskie, ze starożytnemi przywarami, ale i z zaletami rzadziej u nas spotykanemi: z jasnym zmysłem ekonomicznym, z uporem w pracy, z żarliwszą, niż po innych prowincjach, zawziętością trwania w dumnym rozkwicie. Typy w rodzaju Hornostajów, chylące się już niedwuznacznie ku zmianie narodowości, należały do wyjątków.
Pogwar nędzarzy, wspominających w Warszawie świeże, a tak już głęboko w przepaść zapadłe straty osobiste i narodowe, zawadził i o los Polaków na ziemiach białoruskich, rozciętych arbitralnie na polskie i bolszewickie, o wygnanie z tych ziem jedynej warstwy mądrze pracującej, polskiej, a rzucenie ich na pastwę ospałego chłopa i bandyty.
Wspomniano też o strefie najbardziej godnej opłakania, o Litwie i o Inflantach, gdzie się kultura polska przyjęła najdawniej i najbujniej w dworach i dworkach szlacheckich, nie świecących tyle przepychem, ile wzorową cnotą obywatelską. Pleniło się tam dzisiaj karykaturalne odrodzenie gminu, fabrykowane przez wrogów dla osłabienia Polski, na zgubę plemion od Niej oderwanych.
— Jedyni, którym nibyto dobrze dzieje się na ziemiach wydartych prawym właścicielom — mówił Sworski — to chłopi. Wasi tam, ukraińscy, sami zagarnęli pola dworskie; litewskim rozdano je darmo w dzierżawę przygotowawczą do własności. Przyznać trzeba, że takiej pokusie nie oparłyby się nawet warstwy inteligentniejsze i bardziej uspołecznione. Gdy bezprawie stosowane jest przez rząd i ogłoszone, jako prawo, każdy, który korzysta z tych zarządzeń, poczuje się rozgrzeszonym.
Łabuński patrzył na Sworskiego oczyma zgorszonemi:
— Że też pana tak bardzo obchodzi los tych chamów! Litwinów nie znam bliżej, ale nasze „hady“ niewarte najlżejszego współczucia.
— Jednakże do tych chamów, hadów, a szczególniej do polskich chłopów należy przyszłość.
— Zauważyłem, panie Tadeuszu, że pan wszystko oblicza na wieczność. — A nam potrzeba żyć — dzisiaj i jutro.
— Nasze poczynania musimy stosować do wyraźnie nadciągającej przyszłości — odrzekł Sworski.
— Tak... pan zawsze był postępowy. — — Ale czego się pan spodziewa po panowaniu chamów?
— Po waszych Ukraińcach niewiele spodziewam się, coprawda. To jeszcze tłum wcale nie uspołeczniony i z potwomemi instynktami. — — Potrzeba nad nimi panowania jakichś mądrzejszych carów, lub mocnych rządów obcych. — Ale z polskich chłopów będzie główny pożytek dla przyszłej Polski.
— Wierzy pan w Polskę chłopską?!
— Proszę mnie wysłuchać i zrozumieć. Polska musi się przecie składać z Polaków, — a ci, którzy dorwali się do chwilowej przewagi w Polsce, to.... dziwnie mieszana czereda: szlachta, mieszczanie, olbrzymki niewiadomego pochodzenia, neofici i Żydzi. Rysy ich wspólne to pożądanie władzy i osobistych korzyści. Nikły pośród nich odsetek szczerych Polaków przepada i nie komenderuje; prawdziwą, choć nie głośną komendę mają Żydzi. Nie potrzeba dowodzić, że taki zespół trzeba co najmniej...
— Powiesić — poddał wyraz Łabuński, nienawistnie.
— Nie, ale choć częściowo odmienić, ulepszyć przez dobranie dzielnych Polaków, którzy przecie tu i ówdzie się znajdą. A najwięcej znajdzie się ich między włościanami-rolnikami. Ich ogromna masa — dwie trzecie ludności Rzeczypospolitej — składa się z samych Polaków. Ich zgodna postawa przeciw Niemcom w ciągu całej wojny — ich twardy opór zarazie bolszewickiej — uwydatniły zdrowy instynkt rasowy i zrozumienie obowiązków obywatelskich.
— Więc jakżeż? — zawołał Łabuński — chce pan rządy w Polsce powierzyć chłopom?
— Nie mówię tego — odrzekł Sworski — ale chcę rządów, które zajęłyby się gorliwie dobyciem i zużytkowaniem dobrych sił z narodu, gdziekolwiek one są, a przedewszystkiem z warstwy najczyściej polskiej, z chłopów. Chłopi z powodu swych wielkich zaległości w kulturze umysłowej, bardzo rzadko bywają dotąd obywatelami gotowymi do działania na wysokim posterunku; są jednak najlepszym materjałem obywatelskim. Z innych warstw wybierzemy dzisiaj indywidua niezarażone zgnilizną i posadzimy na odpowiednich ich zdolnościom stanowiskach. — Chłopów należy dźwignąć całą masą, z której stanie się zczasem uświadomione polskie społeczeństwo, a wybiją się zapewne i odpowiedni kierownicy.
— Nie sądziłem, że pan ma takie iluzje co do chłopów!
— Staram się nie mieć żadnych złudzeń co do stanu kraju, ani uprzedzeń do warstw takich, lub owakich. Obserwuję najskrupulatniej. Wolność i niepodległość zastała społeczeństwo nasze w stanie anormalnym. Można rzec bez przesady, że w klasach kierowniczych grasuje epidemicznie pomieszanie zmysłów. To jedyne uniewinnienie pewnych działaczy, których w przeciwnym razie trzebaby oskarżyć o świadome działanie przeciw Polsce. A między rzeszą, przepychającą się do stanowisk rządowych, są i trzeźwi popsuje, spekulanci, nawet łapownicy. Pośród reszty oświeconego społeczeństwa roi się od indyferentów, od sybarytów, od próżniaków. Dodać trzeba, że i najtęższe głowy polityczne, najczystsi patrjoci nie odznaczają się energją, ani waleczną ochotą. — Napływ do rządu tandety ludzkiej ułatwia wpływy Żydom, którzy, im rząd jest gorszy dla spraw polskich, tem mocniej go popierają, jako lepszy dla ich wrogich machinacyj. Klęskowi dzierżyciele władzy polskiego pochodzenia są stale podtrzymywani i wielbieni przez Żydów. Żydzi też są zawziętymi krzewicielami bolszewizmu w Polsce.
— Tak, oni wszędzie ci sami — zgodził się Łabuński tym razem bez zastrzeżeń.
— To też działanie przeciw Żydom — ciągnął dalej Sworski — jest integralnym paragrafem programu każdego patrjoty polskiego. A że są u nas ludzie, którzy działają przez Żydów i dla Żydów, to jest właśnie chorobą, lub obłędem naszego społeczeństwa. Otóż jedyna warstwa absolutnie i powszechnie antysemicka — to nasi chłopi. Muszą oni zadawać się z nimi, bo Żydzi trzymają po wsiach i miasteczkach cały handel w ręku, a potrzebni są chłopu i do praktyk złodziejskich, jako wspólnicy i paserzy. Bo niestety pośród gminu wiejskiego szerzy się złodziejstwo. Jednak każdy chłop ma Żyda w pogardzie i w nienawiści, gada z nim tylko w razie koniecznej potrzeby, nie puszcza go do domu, ani do rodziny. Otóż tę wielką rasową zaletę naszego chłopa trzeba popierać i wyzyskać. Podnieść stan oświaty i dobrobyt ludności gminnej, aby ułatwić wybijanie się z niej na powierzchnię i na wyżyny czysto polskich obywateli — a wyzyskać liczebną siłę i zawziętość chłopów przeciw Żydom.
— Wszystko to piękne, panie Tadeuszu, ale obliczone na bardzo daleką przyszłość. A my, Kresowcy, musimy dojść swych praw, jeżeli nie w tym roku, to na początku przyszłego.
— Daj Boże!
Pani Łabuńska skierowała rozmowę na tory realniejsze:
— Pragnęłabym jak najprędzej poznać małżonkę pana. — — Może państwo byliby łaskawi przyjść do nas na herbatę... choćby pojutrze?
— Jak najchętniej; mogę, zdaje się, przyrzec i za żonę.
— A niech pan nie zapomina i o swej wiernej przyjaciółce Hance — dodała troskliwie matka.
— Nigdy nie zapomniałem: I śmiem przewidywać, że poznanie się panny Hanki z moją żoną będzie pożyteczne. — — Znała ona i Bronka Linowskiego...
— Ach, doprawdy? znała go?!
— I jest wogóle... uosobioną pogodą i równowagą. — — No, trudno mi mówić. Sami państwo osądzicie.


31.

Nieprzeliczone mnóstwo Polaków rozpoczęło po wojnie nowe życie. Nie mówiąc już o nowem, wolnem powietrzu, którem zaczęto powszechnie oddychać, — poprostu mechaniczne skutki wojny rozrzuciły ludzi po nowych miejscach, pchnęły ich do zajęć, nawet do obyczajów odmiennych.
Takiej odmiany warunków istnienia doznali i Sworscy.
Już podczas pobytu Sworskich w Rudnikach Gimbut przekładał przyjaciołom, że powinni dla zdrowia, dla spokoju, dla swobody pracy przenieść się z Warszawy na wieś. — Ale projekt wydawał się nierealnym. Przenieść się na wieś znaczyło: albo zamieszkać na stałe u jakichś zamożnych przyjaciół — co ani Tadeuszowi, ani Zofji nie dogadzało; albo kupić kawałek ziemi z domem i ogrodem — na co nie starczyły połączone majątki ich obojga. Nadto projekt ten budził wątpliwości innej natury. Tadeusz przyznawał się szczerze przyjacielowi:
— Wiesz co, Domciu? Gdyby to było nawet wykonalne, nie wiem, czy jabym nie osowiał zupełnie w ciszy wiejskiej. W miastach okłamywano mnie, targano nerwy, przeszkadzano pracy, nawet bombardowano — — ale przywykłem do miejskiego swędu i stuku, do atmosfery Zarwańskiej ulicy. — Majaczące mi z lat dziecięcych wspomnienia życia — nie gościny — na wsi rozrzewniają mnie czasem, ale nie nęcą, już. Niezdrowo próbować nowego życia na starość. Życie w miastach jest sztuczne i trochę cuchnące, ale zawiera w sobie podnietę... alkohol, bez którego trudno mi się obejść.
— A gdzież obcowanie z ludem wiejskim, o którego przyszłości tyle mówisz? — nadmienił Gimbut.
— I to nie dla mnie. — — Bo cóż to znaczy: obcować z ludem? Trzeba go dźwignąć, uczyć i uczyć! Potrzeba pewnej finansowej potęgi, o którą Zosię i mnie zapewne nie posądzasz. — — Mogą to robić jacyś Linowscy z Inogóry, ale my? — — Stać się zaś bakałarzem w szkółce wiejskiej, to na zakończenie karjery polskiego literata trochę... zbyt ascetyczne.
— Ręczę, że pani Zofja przeniosłaby chętnie swą akcję edukacyjną na wieś — przypuszczał Gimbut.
Ale zapytana zkolei pani Zofja nie okazała również zapału do projektu skleconego na powietrzu bez realnych podstaw.
Jednak przemyślny i uparty Litwin budował w cichości plan poważny. Składał go tymczasem z potrzeb i aspiracyj przyjaciół, które wybadał gruntownie podczas ich pobytu w Rudnikach. Nie mogąc sam wykonać planu, pomyślał o współdziałaniu możnych osób przyjaźnie usposobionych dla obojga Sworskich, — o Linowskich z Inogóry. — Opuszczał czasem poranną inspekcję fabryki, a wybierał się w pole, w przeciwnym kierunku, nie opowiadając się gościom. Oni też nie wypytywali go natarczywie, bo wiedzieli, że dyrektor skąpy jest w powiadomieniach o swych zamiarach niegotowych; dopiero plany wykonane chwalą go wymownie. Dla proporcji tylko i dla uniknięcia pozorów tajemnicy przebąkiwał, że chodzi mu o „niejakie transformacje budowlane, w których prezes Linowski może mu być pomocny.“ Jakoż w biurach fabryki, w oddziale budowlanym, jakiś nowy urzędnik wykreślał plany, do których Gimbut codziennie zaglądał.
Po wyjeździe gości rozwinął Gimbut działalność nietajoną już i energiczną.
Do ogrodu dworku dyrektorskiego dochodziły pola jednego z folwarków inogórskich, najbardziej oddalonego od pałacu, przeto może najmniej wyzyskanego pod względem wydajności rolnej. Jednak położenie tego awulsu wydawało się doskonałem na osadę samoistną. Zabudowania folwarczne leżały jeszcze bliżej od stacji kolei, niż Rudniki, w krajobrazie malowniczym nad rzeką Czarną. Dom rządcy, jak wszystkie budowle stawiane przez prezesa Linowskiego, odznaczał się dobrą architekturą, pociągał oczy swą fizjognomją wesołą, obrośniętą bujnym sadem. Ale folwark grał podrzędną rolę w państwie Inogórskiem i nosił pospolitą nazwę: Nowiny.
Na te Nowiny rzucił okiem dyrektor Gimbut, jako na miejsce osiedlenia się państwa Sworskich. Nie wspominając im o tem, starał się stworzyć nasamprzód warunki odpowiednie. Nie można było Tadeuszowi zaproponować nagle dzierżawę, lub administrację rolną, a tem bardziej mieszkanie na komornem. Prezes Linowski zgodziłby się zapewne, ale Tadeusz nie przystałby na żadną z takich kombinacyj. — — Trzeba im dać jakąś znaczną i stosowną do ich uzdolnień pracę — Tadeuszowi i Zofji — a wtedy oni będą mogli przyjąć i materjalne dla siebie honorarjum. Tak powstał w umyśle Gimbuta projekt założenia w Nowinach uczelni ludowej:
— Zofja będzie tam miała piękny warsztat do zacnej pracy — — Tadeusz będzie jej miłującym doradcą, jak i dotąd — a chcąc może też pisać i swoje powiastki. Instytucja potrzebna w okolicy i jako wzór na dalsze strony. — A może dogodzić i ambicji Linowskich. — — Pomysł obywatelski, dobry, panie Dominiku — mówił Gimbut sam do siebie — tylko ci fortuny brak... Ale u Linowskich jest wielkopańska fantazja.
Obróciwszy projekt w głowie jeszcze wiele razy, Gimbut udał się do Inogóry ze sformułowaną propozycją.
Gdy przedstawiał tam projekt Linowskim gorąco, jasno i dokładnie, prezes słuchał go poważnie, z rosnącem ożywieniem i aprobacją. A pani Wela dała się unieść poprostu zachwytowi:
— Szczęśliwa, cudowna myśl, kochany panie dyrektorze! Przecie to dla wszystkich! Szkoła tak potrzebna, taka na czasie. I zbliżenie do siebie ludzi najlepszych. Sworscy ozdobią, podniosą, naszą okolicę. — — A jeżeli już mam mówić o sobie, ta kochana Zosia wpobliżu, na naszej ziemi, toć to dla mnie najlepsza kuracja! Ujęła mnie odrazu serdecznie, gdy się u nas zjawiła temu lat kilka — cenił ją nadzwyczajnie i nasz Bronek — a kiedyśmy się rozmówiły tego lata, pokochałam ją na zawsze. Sama myśłałam, jakim sposobem przyciągnąć ją do nas...
— Poczekaj, droga moja — przerwał Linowski — jesteśmy wszyscy troje tego samego zdania. Ale sprawa przedstawiona przez pana dyrektora, jest piękna i ważna. Tu nietylko chodzi o przyjemności towarzyskie; można z tego zrobić coś... donioślejszego. Pozwólcie mi państwo wziąć to pod kilkudniową rozwagę.
— Mówić przecie można swobodnie z przyjaciółmi, co przyjdzie do głowy? — zapytała paniWela z uprzejmem nadąsaniem.
— Naturalnie, że można i będziemy mówili. Zostanie pan u nas na wieczerzy, panie dyrektorze?
— Z przyjemnością. — Ja tu nawet mam jeszcze do przedstawienia panu prezesowi szkice... Bo wyznać muszę... tak liczyłem na dobre przyjęcie moich projektów, że na własne ryzyko porobiłem niektóre pomiary nad rzeką. — — Zapytywałem jednak administracji głównej przez telefon...
— Tak, tak — odrzekł Linowski z dawno już niewidzianym na jego twarzy wesołym uśmiechem. — Mówiono mi — kazałem odpowiedzieć: niech sobie pan dyrektor Gimbut fabrykuje, co chce, nad rzeką w Nowinach. I fabrykował pan istotnie rzeczy bardzo zajmujące.
— Dziękuję za zaufanie — odrzekł Gimbut.
Zanim rozwinął kartony, które z sobą przywiózł, zapytała pani Linowska:
— Czy dawno wyjechali z Rudników ci kochani państwo Sworscy?
— Dziesięć dni temu. Miałem już od nich listy z Warszawy.
— Cóż porabiają?
— Szukają daremnie przyzwoitego mieszkania. Tymczasem siedzą w dawnem panieńskiem mieszkaniu Samej. Pokój z kuchnią, przyjemny. Dobrze, póki jeszcze pogoda. Ale na zimę — klatka.
— Ach, to miasto! — westchnęła pani Wela. — Mam nadzieję, że już w tym roku będą mogli przenieść się do nas. Przepowiadają nam piękną jesień.
— Wszystko to weźmiemy pod rozwagę — odpowiedział prezes.
Zaczęto rozpatrywać plany sytuacyjne i szkice frontów budynku szkolnego. Gimbut zauważył, że Linowski traktuje to wszystko przychylnie, lecz jakby lekceważąco. — — Ale kilka uwag prezesa dało poznać, że on sam planuje już w myśli inaczej i szerzej.
— Ucieszyło to znowu Gimbuta, gdyż przypuszczał, że Linowski zna się lepiej na budowie domów mieszkalnych i szkolnych. Po wielu jeszcze wywiadach i głośnych namysłach opuścił Gimbut Inogórę, pełen otuchy.

∗             ∗

Równo w tydzień potem przyjechał do Rudników Linowski. Sam już pozór jego zwiastował dobre nowiny. Ożywił się znacznie; ustąpiło z twarzy smętne zniechęcenie; oczy błyszczały dawną energją.
Usadowili się we dwójkę, Linowski z Gimbutem, na werendzie, która służyła jeszcze ciągle za główny salon dworku, przewiana teraz zapachem dojrzałych owoców, zarumieniona i złotawa na swych oponach z dzikiego wina.
— Panie dyrektorze! — zaczął prezes uroczyście, niby na licznem posiedzeniu — przynoszę panu odpowiedź na propozycje przedkilkudniowe, które nadzwyczaj szczęśliwie zgodziły się z mojemi rozmyślaniami z lat ostatnich; byłem właśnie zajęty pomysłami do testamentu. — — Ponieważ nie mam już spadkobiercy w prostej linji, rozdzieliłem większą część mego majątku między paru młodych krewnych, pośród których może się znajdzie jaki pożyteczny obywatel kraju. — Ale część też chcę oddać na bezpośredni pożytek i użytek publiczny. Wahałem się właśnie, na jaki cel mój zapis uczynić, a zwłaszcza — w czyje ręce go oddać. Powziąłem nareszcie następujące postanowienie: Część tę majątku ofiaruję już dzisiaj na zakłady użyteczne dla ludu wiejskiego. Nie po mojej śmierci, lecz dzisiaj, bo pragnę jeszcze popracować nad ugruntowaniem i rozwojem dzieła, razem z panem, i ze Sworskimi.
— Jeżeli zdołam, panie prezesie... Zresztą co tylko pan rozkaże, panie prezesie — odrzekł Gimbut, który z wielkiego ukontentowania stawał się aż uniżonym, przeciw swej naturze.
— Nie czynię wcale zamachu na pańską pracę techniczną, panie dyrektorze. Ma pan swoją działalność świetnie wypróbowaną, której nie ważę się przeszkadzać. Tworzę tylko ściślejszy komitet opiekuńczy instytucji, którą powołamy do życia. Nie odmówi pan przecie swego udziału?
Gimbut skłonił się głęboko.
— Najprzód tedy cały pański projekt: uczelnia ludowa, oddanie państwu Sworskim kierownictwa pedagogicznego — będzie wykonany. Ale projekt umyśliłem znacznie rozszerzyć. — Więc założymy — oprócz szkoły elementarnej z internatem i szkoły średniej 4-klasowej — jeszcze szkołę specjalną gospodarstwa dla małorolnych. Na utrzymanie tych trzech zakładów przeznaczam cały folwark Nowiny.
— Cały folwark?! — przecie to mórg... ile?
— Około tysiąca, bo są i łąki i trochę lasu. Tyle potrzeba na urządzenie fermy wzorowej ze szczególnem uwzględnieniem potrzeb małych gospodarstw.
Dopiero teraz, objąwszy całą wspaniałość daru Linowskiego, Gimbut zdobył się na wymowniejszy odzew:
— Ot, są jeszcze Polacy w Polsce!
Linowski zniósł komplement łatwo; zaczął mówić z tem większem ożywieniem:
— Widzi pan, kochany panie dyrektorze: pomysł fermy wzorowej i szkoły rolniczej wysnułem z tej ogólnej zasady, że tak samo folwark, jak i kraj cały lepiej nadbudowywać i ulepszać, niż burzyć dawne urządzenia, aby na ich miejsce stawiać nowe. Chyba że dawne poszły krzywo, okazały się, nieużytecznemi, lub rozpadły się. Otóż w Nowinach istnieją zabudowania folwarczne w zupełnie dobrym stanie, i pola są w kulturze. To wszystko pozostanie z małemi zmianami, które już naszkicowałem. Koszt budowy szkół pokryję oczywiście ja sam, jako realny fundator.
— Rozumiem, rozumiem — powtarzał zupełnie przekonany Gimbut. — Piękna robota! i na długie lata.
— Przystąpimy do niej natychmiast — mówił teraz prezes naczelnie i z zapałem. — W tym roku musi tu już być ochronka, którą, pomieścimy tymczasowo w domach parobków, częściowo przeniesionych na inny folwark. Państwo Sworscy zamieszkają w domu rządcy, przeznaczonego już też gdzie indziej.
— Ach tak, panie prezesie! Oni tam biedują:
— Pamiętam o tem i najpierw pomyślałem o nich. Wszystkie te domy będą odnowione, wybielone w bieżącym miesiącu. Poszli już tam mularze. Przez zimę przygotujemy cegłę i materjał drzewny. Na wiosnę zaczniemy budować.
— Kiedyż zatem zapytamy Sworskich?
— Zapytamy?? — zadziwił się Linowski — czyż oni dotąd nic nie wiedzą?
— Nie mówiłem — wyznał Gimbut — póki nic zapewnione było powodzenie. A to może pomyśleliby, że dla nich coś urządzono?... że protekcja?... Ludzie szlachetni, a biedni są drażliwi.
— Rozumiem pańską delikatność. Więc ja napiszę do nich i przedstawię projekt jako mój własny.
— Bo tak i jest. Ja szkicowałem skromnie, a pan utworzył wielką instytucję. Proszę ja tak: pan prezes napisze, a ja list do Warszawy zawiozę. A co już ja tam opowiem o prezesie, to moja rzecz — dodał Gimbut z udaną szorstkością, pod którą drżało rozrzewnienie.
— Zastrzegam sobie i ja opowiadanie o panu, gdy już Sworscy przyjmą propozycję. Niech pan zatem do mojego listu doda objaśnienia, jakie chce, a przedewszystkiem ustali nasze role. Sworscy — on i ona — obejmą kierownictwo pedagogiczne; pan zechce podjąć się zwierzchniego nadzoru nad rachunkowością — nieprawdaż? A ja biorę na siebie funkcje kierownika agronomicznego i prezesa. Dobierzemy sobie naturalnie jeszcze pomocników i zastępców, bo każdy z nas m a swoje zajęcia, których nie porzuci.
— Pięknie — odrzekł Gimbut. — Tylko jabym co do rozdziału zajęć. — — Pani Zofja będzie tu więcej robiła, niż Tadeusz — już ja ją wiem. Jabym ją nazwał także dyrektorem — nie dyrektorową. Dyrektor Sworska — w sam raz!
— Nie pokłócimy się o tytuły, panie Dominiku — uśmiechnął się Linowski. Chodzi o akcję, która nam zapełni pustkę serc i resztę życia. Z całej gromadki naszej, czy „dyrekcji“ jam najstarszy; ale wogóle młodzików w niej niema. — Musimy się śpieszyć, panie Dominiku, i działać silnie. Instytucja musi iść wzorowo, rosnąć, nabrać własnego rozpędu. Gdy kto z nas odejdzie... bezdzietny, zastąpią go synowie jego myśli. Niechby to był rozsadnik bujny, pleniący się sam przez się, rzucający swe dobre nasiona na szerokie pola i na długie wieki.
Linowski mówił coraz goręcej, a w oczy jego znękane srogiemi przeżyciami wstępował blask proroczy nieśmiertelności rasy.
Gimbut milczał i siedział najeżony, chociaż wrzało w nim od uczuć płomiennych i od uznania dla mówcy.
Aż Linowski, złudzony może przez nieruchomość swego słuchacza, spuścił z tonu i zmierzał do końca porozumienia.
— Jeszcze jeden szczegół, panie Dominiku, na który będzie chyba zgoda? Folwark nazywa się nijako: Nowiny. Umyśliłem go nazwać imieniem mego syna — Bronisławice. — Nie pozwolił mu Bóg grobu i pomnika z kamienia — będzie miał pomnik ze zbóż i dobrego ziarna.
— I nic piękniejszego nie wymyśliłby szukając — odrzekł Gimbut wzruszony. — Oddaję się na usługi pana prezesa — proszę mnie dawać robotę. Miło i robić pod taką komendą.


32.

Pomysł instytutu wychowawczego w Bronisławicach szczęśliwy był, bo dawał radosną pracę kilku ludziom ściśle sprzymierzonym, a obiecywał zadowolenie i pożytek szerokim masom polskim.
Oboje Sworscy przyjęli odezwę Linowskiego i poselstwo Gimbuta z zapałem.
— To pierwsza czysto radosna nowina, która mnie spotkała w odrodzonej Polsce! — zawołał Tadeusz po objęciu całości planu. — Tak powinnaby być tworzona wogóle Polska: ze skojarzenia potrzeb i zdolności, z rozumnego namysłu nad prądem ewolucji dziejowej i z dobrej woli Polaków.
Pani Zofja odczuła wdzięcznem sercem przyjazny zamiar Gimbuta, podziwiała szlachetność Linowskiego, uznawała bez fałszywej skromności, że wymyślono i dla niej samej rolę odpowiednią, a Tadeuszowi otworzono drogę ku swobodzie pracy literackiej i obywatelskiej. Reasumując to wszystko, dochodziła do wniosku swego rodzaju, kobiecego, lecz nie mniej zastanawiającego:
— Jest w tem jakaś cudowność. — — Tylu szczęśliwych uczynić jednym zamachem — i tak związać ludzi ku sobie dążących węzłem pięknej pracy. — — Dobry los Polski przebłysnął i zbliża się ku nam.
Nie namyślano się wcale nad przyjęciem propozycji, nie stawiano warunków. Gdy dowiedzieli się Sworscy, że dom w Bronisławicach przeznaczony im przez prezesa, znany też Gimbutowi, gotów na ich przyjęcie; że nadto jest miejsce i na pomieszczenie tamże zaraz ochronki — odpisali dziękczynne listy do Linowskich i zabrali się natychmiast do składania rzeczy i wysyłki mebli.
W dziesięć dni później, jeszcze przed końcem września, Sworscy gospodarowali już w domu odtąd „dyrektorskim“ w Bronisławicach. A nie była to jakaś zabawa w miodowy miesiąc, ani w sielankę. Gmachy użyteczności publicznej, choć częściowo i w zarysach tylko widoczne, stały mocno w twórczej woli kilkorga dzielnych ludzi, oparte o bogaty skarbiec Inogórski; nowe ognisko życia i światła tryskało z serc połączonych; rojami przybywały projekty, czasami duże i wymagające długiego terminu, czasami bliskie i dosięgalne, jak projekt przyciągnięcia Hanki Łabuńskiej do pracy wychowawczej w zakładach Bronisławickich, ufundowanych na cześć jej zaświatowego narzeczonego. Projekt ten podała Zofja, która już poznała w Warszawie i polubiła Hankę.
Piękna jesienna pogoda opromieniała zamiary. Dom, który obejmowali Sworscy, był porządny i zaopatrzony nowożytnie, a po wielorakich dorywczych lokalach zajmowanych w czasie wojny wydawał się Sworskiemu sybarytycznym. Posiadał naprzykład łazienkę! — Oboje Sworscy mieli wrażenie, że się tu wprowadzają na długo... na zawsze. Oglądali więc z zaciekawieniem prawie miłosnem wszystkie kąty i osobliwości przyjaznego domku. Zofja rozwijała z zapałem swe talenty praktyczne w ustawianiu mebli, rozkładzie sprzętów i niejakich przystrojów. Tadeusz rozkładał z lubością swą bibljotelcę, oddawna niewidzianą w całości, dobytą tutaj dopiero ze skrzyń, uśmiechniętą do nowego światła.
Chociaż nie przywieźli z sobą żadnej służby z Warszawy, Sworscy nie czuli się tu samotnymi, ani bez pomocy. Pobliski folwark pełen był ludzi; między służbą folwarczną znalazły się odrazu dziewczyny i chłopcy, bardzo chętnie niosący swe usługi nowym „rządcom“ przyjemnym, ludzkim, coś ci na lepszych panów wyglądającym. Umowy układały się jak z płatka, po sąsiedzku, po staroświecku, bez nieznośnych targów i wymagań warszawskich.
Sworski, widząc teraz przed sobą jasno wytkniętą drogę działania i obowiązku, zabierał się do pracy polskiej, owocnej z dnia na dzień, a celującej w nieskończoność ogólnego pożytku. Niby młodzieniec po ukończeniu dobrych i długich nauk, czuł przed sobą mnóstwo zadań wykonalnych. Nie porzucając planów swych pisarskich, wgłębiał się w istotną treść nowo przyjętych obowiązków: miał być kierownikiem nowego, zdrowego pokolenia młodzieży; nie chciał być malowanym dyrektorem, czy tam inspektorem. Pozostawiając z całem zaufaniem Zofji prowadzenie szkół elementarnych, a kierunek szkół agronomicznych Linowskiemu i jego zastępcom, zabrał się energicznie do napisania podręczników szkolnych z dziedziny historycznej, o których często rozmawiał już z żoną. Chociaż próbował pierwszy raz w życiu takiego autorstwa, połapał się w niem odrazu dzięki swej obszernej erudycji i bogatej bibljotece w Inogórze, gdzie znalazł duży dział pedagogiczny, zebrany przez prezesa Linowskiego, który nie od wczoraj przemyślał o szkolnictwie.
Kooperatywa ideowa i realna, która wybuchła nagle i rozszerzyła się na część powiatu Koneckiego, wpłynęła też na rozpogodzenie czarnych myśli Sworskiego o Polsce wogóle. Jeżeli tutaj ze zmowy kilkorga ludzi dobrej woli, a różnych stanów majątkowych i odmiennych nieraz poglądów na sprawy publiczne powstała taka placówka pożyteczna i zmierzająca niezawodnie w dobrą przyszłość, dlaczego inne części kraju, tak podobne co do swego chemicznego składu, nie mogłyby pracować zbiorowo na pożytek, umocnienie i chwałę Polski? Brak tylko drożdży w tych ogromnych pokładach dobrego zresztą polskiego ciasta. Rolą jest pisarzy: dodać tych drożdży i stworzyć temperaturę sprzyjającą ich działaniu.
Sworski zaczął bacznie kontrolować wartość swej własnej działalności literackiej dla odrodzenia Ojczyzny. Nie pora dziś wywodzić trele „sztuki dla sztuki.“ Polska nie idzie jeszcze pewnym pochodem w przyszłość; trzeba Ją dźwigać mocnym Czynem i karmić pożywnem Słowem.

∗             ∗

Wrześniowy dzień, wesoło pracowity, zgasł już dawno na niebie, ale przedłużała go noc księżycowa jasna i ciepła, pożegnalna noc odchodzącego lata. — Sworscy mieli werendę od strony rzeki Czarnej, nie tak dużą, jak tradycyjna werenda w Rudnikach i mniej paradną; brakło też jeszcze elektrycznego oświetlenia w domu. Zatem werenda służyła głównie za miejsce odpoczynku we dnie i za belweder, gdyż stąd otwierał się widok na odcinek kraju radujący oczy, przepasany bliską wstęgą rzeki, której nurt bystry, splątanemi pasmami płynący, sprawiał wrażenie, że dąży ochoczo w przyszłość.
Było około północy, gdy Tadeusz i Zofja, utrudzeni przedłużoną pracą, usiedli na werendzie, gdyż uroczy widok znęcił ich na powietrze. Znaleźli się w kraju całkiem księżycowym. Z wnętrza tylko domu dochodziło światełko czerwone, ślad czuwania ludzkiego w ogromnej błękitniejącej ciszy. I milczeli długo, wałęsając się myślami po sennych przestrzeniach.
— Czarna płynie dziś głośniej, niż kiedykolwiek — odezwał się jednak Tadeusz.
— Gada sobie polskie dumy, dzisiaj już niezabronione — odrzekła Zofja.
Znowu zaprzestali mącić głośnemi uwagami żywy obraz Przyrody. Wysokie niebo siało mleczno-błękitną jasność, nakrapiając ciemne zarysy drzew księżycową okiścią, wyświecając gdzie niegdzie blade twarze domków z pod kołpaków siwo zapylonych. Słała się w nieskończoność po falistej ziemi opona czaru.
Ponad rzeką, niedawno jeszcze migotliwą od księżycowej poświaty, rozlała się teraz mgła puszysta szeroko poza brzegi, ścieląc fantastyczny trakt mleczny po ziemi ruchliwy niby tłumem powłóczystych postaci. Oboje Sworscy utkwili oczy w to pasmo wędrującej mleczności.
Nagle Zofja drgnęła całem ciałem i wskazała ręką ku rzece:
— Patrz!... przechodzi tam przez mgłę... Znajomy.
— Ej-że, Zosieńku? o tej porze?
— Patrz przecie! — Zatrzymał się — wzniósł rękę — błogosławi nas!... Ach! i poszedł dalej wzdłuż rzekł...
— Tak — kiedyś mówiła, zobaczyłem coś — lepsze masz oczy ode mnie, Zosieńku. — — A ty pomyślałaś zaraz, że to... On?
— Nie myślę, nie rozumuję, ale czuję, że to On, nasz Duch dobry. — Tylko dlaczego minął nas, nie zaszedł, nie rzekł ani słowa?
Zamilkli, badając pilnie mgłę, która tworzyła już tylko swe postacie bezsensowne, lekkim powiewem poruszane sennie wzdłuż rzeki.
— A jednak On tu jest wpobliżu — rzekła po chwili Zofja — czułam to wyraźnie od wielu dni, od czasu powstania tego pięknego pomysłu Bronisławie. Ktoby to urządził tak cudownie? Ktoby natchnął tak harmonijnie ludzi wcale różnych, jak Gimbut i Linowski, a stworzył dla nich i dla nas wspólną działalność, z której muszą być dobre owoce dla Polski — i będą.
— Temu łatwiej wierzę — rzekł Sworski — że szczęśliwa przemiana naszego losu i ta stacja oświatowa zawdzięczają swe istnienie wpływom dobrego Ducha Polski — ale żeby ten przechodzień nocny był zaraz Piastem, lub Starym Przeorem? — — Trzeba wyobraźnię trzymać trochę na uwięzi, zwłaszcza przy robotach praktycznych, do których się właśnie zabieramy.
— Mój najdroższy! — odrzekła Zofja żywo — zauważyłam oddawna, że mnie posądzasz o chorobliwe wizjonerstwo. Powiedz mi zatem, czy się przekonałeś kiedy, żeby moje wierzenia, którym ty czasem niedowierzasz, zepsuły mi jakieś roboty praktyczne, co do których zawsze chyba byliśmy zgodni? Czy te wizje, od których zdajesz się mnie bronić, zniechęciły mnie do jakiego obowiązku? Czy może tobie przeszkodziły w jakiem działaniu?
— Co ty mówisz, Zosieńku?! Jabym ciebie krytykował?! Czy nie wiesz, żeś mi najpokrewniejszą istotą na ziemi? Żeś mojem szczęściem jedynem? — Jeżeli czasem staram się osłabić żarliwość twych widzeń, czy wierzeń, to tylko dla ochrony twego spokoju, dla uprzedzenia rozczarowań...
— Jam zawsze spokojna, mój najdroższy — i dlatego spokojna, że wierzę niezłomnie.
— Prawda i to — zgodził się Tadeusz. — — Może ja, starając się przeniknąć twoją psychikę, rozumiem ją wadliwie, sądząc ją według swojej. Mnie rozczarowania doprowadzają nieraz do rozpaczy. Wierzę w Ducha nieśmiertelnej Polski i że On ma na ziemi swych przedstawicieli nieomylnych. Ale gdy długo nie dostrzegę działań, nie usłyszę rad tego Ducha, popadam w zwątpienie i w pesymizm. Dlatego boję się już omyłek w widzeniu i w słuchaniu Ducha. Ty zaś nie boisz się, Zosieńku, bo wierzysz w Niego mocniej.
— Mój Ty! — zawołała Zofja, obejmując męża za szyję — mój ty mądry, dumny człowieku! Przyznajesz słuszność swojej drobnej, wiernej towarzyszce?
— Uznaję wszelką wyższość — kochaną.
Pogodzeni najuroczyściej, przytuleni do siebie siedzieli jeszcze małżonkowie dość długo na werendzie, bo żal było porzucać tak piękną noc księżycową. Korciło ich to jedynie, że Wędrowiec nie zaszedł do ich domu.

∗             ∗

Wcześnie przed południem Sworski pojechał do Inogóry, gdzie chciał przedstawić prezesowi parę pomysłów, dotyczących nowych szkół. Gdy odjeżdżał z Bronisławie przypomniała mu żona:
— Nie zapomnij wypytać ludzi, czy nie widzieli gdzie naszego Znajomego.
— Pamiętam o tem. Wracając wstąpię i do Gimbuta. Nie nakłada się prawie drogi, jadąc przez Rudniki.
W Inogórze zastał Sworski Linowskiego zagłębionego w plany Bronisławie; pani Wela była „niewidzialna“; praktyki osoby niezdrowej, a dbałej o swój wygląd zatrzymywały ją w sypialni do południa. Rozmowa o szkołach zabrała tylko kwadrans. Był to niby krótki raport Sworskiego zwierzchnikowi instytucji, utrzymany w tonie przyjaznej rozmowy. Wogóle Linowski nie dopuszczał tonu urzędowego w stosunkach ze Sworskimi. Skoro tylko wyczerpała się treść o szkołach, prezes wstał od biurka i przeprowadził gościa do pokoju, który obecnie służył za salon w oficynie, gdzie mieszkano.
— Szkoda, że nie przywiózł pan swej małżonki. Żona moja wciąż o niej mówi i wyrywa się do jej towarzystwa. A rozumie pan, że łatwiej pani Zofji nas odwiedzić, niż biednej Weli do Was się wybrać.
— Z pewnością przyjechałaby ze mną, gdyby nie nowe gospodarstwo, które buduje z zapałem. Wkrótce to się skończy.
— A cóż zresztą zdarzyło się w Bronisławicach przez te dni parę? Był może kto u państwa? Widząc, że prezes skłonny jest do odpoczynku przy gawędzie, co nie często się zdarzało, Sworski odpowiedział swobodnie:
— Był ktoś i nie był — właśnie tej nocy.
— Cóż to za mistyfikacja?
Tadeusz opowiedział zatem pokrótce, że gdy zapóźnił się wczoraj z żoną w kontem placji wspaniałej nocy księżycowej, ujrzeli oboje przechodzącą przez mgły przy rzece postać bardzo podobną do Starego Przeora.
— Zosia twierdzi na pewno, że to był On — dokończył.
— Nie dziwi mnie to — odrzekł Linowski — ale mocno zajmuje.
Zadziwił się natomiast Sworski. Wiedział, że Linowski zna poniekąd legendę Starego Przeora, związaną z historją Bronka. Jednak w tonie odpowiedzi prezesa było coś niewytłumaczonego.
— I pan prezes podziela zdanie mojej żony?...
— Skłonny jestem — bo Stary Przeor krąży po naszej okolicy.
— Ma pan o tem wyraźne powiadomienia?
— Najpewniejsze.
— Ależ to mnie znowu bardzo... bardzo obchodzi.
Linowski zasiadł się głębiej w fotelu i zamilkł na chwilę. Twarz jego wyraziła natężone skupienie i jakby krótką walkę myśli. Rzekł wreszcie:
— Nie mówiłem o tem nawet z moją żoną. — No, bo kobiety łatwo się egzaltują. — — Ale my sądzimy zimniej. — Wszystko zaś, co o panu wiem, com pańskiego czytał, com od pana słyszał, budzi we mnie przekonanie, że o tym przejmującym temacie mogę z panem mówić otwarcie. — Był u mnie Stary Przeor.
— Tutaj?! W Inogórze?! — zawołał Sworski poprostu zdumiony.
— Siedział w tym tu fotelu.
Sworski spojrzał nerwowo na trzeci fotel pusty wpobliżu i mimowolnie drgnął. Linowski zaś zrobił znowu pauzę, twarz wyrazistą rozpogodził, jakby na spotkanie upragnionej wizji powracającej. Opowiadał już płynnie:
— Siedziałem kiedyś późnym wieczorem nad pomysłami do testamentu. — — Mój dawny zamiar oddania części majątku na cele publiczne stanął, po utracie syna, niejako na naczelnem miejscu. Myślałem o jakiejś fundacji naukowej, myślałem o zasileniu funduszów naszej floty powietrznej, myślałem i o szkolnictwie. Ale główną przyczyną wahania był wybór osób, którym powierzyłbym zapis, czy określoną instytucję. Nie wierzyłem rządom naszym — i dotąd nie wierzę. Trudno było dawać pod warunkiem, że rządy będą inne i lepsze. — — W gorszą popadałem niewiarę: wątpiłem o trwałości całej tej Polski.
— Mówiliśmy o tem w lecie — przerwał Sworski — ale sądziłem, że obecnie...
— Tak, lepszej jestem myśli — przerwał zkolei Linowski. — Trudziłem się tedy nad wyborem pomysłu, gdy mi oznajmiono, że chce się ze mną widzieć Serwacy.
— Ach, Serwacy! ten stary, który pierwszy ujrzał wówczas Zwiastuna!
— Srogi zwiastun! — porwał mi syna — westchnął ojciec.
— I poprowadził po najwyższej linji przeznaczeń — domówił Sworski.
— Jest to pociecha, zapewne. — — No, więc Serwacy pokazał mi się tego dnia w stanie podnieconym aż do nieprzytomności, jak wówczas. „Panie — mówił szlochając — przyszedł do nas Święty! Ten sam, co przed wojną, ale przepowiada dobrze —“. Gdzież on jest? — zawołałem. „A idzie do pałacu, kiej ten król“. — — Nie zwlekając, wyszedłem naprzeciw takiego gościa. I spotkaliśmy się przed domem, w parku. Pochwalił Chrystusa, pozdrowił mnie i rzekł odrazu dziwnie: „Buduj życie, synu; sądzono ci jeszcze pracować radośnie“. — Wprowadziłem go do domu. — Ależ wygląda!
Linowski rzekł ostatnie wyrazy, jakby wyzywając Sworskiego na dopełnienie ich przez wymowniejsze. Lecz Sworski milczał, przejęty opowiadaniem, więc Linowski mówił dalej:
— Nędzarz, a stygmaty wszystkich szlachetności nosi na sobie. Starzec, a moc młodzieńcza bije z ruchów, z głosu, z oczu nieporównanych. I skąd ja go już znałem? — Chyba z jakichś portretów Piastów królewskich, widzianych za lat najmłodszych.
— Takie same miałem wrażenie, gdym widywał go i jego... poprzednika, Wojciecha Piasta — odrzekł Sworski.
— Gdym go tu usadowił — ciągnął dalej Linowski — chciałem przecie czemś ugościć i zapytałem, coby zjadł na wieczerzę. Odpowiedział, że niegłodny i prosił, aby nie budzić służby, która rzeczywiście już spała. I wszedł odrazu w moje myśli, wątpliwości, projekty, jakby podsłuchiwał duszę moją od paru godzin, a może i od lat. — — Mówił mi „synu“ i narzucał wolę swoją, a ja najnaturalniej nazywałem go ojcem i dawałem mu przewagę nad sobą. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Zaczął od wspomnienia o Bronku, którego nazwał „żołnierzykiem Bożym najwybrańszym“ i mówił o nim bardzo pięknie. Ma jakąś swadę polską nadzwyczajną, jakby z przed lat kilkuset płynącą, a przecie żywą i niewymuszoną. — Poszedł potem śladem myśli mojej, wybierając z niej samowolnie, rzucając w nią światła, prowadząc ją w jasność. Piszesz testament — mówił — (skąd on wie o tem?) — to rzecz potrzebna, ale nie uwalnia cię od osobistego stosowania talentów i zasobów, które Bóg ci dał i od pełnienia służby w Ojczyźnie aż po kres, który ci przeznaczony. Nie ustawaj, synu, a rozradujesz się jeszcze w nowych dziełach. Tak mi objaśnił swoje pierwsze słowa przy powitaniu. A z projektów moich upodobał sobie najlepiej nauczanie ludu „tego plemienia Piastowego, które Bóg otulił ciszą pracy polnej, aby je ustrzec od zarazy złota i gorączki nieprawych pożądań, a teraz dźwignie je całym łanem na czysty plon, na posiłek, na chwałę Polski“. — Te ostatnie zdania pamiętam dosłownie.
— Pozwoli pan, że zapytam — wtrącił żywo Sworski — czy Stary Przeor był u pana wcześniej, niż Gimbut ze swojemi planami?
— Znacznie wcześniej, około tygodnia. Zacny dyrektor trafił wybornie ze swą poczciwą pracą w moje porozumienia ze Starym Przeorem.
— To wszystko jednak jest zadziwiające! — zawołał Sworski. — Bo pomyślny zbieg okoliczności zdarza się czasem w życiu, ale tu znać jakby preegzystencję jednego najszerszego planu. W dziele, które pan stworzył faktycznie, jest, jak się teraz okazuje, wyraźne natchnienie Starego Przeora. Ale jest i skromniejszy plan Gimbuta, z którym wątpię, aby Stary Przeor zetknął się osobiście. Moja żona zaś i ja nic podobnego nie przewidywaliśmy i nie widzieliśmy też od bardzo dawna naszego dobrego Mistrza — ukazał nam się wczoraj i zniknął. — A przecie w dziele, które wszyscy z zapałem rozpoczynamy, znajdują zadowolenie i moje teorje społeczne o podniesieniu ludu i stałe aspiracje edukacyjne mojej żony. — — To wszystko składa się cudownie.
— Niech pan nie sądzi, panie Tadeuszu, że pierwszy Gimbut skłonił mnie do pociągnięcia obojga państw a do tej pracy. Jest to wasz serdeczny przyjaciel, mówił o Was gorąco — ale ja i z rozmowy ze Starym Przeorem przytoczę panu zdania wyraźnie na Was wskazujące. Mówiłem między innemi, że bardzo trudno dobrać i skupić do współpracy ludzi ideowo pokrewnych, a dzielnych. Odpowiedział mi zaraz, bo on na wszystko ma gotową odpowiedź i zawsze pełną złotej treści: „Wpatrz się, synu, w koło przyjaciół i znajomych, a mając dużą pracę już ujętą przez myśl własną, szukaj ludzi, przypadających do zadań, ośmiel zdolności do czynów, które uznasz za dobre, rozpal serca przygasłe do płomienia. Masz ludzi około siebie — porwij ich; a oni porywać będą innych pobratymców swoich. I z porywania takiego a skupienia będzie tłum przy dziele i zapłonie miłość dzieła. I dobre dzieła synów dobrych napełnią Ojczyznę.“
Jak pan doskonale pamięta te piękne zdania!
— Spisywałem je na gorąco zaraz po owej nocy, ale nie wszystkie, o! nie wszystkie! — — Przecie ten człowiek nadzwyczajny pozostał u mnie przez całą noc aż do świtu! Przetrząsaliśmy przeszłość, budowali przyszłość. — — Nie dawał mi wyraźnych nauk; nie czynił rewelacji o osobach żyjących i rządzących; nie mącił w głowie proroctwami w stylu pityjskim, jak: że lepiej będzie w Polsce, kiedy ktoś tam konia napoi w tej lub owej rzece... Ale pokrzepił moją wiarę w konieczność istnienia szlachetnej Polski; nie w możliwość tylko, lecz w konieczność — i nie bylejakiej Polski, lecz szlachetnej, godnej swej zamierzchłej tradycji i dobroczynnej w swych przyszłych poczynaniach. — — Tak, zdrowszym i silniejszym się czuję od tego czasu, panie Tadeuszu! — I Polska znowu nie tak chora, jak my Ją ogłaszamy, łącząc niebacznie lament patrjotów z oszczerczym chórem wrogów, którzy radziby Ją pogrzebać rychło po odrodzeniu.
— Widzę — rzekł Sworski uroczyście — że akcja dobrego Ducha Polski zatacza dużo szersze jeszcze kręgi, niż nasz instytut w Bronisławicach. — Niech się przyjmie w wielu miejscach kraju, jak tutaj się przyjęła, a dźwigniemy Polskę ponad Wiek Złoty. Zło obecne samo ustąpi, gdy Dobro będzie od niego dzielniejsze. Źli obywatele, których jest przecie mniejszość, stracą grunt pod nogami, gdy nieodrodni synowie Polski ockną się z drzemki, a wstając do czynu polskiego, wstrząsną i ogarną ziemię. — Podniósł pan wielką chorągiew, panie prezesie.
Rozmowa rozgrzewała się coraz bardziej.przechodząc od realnych porozumień do marzeń zbyt lotnie wyprzedzających dzisiejszość. Opamiętali się dwaj mężowie wtajemniczeni i rozeszli się po serdecznem uściśnieniu dłoni.

∗             ∗

Miał czas trochę ochłonąć Sworski przez kilka kilometrów jazdy z Inogóry do Rudników, jednak skoro tylko powitał Gimbuta, zaczął od gorącej pochwały prezesa Linowskiego. Nie powtarzał rozmowy swojej z prezesem, ani tem bardziej zwierzeń o porozumieniach Linowskiego ze Starym Przeorem, przewidując, że te wywołałyby pewien sprzeciw w inżynierskim umyśle dyrektora, — ale zachwycał się odżyciem energji w starym działaczu. Gimbut potakiwał bez dyskusji i jakby z roztargnieniem. Dopiero, gdy Sworski wspomniał, że ma wiadomości o wędrowaniu po okolicy Starego Przeora, Gimbut, który wiedział przecie cośniecoś o dziwnym mnichu, odezwał się żywo:
— Ot i ja mam wiadomości, ale niedobre.
— Jakto: niedobre? — zadziwił się Tadeusz.
— A to, że jego poszukuje policja.
— To niepodobieństwo! — — policja państwowa polska?!
— Ta nasza, znajoma. — Jaż nie śnię, mówię tobie. — Byłem wczoraj w Końskich dla sprawunków fabryki i właśnie podczas mojej nieobecności zjawiła się policja. Raportował mi Krysiński, zawiadowca. Szukali — jak mówi — niebezpiecznego włóczęgi w przebraniu zakonnem, który się trudni propagandą przeciwpaństwową...
— Przeciwpaństwową?! — przerwał Sworski zawzięcie — chyba przeciwrządową? — Ale i to do niego niepodobne. On tylko najczystszą polskość sieje po Polsce.
— Jaż wierzę tobie i pani Zofji — mąż dobroczynny. — Ale musi być ten sam, kiedy go tak opisują.
— I cóż on zrobił takiego? Zbuntował fabrykę, czy pchnął ją do jakich manifestacyj?
— Gdzie zaś! Przychodził kilka razy, rozmawiał z robotnikami na pauzach — nie podczas pracy — mówił podobno o wysokiej godności pracowników żelaza, którzy gotują i pług dla órki i miecz dla obrony ojczyzny; mówił też, że będą mogli posyłać dzieci do wielkich i dobrych szkół, które staną wpobliżu — niby o naszych szkołach w Bronisławicach. — Krysiński mi opowiadał, że z początku drwili z niego robociarze, a to że cudak, że klecha, który nie do swojej trafił parafji; ale ich zaraz tak opanował, że mu już mówią: „ojcze“, a niejeden i w rękę go całuje. Nawet najburzliwszego z nich, Walentego Skrzypę — pokazywałem ci go kiedyś — tak przerobił, że kiedy była indagacja, a policjanci zaczęli pytać, czy „przebrany zakonnik“ nie rozdawał tu bolszewickiej bibuły i różne mu przypisywali zbrodnie, porwał się ten Skrzypa i tak sklął policję a towarzyszy podniecił, że się posunęli groźnie naprzód i właściwie wyrzucili policję z fabryki. Skrzypę zapisano do protokółu.
— A to tęgie chłopy! — rzekł odruchowo Sworski.
— Im nic się nie stanie; większych ekscesów nie było. Ale żeby on sam, ten wasz Stary Przeor nie popadł się.
— Czyli: żeby go nie aresztowano? — — To go nie znasz, Domciu!
— I żałuję — odrzekł Dominik, biorąc dosłownie wykrzyknik Tadeusza. — W ostatnich czasach zajęty byłem Bronisławicami i mniej zachodziłem do fabryki. Przeoczyłem.
A Sworski powrócił do treści głównej:
— Mam nawet dowody, że się stąd oddalił. Przeszłej nocy przechodził przez Bronisławice wzdłuż rzeki Czarnej, w kierunku na zachód. Rozumiem teraz, że śpieszył i do nas nie wstąpił.
— To dobrze — pocieszył się Gimbut — tam zaraz granica powiatu. Nie będzie już pod jurysdykcją naszego starosty.
— A tutejszy starosta?... Sądzisz, że to on wydał ten bezecny rozkaz aresztowania?
— Jaż nie widziałem rozkazu. Tylko miejscowy starosta musi wiedzieć. Ty jego znasz — Połulachowicz, nasz towarzysz z roku 1905-go. On był zamieszany i do rzeczypospolitej Lubelskiej.
— Dobrze, żeś mi go nazwał, Domciu, abym mógł starannie go unikać. Przecie to gałgaństwo, ten rozkaz ścigania Starego Przeora — jeżeli nie bezdenna głupota. Moglibyśmy pognębić tego starostę, oskarżyć go o nadużycie władzy. — Prezes Linowski pomógłby nam z pewnością. Ale mścić się nie raczymy. Nie dobywa się bowiem miecza na pluskwy.
— Tak ono i jest — rozśmiał się Gimbut. — Ot i rozweseliłeś mnie, Tadeuszku. Zachodziłem w głowę, jak ochronić czcigodnego człowieka od oszczerstw i prześladowań, a zdaje się, że i niema potrzeby.
— Sam absurd umorzy tę sprawę — odrzekł Tadeusz. — No, do widzenia, mój drogi. Zosia czeka na mnie.

∗             ∗

Zofja wysłuchała sprawozdania Tadeusza z zachwytem. Ledwie ją uraził szczegół pościgu policji za Starym Przeorem. Wzruszyła tylko ramionami:
— Może ten starosta ma pomieszanie zmysłów?
— Pocieszajmy się tem przypuszczeniem — odrzekł Sworski — ale słaba to pociecha. Człowiek, pełniący urząd państwowy, mniejszy czy większy, przestaje poniekąd zajmować ogół jako zagadka psychologiczna; sądzi się go według jego sprawności, dodatniej lub ujemnej. Ten starosta, choćby był warjatem, zachował jednak dosyć przytomności, aby przeciwdziałać robotom czysto polskim, a sprzyjać zgubnym dla kraju. Podobnych jest jeszcze zbyt wielu w rządzie. Przez swą złą wolę i głupotę pomnażają ogromne trudności dźwigania się Polski.
— W czem upatrujesz, mój najdroższy, tę ogromną trudność dźwigania się? Otrzymaliśmy wolność na ziemiach naszych prawdziwym cudem Boskim, gdyż wynik nie jest odpowiedni do naszych czynów własnych — chyba do mocy i uporu naszych pragnień. A teraz patrz, jak dzieło dobre powstaje łatwo tutaj za natchnieniem Bożego Wysłańca. Co tu mówić o drobiazgach, o wybrykach starego licha wobec wielkich zdobyczy Ducha?
Tadeusz spojrzał na żonę z żarliwem umiłowaniem:
— Nie chcę osłabiać wiary twej, Zosieńku, bo wzbudza we mnie cześć i podziw, a jest mi zarazem potrzebna na pokrzepienie mojej myśli analitycznej 1niespokojnej. Wierzę i ja, że Bóg nas obdarzył i nie opuszcza. Ale musimy rozumieć jasno, cośmy otrzymali. Nie Polskę gotową i kwitnącą, którą tylko uprawiać wypada i obierać z owoców, lecz jedynie doniosłą okazję dziejową w powszechnym chaosie. Chaos trwa jeszcze, choć umilkły armaty. Przepierają się ku dobrobytowi i równowadze narody, z których żaden nie osiągnął całkowicie w wojnie swych celów i upragnień. Jeden tylko naród, niepoliczony między kombatantów, a piekielnie czynny podczas wojny i po niej, potrafił nasycić swój głód złota i dopiąć najwyższego szczebla swych odwiecznych ambicyj podboju świata zapomocą pieniądza. Jedni tylko Żydzi wygrali swoją wojnę na wojnie powszechnej. — Otóż niedosyty wszystkich państw i tryumfy „mocarstwa anonimowego“ są temi ogromnemi zatorami, leżącemi na drodze rozwojowi odrodzonej Polski.
— Przeszkody pobudzają męstwo... — rzekła Zofja niezbyt stanowczo.
— O męstwie mówisz, Zosieńku? — chyba o swojem — temu ufam. Ale nasze męstwo zbiorowe objawia się w nerwowych porywach, w butnych popisach, rzadko zaś w usilnej, przemożnej pracy; nawet nie mamy wytrwałości w walce orężnej: wziąć konnym atakiem baterję armat potrafimy, lecz zorganizowanie obrony granic jest już dla nas zadaniem... zbyt nudnem. Męstwo zaś nasze cywilne, którego daliśmy dowody jeszcze w końcu 18-go wieku, gdzież się teraz podziało w okresie odzyskanej niepodległości? — Wiele już narodów prześcignęło nas w pracy powojennej, a my...
Zofja rzuciła się zapalczywie naprzeciw dalszym wywodom Tadeusza i zamknęła mu usta gorącemi wyrazami:
— A nam idzie trudniej, bo mamy więcej do stworzenia. A my oboje damy wzór dobrej pracy w naszych Bronisławicach.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.