Noc i świt/Część trzecia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Część trzecia
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ TRZECIA
27.

Lipcowe słońce rozwinęło znowu uroki wsi polskiej; dobyło z niej wonie radosne, przedżniwne; zanurzało wszystkie istoty w odżywczej kąpieli przewiewnego upału. Boska Przyroda, niepamiętna krzywd wyrządzonych jej przez minioną wojnę, próżna nienawiści i żądzy zemsty, pieściła w dalszym ciągu swe twory zdrowe: ludzi czynu i pola rodzajne.
Dom i ogród dyrektorski w Rudnikach, jakby przespał te kilka lat morderczych, tętnił życiem, zielenił się i pachnął po dawnemu. Tylko trochę ciszej brzęczał gwar ludzki na werendzie, ogród rozrósł się samowolniej i zbiedniały w nim kwietniki. — Ale pszczoły, czepiające się pnączów na domu, brzęczały bez fałszu swą przedwojenną piosenkę.
Bardziej zmienili się ludzie, znani tu i widziani przed laty, a zgromadzeni dzisiaj na tradycyjnej werendzie.
Dyrektor Gimbut posiwiał doszczętnie, a głębokie bruzdy i żółciowe guzy przerysowały mu twarz na sroższą, choć nie mniej szlachetną. Dzieci bardzo podrosły: najstarsza Alinka, duża już panna, pełniła obowiązki gospodyni w zastępstwie matki, której tu nie było. Młodsza Mania, także już nie podlotek, kwitła ślicznie, tymczasem sobie, w marzeniu zapewne o jakimś pięknym ułanie polskim. A Justyś, zapóźniony w naukach z powodu wojny, był w epoce walki maturalnej i zasępionego namysłu nad życiowym Rubikonem.
W pozorach gości i przyjaciół domu zaszły też radykalne zmiany. Tadeusz Sworski mocno postarzał 1 dużo mniej energicznie perorował, siedząc w wygodnym fotelu, a Zofja Czadowska nie była już panną, skoro mówiła Tadeuszowi po imieniu. Ale postaci jej srogi Czas najmniej dotknął swemi ciosami: zachowała kibić kształtną, prostą i wyniosłą, a do wyrazu twarzy przybyły tylko mocniejsze rysy spokojnej odwagi i niezłomnej, konsekwentnej woli.
Mówiono dzisiaj przy śniadaniu tylko o błahych szczegółach dnia. Wszyscy bowiem, nie wyłączając dzieci, wiedzieli dokładnie o wielkich faktach ustalonych, jak oto: że matka opuściła rodzinę już parę lat temu i buja gdzieś po świecie. — — Nawet nie z tym, którego niegdyś tak gorliwie broniła od służby wojskowej, lecz podobno z jakimś Bułgarem, wybitnym przyjacielem Polski i Polaków... O tem nie rozmawiano tu nigdy.
Wiedzieli również, że Sworski powrócił z niewoli bolszewickiej dopiero tej wiosny, wymieniony w drodze układów z Sowdepją za jakiegoś cennego komunistę; że zbiedzony i chory, ożenił się jednak z panną Zofją Czadowską, swą dawną przyjaciółką i obecną pielęgniarką, na jej nakazujące żądanie; że w lecie, czując się znacznie lepiej, przyjechał z żoną do Rudników na długie, rekonwalescyjne wakacje.
Wiedzieli też wszyscy o zmartwychwstaniu Polski i o Jej trwaniu już od lat paru... Ale i o tym ogromnym temacie mówiono tu bez należytej radości.
Po wypiciu kawy Sworski powstał z fotelu dosyć żwawo, przeszedł się po werendzie i zapalił papierosa. Przyjaciele przyglądali mu się z umiłowaniem.
— Widzę, że już dobrze z tobą, Tadeuszku — odezwał się Gimbut. — Jutro możemy pojechać do Inogóry. Czekają tam ciebie.
Tadeusz machimalnie spojrzał na żonę, która poczuła się do obowiązku odpowiedzenia dyrektorowi:
— Jak Tadeusz zdecyduje. — — Tylko czy nie wpadniemy tam w tragedję wspomnień, która mogłaby być dla niego niezdrowa?
— Już tam przeboleli stratę syna — tłumaczył Gimbut. — Pałac trochę zrujnowany. — No cóż? smutno, ale weselej im będzie, gdy ujrzą dawnych znajomych.
Odłożono jednak projekt odwiedzin Linowskich w Inogórze do późniejszej daty.
Napozór nie brakło nic ludziom tu zgromadzonym do zadowolonego spokoju. Czuli się zdrowo fizycznie, a nawet Sworski powracał szybciej, niż w Warszawie, do zaufania w swe siły. Dworek dyrektorski, spoglądający wesoło od warsztatu pracy na piękny kraj radomski, był po dawnemu idealnie stworzony dla pokrzepienia serc ludzi obowiązkowych, lecz nie pozbawionych pragnień epikurejskich. — Jednak nieokreślony smętek wiał od całej Polski na ten Jej zakątek, który mógłby być szczęśliwy.
Fabryka, unieruchomiona przez pobór robotników do wojska, celowo dezorganizowana przez Niemców, zrabowana przez Rosjan, — wszystko w imieniu „wyższych“ racyj wojennych — pracowała dziś znowu, dzięki niezłomnej energji dyrektora, który warsztat naprawił i w ruch puścił. Ale nie szła już tak wartko i nadziejnie, jak przed wojną. Zmienił się zwłaszcza stosunek dyrektora do robotników. Dominik Gimbut, ten przyjaciel i obrońca roboczego ludu, sprawiedliwy regulator interesów kapitału i pracy, wzięty został w podejrzenie przez robociarzy pod wpływem długiej i bezczelnej propagandy agitatorów. Rządy socjalistyczne znieprawiły robotnika przynajmniej na jedno pokolenie, zabijając w nim zarodki uczuć obywatela polskiego, musztrując go na żołdaka międzynarodowej bojówki proletarjackiej. Tłum, płacony za strajki, i bezrobocie, pijany i oślepły, zapędzano podstępnie do szeregów wielkiej armji żydowsko-masońskiej, następującej na Polskę. Gimbut robił, co mógł, aby otworzyć oczy swoim robotnikom i przytrzymać ich przynajmniej przy ich interesach realnych, jeżeli już nie przy abstrakcyjnej idei odbudowy Polski, ale ten wysiłek męczył go i gniewał. Ukrywał nawet przed przyjaciółmi tarcia i nieporozumienia w fabryce, bo wstydził się za swych robotników i nie chciał przyznawać się do częściowych kapitulacyj. Pomimo naprężonej pracy dziennej, bądź co bądź owocnej, nie mógł się pozbyć ciężkiej zadumy nad dziwnie opacznym procesem dźwigania się Polski.
Zaduma Sworskiego była jeszcze cięższa, ile że nieszczęsne koleje losowe i długotrwała choroba uniemożliwiły zupełnie jego pracę zwykłą, literacką. Wyrywał się całą duszą, jeżeli nie do bezpośredniego wpływu na sprawy państwowe, które ujęli w ręce ludzie nowi, nieznajomi, — przynajmniej do stworzenia dzieła pisanego, któreby pobudziło do pięknych czynów ludzi dobrej woli. Ale przygody i choroba zabrały mu parę lat bezpłodnych.
Jedyna gwiazda, która rozżarzyła się na zamierzchającem niebie Tadeusza Sworskiego, to jego dawna sprzymierzona, dzisiaj już małżonka, Zofja. Jej duchowa struktura była ze śpiżu, o który obijały się bezsilnie losowe nawałnice, a jadowite zakwasy wrażej propagandy nie miały do niej przystępu. Tadeusz nauczył się oddawna liczyć na niezachwiane cnoty rycerskie Zofji, ale obecnie zakwitła w niej nieznana mu dawniej czułość kobieca, oddana wspaniale na pożytek poślubionego mężczyzny. W najtrudniejszych warunkach życia, w toku ciężkiej choroby Sworskiego, wyłączającej wszelkie porywy zmysłowe, uparła się Zofja przy zawarciu małżeństwa, podobnego do aktu miłosierdzia. Objęła komendę nad życiem i zdrowiem męża, którego miała za cenną cząstkę Polski, za ideowego krewnego, odtąd zaś za naczelny obowiązek. Ale nie pragnęła wcale ujarzmić jego myśli i woli, ani tem bardziej wyzyskać ich dla swojej rozkoszy, czy chluby. I przybierała raczej pozory poddanej, niż panującej. Tadeusz cenił ją i kochał z coraz głębszem przekonaniem, a w miarę powrotu do zdrowia — coraz śmielej.
Pomimo jednak wielu warunków dobrobytu i zadatków szczęścia, jakiś uporczywy niepokój nurtował myśli mieszkańców dworku.
— Dobrze nam tu — odezwał się Sworski — ale nawet do tego zacisza docierają bełkoty dalekich ukropów, które się kotłują gdzieś tam... — dokończył myśl szerokim gestem.
— Cóż? — warczą moje aparaty Cowper’a; czasem i gwiżdżą — zażartował prozaicznie dyrektor fabryki.
— To nic, te są przyjazne — odrzekł Tadeusz — ale mówię o wulkanie europejskim, który wcale się jeszcze nie uspokoił.
— Obiecaliśmy sobie nie mówić o polityce aż do końca lata — przerwała pani Zofja tonem miłosnej, lecz naczelnej dozorczyni.
— Jestem już prawie zdrów, Zosieńku — wykręcał się Tadeusz — a przecie nie samym chlebem żyje człowiek, choćby tak smacznym, jak tutejszy.
— Lepiej chlebem — odrzekł Gimbut — niż temi gazetami, których za dużo tu za sobą przywlokłeś, Tadeuszku. Wierzyć jednej grupie, to reszta kraju sami zdrajcy i nicponie; wierzyć grupie przeciwnej — to ta pierwsza grupa kraj gubi. Czort wie co!
— Nie wdając się tymczasem w dyskusję, która grupa ma słuszność, przyznasz mi chyba, Domciu, że ogromna ilość Polaków choruje na polityczne pomieszanie zmysłów?
— Tak, jak wszędzie, Tadeuszku — uśmierzał Gimbut — są ludzie uświadomieni i tłum nieświadomy, szermujący jaskrawemi hasłami. Jak wszędzie też jest prawica i lewica.
Ale Sworski, zamiast uśmierzyć się, odparł żwawiej, po dawnemu:
— A ja właśnie w tym podziale na prawicę i lewicę — czyto w sejmie, czy w szerszych kołach — upatruję groźne zboczenie umysłowe społeczeństwa naszego. Gdybyśmy byli normalni i sprawni do działania, w obozie zwanym „prawicą“ mieściłyby się już wszystkie odcienie myśli państwowej polskiej od prawego do lewego krańca. Lewica zaś dzisiejsza u nas składa się przeważnie z wrogów Państwa.
— Ależ bój się Boga, Tadeuszu! — zaperzył się nieomal Gimbut.
Błagalne spojrzenie pani Zofji zamknęło usta Gimbutowi. Sworski jednak tłumaczył się dalej:
— Charakteryzuję jaskrawo, generalnie. Mogę ci uczynić ustępstwa i przyznać, że na prawicy jest sporo niedołęgów; jednak stoją tam i najjaśniejsze głowy polskie, najczystsi patrjoci. Do lewicy zaś zabłąkało się trochę ludzi zdolnych i szczerze ojczyźnie życzących — zabłąkało się przez stary nałóg „lewicowy“, który w ostatnim okresie naszych dziejów uchodził za wyższy, za „inteligentny“, za „postępowy“ — ale ogromna większość tej lewicy to ludzie działający programowo naprzekór prawicowcom, albo jawnie lub podstępnie — na szkodę Polski. Tam przecie mieszczą się wszyscy Żydzi i inne obce narodowości, zamieszkujące Polskę, które nie udają nawet obywateli Państwa, są owszem rzecznikami państw i interesów obcych. A właśnie ta część najwyraźniej obca naszym interesom zabarwia wszystkie działania lewicy. Dlatego mówię, że lewica składa się przeważnie z wrogów Polski. A to jest stan kraju wyjątkowy i mocno niepokojący.
Magnetyzm wzroku pani Zofji zatrzymał dalsze objekcje i zastrzeżenia Gimbuta, który okazał niezwykłą ustępliwość:
— Taak... można to powiedzieć... — mruknął tylko i zamilkł.
Ale już i Sworski przypomniał sobie, że lekarz zakazał mu podnieceń, nawet dyskusyjnych, a zauważył też, że dyrektor ustępuje mu tylko przez wzgląd na jego stan zdrowia. Pierwszy zatem przerwał posiedzenie na werendzie, zwłaszcza że i Gimbut wybierał się na codzienną inspekcję fabryki.
Małżonkowie poszli na przechadzkę po ogrodzie, on wsparty na jej ramieniu.
— Masz zawsze słuszność, mój drogi. Ja cię rozumiem — mówiła Zofja gorąco.
— Bośmy oboje już doszli, Zosieńku... To jest: ja doszedłem. Ty byłaś oddawna mądra w swej polskości, bez wielu słów, w czynach...
— Boś ty szukał dróg rozumem, a ja uwierzyłam bez zastrzeżeń w Przykazania.
Szli powoli, przywarci do siebie ramionami, w zupełnym dostroju.
— Jednak ten kochany Dominik — rzekł po chwili Tadeusz — ma pewne złudzenia co do czystości zamiarów naszej lewicy.
— No — odrzekła Zofja — bo sam jest postępowcem, przyjacielem ludu, wyznawcą rozumnej demokratyzacji. To się dawniej nazywało przekonaniami „lewicowemi“. On zapomniał, albo może nie zauważył, że dzisiaj takie przekonania mieszczą się dużo bardziej na prawo...
— Tak, tak, najdroższa moja! — rozśmiał się Sworski radośnie — z tobą niema co dyskutować, ty wiesz i spostrzeżesz wszystko. — — Ale dobrze się z tobą rozmawia.
Zwrócił twarz ku żonie i musnął ustam i jej włosy na skroni. Ona odpowiedziała mu uśmiechem szczęśliwym, lecz błysk oczu przygasiła zaraz powiekami.
Szli tak dalej po pięknej, cichej ziemi, dzieląc się od czasu do czasu myślami, które wyrywały się do głośnego wyrazu. Myśli ich wpadały jedna w drugą, przystawały zgodnie do siebie, dopełniały się wzajemnie, składając harmonję i zadowolenie. Słodka, łaskotliwa fala osobistego szczęścia koiła ich serca.
Za granicą niewielkiego ogrodu było pole żytnie, gdzie rozpoczęto żniwo. Czterej kosiarze działali na niem zamaszyście; cztery za nimi dziewczyny zbierały i wiązały pokosy. — Szczęść Boże! — zawołała Zofja do kosiarzy, którzy dochodzili właśnie do niskiego ogrodowego żywopłotu.
Starszy przodownik ukłonił się i podziękował poważnie. Gdy znowu robotnicy oddalili się na polu, odezwał się Tadeusz do żony:
— Pamiętasz?... widzieliśmy żniwo na tem samem polu temu lat... siedem. I jakby nic się nie zmieniło.
— Bo też i mało zmieniło się w duszach ludu wiejskiego — odrzekła Zofja — to najpewniejsza część narodu.
— Najczyściej i najtwardziej polska — masz rację, Zosieńku. Gdy się ich porówna z bestjalną tłuszczą rosyjską, doprawdy rośnie otucha. Bolszewizmu u nas nie będzie.
— Jeszcze cię tu nie było, Tadeuszu — nie widziałeś zajadłej propagandy bolszewickiej po wsiach naszych, podjudzania do strajku rolnego, do pochwycenia obszarów dworskich. — — Ale na ziemiach rdzennie polskich nigdzie nie dali się nasi chłopi do tego pociągnąć.
W roboczem zaciszu wsi byli oboje nietylko zadowoleni z siebie nawzajem, lecz i z wielkiego gospodarstwa krajowego, którego czuli się moralnymi współwłaścicielami. Są przecie Polacy, nie anieli jacyś, w tem i owem ułomni, jednak przejęci poszanowaniem ogólnego dobra. Chłop kocha rolę, której nie przestał uprawiać — przedewszystkiem swoją, ale i cudzą — kocha ją żywiołowo, serdecznie i na wieki. Że bezrolny pragnie własnej skiby — to jest ludzkie i nie naganne. To pożądanie kipi w nim, miarkowane jednak przez szacunek praw kardynalnych — i nie jest dynamitem gotowym rozsadzić Państwo, lecz surowym zaczynem przyszłego jego wzrostu. Chłop, pragnąc polepszenia bytu, dotrzymuje przecie swego kontraktu ze społeczeństwem.
I robotnik fabryczny w Rudnikach, odosobniony od ogromnych mas proletarjackich, owiany zdrową atmosferą wsi i przykładem braci swych rolników, pomimo burzliwych porywów, które nim wczoraj miotały, zdaje się uśmierzać i powracać do swej godności pracownika polskiego... Tutaj przynajmniej.
Takie namysły nieme przechodziły przez mózg Tadeusza Sworskiego, aż doszły do wniosku, który ogłosił żonie:
— Prawdziwy tu odpoczynek... po Warszawie. Tu przynajmniej jest kawałek czystszej, jaśniejszej Polski.
— Boś zdrowszy, Tadeuszu. Warszawa też się wzmacnia, krystalizuje, choć męty są jeszcze na wierzchu. — — Kiedyś wjeżdżał do niej osłabiony, zbiedzony, wszystko wydało ci się ponurem.
— Chory byłem tylko na ciele, nie na umyśle, a usposobiony bardzo dobrze. Radosne były pierwsze wrażenia: polska granica — polska mowa panująca — polskie wojsko. — — Nazewnątrz Ojczyzna miała swe zarysy i barwy oczekiwane. — Ale gdym się jej przyjrzał!...
— Pamiętaj — przerwała Zofja — że wkrótce po powrocie zachorowałeś ciężej i oglądałeś Polskę przez okna szpitala. To niewesołe okulary.
— Zachorowałem naprawdę — na tę żółć — gdym się już rozejrzał po Warszawie — przypomnij — po tem burzliwem posiedzeniu sejmu, na które się zawlokłem. Lekarze mówią, że wstręt i oburzenie moralne nie mogą wywołać bezpośrednio choroby żółciowej — jednak to fakt, że ja, który nigdy w uprzedniem życiu nie miałem z żółcią do walczenia, zachorowałem zaraz po obejrzeniu oburzającej pstrokacizny wybrańców narodu. — — A przecie oglądam już Warszawę i nie z okien szpitala.
— No... zaszły w życiu nas obojga zmiany, które lepiej cię może usposobiły — rzekła Zofja zalotnie.
— Zosieńku! stawiasz mi przed oczy nasze jasne szczęście osobiste i zasłaniasz mi widok Polski, rzucającej się jeszcze w ciemnościach i w malignie. — — Stworzyłaś to szczęście i uratowałaś mi życie.
Zamilkł na chwilę, wzruszony.
— ...ale nie chcesz chyba, abyśmy zamknęli oczy na sprawy i roboty ogólne?
— Jakżebym mogła cię od nich odprowadzać! Tylko wyzdrowiej zupełnie, powróć do sił — a potem staniemy do pracy.
— Powiedziałbym: do walki. Niema dzisiaj pracy bez walki. Na wszystkich polach pracy roi się od popsujów; trzeba ich najprzód odpędzić.
— A nie lepiejby to było: przekonać ich i do wspólnej pracy dla ogółu pociągnąć? — rzekła Zofja.
— To już są metody twoje, Zosieńku — anielskie. Trzeba na to twojej cierpliwości i siły magnetycznej. Dla ludzi zmęczonych przez ostatnie lata, dla zwykłych Polaków, jak ja naprzykład, te metody są zbyt trudne. Popsuje nieczuli są na perswazję, a szczególniej na argument powszechnego dobra narodu. Trzeba ich odpędzić od najważniejszych robót.
Zofja zapytałaby chętnie: jakże to odpędzie? wyprzeć ich siłą? związać? czy nawet wytępić?? — — Ale zamilkła przez wzgląd na stan zdrowia Tadeusza, któremu chciała do czasu „zasłaniać Polskę“, według jego wyrażenia.


28.

Już niejednokrotnie wspomniano w Rudnikach o Celestynie Łubie, zawsze przyjaźnie, aż wynikło z tych wspomnień zapytanie, dlaczego tu go niema.
— Jażbym go najchętniej zaprosił do mojej chaty — rzekł Gimbut — ale spotkałem go parę razy w Warszawie — uciekał niby ode mnie. Zdziwaczał jakoś?
Sworski uśmiechnął się znacząco i rzekł:
— Doskonale rozumiem, co mu jest, choć wcale nie pochwalam jego przeczulenia. On wstydzi się, że mnie niby... opuścił w Kijowie.
— Jakto? opuścił cię?!
— Zaraz opowiem — ciągnął dalej Sworski. Wiesz przecie, że zasiedziałem się w Kijowie dłużej, niż było potrzeba. Już Niemcy wynieśli się stamtąd i z Warszawy, ale wiadomości z Polski dochodziły takie, że — przyznam się do słabości — nie pilno mi było tego Odrodzenia oglądać. — Rzeczpospolita Lubelska — gabinet Moraczewskiego z towarzyszami... no, wiecie. — — Doczekałem się tedy w Kijowie powrotu rządów bolszewickich. Celestyn mieszkał ze mną i namawiał mnie usilnie, abym wracał do kraju. Wtedy za jeden mój artykuł wydrukowany w piśmie polskiem, a przetłumaczony i oświetlony podstępnie przez jakiegoś Żyda w „Kijewskoj Myśli“, zostałem oskarżony o „kontrrewolucję“ i aresztowany. Niewinnego zupełnie Celestyna nie powołano do odpowiedzialności. Przed odprowadzeniem mnie do więzienia znalazłem chwilę na rozmowę z Celestynem. Rzekł mi on: idę z tobą; razem pisaliśmy ten artykuł. — Ani mi się waż! — odpowiedziałem — udawaj bolszewika i najkrótszą. drogą wędruj do polskiej granicy. Upierał się. Zakląłem go na przyjaźń naszą i na miłość Polski, aby zmykał jak najspieszniej. Nie było czasu na dyskusję — wzięto mnie do więzienia. Dużo później dopiero dowiedziałem się, że posłuchał mojej prośby i rady. — Otóż tej, jak ją nazywa „haniebnej dezercji“ nie może sobie darować.
— Rozumiem teraz i ja jego skrupuł — odrzekł Gimbut — ale dlaczego ode mnie się boczy?
— Wstydzi się, mój drogi. W stydzi się wszystkich, którzy o tem wiedzą.
— I ciebie także, Tadeuszku?
— Chyba już nie. Pracował, jak mógł, nad mojem uwolnieniem. — — No i Zofja, naturalnie. — A gdy mnie ujrzał zpowrotem w Warszawie, urządził scenę tak liryczną, że musiałem go strofować i nawoływać do męskiego sposobu myślenia.
— Szlachetny jednak człowiek — orzekł Gimbut.
— Przyjaciel jedyny! — dodała Zofja.
— On teraz, słyszałem, wykłada na uniwersytecie warszawskim literatury starożytne?
— Tak jest — odrzekł Sworski — i ma obecnie urlop wakacyjny.
— Tak coż? zaprosim jego tutaj? nieprawdaż?
— Nikt z nas nie zaprotestuje — odezwali się zgodnie oboje Sworscy.
Ułożono depeszę zapraszającą serdecznie i podpisano:
Gimbut — Zofja — Tadeusz.

∗             ∗

W dwa dni później siedział już Celestyn Łuba na werendzie dyrektorskiego domu w Rudnikach. Mało się zmienił fizycznie; oczy mu pałały równą, roboczą energją; nie popadał, jak dawniej, w zniechęcone odrętwienia, ani wybuchał nagłym gniewem, czy też zachwytem. Znać było po nim, że pracuje i widzi przed sobą cel pracy.
— I wykładasz pan z przyjemnością? — pytał Gimbut.
— Z prawdziwą — odpowiedział Celestyn. — Dano mi nareszcie oddychać. W mojem zajęciu niema już ani źdźbła polityki — dlatego oddycham.
— A polityka dusiła cię dotąd? co? — wtrącił Tadeusz.
— Przyznam się... mąciła mi w głowie aż do ogłupienia. Myśleć wciąż o tem, czego się nie ogarnia, właściwie: nie rozumie — to męka.
— Ej, tam znowu, Celestynie! Nie bądź tak grzeczny dla naszej polityki. Ona sama siebie nie rozumie.
— Róbcie ją tam rozumniejszą — rzekł Celestyn z wielkim gestem oburącznym, podobniejszym do odepchnięcia, niż do błogosławieństwa — a mnie zostawcie tylko na mojem drobnem miejscu przy pracy nad kulturą. — Kultura przepada! Zdziczeliśmy przez ostatnie lata.
Spoważnieli słuchacze, stwierdzając, że Łuba wziął się nareszcie do stosownej dla siebie, zadawalającej pracy.
— Masz słuszność, mój drogi — rzekł Tadeusz gorąco — wojna rozpętała zwierzę ludzkie, zbudziła w niem atawistyczne instynkty pierwotnego lasu; a wszystkie przystroję duszy: nauka, literatura, sztuka, szlachetna łagodność obyczajów — poszły w niepamięć.
— I kwiat religji chrześcijańskiej: miłość bliźniego — dodała Zofja.
— Przepada! — domówił Tadeusz — a razem z nią: wszystkie popędy altruistyczne, cnoty społeczne, zalety towarzyskie. — — Na tych polach jest dużo więcej do odrobienia, niż w dziedzinie spustoszeń materjainych. Do odbudowy domów i fabryk, do orki i obsiania pól rzuciło się już dużo rąk silnych, choć i drapieżnych. Pola kultury leżą odłogiem. — — Winszuję ci, Celestynie, żeś się zabrał do ich uprawy.
— Ja tylko w drobnej cząstce — wpadał znów Łuba w swą przyrodzoną skromność — ale lubię tę cząstkę. Im głębiej wpatrzeć się w literatury starożytne, tem więcej w nich skarbów niespożytych, stosownych do myśli i pragnień ludzkich wszelkiej epoki. To nie próby efektownych pomysłów, to wyniki wiekowych namysłów ludzi natchnionych i sumiennych.
— Wykładasz nam rzeczy piękne, Celestynie — rzekł Sworski.
Zauważywszy odcień żartobliwy w tonie przyjaciela, Luba tłumaczył się:
— Przywykam powoli do stylu wykładowego... uczę się być nauczycielem. — — Gadałem dawniej jak popsuty gramofon.
— Zawsze rozumieliśmy się wybornie, mój drogi.

∗             ∗

Po tygodniu, gdy kuracja wiejska podziałała tak skutecznie na zdrowie Sworskiego, że pozbył się ciągłej oględności na higjenę, wybrał się z Rudników do Inogóry z żoną i Celestynem Łubą. Dyrektor pozostał w domu dla jakichś pilnych spraw fabryki.
Nie wystawiano sobie dokładnie, jak się ułoży dzisiaj w Inogórze rozmowa o utraconym synie z jego rodzicami.
Zaraz od wjazdu do parku wspaniała siedziba Linowskich wionęła smutkiem na przejeżdżających. Trawniki nie były strzyżone, jak dawniej, a sadzenia parkowe rozrosły się gęściej i mniej regularnie, niby oblicze postarzałego jegomości. Zupełnie zaś przykre wrażenie sprawiał pałac pokryty świeżym gontem zamiast dawnego cynkowego dachu, utrącony w paru miejscach na szczytach i widocznie już niezamieszkały. Przybywający z Rudników powóz zajechał przed niższą oficynę, dawniej gościnną.
Uprzedzony o wizycie Władysław Linowski wyszedł zaraz naprzeciw gościom. Obfite jeszcze, lecz zupełnie białe włosy zdobiły piękną jego głowę senatorską powagą. Trzymał się prosto i giętko; udatnie walczył z minioną sześćdziesiątką lat wieku. Uprzejmie i swobodnie przemówił do gości:
— Serdecznie rad jestem, że witam w Inogórze dobraną parę państwa Sworskich — pocałował w rękę Zofję. — A pan Celestyn chyba odmłodniał? — Jakże ze zdrowiem pana po tylu niebezpiecznych przeprawach, panie Tadeuszu?
— Dziękuję, panie prezesie; prawie już zapomniałem... los mnie nagrodził. Zresztą minione moje niepowodzenia wydają mi się drobnemi wobec okrutnych ciosów, które spotkały ludzi godniejszych, niż ja, spokojnego wieczoru.
Spojrzał w oczy Linowskiemu, który spojrzenie to wytrzymał po męsku. Mocno uścisnęli sobie dłonie. Zofja i Celestyn przystąpili również do nieszczęsnego ojca z cichem, lecz gorącem spółczuciem. Tylko Celestyn stracił spartańską postawę, odszedł pośpiesznie na bok i rozglądał się przydługo po obrazach rozwieszonych na ścianach.
Wkrótce dowiedziano się, że pani Ewelina Linowska jest niezdrowa, leży w swym pokoju i prosi do siebie panią Zofję Sworską. Mężczyźni pozostali sami w niewielkim pokoju bawialnym, przeładowanym meblami z pałacu.
Mówiono dorywczo o tem i owem: o szczegółach zniszczenia Inogórskiej siedziby, która znalazła się w ogniu bitew w r. 1915, zbombardowana i regularnie wyzyskana przez Niemców, ograbiona bezcelowo, a przecie dotkliwie przez uciekających Moskali, obniżona w swej wartości i ozdobie. Linowski naprawiał i doprowadzał do porządku warsztat gospodarczy, lecz w samej siedzibie nie restaurował dawnej świetności. Jasno zrozumieli słuchacze, że ten dobroczynny obszarnik nie widział już wyraźnie dla kogo ma przywracać świetność i promieniowanie Inogóry. Sam zaś zniechęcił się do życia, na które padły żałobne zasłony i bez wszelkiego optymizmu spoglądał w przyszłość.
To znowu Sworski musiał opowiedzieć, choć niechętnie i nie dramatycznie swe przygody w więzieniu bolszewickiem, kalejdoskop gróźb śmiertelnych i pijanej opieszałości siepaczy, przewlekły i dręczący jak zmora tyfusowa z przestankami. Skracał umyślnie opowiadanie, zapewniał, że miał jeszcze w tych opałach „polskie szczęście“, skoro nie był wydany na fizyczne męki i ostatecznie ocalał dzięki pamięci o nim najbliższych przyjaciół. Wymienił Zofję i Celestyna, który obruszył się i oświadczył, że nie uczynił tyle, ile był powinien dla ratowania przyjaciela.
Płynęły te rozmowy w atmosferze ciepłej i zacisznej, przy oknach otwartych na skromniejszą część parku, oblaną jednak przepychem dojrzałego lata. Służba zredukowana, mniej buńczuczna i nie strojna po dawnemu, podawała herbatę i owoce. Syty i pokaźny dostatek, który dla rzesz zrujnowanych przez wojnę byłby jeszcze szczytem pragnień, raził tu ludzi, którzy pamiętali dawną Inogórę.
Błąkał się zaś wszędzie: po alejach parku, przy dojazdach do pałacu, przez głuche pokoje, wśród portretów przodków jeden cień młodego rycerza.
Z konwencjonalnych uwięzi zerwała się wreszcie rozmowa o Bronku Linowskim. Rozpoczął ją ojciec:
— Umiem cenić waszą delikatność, kochani panowie, że nie chcieliście nazwać po imieniu mojej wielkiej straty. — — Ale wyście widzieli mego syna nie tak dawno jak ja — — możecie mi dodać jakie szczegóły. — — Z bylekim nie gadałbym, ale z takimi, jak wy, przyjaciółmi...
— Ostatni raz widzieliśmy go pod koniec roku 1917-go w Kijowie — odpowiedział Sworski — i następnie mieliśmy o nim wiadomości z Mińszczyzny, aż do rozformowania i-go korpusu. Urywają się one na podróży... do Francji.
— Na tej podróży urywa się wszystko — dodał ponuro ojciec. — Dochodziłem jego śladów wszelkiemi możliwemi sposobami: przez wywiady dyplomatyczne, przez ludzi najemnych i przez jego dobrych przyjaciół... — — Jeszcze w roku przeszłym rotmistrz Woronicz badał osobiście przypuszczalną linję wędrówki mego syna, po odparciu bolszewików od Wisły aż na kresy wschodnie...
— Woronicz Zygmunt? — zapytał Łuba.
— Tak jest. Świetny oficer i gorący przyjaciel. Był u mnie dwa razy w Inogórze.
— Znamy go również — rzekł Sworski — i od niego mieliśmy ostatnie faktyczne o rotmistrzu Linowskim powiadomienia.
— Te ja znam dokładnie, drobiazgowo — odrzekł prezes, a cień rozczarowania przemknął mu przez oblicze: widocznie goście dzisiejsi nie wiedzieli nic więcej.
Zaczął ich zatem sam informować:
— Jak panowie zapewne wiecie, Bronek pojechał w przebraniu, w towarzystwie jednego tylko ordynansa, który miał z drogi powrócić do Mińska. Ten ordynans nie wrócił.
— To jeszcze wiemy. Ale mogliśmy sobie tłumaczyć, że żołnierz pojechał dalej ze swym rotmistrzem.
— Tak. Ale obecnie upada to przypuszczenie, po trzech latach. Nie było o Bronku żadnej wieści — ani z Murmanu, ani z Francji, ani z żadnego nawet pola śmierci na tej przepaści krwawego błota, którą jest dzisiejsza Rosja.
— Rzeczywiście...
Rozwarła się przed słuchaczami czarna czeluść rozpaczy ojca: pewność śmierci jedynego syna, bez najmniejszej dotykalnej osłody. — — Ani wizji bohaterskiego skonu — ani słów pożegnania — ani ocalonej szabli lub krzyża zasługi — ani miejsca mogiły oznaczonego na ogromnej ziemi.
Celestyn Łuba przemógł jednak skurcz rozrzewnienia, który go dławił i przemówił po swojemu:
— Mówmy o duchu. Duch Jego raduje się dumnie, bo żyje pośród nas i czuje. Kocha go każdy, kto go poznał. I On kocha swoich na ziemi.
Z cichym uśmiechem uścisnął Linowski dłoń Łuby. Odprężyła się nieco groza rozmowy.
— Kochali go wszyscy, prawda — rzekł ojciec — krewni, koledzy, kobiety... Znaliście zapewne w Kijowie pannę Hankę Łabuńską?
— Bardzo dobrze — odrzekł Sworski — mieszkaliśmy z Łabuńskimi w jednym domu.
— To wiecie zapewne panowie, że między tą panienką a Bronkiem było coś w rodzaju zaręczyn?
— Wiemy najdokładniej. Nie mam powodu ukrywania przed panem prezesem tej historji, w której miałem niejaki udział, bo panna Hanka obrała mnie na powiernika swych uczuć. Były to zaręczyny bardzo idealne i szlachetne — obustronnie. Panna Łabuńska wydała mi się godną zaszczytu towarzyszenia przez życie takiemu rycerzowi, jak rotmistrz Linowski.
— Biedna i ona — rzekł prezes Linowski.
— Gdzież teraz jest?
— Z rodzicami w Warszawie. Łabuńscy stracili naturalnie wszystkie swe dobra ziemskie, pozostałe w Bolszewji; żyją ze szczątków. Starsza ich córka, Tereska, wyszła zamąż; Hanka jest dotąd panną i przemyśla podobno o klasztorze.
— Ruiny, wszędzie ruiny! — wyrwało się Sworskiemu westchnienie.
— A na ruinach nie porasta zboże — odrzekł Linowski równie smutno.
— Żywi nie tracą jednak nadziei — odezwał się Luba.
— Nie traćmy nadziei, że trwać będzie nadal nasza rasa, naród. — — Ale widoki osobiste? trwałość obecnego państwa??
— Jakto?! mówi to pan prezes Linowski? — zainterpelował Sworski.
— Nie przepowiadam ale boję się, wątpię. — Pokrzepcie moją wiarę, panowie, jeżeli widzicie, co u nas idzie ku jasnej przyszłości.
Popłynęła rozmowa dziwna, bo wszyscy trzej nosili w sercach żrące wątpienie, a starali się przekonać siebie i innych, że wątpić nie wolno. Wiedzieli, że nowa Polska powstała nie siłą własną, lecz za piorunowym rozkazem Najwyższego Wodza Zastępów, który powalił naraz wszystkich Jej ciemięzców. Że Polska jest dopiero chaosem, w którym zaledwie majaczy pierwiastek twórczy: wolna wola istnienia. Że w tym chaosie nie objawiła się dotąd powszechna zgoda, rozwichrzyła się owszem walka bratobójcza. Wiedzieli to wszystko, a przecie usiłowali wmówić w siebie konieczność istnienia i trwania. Kochali bowiem Polskę, jak życie. I jak dawniej szukali Polski przez gmatwaninę kurytarzy więziennych, podziemnych, tak szukali Jej dzisiaj pośród rozżartego targowiska, odbywającego się pod otwartem niebem, ciężamem nowemi burzami.

∗             ∗

Opodal od salonu sypialny pokój pani Weli Linowskiej brzęczał przyciszoną, gorącą rozmową. Skoro tylko weszła pani Zofja Sworska, pani Wela wyciągnęła do niej ramiona, nawpół podnosząc się z tapczanu, na którym leżała przybrana w żałobne jedwabie i koronki. Wynędzniała na twarzy przez ostatnie lata okrutne, lecz nie straciła swej słodyczy, ani elegancji.
Uściskały się obie serdecznie, jakby zatęsknione przyjaciółki, poczem Zofja zaczęła:
— Jakże pani? chwilowe niedomagania... prawda?
— Ach! nie mówmy o mnie, Zosiu! Raczej o tobie, żeś dostała za męża takiego człowieka, jak Tadeusz Sworski. — — A ponieważ jesteś już mężatką, zechciej mnie nazywać po imieniu.
Znowu ucałowała Zofję.
— Mówmy o Nim, o naszym męczenniku. — — On ciebie także... kochał. — Wspominaliśmy często o tobie, choć byliście niby mało znajomi.
— Syn pani... syn twój — poprawiła się Zofja — należy do tych duchów jasnych, w których kochałam się przez całe życie.
Zastanowiła się nieco pani Wela nad znaczeniem usłyszanych wyrazów:
— Czyście kiedy sobie co wyznali?
— W pospolitem znaczeniu — nie — uśmiechnęła się Zofja. Widzieliśmy się tylko dwa razy w życiu — tu, w Inogórze, podczas tej pogoni za Mnichem — Zwiastunem... Pamiętasz?
— Doskonale pamiętam.
— I w parę dni później, w pierwszym dniu wojny kiedy on odjeżdżał do legjonów. Powierzył mi ten niebezpieczny projekt. Od pierwszej chwili mieliśmy do siebie wzajemne zaufanie.
— I pochwaliłaś wtedy jego zamiar? — zapytała Wela.
— Poczułam jego czysty zapał do służenia Ojczyźnie i chwaliłam zapał. Polecałam go też Bożej opiece.
— Ach! — załamała ręce pani Wela — żeby się na tem skończyło! Żeby po tej pierwszej wyprawie, z której wyratował go twój kochany mąż dzisiejszy i ten dobry pan Łuba, Bronek pozostał w domu! — Żebyś ty była z nami w Inogórze, droga moja Zosiu!
— Cóż ja? cóżbym ja pomogła? — zadziwiła się pani Sworska.
— Taki miałaś wpływ na niego! Tak ci wierzył i mówił o tobie z takim zapałem! Byłaś pierwszą kobietą, która zajęła jego serce; zmiarkowałam to odrazu. — — Gdybyście się wówczas pobrali!
— Droga moja! — odrzekła Zofja, rozrzewniona tem wyznaniem matczynem — słyszę rzeczy nadzwyczajnie dla mnie pochlebne... Ale to się stać nie mogło i stać się nie było powinno.
— Dlaczego?!
— Pomijając, że ja starsza od niego o lat dziesięć, że nierówna mu pozycją towarzyską — nie protestuj, wiemy to obie dobrze — z innego jeszcze względu taki... projekt byłby przeciwny wielkim Wyrokom.
Pani Wela zapatrzyła się chwilę w piękne, poważniejące oczy pani Sworskiej i zapytała z odcieniem wahania w głosie:
— Kochałaś już wówczas pana Tadeusza?
— Jesteśmy na drodze najpoufniej szych wyznań. Pozwól, że domówię najprzód, dlaczego sądzę, że odprowadzanie twojego syna od jego szczytnych upragnień byłoby grzechem przeciw Duchowi.
— Powiedz! — otwierasz mi jakieś nieznane przestrzenie — słucham cię z najżywszem zajęciem.
— Skoro tylko zobaczyłam go, poznałam, że ten piękny młodzieniec znaczony jest Bożem powołaniem. Takiego coś miał w czole, w oczach... Kochał już wtedy — i jego niepodobna było nie kochać. — — Ale on nie szukał zwykłych zadowoleń młodości — pożądał ofiarowania się za ogromną miłość, która paliła m u serce. Przekonałam się o tem, kiedyśmy to oboje pogonili za Mnichem — Zwiastunem. — Twój syn, Welo, przeczuł odrazu, że to Duch naczelny, który go poprowadzi. Nie pojął jeszcze wyraźnie Jego rozkazów, ale popędził za Nim.
— Któż to był ten zwiastun? — pytała Wela, błąkając się myślą, lecz gorączkowo pociągnięta przez opowieść.
— Ten sam, który później podniósł twego syna rannego z pobojowiska, oddał go Tadeuszowi i zawrócił z błędnej drogi do coraz wyższych przeznaczeń.
— Ten dziwny lekarz, o którym mówił mi Bronek i nazywał go starym przeorem?
— Ten go poprowadził dalej przez chlubne życie aż do męczeńskiego skonu.
Zasępiła się jednak zbolała matka:
— Tak... znam całą bohaterską epopeę mego jedynego... opuszczenie austrjackiego frontu i Krechowce i — te bitwy w Mińszczyźnie. — Znam, aż do tej strasznej zagadki, gdzie on przepadł po drodze do Francji? — — Przecie inni doszli przez Murman do morza, dostali się do Francji, powrócili z Hallerem. — — A inni znowu poprostu z Mińszczyzny przeszli do Wielkopolski, walczyli znowu pod Dowborem... A on; ten najdzielniejszy, najgodniejszy... Doprawdy, chyba za moje grzechy spotkała mnie taka sroga Boska kara!
Wybuchła długo wstrzymywanym, rzewnym płaczem. Zofja ujęła jej ręce i uspokajała ją mocnem, gorejącem odwewnątrz spojrzeniem.
— Nie, kochana moja... nie kara to żadna. Bóg dokończył żywot jego w boskim stylu. On nie mógł przekraść się, jak inni, niepostrzeżony. Gdy szedł do krańców możliwości, do krańca swych przeznaczeń, świecąc tem i wysokiemi gwiazdami oczu, któżby nie poznał, że to wierny rycerz, który dąży do swego sztandaru? A szedł przez kraje pełne dzikiego zwierza. — I zwierzęta go poznały...
— I zwierzęta go rozszarpały! — zawołała żałośnie matka.
— Poległ za wiarę swoją. — mówiła dalej Zofja, Pierwsi chrześcijanie oddani zostali za dopustem Bożym na pożarcie dzikim bestjom, a są to ciągle, po dwóch tysiącach lat, hetm ani idei chrześcijańskiej. Syn twój, Welo, poniósł śmierć męczeńską za swoją wiarę polską — i porównany jest z tamtymi męczennikami — i wiara jego przeżyje pokolenia.
Pani Wela płakała już mniej rozpacznie, z widoczną ulgą od nieustępliwej zmory. Skarżyła się jeszcze cicho:
— Ani zwłok jego... ani mogiły. — — Zachowaliśmy tylko jego pokój, ale w nim żadnych żołnierskich pamiątek — — z początku przez ostrożność; teraz z powodu, że niepodobna odnaleźć.
Żałosną rozmowę nastrajała Zofja na tak wysoki ton, że cierpienie rozrzedzało się w górnych sferach myśli. Aż kiedy przysłany służący oznajmił, że panowie z Rudników zabierają się do odjazdu, Wela, żegnając Zofję najczulej, mówiła:
— Praktykujesz wszystkie cnoty, Zosiu. Nie zapomnij i o przykazaniach: chorego nawiedzić, smutnych pocieszać.


29.

„Jednak Warszawa roi się od ludzi upojonych szczęściem nowej ery“.
„Tacy, którzy daremnie poszukiwali wziętości i krescytywy w okresie przedwojennym, poczuli naraz rozkoszne świerzbienie skrzydeł, rosnących im od ra mion. Ludzie, którzy nigdy nie słyszeli o Horacym, doszli do tego samego wniosku, co wielki Epikurejczyk, że „nil mortalibus arduum est“ — nic niedostępnego dla śmiertelnych. Dawniej dojść do wysokiego urzędu w Polsce było prawie niepodobieństwem, a i w wolnych krajach Europy niełatwo się to osiągało: Obecnie analfabeci zostają posłami, dyletanci ministrami, awanturnicy sternikami Państwa.“
„Dwie tu działają kapitalne przyczyny: cudowność i ultra-demokratyzacja.“
„Cudem Boskim odrodziła się Polska. Można w to uwierzyć, zważywszy fakt dokonany, a przez nikogo nieprzewidziany dokładnie. Ale, jeżeli godzi się ujmować w teorję Boskie metody i ich konsekwencję, Bóg, tworząc zarówno człowieka, jak i naród, daje mu wolną wolę, zatem pozwala mu się rządzić własną siłą i własnemi pomysłami. Jednak naród polski w ciągu swych dziejów, a dzisiaj bardziej, niż kiedykolwiek, liczy na ingerencję Nieba, zamiast na własne pomysły ewolucyjne, pracowicie przeprowadzone, oddaje się przypadkowi, który w razie szczęśliwego trafu nazywa się cudem. Niekażdy zaś przypadek jest cudem Boskim, jak to można stwierdzić namacalnie na obecnym sejmie i rządzie“.
„Z chaosu teoryj społecznych, krążących w atmosferze powojennej, wybraliśmy sobie jedną rzekomo zbawczą i zmierzającą najprościej do powszechnego uszczęśliwienia: skrajną demokratyzację. Ale przy stosowaniu praktycznem tej teorji liczyliśmy znowu zbytnio na czynniki nadprzyrodzone. Powołanie do rządów w Atenach wszystkich Ateńczyków było w epoce Peryklesa pomysłem genjalnym i dobroczynnym. Lecz gremjalne uszlachcenie wszystkich numerów ludności, zapełniającej dzisiejszą Polskę, dało wyniki karykaturalne. Przewidywano widocznie nagminną akcję Ducha Świętego, która jednak zawiodła i nie oświeciła prawodawców i rządzicieli“.
„Nietylko dotkliwy brak oświaty przeciwi się tak radykalnej demokratyzacji i równouprawnieniu, lecz przedewszystkiem inna osobliwość składu gatunkowego ludności. Żadne z wielkich państw europejskich nie jest etnograficznie jednolite, ale ich prowincje odmiennego szczepu, ich nikłe liczebnie „mniejszości narodowe“ solidaryzują się mniej więcej z interesem Państwa. U nas ogromna domieszka elementu niepolskiego działa gremjalnie przeciw Państwu, uprawia planowo zdradę Stanu“.
„Zorganizowany spisek Żydowstwa przeciw Polsce poskromimy kiedyś i zgnieciemy. Ale tymczasem niebezpieczeństwo żydowskie wzmogło się po wo nie i poczyniło u nas ogromne spustoszenia. Z Żydami łączą się wszyscy Popsuje polscy, ci zwłaszcza, którzy przepychają się dzisiaj do rządów: dyletanci, spekulanci, ryzykanci, bandyci ideowi i realni. Im mniej mają kwalifikacyj na posterunki rządowe, tem usilniej popierają ich Żydzi, którym właśnie na tem zależy, aby nowa Polska stała nierządem judeo-polskim, jak dawna stała warcholskim nierządem szlacheckim.“
„Ideały starej Polski, głęboko tkwiące w duszach przeważnej części narodu, nie zanikły. Jednak — o dziwo! — nie pobudzają swych wyznawców do czynnego protestu, do walki. Spadkobiercy bowiem tych, którzy tworzyli starą Polskę — nieco sławną, nieco zasłużoną dla ludzkości — odziedziczyli razem z doborem cnót ojcowskich jedną fałszywą cnotę: leniwą dobrotliwość, przezwaną mianem tolerancji. Przyglądają się i teraz z założonemi rękami, choć gorzko uśmiechnięci, tryumfom Żydowstwa.“
„Do tej masy oświeconych, zgorszonych, ale nieczynnych spektatorów przystaliśmy obecnie i my, dawni uczciwi robotnicy na niwie polskiej, niegdyś krewcy działacze i bojowcy. Nawet naczelnych mężów przy Odbudowie ogarnęło zniechęcenie. Dawne sposoby działania słowem i pismem zawodzą dzisiaj; zwolennicy wierzą nam, jak dawniej, lecz nie dają się pobudzić do czynu. Przeciwnicy nie rozumieją już po polsku! Sprzymierzeni z wrogami Państwa, nietylko zamykają uszy na wyraźne nakazy polskiego dobra, ale zagnani w konsekwencje swych złych robót, zawzięci w pysze utrzymania swej nieautentycznej reputacji olbrzymów twórczych, trzymają się zaciekle schizmy narodowej, okrzyczanej za jedyną wiarę przyszłości. I plami się Polska zaciekami zgnilizny, którą Popsuje uparcie nazywają rumieńcami zdrowia.“
„W swych katakumbach antychrystycznych — już i na powierzchni ziemi obiecanej, Judeo-Polski, pysznią się Żydzi, że ich odwieczna religja nienawiści nie zachwiała się, święcą najwyższe od początku świata tryumfy; cieszą się z głupoty polskich gojów, którzy „tolerują“ ewangelję Marxa, a ich samych, wrogów wszelkiego plemienia niesemickiego, dopuścili do równości praw obywatelskich na terenie ich najgęstszej osiadłości...“

Zapisane karty rzucił Sworski do szuflady stołu, przy którym pisał, bo usłyszał zgrzyt klucza we drzwiach i kochany rytm kroków Zofji, powracającej z miasta. Niebawem stanęła tuż przed nim i zbadawszy wzrokiem jego twarz podnieconą, a zarazem niby pokorną, zapytała:
— Pisałeś?
— Pisałem — odrzekł z uśmiechem starego dziecka przychwytanego na zakazanym uczynku.
— I znowu tak gorzko? okrutnie? — Znowu ten pamiętnik?
— Moje spostrzeżenia i uwagi są pamiętnikiem wielu dusz polskich...
— I najlepszych — wiem to. Ale czy nie chciałbyś raczej pisać coś pogodniejszego?... coś... choćby dla mnie? — — Tak nam potrzebny dobry podręcznik historji polskiej porozbiorowej dla szkół średnich!
— Nie potrafiłbym, Zosieńku. Trzeba wewnętrznego spokoju, aby się zdobyć na objektywizm — i to jeszcze historjograficzny.
Urwała się rozmowa, nie pierwsza między nimi tego rodzaju. Po chwili odezwał się Sworski:
— No i cóż z tem mieszkaniem?
— Ach, wcale nieszczególne, zaledwie możliwe — i jeszcze żądają bardzo wysokiego wkupnego — w dolarach! — odrzekła Zofja z wyjątkowem nadąsaniem. — Próbowałam też odzyskać dla nas twoje dawne mieszkanie, z tym ślicznym widokiem na Wisłę, które po prawdzie ci się należy, skoro nigdy nie zostało wymówione. Ale cóż! pan Heine-Zbrucki, dyrektor departamentu w ministerjum Skarbu, ani myśli stamtąd się wynieść.
— Ha! ochrona lokatorów — rzekł Sworski z nietajonym sarkazmem — ustawa ideowa! — Wynik jej w tym wypadku, że ja, pięćdziesięcioletni mieszkaniec Warszawy, nie mam tu miejsca, ale pan Heine-Zbrucki potrzebuje tu mieszkać — i mieszka. Gimbut zna tego Zbruckiego; to Żyd galicyjski, najgorszego gatunku.
Zofja spochmumiała i nie znalazła odpowiedzi, więc Tadeusz dał folgę swej goryczy:
— Zastanów się, Zosieńku, choćby nad tą ochroną lokatorów. — Ograniczyć zdzierstwo kamieniczników — to zrozumiałe. Ale przepisać im pobieranie śmiesznie małego komornego w markach, których kurs spada z dnia na dzień — toć przecie wywłaszczenie, pozbawienie dochodów z nieruchomości. A na czyją korzyść? — Lokatora. — Cóż to za rodzaj człowieka: czy warstwa społeczna? czy urząd publiczny? czy narodowość? Nie — to stan przejściowy bylejakiego mieszkańca kraju. W samym tym domu jesteśmy my, a obok znany lichwiarz. Mieszka tu stary ksiądz i jakaś panna złego prowadzenia. W przeciętnym domu warszawskim siedzą bogaci obok biednych, Polacy obok Żydów, pracowici obok próżniaków. — — Na czyją więc korzyść i pod pozorem jakiego pożytku społecznego obrabowano właścicieli domów zapomocą nienaruszalności przypadkowej grupy lokatorów prawie nic nie płacących? Dlaczego stworzono stosunki, które musiały doprowadzić do wstydliwego handlu mieszkaniami, uprawianego już powszechnie przez lokatorów, którzy, ustępując z mieszkania, sprzedają prawa nie swoje, lecz właścicieli domu? — — Poprostu figlarne socjały umyśliły wypłatać krwawego figla właścicielom domów, a zatem przypuszczalnym burżujom.
Zofja zgodziła się pośpiesznie i zaczęła czytać mężowi artykuł umiarkowanego dziennika.

∗             ∗

Państwo Sworscy po powrocie z wakacyj w Rudnikach mieszkali od paru tygodni w jednym pokoju z kuchnią, zdawna zajmowanym przez pannę Zofję Czadowską. Miły to był kąt, opromieniony doniosłemi wspomnieniami, ozdobiony starannie, lecz stanowczo za ciasny. Pani Sworska mieszkała właściwie w kuchni, oddając mężowi jedyny dobry pokój do użytku. Tadeusz, choć bardzo wdzięczny, czuł się upokorzonym: takież to życie i siedzibę zgotował żonie?! Za stosowne mieszkanie zapłaciłby sumę nieproporcjonalną do szczupłej resztki swego majątku, lub oddał bibljotekę, zawierającą obok niezbędnych książek i rzadkie, popisowe. Ale Zofja gwałtownie sprzeciwiała się takim pomysłom i obiecywała, że mieszkanie znajdzie, wyprosi wreszcie od jakichś bliźnich, którzy muszą gdzieś istnieć po świecie polskim, jeżeli nie w Warszawie. Sprawa była jednak pilna. Tymczasem, pod koniec lata, żyło się jeszcze trochę powiewem małego ogródka, na który otwierano okno. Ale zimą, przy zamkniętych oknach, nie starczyłoby powietrza dla dwóch osób.
Oprócz usilnych starań o mieszkanie, Zofja miała stałe zajęcie przy praktycznem urządzeniu życia. Jadano w domu i wcale nieźle, Tadeusz miał wygody niegorsze, niż w porządnym hotelu. Przychodnia służąca pomagała pani Sworskiej, która niezupełnie wyrzekła się swego zawodu kierowniczki drobnego ludu. Ochroniarstwo i lekcje zabierały jej kilka godzin dziennie.
Sworski, czując się coraz zdrowszym i odporniejszym na fizyczne zmęczenie, wyręczał też chętnie żonę w zakupach przedmiotów użytkowych do codziennego życia. Ale i na tym pospolitym deptaku trafiał na ciernie.
Przekonał się niebawem, że ceny po sklepach warszawskich nie są oparte na jakiejś skali obrachunkowej mniej więcej powszechnej, lecz na dowcipie sprzedającego, który je stosował do swego apetytu, lub do wyglądu odbiorcy. Te same owoce, te same buty, te same materjały piśmienne bywały dwa lub trzy razy droższe w jednym magazynie, niż w drugim. Po kilku dniach równały się znów ceny na poziomie najwyższej — i znów któryś naczelny „paskarz“ podwyższał je w dwójnasób. — Coraz znikały z obrotu handlowego towary najpierwszej potrzeby: to cukier, to masło, to węgiel, to nawet chleb, aby po pewnym czasie ukazać się znowu na targu ze znaczną podwyżką ceny. — Wynalazek i wzory tego „paskarstwa“ pochodziły oczywiście od Żydów, ale przyznać należy, że i chrześcijańskie kupiectwo bardzo pojętnie szło za przykładem Żydów.
Czasem Sworski próbował spierać się z kupcami, głównie, aby zrozumieć ich psychikę:
— Dlaczego pan sprzedaje to mydło trzy razy drożej, niż przed miesiącem?
— Spadek marki, szanowny panie.
— Dobrze. Ale marka spadła przez miesiąc na 50%, nie na 300.
— Ma ciągłą tendencję zniżkową. Gdy będę potrzebował odnowić mój zapas, cóż ja pocznę? Za te pieniądze, które biorę dzisiaj, nie odkupię tego samego towaru.
— A gdyby marka poszła wgórę, lub przynajmniej stanęła na miejscu?
— Tego nie będzie, panie! Z naszą gospodarką skarbową zejdziemy na psy.
— A czy pan nie rozumie, że sam się mocno przyczynia do obniżenia naszego pieniądza?
— Ja się przyczyniam?! — zachłysnął się jednak kupiec. — A zresztą, czy panu niewiadomo, ile nam podwyższono podatki? — po czemu masło? mięso?
— Ja także płacę podatki i kupuję masło. Ale pan chce, widać, abym, kupując u pana mydło, zapłacił i pański podatek i pańskie masło?
Tu kupiec, w braku argumentów, wyznaje szczerze:
— Panie łaskawy! kto dzisiaj nie zarabia na handlu 100%, ten jest bankrut. Przed wojną zarabiało się kilkanaście i było z czego żyć. Dzisiaj, pomimo ogromnych niby zarobków, żyje się w nędzy.
— Jednak kupcy dużo skuteczniej bronią się od nędzy, niż ich odbiorcy. Gdyby mieć na oku dobrobyt ogólny, który i dla kupiectwa dużo wart, trzebaby, aby kupiec z odbiorcą dzielił się wspólną nędzą.
— Brać na siebie jeszcze cudzą nędzę?! — woła kupiec zdumiony — takiego pan nie znajdzie!
Inną klęską człowieka, szukającego w Warszawie potrzebnych przedmiotów, była lichota towarów. Spodlało wszystko, od podstawowych alimentów do przedmiotów zbytku. Mąka była szara, mleko nigdy bez wody, masło rozrabiane twarogiem, mięso z brakowych sztuk roboczych, owoce i jarzyny najgorszych gatunków. W kraju ogromnej produkcji skór niepodobna było znaleźć porządnego kufra, pugilaresu, oprawy książkowej; zalewała zaś rynek tandeta żydowsko-berlińska, same oszwabki i barbarzyńskie wzory. W antykwarniach, prawie wszystkich żydowskich, których mnóstwo ulęgło się na przecznicach Nowego Światu, zwaliły się stosy ohydnych karykatur dawnych przystrójów kulturalnych mieszkań i sprawiały wrażenie, jakgdyby wszyscy lichwiarze zapragnęli wyprzedać swe plugawe graty, a zastąpić je nakradzionemi przez bolszewików skarbami pałaców polskich na Rusi. Te bowiem splendory polskie wschodnie, tkwiące już całkowicie w rękach żydowskich, nie pokazywały się wcale na rynku warszawskim.
Warszawa, która przed rokiem 1905 była jednem z najweselszych i najwytworniejszych miast w Europie, wyglądała dzisiaj jak opuszczona starożytna osada latyńska, ogarnięta przez miljonowy najazd barbarzyńców. Tym ludziom nowym niepotrzebny był ani artyzm w budowlach, ani wytworność w ubiorze i formach towarzyskich, ani ład i spokój powszechny — te warunki dostojnego myślenia — ani nawet czystość mieszkań i ulicy. — Więc domy odrapane i brudne, nietknięte przez remont od lat wielu, ocieniały ulice wstydliwą żałobą; niektóre waliły się, bo ich właściciele, pozbawieni czynszu dzierżawnego, nie mogli, lub nie chcieli ich naprawiać. Z tegoż powodu nikt nie budował nowych i brak mieszkań stawał się klęską nagminną. Nie widać było wcale porządnych powozów; kursowały szkielety dorożek zaprzężone w szkielety koni; tramwaje oblepione skłębionemi ciałami pasażerów, przypominały tratwy ratunkowe śród powodzi. Niektóre ulice, jak Marszałkowska i jej pobliża, cuchnęły ostro zaduchem spoconego Żyda.
Zdziczenie Warszawy szło na rachunek spustoszeń wojennych. Lecz przecie upłynęło już parę lat pokojowych i wrzało życie. Ludność wzrosła, ulice były rojniejsze, przepełnione jadłodajnie, cukiernie, teatry i bumsy. Zmieniło się jedno: Warszawa stała się stolicą Rzeczypospolitej ludowej. Jakiekolwiek były zalety i zdobycze tej Rzeczypospolitej, przeciętny jej obywatel nie potrzebował ani kultury, ani wyrafinowań życia, ani nawet porządku. Miał swój genjusz i ten mu wystarczał.

∗             ∗

Sworscy siedzieli tak cicho w swym kącie, że mało kto wiedział o ich przebywaniu w Warszawie. Parę dzienników doniosło na wiosnę, że Tadeusz Sworski powrócił z niewoli bolszewickiej, że ciężko zachorował i leży w szpitalu. Wkrótce dowiedziało się sporo osób, że Sworski ożenił się i wyjechał z żoną. Wielu nieuważnych czytelników gazet złożyło sobie mętne pojęcie o losach Sworskiego: jedni mniemali, że trwa w podróży poślubnej po jakichś pięknych krajach, drudzy: że leży jeszcze w szpitalu; byli i tacy, którym przywidziało się, że umarł. Mało kto znał adres jego nowego mieszkania.
To też zadziwili się oboje państwo Sworscy, gdy pewnego popołudnia ujrzeli w swych drzwiach pięknego oficera.
— Ach! pan Rewiatycki! — bardzo proszę — zawołał Tadeusz.
— Prosimy bardzo — powtórzyła Zofja.
Niektóre osoby nie interesują nas tyle same przez się, ile przez odnowienie wspomnień, których były współuczestnikami. Błysnęło Sworskim w pamięci dawne, urocze lato w Rudnikach.
Pani zajęła się podaniem herbaty, a Sworski wypytywał Rewiatyckiego przyjaźnie:
— Więc pozostałeś pan jednak w wojsku, panie Adamie?
— Nie z powołania — odrzekł wesoło Adachna — sam mógł mistrz zauważyć, że nie wyrywałem się do wojska w początku wojny.
— No, inne były szeregi — tłumaczył uprzejmie Sworski. — A teraz czuje się pan dobrze w wojsku polskiem?
— Jak ryba w wodzie. Przywykłem do munduru i już się w nim tu i ówdzie, to i owo zdziałało.
— Prawda, jest pan już... — oglądał Sworski epolety Rewiatyckiego.
— Majorem, do usług.
— I z jakiemś przeznaczeniem czynnem?
— Jestem oficerem łącznikowym pomiędzy dwoma ministerjami: spraw wojskowych i spraw zagranicznych.
— Doprawdy? jest taka funkcja?
— Dla mnie ją stworzono — odrzekł Adachna lekko, lecz z nietajoną dumą. — W Sprawach zagranicznych służę za tłumacza do języków romańskich.
— Tak pan expedite umie po włosku?... po hiszpańsku?
— Nauczyłem się. Gdy kto zna łacinę i francuski — furda! — strzepnął palcami.
Po tak świetnie wytrzymanym egzaminie Rewiatycki przeszedł do ofenzywy indagacyjnej:
— Ależ państwo siedzicie tu zupełnie incognito! Nigdzie Was nie widać.
— Moją żonę spotyka się na drodze do ochronki, albo na targu. Ja też bywam na targu, ale bardzo rano.
— To skandal! — zawołał Rewiatycki z męskiem oburzeniem. — Mistrz powinien mieć dobre mieszkanie, wygody! Należy mu się to od społeczeństwa — nawet od Rządu. Musimy się tem zająć.
Sworski nic nie odrzekł, ale jasnym wzrokiem zapytywał tak wyraziście: jacy „my“? — czem się zająć? że Rewiatycki spuścił znacznie ze swobodnego tonu protektorskiego:
— Gdyby Mistrz miał jakie interesy w ministerjum Oświaty, mam ja i tam dobrych znajomych.
— Dziękuję, panie majorze. Snujemy sobie z żoną drobne projekty własne. Już też i ja zdrów jestem.
— Ach, panie! — uderzył Adachna w struny liryczne — ileż to razy ja szturmowałem wówczas do tego szpitala! Nie puszczano mnie! Ale oddano zapewne moje bilety wizytowe?
— Tak... zdaje się... dziękujemy bardzo — odpowiedziała Zofja, która już podała herbatę i przysiadła się do rozmowy.
A Rewiatycki snuł dalej rzewną legendę:
— Potem dowiedzieliśmy się o wyzdrowieniu, o tych mistycznych ślubach — (Sworski skrzywił się) — o podróży do pięknych krajów...
— Byliśmy tylko w Rudnikach — rzekła Zofja.
Tutaj Adachna spoważniał, trochę się nawet stropił
— Byliście państwo w Rudnikach? — powtórzył bez werwy. — Śliczne zacisze. — I nie zmieniło się?
— Zapewne pan wie, że pani Dominikowa odjechała od męża? — zapytał Sworski badawczo.
— Ktoś mi opowiadał — odrzekł Rewiatycki i urwał.
Rwała się i rozmowa, gdy do drzwi ktoś zapukał. Gość nierzadki i przyjemny: Celestyn Łuba.
— O! jeszcze jeden z Rudników! — zawołał Sworski, ściskając rękę przyjaciela.
Rewiatycki skorzystał z poruszenia wszystkich obecnych, aby wygłosić uprzejmą orację:
— Muszę już odejść, bo czekają na mnie w Ministerjum. Ale przedtem ujawnię cel moich odwiedzin. Doprawdy, Mistrzu, że to egoizm stronić tak manifestacyjnie od grona wielbicieli i przyjaciół! Proponuję małe posiedzenie przy dużem piwie i smakowitych przekąskach w naszym klubie literackim. Przychodzą tam i zacne, a dobrane damy. Dlatego ośmielam się prosić, aby i Pani raczyła towarzyszyć swemu małżonkowi. A ty, Cels, ufam, że nietylko przyjdziesz, lecz użyjesz swej profesorskiej swady do pozyskania dla naszego klubu tak pożądanych gości.
Odpowiedział najprzód Celestyn Łuba:
— Ja?... Oczywiście, jeżeli wszyscy.
Ale pani Sworska, porozumiawszy się z mężem jednem spojrzeniem, oświadczyła:
— Niestety, lekarz nie pozwala jeszcze Tadeuszowi nawet atmosfery uczty. Dlatego jadamy stale w domu.
— Jestem pod dyktaturą mej Pani — dodał Sworski — i przyznam się, że wmawiam w siebie zdrowie — dość skutecznie, lecz jeszcze z niezupełnem zaufaniem. — Jednak spróbuję — w każdym razie nie dziś, ani jutro. Porozumiemy się wkrótce przez telefon. Dziękuję, panie Adamie, za przyjazną pamięć. Jaki i gdzie ma pan telefon?
Rewiatycki podał aż trzy numery telefonu. Pożegnano się z obustronną okazałością uczuć.
Gdy gość wyszedł, poczęto o nim dyskutować, co się zdarza prawie zawsze, gdy gość nasuwa wątpliwości.
— Widujesz ty tego świetnego majora, Celestynie? — zapytał Sworski.
— Przyznam się Wam jednym... jako ludziom najgodniejszym... że unikam go.
— Dlaczego znowu? — w trąciła Zofja — wesoły, zabawny i nie można mu chyba nic poważnego zarzucić?
— Właśnie, że nic poważnego — odrzekł Celestyn. — Ja wolałbym, żeby on popełnił kiedy jaką zbrodnię.
— Jakto? dlaczego?
— Bo mógłby wycierpieć karę, opamiętać się i poprawić. A z tych swoich wdzięków on się już nie poprawi.
Zaśmiał się szczerze Tadeusz:
— Dobrze go rysujesz! — — Ale straszliwy już z ciebie grymaśnik.
— Pozwól, drogi mój! — Dlaczego on naprzykład nosi mundur? — Przecie on w nim wygląda, jak małpa w ornacie.
— Nie przesadzajmy, kochany panie! Wcale dobrze w nim wygląda.
— Ja mówię pod względem moralnym, pani najdroższa. Że on tam włożył niegdyś mundur sanitarjusza rosyjskiego, aby się wykpić od służby frontowej — tego nie miałem mu za złe. Nie urodził się rycerzem. — Ale teraz — mundur polski! to przecie szata kapłańska, moi drodzy!
— Czy ją... skalał? — zapytał Tadeusz komicznie, naśladując patos Łuby.
— Nadużył jej, podał w pośmiewisko! Kiedy ruszyli wszyscy z Warszawy przeciw podchodzącym bolszewikom, on siedział w knajpie i perorował i pił.
— No — tłumaczył Sworski już poważniej — i tak nie zdałby się na froncie — gotówby naprawdę czmychnąć i pociągnąć za sobą innych; robił, co mógł: agitował. — Nie wszyscy przecie wylegli za mury — Nie poszedłeś i ty sam, Celestynie.
— Ja... szedłem. — — Niedaleko od księdza Skorupki — odrzekł Celestyn ciężko, jakby grzech wyznawał.
— Nie wiedziałem! — zawołał Tadeusz wzruszony.
— Nawet mnie pan nie powiedział! — dodała Zofja z tego samego tonu.
— Co tam opowiadać... trzeba być na swojem miejscu.
— Więc byłeś w ataku?! I nic ci się nie stało?
— Miałem sztucer jakiś — — niebardzo mu wierzyłem — ale szedłem... Na nic się nie zdałem. — Te potwory wycelowały wszystkie swe lufy na białą komżę i na Krzyż — i padł święty ofiarnik.
— Otóż to był Polak! z tych dawnych! — rzekł Sworski.
— A nasz Celestyn Łuba przy nim! — zawołała Zofja gorąco.
— Nie przy nim, pani droga — o kilkadziesiąt kroków, może o sto... — wymawiał się Łuba. — Aa — gdyby na mojem miejscu znalazł się Rewiatycki i tak samo nic nie zrobił, pewnoby sobie dołgał efektowną legendę.
— Z pewnością — potwierdził Sworski. — Temu dobrze w odrodzonej Polsce. Jego mierność stosuje się wybornie do ogólnej miernoty.
— Wiecie co? — zaproponowała Zofja. — Dajmy spokój Rewiatyckiemu. — Jego mierność nie jest niebezpieczna, bo ma tylko drobne ambicje.
— Bronisz go, Zosieńku? — zażartował Tadeusz. — Przekupił cię widać temi wierszami, które ci dedykował niegdyś w Rudnikach?
Zofja wzruszyła tylko ramionami, ale Celestyn zawołał:
— Sacrilegium!
A Tadeusz zawadził o inny temat:
— A propos naszych dawnych wakacyj w Rudnikach: przecie Rewiatycki był w wielkiej komitywie z panią Gimbutową — a jakże teraz się stało, że niby nic o sobie nie wiedzą? Tyś był jego konfidentem, Celestynie — pewno wiesz coś o tem?
— Nie wiem, nic nie wiem! — wybierał się Łuba z wielkiemi gestami wstrętu. Jego pojmowanie kobiety było dla mnie zawsze czemś brudnem, albo czemś świętokradczem. — — Rzeczywiście mówmy już o czem innem.


30.

Jeżeli wielu Polakom, osiadłym na ziemiach piastowskich, było ciężko żyć, a niepodobna weselić się, to przecie byli oni wysoce uprzywilejowani w porównaniu z nieszczęsną rzeszą tych Polaków, którym zabrano wszystko, co posiadali i kochali, a ziemia praojców usunęła się im z pod stóp, a zapach jedyny wspomnień młodości nasiąkł swędem zgliszcza i sromotnym zaduchem rozsiadłej na miejscach świętych tłuszczy.
Polacy mordowani, ograbieni, wyparci z Litwy Kowieńskiej, z Inflant Polskich, z Białorusi, z Ukrainy, poszli ogromną ławą nędzy i rozpaczy na Zachód, do pokrewnej Polski i w niej znaleźli niezbyt otwarte ramiona rodaków, jednak po mękach — przytułek. Szli bez jęków i złorzeczeń, przypadli w przygodnych kątach bez skargi — tak cicho, że gdyby jaki Polak amerykański nieświadomy migracji z lat ostatnich, zwiedzał szczegółowo oswobodzone ziemie Rzeczypospolitej i spotykał w nich „Kresowców“, sądziłby, że to jakaś warstwa inteligencji mniej przedsiębiorcza: upośledzeni krewni, rezydenci, może pasorzyty?... A przecie byli to członkowie rasy najprzemyślniejsi, którzy daleko na Wschód nieśli dobrą sławę polskiej gospodarki i polskiej kultury, zbieracze, lecz i szafarze bogactw, „panowie“ uznawani za takich bez przymusu przez ludność litewską i ruską, luminarze pasa neutralnego między Europą, a dziczą wschodnią.
Siedzieli cicho, ale czynnie w zimnej gościnie u rodaków, obliczając szanse upragnionego powrotu do miejsc urodzenia i warsztatów pracy, zmawiając się między sobą, szukając sprzymierzonej siły, na której mogliby oprzeć swe plany odzyskania zagrabionej ziemi.
Tadeusz Sworski podczas swej emigracji poznał na miejscu wybujałość życia, przywiązanie do siedzib Polaków litewskich i ruskich, widział okrucieństwo rugów i wandalizm spustoszeń, rozumiał zatem dokładnie żałość tkwiącą w umysłach wypędzonych Kresowców. A jako Polak, obejmujący troskliwą myślą całość spraw ojczystych, bolał sam nad straszną krzywdą, która dzieje się tłumom obywateli i nad srogiem okaleczeniem dawnej Rzeczypospolitej.
Skoro tylko zaczął krążyć po mieście, wybrał się na odszukanie przynajmniej znajomych z Kijowa, o których dowiedział się, że zamieszkali w Warszawie, więc najpierw do Łabuńskich.
— Przyznam ci się, Zosieńku — mówił do żony, wychodząc z domu — że idę tam z obowiązku wdzięczności za ich gościnność w Kijowie, ale bez ochoty. Co ja im powiem na pociechę? Co mogę wskazać w przyszłości, aby wzbudzić nadzieję? — — Akt pospolitej kondolencji, jak tam ten w Inogórze — tam po stracie syna, tu tylko po stracie wymarzonego zięcia — ale i całej fortuny. To dla niektórych ludzi jest równoznaczne z cywilną śmiercią. A boję się, że Łabuńscy do takich należą.
Skoro jednak przestąpił próg mieszkania Łabuńskich, rozweseliły się nieco jego smutne przewidywania. Mieszkanie było skromne, ale nie tchnęło ani nędzą, ani klasztorną ciszą. Do przedpokoju dolatywały z za ściany dźwięki ożywionej męskiej rozmowy. Gdy Stefan Łabuński dowiedział się o nazwisku gościa, wyszedł żwawo z gwarnego gabinetu, uściskał Sworskiego serdecznie i pchnął go do pustego pokoju, obiecując, że zaraz się tam zjawi.
— Tymczasem moja żona...
Sworski znalazł się w pokoju, który mógł być i sypialnym, bo parawan odgradzał kąt zagadkowy. Na ścianach tkwiło kilka portretów i obrazów bez ram. Meble były nieskładne i obojętne. Na jednym tylko stole stała wielka skrzynia inkrustowana, śniada od patyny wieków i pociągała ku sobie oczy niespodziewaną tutaj świetnością. Sworski jął się jej przyglądać:
— Sceny biblijne krajobraz i figury włoskie, ale robota zapewne holenderska. — — Początek baroku, może nawet schyłek 16-go wieku. — — Dobry numer muzealny.
Wtem weszła pani Łabuńska z córką Hanką. Obie nie odmłodniały zaiste przez te trzy lata, ale matka więdła ozdobnie, szlachetnie, córka zaś kwitła chorobliwie. Powitano się ze znacznem rozrzewnieniem, ale w skąpych, wstrzemięźliwych wyrazach, bezsilnych dla naprawy nieszczęść, zdolnych tylko rozedrgać minione dni szczęśliwe i podkreślić ich niepowrotność. Ponieważ obie kobiety czuły, że Sworski wie o nich wszystko, co najcięższe, zaczęły wypytywać raczej o jego losy. Sworski rekapitulował swobodnie, bez nacisku na czarne strony swego istnienia. I rzeczywiście, jak wobec Linowskich w Inogórze, czuł się i tutaj względnie oszczędzonym przez los najokrutniejszy:
— Cóż powiem, drogie panie? Zasiedziałem się w tem mieście tortur, Kijowie — — wpadłem w łapy bolszewików, którzy za głupi byli, aby poznać we mnie groźnego przeciwnika ich zasad i... trochę długo trzymali mnie w więzieniu, aż nareszcie wypuścili. — Zachorowałem wprawdzie po powrocie do kraju, ale i to było tylko wstępem do najszczęśliwszego okresu mego życia: zyskałem taką Opiekunkę mego zdrowia i życia, że mi je naprawiła i... wzięła mnie za męża...
— To jest? — czy dobrze rozumiem? — ożenił się pan? — pytała ciekawie pani Łabuńska.
— Tak jest — i wyjątkowo dobrze; nie ja jeden jestem tego zdania.
W tej chwili Stefan Łabuński wszedł do pokoju.
— Słuchaj, Stefku — zawołała pani — pan Tadeusz Sworski ożenił się!
— Serdecznie winszujemy — rzekł Łabuński — musimy koniecznie poznać małżonkę pańską.
— W najbliższych dniach przedstawię ją państwu.
Na tem poprzestano. Trudno było przekonać naprędce Łabuńskich, że pani Zofja jest osobą jedyną na świecie; pozostawiono to przyszłości. Hanka mniej radośnie, niż rodzice, uścisnęła rękę Sworskiego i wyszła z pokoju. Wyjście to było tak jakoś wymowne, że Sworski zaryzykował pytanie:
— Czy ciągle pamięta?...
— Ach, panie — rzekł Stefan Łabuński porywczo, ale zarazem boleśnie — to jest nieszczęście!
— Że pamięta? — zagadnął Sworski.
— Właśnie! Gdybyśmy żyli dawnemi projektami... dawnemi marzeniami, wszyscy wstąpilibyśmy chyba do klasztoru, albo jeszcze głębiej. Trzeba żyć pomimo wszystko, panie. — — Tereska wyszła za porządnego człowieka, Wapowskiego; mają ładny majątek w Lubelskiem.
Odezwała się pani Łabuńska:
— Żeby pan, panie Tadeuszu, pomówił z Hanką i wybił jej z głowy ponure myśli. Pan miał na nią taki wpływ pokrzepiający. — — A ona rzeczywiście przemyśla o klasztorze!
— Słyszałem o tem. Rozmawiałem z Linowskim w Inogórze.
— Ach, to już się rozniosło — — westchnęła pani.
A pan Łabuński inaczej zareagował na oświadczenie Sworskiego:
— Aa, był pan w Inogórze. — Jakże tam? Wielkie spustoszenia?
— Znaczne i po wierzchu. — Ale nie rozmawialiśmy o tem z prezesem. Sam on wywołał rozmowę o synu, którego ja widziałem jeszcze w Kijowie, w krechowieckim mundurze, a on, ojciec, już go takim nie oglądał.
— To najnieszczęśliwsi ludzie, Linowscy! — zawołała pani Łabuńska. — Stracić jedynego syna i nie wiedzieć nawet, gdzie leżą jego kości!
— Ale pozostała im ziemia, własna siedziba... — dodał mąż zadumany głównie o treści swojej własnej niedoli.
— Nie pozostało nic z posiadłości pana tamtejszych? — zapytał Sworski, wchodząc w istotę myśli niedopowiedzianej.
— Z tamtejszych nic absolutnie — bo i banki ograbiono. A tutejszych nie było żadnych. Całe nasze mienie oparte było na ziemi posiadanej tam i na bankach krajowych. Nic nie wywieźliśmy oprócz kilku kufrów i drobnej części pamiątek.
— Więc jakże państwo tu?... — dodał machinalnie Sworski.
— A cóż? — ja pracuję w banku i w towarzystwie asekuracyjnem; żona moja maluje „batiki“. — — Nie pójdę przecie, jak wielu ze szlachty rosyjskiej, grać na bałabajkach Żydom po gabinetach.
— Oczywiście. — Ale jakże w przyszłości?
— O przyszłość to ja chcę pana zapytać, panie Tadeuszu. Pan zna lepiej swoich tutaj. Czy oni myślą o nas, przecie braciach i przecie najokropniej pokrzywdzonych?
Sworski milczał długą chwilę. Nareszcie wycedził przez zęby:
— Przyszłość wasza, Kresowców wydziedziczonych, wydaje mi się na tam tych ziemiach... problematyczną.
— A nie! — obruszył się Łabuński — to nie może być! Musimy powrócić, albo otrzymać stosowne odszkodowanie. My z naszej strony robimy, co tylko możebne. Ot i dzisiaj trafiłeś pan u mnie na sesję z dwoma waszymi viceministrami, jakoś miłosierniej patrzącymi na naszą sprawę. Czy drogą dyplomacji, czy wojny, musi nas poprzeć Polska i Europa. Nas są tysiące, a zagarnięte nasze mienie przedstawia miljardy rubli złotych. Takiego subsidium nie dacie chyba na podtrzymanie bolszewizmu?! Mieliście tylko co w ręku tych draniów — w Rydze. I cóżeście otrzymali? — liche granice i trochę niepewnych przyrzeczeń. — Nas wydaliście na zatracenie!
— Nie ja robiłem traktat pokojowy w Rydze — odparował Sworski żartem gwałtowne zarzuty, które wyglądały, jak napaść osobista.
— Bo i rzeczywiście, Stefku!...
— Czyż ja do pana, kochany panie Tadeuszu?! Ja mam głęboką urazę do waszego rządu za jawne postponowanie interesów ogromnych kolonij polskich, jeżeli nie uważać ich już za część Polski.
— Daleki jestem od chwalenia naszych rządów — odparł Sworski. — Sprowadziły one wiele klęsk i nie dopatrzyły wielu okazyj dziejowych. A pan wymaga od nich czynów bohaterskich: odrobienia na naszą korzyść zbrodni rewolucji rosyjskiej.
— Sami tego nie zrobimy — spierał się Łabuński — ale możemy pobudzić przeciw Sowietom akcję Europy. Nikt się tem nie zajął! Nawet wasz Dmowski ignorował interesy kresów wschodnich.
— Dmowski z Komitetem Paryskim wywalczył u Europy dla Polski wszystko, co było możliwe. Trudno mu zarzucać, że się nie zajmował w Paryżu sprawami nieziszczalnemi.
— Może być. — — Więc niech się zajmie nami kto inny: sejm, dyplomacja obecna, skoro Dmowski nie potrafił sobie zyskać zaufania większości społeczeństwa...
— Powiedz pan: nie zjednał sobie Żydów, ale się im też nie poddał.
— Nie będę się spierał o osoby. Ale przyzna pan chyba, że Polska winna nam nietylko przytułek, lecz i obronę?
— Zasadniczo tak... bez wątpienia. Ale musi najprzód sama okrzepnąć, uporządkować się, zanim przystąpi do tak skomplikowanego zadania, jak walka chociażby dyplomatyczna, z Rosją, z którą w przyszłości zmuszeni będziemy zawrzeć jakieś przymierze.
— Jednak musimy rewindykować nasze posiadłości — i to jak najśpieszniej. — Kiedyś tam? — — my pomrzemy, a prawa nasze się przedawnią. Jakaś przecie siła musi wkrótce zabrać się do obalenia bolszewizmu. Czy to będzie akcja obcego państwa, czy bunt wewnętrzny rosyjski, z każdą taką siłą musimy współdziałać.
— Podziwiam zawziętość waszą; w słusznej i doniosłej sprawie. Upór ludzki natężony i zrzeszony przenosi góry.
Rozmowa utknęła na martwym punkcie, bo obaj uznawali doniosłość sprawy, a żaden nie umiał doradzić sposobu jej wykonania. Zaczęto więc wyliczać znaczniejszych poszkodowanych Kresowców i porównywać ich lośy. Łabuńscy należeli do najsrożej poszkodowanych: cały ich majątek utkwił w piekle; bolszewiekiem. Hornostajowie zdążyli cóś sprzedać ze swych lasów (podobno Żydom za dolary?), sami zaś przez Krym i różne meandry wyjechali do zachodniej Europy z przyjacielem Gołowinem i z Wielkimi Książętami. Było wielu takich, którzy, posiadając majątki w różnych okolicach dawnej Rusi polskiej, utracili wschodnie, zachowali zaś zachodnie, objęte przez skąpe granice nowej Polski. W pasie granicznym oglądali niektórzy z okien folwarku ocalonego — swe fundum główne z dworem ojców, leżące po tamtej, zatraconej stronie kordonu. I tym jeszcze zazdrościli inni, którzy utracili wszystko.
Między wydziedziczonymi były głośne nazwiska rodów historycznych, jak Potoccy, Sanguszkowie, Braniccy, którym zrabowano obszary tak wzorowo administrowane, przyozdobione i lejące polskie złoto, jak Antoniny, Sławuta, Białocerkiew. — — I nazwiska wytrwałych od stu lat zbieraczy ziemi i skarbów: Sobańskich, Mańkowskich, Jaroszyńskich, których bogactwa nie szły przecie na inny, jak na polski pożytek. — — Wszystko to było żywiołowo polskie, ze starożytnemi przywarami, ale i z zaletami rzadziej u nas spotykanemi: z jasnym zmysłem ekonomicznym, z uporem w pracy, z żarliwszą, niż po innych prowincjach, zawziętością trwania w dumnym rozkwicie. Typy w rodzaju Hornostajów, chylące się już niedwuznacznie ku zmianie narodowości, należały do wyjątków.
Pogwar nędzarzy, wspominających w Warszawie świeże, a tak już głęboko w przepaść zapadłe straty osobiste i narodowe, zawadził i o los Polaków na ziemiach białoruskich, rozciętych arbitralnie na polskie i bolszewickie, o wygnanie z tych ziem jedynej warstwy mądrze pracującej, polskiej, a rzucenie ich na pastwę ospałego chłopa i bandyty.
Wspomniano też o strefie najbardziej godnej opłakania, o Litwie i o Inflantach, gdzie się kultura polska przyjęła najdawniej i najbujniej w dworach i dworkach szlacheckich, nie świecących tyle przepychem, ile wzorową cnotą obywatelską. Pleniło się tam dzisiaj karykaturalne odrodzenie gminu, fabrykowane przez wrogów dla osłabienia Polski, na zgubę plemion od Niej oderwanych.
— Jedyni, którym nibyto dobrze dzieje się na ziemiach wydartych prawym właścicielom — mówił Sworski — to chłopi. Wasi tam, ukraińscy, sami zagarnęli pola dworskie; litewskim rozdano je darmo w dzierżawę przygotowawczą do własności. Przyznać trzeba, że takiej pokusie nie oparłyby się nawet warstwy inteligentniejsze i bardziej uspołecznione. Gdy bezprawie stosowane jest przez rząd i ogłoszone, jako prawo, każdy, który korzysta z tych zarządzeń, poczuje się rozgrzeszonym.
Łabuński patrzył na Sworskiego oczyma zgorszonemi:
— Że też pana tak bardzo obchodzi los tych chamów! Litwinów nie znam bliżej, ale nasze „hady“ niewarte najlżejszego współczucia.
— Jednakże do tych chamów, hadów, a szczególniej do polskich chłopów należy przyszłość.
— Zauważyłem, panie Tadeuszu, że pan wszystko oblicza na wieczność. — A nam potrzeba żyć — dzisiaj i jutro.
— Nasze poczynania musimy stosować do wyraźnie nadciągającej przyszłości — odrzekł Sworski.
— Tak... pan zawsze był postępowy. — — Ale czego się pan spodziewa po panowaniu chamów?
— Po waszych Ukraińcach niewiele spodziewam się, coprawda. To jeszcze tłum wcale nie uspołeczniony i z potwomemi instynktami. — — Potrzeba nad nimi panowania jakichś mądrzejszych carów, lub mocnych rządów obcych. — Ale z polskich chłopów będzie główny pożytek dla przyszłej Polski.
— Wierzy pan w Polskę chłopską?!
— Proszę mnie wysłuchać i zrozumieć. Polska musi się przecie składać z Polaków, — a ci, którzy dorwali się do chwilowej przewagi w Polsce, to.... dziwnie mieszana czereda: szlachta, mieszczanie, olbrzymki niewiadomego pochodzenia, neofici i Żydzi. Rysy ich wspólne to pożądanie władzy i osobistych korzyści. Nikły pośród nich odsetek szczerych Polaków przepada i nie komenderuje; prawdziwą, choć nie głośną komendę mają Żydzi. Nie potrzeba dowodzić, że taki zespół trzeba co najmniej...
— Powiesić — poddał wyraz Łabuński, nienawistnie.
— Nie, ale choć częściowo odmienić, ulepszyć przez dobranie dzielnych Polaków, którzy przecie tu i ówdzie się znajdą. A najwięcej znajdzie się ich między włościanami-rolnikami. Ich ogromna masa — dwie trzecie ludności Rzeczypospolitej — składa się z samych Polaków. Ich zgodna postawa przeciw Niemcom w ciągu całej wojny — ich twardy opór zarazie bolszewickiej — uwydatniły zdrowy instynkt rasowy i zrozumienie obowiązków obywatelskich.
— Więc jakżeż? — zawołał Łabuński — chce pan rządy w Polsce powierzyć chłopom?
— Nie mówię tego — odrzekł Sworski — ale chcę rządów, które zajęłyby się gorliwie dobyciem i zużytkowaniem dobrych sił z narodu, gdziekolwiek one są, a przedewszystkiem z warstwy najczyściej polskiej, z chłopów. Chłopi z powodu swych wielkich zaległości w kulturze umysłowej, bardzo rzadko bywają dotąd obywatelami gotowymi do działania na wysokim posterunku; są jednak najlepszym materjałem obywatelskim. Z innych warstw wybierzemy dzisiaj indywidua niezarażone zgnilizną i posadzimy na odpowiednich ich zdolnościom stanowiskach. — Chłopów należy dźwignąć całą masą, z której stanie się zczasem uświadomione polskie społeczeństwo, a wybiją się zapewne i odpowiedni kierownicy.
— Nie sądziłem, że pan ma takie iluzje co do chłopów!
— Staram się nie mieć żadnych złudzeń co do stanu kraju, ani uprzedzeń do warstw takich, lub owakich. Obserwuję najskrupulatniej. Wolność i niepodległość zastała społeczeństwo nasze w stanie anormalnym. Można rzec bez przesady, że w klasach kierowniczych grasuje epidemicznie pomieszanie zmysłów. To jedyne uniewinnienie pewnych działaczy, których w przeciwnym razie trzebaby oskarżyć o świadome działanie przeciw Polsce. A między rzeszą, przepychającą się do stanowisk rządowych, są i trzeźwi popsuje, spekulanci, nawet łapownicy. Pośród reszty oświeconego społeczeństwa roi się od indyferentów, od sybarytów, od próżniaków. Dodać trzeba, że i najtęższe głowy polityczne, najczystsi patrjoci nie odznaczają się energją, ani waleczną ochotą. — Napływ do rządu tandety ludzkiej ułatwia wpływy Żydom, którzy, im rząd jest gorszy dla spraw polskich, tem mocniej go popierają, jako lepszy dla ich wrogich machinacyj. Klęskowi dzierżyciele władzy polskiego pochodzenia są stale podtrzymywani i wielbieni przez Żydów. Żydzi też są zawziętymi krzewicielami bolszewizmu w Polsce.
— Tak, oni wszędzie ci sami — zgodził się Łabuński tym razem bez zastrzeżeń.
— To też działanie przeciw Żydom — ciągnął dalej Sworski — jest integralnym paragrafem programu każdego patrjoty polskiego. A że są u nas ludzie, którzy działają przez Żydów i dla Żydów, to jest właśnie chorobą, lub obłędem naszego społeczeństwa. Otóż jedyna warstwa absolutnie i powszechnie antysemicka — to nasi chłopi. Muszą oni zadawać się z nimi, bo Żydzi trzymają po wsiach i miasteczkach cały handel w ręku, a potrzebni są chłopu i do praktyk złodziejskich, jako wspólnicy i paserzy. Bo niestety pośród gminu wiejskiego szerzy się złodziejstwo. Jednak każdy chłop ma Żyda w pogardzie i w nienawiści, gada z nim tylko w razie koniecznej potrzeby, nie puszcza go do domu, ani do rodziny. Otóż tę wielką rasową zaletę naszego chłopa trzeba popierać i wyzyskać. Podnieść stan oświaty i dobrobyt ludności gminnej, aby ułatwić wybijanie się z niej na powierzchnię i na wyżyny czysto polskich obywateli — a wyzyskać liczebną siłę i zawziętość chłopów przeciw Żydom.
— Wszystko to piękne, panie Tadeuszu, ale obliczone na bardzo daleką przyszłość. A my, Kresowcy, musimy dojść swych praw, jeżeli nie w tym roku, to na początku przyszłego.
— Daj Boże!
Pani Łabuńska skierowała rozmowę na tory realniejsze:
— Pragnęłabym jak najprędzej poznać małżonkę pana. — — Może państwo byliby łaskawi przyjść do nas na herbatę... choćby pojutrze?
— Jak najchętniej; mogę, zdaje się, przyrzec i za żonę.
— A niech pan nie zapomina i o swej wiernej przyjaciółce Hance — dodała troskliwie matka.
— Nigdy nie zapomniałem: I śmiem przewidywać, że poznanie się panny Hanki z moją żoną będzie pożyteczne. — — Znała ona i Bronka Linowskiego...
— Ach, doprawdy? znała go?!
— I jest wogóle... uosobioną pogodą i równowagą. — — No, trudno mi mówić. Sami państwo osądzicie.


31.

Nieprzeliczone mnóstwo Polaków rozpoczęło po wojnie nowe życie. Nie mówiąc już o nowem, wolnem powietrzu, którem zaczęto powszechnie oddychać, — poprostu mechaniczne skutki wojny rozrzuciły ludzi po nowych miejscach, pchnęły ich do zajęć, nawet do obyczajów odmiennych.
Takiej odmiany warunków istnienia doznali i Sworscy.
Już podczas pobytu Sworskich w Rudnikach Gimbut przekładał przyjaciołom, że powinni dla zdrowia, dla spokoju, dla swobody pracy przenieść się z Warszawy na wieś. — Ale projekt wydawał się nierealnym. Przenieść się na wieś znaczyło: albo zamieszkać na stałe u jakichś zamożnych przyjaciół — co ani Tadeuszowi, ani Zofji nie dogadzało; albo kupić kawałek ziemi z domem i ogrodem — na co nie starczyły połączone majątki ich obojga. Nadto projekt ten budził wątpliwości innej natury. Tadeusz przyznawał się szczerze przyjacielowi:
— Wiesz co, Domciu? Gdyby to było nawet wykonalne, nie wiem, czy jabym nie osowiał zupełnie w ciszy wiejskiej. W miastach okłamywano mnie, targano nerwy, przeszkadzano pracy, nawet bombardowano — — ale przywykłem do miejskiego swędu i stuku, do atmosfery Zarwańskiej ulicy. — Majaczące mi z lat dziecięcych wspomnienia życia — nie gościny — na wsi rozrzewniają mnie czasem, ale nie nęcą, już. Niezdrowo próbować nowego życia na starość. Życie w miastach jest sztuczne i trochę cuchnące, ale zawiera w sobie podnietę... alkohol, bez którego trudno mi się obejść.
— A gdzież obcowanie z ludem wiejskim, o którego przyszłości tyle mówisz? — nadmienił Gimbut.
— I to nie dla mnie. — — Bo cóż to znaczy: obcować z ludem? Trzeba go dźwignąć, uczyć i uczyć! Potrzeba pewnej finansowej potęgi, o którą Zosię i mnie zapewne nie posądzasz. — — Mogą to robić jacyś Linowscy z Inogóry, ale my? — — Stać się zaś bakałarzem w szkółce wiejskiej, to na zakończenie karjery polskiego literata trochę... zbyt ascetyczne.
— Ręczę, że pani Zofja przeniosłaby chętnie swą akcję edukacyjną na wieś — przypuszczał Gimbut.
Ale zapytana zkolei pani Zofja nie okazała również zapału do projektu skleconego na powietrzu bez realnych podstaw.
Jednak przemyślny i uparty Litwin budował w cichości plan poważny. Składał go tymczasem z potrzeb i aspiracyj przyjaciół, które wybadał gruntownie podczas ich pobytu w Rudnikach. Nie mogąc sam wykonać planu, pomyślał o współdziałaniu możnych osób przyjaźnie usposobionych dla obojga Sworskich, — o Linowskich z Inogóry. — Opuszczał czasem poranną inspekcję fabryki, a wybierał się w pole, w przeciwnym kierunku, nie opowiadając się gościom. Oni też nie wypytywali go natarczywie, bo wiedzieli, że dyrektor skąpy jest w powiadomieniach o swych zamiarach niegotowych; dopiero plany wykonane chwalą go wymownie. Dla proporcji tylko i dla uniknięcia pozorów tajemnicy przebąkiwał, że chodzi mu o „niejakie transformacje budowlane, w których prezes Linowski może mu być pomocny.“ Jakoż w biurach fabryki, w oddziale budowlanym, jakiś nowy urzędnik wykreślał plany, do których Gimbut codziennie zaglądał.
Po wyjeździe gości rozwinął Gimbut działalność nietajoną już i energiczną.
Do ogrodu dworku dyrektorskiego dochodziły pola jednego z folwarków inogórskich, najbardziej oddalonego od pałacu, przeto może najmniej wyzyskanego pod względem wydajności rolnej. Jednak położenie tego awulsu wydawało się doskonałem na osadę samoistną. Zabudowania folwarczne leżały jeszcze bliżej od stacji kolei, niż Rudniki, w krajobrazie malowniczym nad rzeką Czarną. Dom rządcy, jak wszystkie budowle stawiane przez prezesa Linowskiego, odznaczał się dobrą architekturą, pociągał oczy swą fizjognomją wesołą, obrośniętą bujnym sadem. Ale folwark grał podrzędną rolę w państwie Inogórskiem i nosił pospolitą nazwę: Nowiny.
Na te Nowiny rzucił okiem dyrektor Gimbut, jako na miejsce osiedlenia się państwa Sworskich. Nie wspominając im o tem, starał się stworzyć nasamprzód warunki odpowiednie. Nie można było Tadeuszowi zaproponować nagle dzierżawę, lub administrację rolną, a tem bardziej mieszkanie na komornem. Prezes Linowski zgodziłby się zapewne, ale Tadeusz nie przystałby na żadną z takich kombinacyj. — — Trzeba im dać jakąś znaczną i stosowną do ich uzdolnień pracę — Tadeuszowi i Zofji — a wtedy oni będą mogli przyjąć i materjalne dla siebie honorarjum. Tak powstał w umyśle Gimbuta projekt założenia w Nowinach uczelni ludowej:
— Zofja będzie tam miała piękny warsztat do zacnej pracy — — Tadeusz będzie jej miłującym doradcą, jak i dotąd — a chcąc może też pisać i swoje powiastki. Instytucja potrzebna w okolicy i jako wzór na dalsze strony. — A może dogodzić i ambicji Linowskich. — — Pomysł obywatelski, dobry, panie Dominiku — mówił Gimbut sam do siebie — tylko ci fortuny brak... Ale u Linowskich jest wielkopańska fantazja.
Obróciwszy projekt w głowie jeszcze wiele razy, Gimbut udał się do Inogóry ze sformułowaną propozycją.
Gdy przedstawiał tam projekt Linowskim gorąco, jasno i dokładnie, prezes słuchał go poważnie, z rosnącem ożywieniem i aprobacją. A pani Wela dała się unieść poprostu zachwytowi:
— Szczęśliwa, cudowna myśl, kochany panie dyrektorze! Przecie to dla wszystkich! Szkoła tak potrzebna, taka na czasie. I zbliżenie do siebie ludzi najlepszych. Sworscy ozdobią, podniosą, naszą okolicę. — — A jeżeli już mam mówić o sobie, ta kochana Zosia wpobliżu, na naszej ziemi, toć to dla mnie najlepsza kuracja! Ujęła mnie odrazu serdecznie, gdy się u nas zjawiła temu lat kilka — cenił ją nadzwyczajnie i nasz Bronek — a kiedyśmy się rozmówiły tego lata, pokochałam ją na zawsze. Sama myśłałam, jakim sposobem przyciągnąć ją do nas...
— Poczekaj, droga moja — przerwał Linowski — jesteśmy wszyscy troje tego samego zdania. Ale sprawa przedstawiona przez pana dyrektora, jest piękna i ważna. Tu nietylko chodzi o przyjemności towarzyskie; można z tego zrobić coś... donioślejszego. Pozwólcie mi państwo wziąć to pod kilkudniową rozwagę.
— Mówić przecie można swobodnie z przyjaciółmi, co przyjdzie do głowy? — zapytała paniWela z uprzejmem nadąsaniem.
— Naturalnie, że można i będziemy mówili. Zostanie pan u nas na wieczerzy, panie dyrektorze?
— Z przyjemnością. — Ja tu nawet mam jeszcze do przedstawienia panu prezesowi szkice... Bo wyznać muszę... tak liczyłem na dobre przyjęcie moich projektów, że na własne ryzyko porobiłem niektóre pomiary nad rzeką. — — Zapytywałem jednak administracji głównej przez telefon...
— Tak, tak — odrzekł Linowski z dawno już niewidzianym na jego twarzy wesołym uśmiechem. — Mówiono mi — kazałem odpowiedzieć: niech sobie pan dyrektor Gimbut fabrykuje, co chce, nad rzeką w Nowinach. I fabrykował pan istotnie rzeczy bardzo zajmujące.
— Dziękuję za zaufanie — odrzekł Gimbut.
Zanim rozwinął kartony, które z sobą przywiózł, zapytała pani Linowska:
— Czy dawno wyjechali z Rudników ci kochani państwo Sworscy?
— Dziesięć dni temu. Miałem już od nich listy z Warszawy.
— Cóż porabiają?
— Szukają daremnie przyzwoitego mieszkania. Tymczasem siedzą w dawnem panieńskiem mieszkaniu Samej. Pokój z kuchnią, przyjemny. Dobrze, póki jeszcze pogoda. Ale na zimę — klatka.
— Ach, to miasto! — westchnęła pani Wela. — Mam nadzieję, że już w tym roku będą mogli przenieść się do nas. Przepowiadają nam piękną jesień.
— Wszystko to weźmiemy pod rozwagę — odpowiedział prezes.
Zaczęto rozpatrywać plany sytuacyjne i szkice frontów budynku szkolnego. Gimbut zauważył, że Linowski traktuje to wszystko przychylnie, lecz jakby lekceważąco. — — Ale kilka uwag prezesa dało poznać, że on sam planuje już w myśli inaczej i szerzej.
— Ucieszyło to znowu Gimbuta, gdyż przypuszczał, że Linowski zna się lepiej na budowie domów mieszkalnych i szkolnych. Po wielu jeszcze wywiadach i głośnych namysłach opuścił Gimbut Inogórę, pełen otuchy.

∗             ∗

Równo w tydzień potem przyjechał do Rudników Linowski. Sam już pozór jego zwiastował dobre nowiny. Ożywił się znacznie; ustąpiło z twarzy smętne zniechęcenie; oczy błyszczały dawną energją.
Usadowili się we dwójkę, Linowski z Gimbutem, na werendzie, która służyła jeszcze ciągle za główny salon dworku, przewiana teraz zapachem dojrzałych owoców, zarumieniona i złotawa na swych oponach z dzikiego wina.
— Panie dyrektorze! — zaczął prezes uroczyście, niby na licznem posiedzeniu — przynoszę panu odpowiedź na propozycje przedkilkudniowe, które nadzwyczaj szczęśliwie zgodziły się z mojemi rozmyślaniami z lat ostatnich; byłem właśnie zajęty pomysłami do testamentu. — — Ponieważ nie mam już spadkobiercy w prostej linji, rozdzieliłem większą część mego majątku między paru młodych krewnych, pośród których może się znajdzie jaki pożyteczny obywatel kraju. — Ale część też chcę oddać na bezpośredni pożytek i użytek publiczny. Wahałem się właśnie, na jaki cel mój zapis uczynić, a zwłaszcza — w czyje ręce go oddać. Powziąłem nareszcie następujące postanowienie: Część tę majątku ofiaruję już dzisiaj na zakłady użyteczne dla ludu wiejskiego. Nie po mojej śmierci, lecz dzisiaj, bo pragnę jeszcze popracować nad ugruntowaniem i rozwojem dzieła, razem z panem, i ze Sworskimi.
— Jeżeli zdołam, panie prezesie... Zresztą co tylko pan rozkaże, panie prezesie — odrzekł Gimbut, który z wielkiego ukontentowania stawał się aż uniżonym, przeciw swej naturze.
— Nie czynię wcale zamachu na pańską pracę techniczną, panie dyrektorze. Ma pan swoją działalność świetnie wypróbowaną, której nie ważę się przeszkadzać. Tworzę tylko ściślejszy komitet opiekuńczy instytucji, którą powołamy do życia. Nie odmówi pan przecie swego udziału?
Gimbut skłonił się głęboko.
— Najprzód tedy cały pański projekt: uczelnia ludowa, oddanie państwu Sworskim kierownictwa pedagogicznego — będzie wykonany. Ale projekt umyśliłem znacznie rozszerzyć. — Więc założymy — oprócz szkoły elementarnej z internatem i szkoły średniej 4-klasowej — jeszcze szkołę specjalną gospodarstwa dla małorolnych. Na utrzymanie tych trzech zakładów przeznaczam cały folwark Nowiny.
— Cały folwark?! — przecie to mórg... ile?
— Około tysiąca, bo są i łąki i trochę lasu. Tyle potrzeba na urządzenie fermy wzorowej ze szczególnem uwzględnieniem potrzeb małych gospodarstw.
Dopiero teraz, objąwszy całą wspaniałość daru Linowskiego, Gimbut zdobył się na wymowniejszy odzew:
— Ot, są jeszcze Polacy w Polsce!
Linowski zniósł komplement łatwo; zaczął mówić z tem większem ożywieniem:
— Widzi pan, kochany panie dyrektorze: pomysł fermy wzorowej i szkoły rolniczej wysnułem z tej ogólnej zasady, że tak samo folwark, jak i kraj cały lepiej nadbudowywać i ulepszać, niż burzyć dawne urządzenia, aby na ich miejsce stawiać nowe. Chyba że dawne poszły krzywo, okazały się, nieużytecznemi, lub rozpadły się. Otóż w Nowinach istnieją zabudowania folwarczne w zupełnie dobrym stanie, i pola są w kulturze. To wszystko pozostanie z małemi zmianami, które już naszkicowałem. Koszt budowy szkół pokryję oczywiście ja sam, jako realny fundator.
— Rozumiem, rozumiem — powtarzał zupełnie przekonany Gimbut. — Piękna robota! i na długie lata.
— Przystąpimy do niej natychmiast — mówił teraz prezes naczelnie i z zapałem. — W tym roku musi tu już być ochronka, którą, pomieścimy tymczasowo w domach parobków, częściowo przeniesionych na inny folwark. Państwo Sworscy zamieszkają w domu rządcy, przeznaczonego już też gdzie indziej.
— Ach tak, panie prezesie! Oni tam biedują:
— Pamiętam o tem i najpierw pomyślałem o nich. Wszystkie te domy będą odnowione, wybielone w bieżącym miesiącu. Poszli już tam mularze. Przez zimę przygotujemy cegłę i materjał drzewny. Na wiosnę zaczniemy budować.
— Kiedyż zatem zapytamy Sworskich?
— Zapytamy?? — zadziwił się Linowski — czyż oni dotąd nic nie wiedzą?
— Nie mówiłem — wyznał Gimbut — póki nic zapewnione było powodzenie. A to może pomyśleliby, że dla nich coś urządzono?... że protekcja?... Ludzie szlachetni, a biedni są drażliwi.
— Rozumiem pańską delikatność. Więc ja napiszę do nich i przedstawię projekt jako mój własny.
— Bo tak i jest. Ja szkicowałem skromnie, a pan utworzył wielką instytucję. Proszę ja tak: pan prezes napisze, a ja list do Warszawy zawiozę. A co już ja tam opowiem o prezesie, to moja rzecz — dodał Gimbut z udaną szorstkością, pod którą drżało rozrzewnienie.
— Zastrzegam sobie i ja opowiadanie o panu, gdy już Sworscy przyjmą propozycję. Niech pan zatem do mojego listu doda objaśnienia, jakie chce, a przedewszystkiem ustali nasze role. Sworscy — on i ona — obejmą kierownictwo pedagogiczne; pan zechce podjąć się zwierzchniego nadzoru nad rachunkowością — nieprawdaż? A ja biorę na siebie funkcje kierownika agronomicznego i prezesa. Dobierzemy sobie naturalnie jeszcze pomocników i zastępców, bo każdy z nas m a swoje zajęcia, których nie porzuci.
— Pięknie — odrzekł Gimbut. — Tylko jabym co do rozdziału zajęć. — — Pani Zofja będzie tu więcej robiła, niż Tadeusz — już ja ją wiem. Jabym ją nazwał także dyrektorem — nie dyrektorową. Dyrektor Sworska — w sam raz!
— Nie pokłócimy się o tytuły, panie Dominiku — uśmiechnął się Linowski. Chodzi o akcję, która nam zapełni pustkę serc i resztę życia. Z całej gromadki naszej, czy „dyrekcji“ jam najstarszy; ale wogóle młodzików w niej niema. — Musimy się śpieszyć, panie Dominiku, i działać silnie. Instytucja musi iść wzorowo, rosnąć, nabrać własnego rozpędu. Gdy kto z nas odejdzie... bezdzietny, zastąpią go synowie jego myśli. Niechby to był rozsadnik bujny, pleniący się sam przez się, rzucający swe dobre nasiona na szerokie pola i na długie wieki.
Linowski mówił coraz goręcej, a w oczy jego znękane srogiemi przeżyciami wstępował blask proroczy nieśmiertelności rasy.
Gimbut milczał i siedział najeżony, chociaż wrzało w nim od uczuć płomiennych i od uznania dla mówcy.
Aż Linowski, złudzony może przez nieruchomość swego słuchacza, spuścił z tonu i zmierzał do końca porozumienia.
— Jeszcze jeden szczegół, panie Dominiku, na który będzie chyba zgoda? Folwark nazywa się nijako: Nowiny. Umyśliłem go nazwać imieniem mego syna — Bronisławice. — Nie pozwolił mu Bóg grobu i pomnika z kamienia — będzie miał pomnik ze zbóż i dobrego ziarna.
— I nic piękniejszego nie wymyśliłby szukając — odrzekł Gimbut wzruszony. — Oddaję się na usługi pana prezesa — proszę mnie dawać robotę. Miło i robić pod taką komendą.


32.

Pomysł instytutu wychowawczego w Bronisławicach szczęśliwy był, bo dawał radosną pracę kilku ludziom ściśle sprzymierzonym, a obiecywał zadowolenie i pożytek szerokim masom polskim.
Oboje Sworscy przyjęli odezwę Linowskiego i poselstwo Gimbuta z zapałem.
— To pierwsza czysto radosna nowina, która mnie spotkała w odrodzonej Polsce! — zawołał Tadeusz po objęciu całości planu. — Tak powinnaby być tworzona wogóle Polska: ze skojarzenia potrzeb i zdolności, z rozumnego namysłu nad prądem ewolucji dziejowej i z dobrej woli Polaków.
Pani Zofja odczuła wdzięcznem sercem przyjazny zamiar Gimbuta, podziwiała szlachetność Linowskiego, uznawała bez fałszywej skromności, że wymyślono i dla niej samej rolę odpowiednią, a Tadeuszowi otworzono drogę ku swobodzie pracy literackiej i obywatelskiej. Reasumując to wszystko, dochodziła do wniosku swego rodzaju, kobiecego, lecz nie mniej zastanawiającego:
— Jest w tem jakaś cudowność. — — Tylu szczęśliwych uczynić jednym zamachem — i tak związać ludzi ku sobie dążących węzłem pięknej pracy. — — Dobry los Polski przebłysnął i zbliża się ku nam.
Nie namyślano się wcale nad przyjęciem propozycji, nie stawiano warunków. Gdy dowiedzieli się Sworscy, że dom w Bronisławicach przeznaczony im przez prezesa, znany też Gimbutowi, gotów na ich przyjęcie; że nadto jest miejsce i na pomieszczenie tamże zaraz ochronki — odpisali dziękczynne listy do Linowskich i zabrali się natychmiast do składania rzeczy i wysyłki mebli.
W dziesięć dni później, jeszcze przed końcem września, Sworscy gospodarowali już w domu odtąd „dyrektorskim“ w Bronisławicach. A nie była to jakaś zabawa w miodowy miesiąc, ani w sielankę. Gmachy użyteczności publicznej, choć częściowo i w zarysach tylko widoczne, stały mocno w twórczej woli kilkorga dzielnych ludzi, oparte o bogaty skarbiec Inogórski; nowe ognisko życia i światła tryskało z serc połączonych; rojami przybywały projekty, czasami duże i wymagające długiego terminu, czasami bliskie i dosięgalne, jak projekt przyciągnięcia Hanki Łabuńskiej do pracy wychowawczej w zakładach Bronisławickich, ufundowanych na cześć jej zaświatowego narzeczonego. Projekt ten podała Zofja, która już poznała w Warszawie i polubiła Hankę.
Piękna jesienna pogoda opromieniała zamiary. Dom, który obejmowali Sworscy, był porządny i zaopatrzony nowożytnie, a po wielorakich dorywczych lokalach zajmowanych w czasie wojny wydawał się Sworskiemu sybarytycznym. Posiadał naprzykład łazienkę! — Oboje Sworscy mieli wrażenie, że się tu wprowadzają na długo... na zawsze. Oglądali więc z zaciekawieniem prawie miłosnem wszystkie kąty i osobliwości przyjaznego domku. Zofja rozwijała z zapałem swe talenty praktyczne w ustawianiu mebli, rozkładzie sprzętów i niejakich przystrojów. Tadeusz rozkładał z lubością swą bibljotelcę, oddawna niewidzianą w całości, dobytą tutaj dopiero ze skrzyń, uśmiechniętą do nowego światła.
Chociaż nie przywieźli z sobą żadnej służby z Warszawy, Sworscy nie czuli się tu samotnymi, ani bez pomocy. Pobliski folwark pełen był ludzi; między służbą folwarczną znalazły się odrazu dziewczyny i chłopcy, bardzo chętnie niosący swe usługi nowym „rządcom“ przyjemnym, ludzkim, coś ci na lepszych panów wyglądającym. Umowy układały się jak z płatka, po sąsiedzku, po staroświecku, bez nieznośnych targów i wymagań warszawskich.
Sworski, widząc teraz przed sobą jasno wytkniętą drogę działania i obowiązku, zabierał się do pracy polskiej, owocnej z dnia na dzień, a celującej w nieskończoność ogólnego pożytku. Niby młodzieniec po ukończeniu dobrych i długich nauk, czuł przed sobą mnóstwo zadań wykonalnych. Nie porzucając planów swych pisarskich, wgłębiał się w istotną treść nowo przyjętych obowiązków: miał być kierownikiem nowego, zdrowego pokolenia młodzieży; nie chciał być malowanym dyrektorem, czy tam inspektorem. Pozostawiając z całem zaufaniem Zofji prowadzenie szkół elementarnych, a kierunek szkół agronomicznych Linowskiemu i jego zastępcom, zabrał się energicznie do napisania podręczników szkolnych z dziedziny historycznej, o których często rozmawiał już z żoną. Chociaż próbował pierwszy raz w życiu takiego autorstwa, połapał się w niem odrazu dzięki swej obszernej erudycji i bogatej bibljotece w Inogórze, gdzie znalazł duży dział pedagogiczny, zebrany przez prezesa Linowskiego, który nie od wczoraj przemyślał o szkolnictwie.
Kooperatywa ideowa i realna, która wybuchła nagle i rozszerzyła się na część powiatu Koneckiego, wpłynęła też na rozpogodzenie czarnych myśli Sworskiego o Polsce wogóle. Jeżeli tutaj ze zmowy kilkorga ludzi dobrej woli, a różnych stanów majątkowych i odmiennych nieraz poglądów na sprawy publiczne powstała taka placówka pożyteczna i zmierzająca niezawodnie w dobrą przyszłość, dlaczego inne części kraju, tak podobne co do swego chemicznego składu, nie mogłyby pracować zbiorowo na pożytek, umocnienie i chwałę Polski? Brak tylko drożdży w tych ogromnych pokładach dobrego zresztą polskiego ciasta. Rolą jest pisarzy: dodać tych drożdży i stworzyć temperaturę sprzyjającą ich działaniu.
Sworski zaczął bacznie kontrolować wartość swej własnej działalności literackiej dla odrodzenia Ojczyzny. Nie pora dziś wywodzić trele „sztuki dla sztuki.“ Polska nie idzie jeszcze pewnym pochodem w przyszłość; trzeba Ją dźwigać mocnym Czynem i karmić pożywnem Słowem.

∗             ∗

Wrześniowy dzień, wesoło pracowity, zgasł już dawno na niebie, ale przedłużała go noc księżycowa jasna i ciepła, pożegnalna noc odchodzącego lata. — Sworscy mieli werendę od strony rzeki Czarnej, nie tak dużą, jak tradycyjna werenda w Rudnikach i mniej paradną; brakło też jeszcze elektrycznego oświetlenia w domu. Zatem werenda służyła głównie za miejsce odpoczynku we dnie i za belweder, gdyż stąd otwierał się widok na odcinek kraju radujący oczy, przepasany bliską wstęgą rzeki, której nurt bystry, splątanemi pasmami płynący, sprawiał wrażenie, że dąży ochoczo w przyszłość.
Było około północy, gdy Tadeusz i Zofja, utrudzeni przedłużoną pracą, usiedli na werendzie, gdyż uroczy widok znęcił ich na powietrze. Znaleźli się w kraju całkiem księżycowym. Z wnętrza tylko domu dochodziło światełko czerwone, ślad czuwania ludzkiego w ogromnej błękitniejącej ciszy. I milczeli długo, wałęsając się myślami po sennych przestrzeniach.
— Czarna płynie dziś głośniej, niż kiedykolwiek — odezwał się jednak Tadeusz.
— Gada sobie polskie dumy, dzisiaj już niezabronione — odrzekła Zofja.
Znowu zaprzestali mącić głośnemi uwagami żywy obraz Przyrody. Wysokie niebo siało mleczno-błękitną jasność, nakrapiając ciemne zarysy drzew księżycową okiścią, wyświecając gdzie niegdzie blade twarze domków z pod kołpaków siwo zapylonych. Słała się w nieskończoność po falistej ziemi opona czaru.
Ponad rzeką, niedawno jeszcze migotliwą od księżycowej poświaty, rozlała się teraz mgła puszysta szeroko poza brzegi, ścieląc fantastyczny trakt mleczny po ziemi ruchliwy niby tłumem powłóczystych postaci. Oboje Sworscy utkwili oczy w to pasmo wędrującej mleczności.
Nagle Zofja drgnęła całem ciałem i wskazała ręką ku rzece:
— Patrz!... przechodzi tam przez mgłę... Znajomy.
— Ej-że, Zosieńku? o tej porze?
— Patrz przecie! — Zatrzymał się — wzniósł rękę — błogosławi nas!... Ach! i poszedł dalej wzdłuż rzekł...
— Tak — kiedyś mówiła, zobaczyłem coś — lepsze masz oczy ode mnie, Zosieńku. — — A ty pomyślałaś zaraz, że to... On?
— Nie myślę, nie rozumuję, ale czuję, że to On, nasz Duch dobry. — Tylko dlaczego minął nas, nie zaszedł, nie rzekł ani słowa?
Zamilkli, badając pilnie mgłę, która tworzyła już tylko swe postacie bezsensowne, lekkim powiewem poruszane sennie wzdłuż rzeki.
— A jednak On tu jest wpobliżu — rzekła po chwili Zofja — czułam to wyraźnie od wielu dni, od czasu powstania tego pięknego pomysłu Bronisławie. Ktoby to urządził tak cudownie? Ktoby natchnął tak harmonijnie ludzi wcale różnych, jak Gimbut i Linowski, a stworzył dla nich i dla nas wspólną działalność, z której muszą być dobre owoce dla Polski — i będą.
— Temu łatwiej wierzę — rzekł Sworski — że szczęśliwa przemiana naszego losu i ta stacja oświatowa zawdzięczają swe istnienie wpływom dobrego Ducha Polski — ale żeby ten przechodzień nocny był zaraz Piastem, lub Starym Przeorem? — — Trzeba wyobraźnię trzymać trochę na uwięzi, zwłaszcza przy robotach praktycznych, do których się właśnie zabieramy.
— Mój najdroższy! — odrzekła Zofja żywo — zauważyłam oddawna, że mnie posądzasz o chorobliwe wizjonerstwo. Powiedz mi zatem, czy się przekonałeś kiedy, żeby moje wierzenia, którym ty czasem niedowierzasz, zepsuły mi jakieś roboty praktyczne, co do których zawsze chyba byliśmy zgodni? Czy te wizje, od których zdajesz się mnie bronić, zniechęciły mnie do jakiego obowiązku? Czy może tobie przeszkodziły w jakiem działaniu?
— Co ty mówisz, Zosieńku?! Jabym ciebie krytykował?! Czy nie wiesz, żeś mi najpokrewniejszą istotą na ziemi? Żeś mojem szczęściem jedynem? — Jeżeli czasem staram się osłabić żarliwość twych widzeń, czy wierzeń, to tylko dla ochrony twego spokoju, dla uprzedzenia rozczarowań...
— Jam zawsze spokojna, mój najdroższy — i dlatego spokojna, że wierzę niezłomnie.
— Prawda i to — zgodził się Tadeusz. — — Może ja, starając się przeniknąć twoją psychikę, rozumiem ją wadliwie, sądząc ją według swojej. Mnie rozczarowania doprowadzają nieraz do rozpaczy. Wierzę w Ducha nieśmiertelnej Polski i że On ma na ziemi swych przedstawicieli nieomylnych. Ale gdy długo nie dostrzegę działań, nie usłyszę rad tego Ducha, popadam w zwątpienie i w pesymizm. Dlatego boję się już omyłek w widzeniu i w słuchaniu Ducha. Ty zaś nie boisz się, Zosieńku, bo wierzysz w Niego mocniej.
— Mój Ty! — zawołała Zofja, obejmując męża za szyję — mój ty mądry, dumny człowieku! Przyznajesz słuszność swojej drobnej, wiernej towarzyszce?
— Uznaję wszelką wyższość — kochaną.
Pogodzeni najuroczyściej, przytuleni do siebie siedzieli jeszcze małżonkowie dość długo na werendzie, bo żal było porzucać tak piękną noc księżycową. Korciło ich to jedynie, że Wędrowiec nie zaszedł do ich domu.

∗             ∗

Wcześnie przed południem Sworski pojechał do Inogóry, gdzie chciał przedstawić prezesowi parę pomysłów, dotyczących nowych szkół. Gdy odjeżdżał z Bronisławie przypomniała mu żona:
— Nie zapomnij wypytać ludzi, czy nie widzieli gdzie naszego Znajomego.
— Pamiętam o tem. Wracając wstąpię i do Gimbuta. Nie nakłada się prawie drogi, jadąc przez Rudniki.
W Inogórze zastał Sworski Linowskiego zagłębionego w plany Bronisławie; pani Wela była „niewidzialna“; praktyki osoby niezdrowej, a dbałej o swój wygląd zatrzymywały ją w sypialni do południa. Rozmowa o szkołach zabrała tylko kwadrans. Był to niby krótki raport Sworskiego zwierzchnikowi instytucji, utrzymany w tonie przyjaznej rozmowy. Wogóle Linowski nie dopuszczał tonu urzędowego w stosunkach ze Sworskimi. Skoro tylko wyczerpała się treść o szkołach, prezes wstał od biurka i przeprowadził gościa do pokoju, który obecnie służył za salon w oficynie, gdzie mieszkano.
— Szkoda, że nie przywiózł pan swej małżonki. Żona moja wciąż o niej mówi i wyrywa się do jej towarzystwa. A rozumie pan, że łatwiej pani Zofji nas odwiedzić, niż biednej Weli do Was się wybrać.
— Z pewnością przyjechałaby ze mną, gdyby nie nowe gospodarstwo, które buduje z zapałem. Wkrótce to się skończy.
— A cóż zresztą zdarzyło się w Bronisławicach przez te dni parę? Był może kto u państwa? Widząc, że prezes skłonny jest do odpoczynku przy gawędzie, co nie często się zdarzało, Sworski odpowiedział swobodnie:
— Był ktoś i nie był — właśnie tej nocy.
— Cóż to za mistyfikacja?
Tadeusz opowiedział zatem pokrótce, że gdy zapóźnił się wczoraj z żoną w kontem placji wspaniałej nocy księżycowej, ujrzeli oboje przechodzącą przez mgły przy rzece postać bardzo podobną do Starego Przeora.
— Zosia twierdzi na pewno, że to był On — dokończył.
— Nie dziwi mnie to — odrzekł Linowski — ale mocno zajmuje.
Zadziwił się natomiast Sworski. Wiedział, że Linowski zna poniekąd legendę Starego Przeora, związaną z historją Bronka. Jednak w tonie odpowiedzi prezesa było coś niewytłumaczonego.
— I pan prezes podziela zdanie mojej żony?...
— Skłonny jestem — bo Stary Przeor krąży po naszej okolicy.
— Ma pan o tem wyraźne powiadomienia?
— Najpewniejsze.
— Ależ to mnie znowu bardzo... bardzo obchodzi.
Linowski zasiadł się głębiej w fotelu i zamilkł na chwilę. Twarz jego wyraziła natężone skupienie i jakby krótką walkę myśli. Rzekł wreszcie:
— Nie mówiłem o tem nawet z moją żoną. — No, bo kobiety łatwo się egzaltują. — — Ale my sądzimy zimniej. — Wszystko zaś, co o panu wiem, com pańskiego czytał, com od pana słyszał, budzi we mnie przekonanie, że o tym przejmującym temacie mogę z panem mówić otwarcie. — Był u mnie Stary Przeor.
— Tutaj?! W Inogórze?! — zawołał Sworski poprostu zdumiony.
— Siedział w tym tu fotelu.
Sworski spojrzał nerwowo na trzeci fotel pusty wpobliżu i mimowolnie drgnął. Linowski zaś zrobił znowu pauzę, twarz wyrazistą rozpogodził, jakby na spotkanie upragnionej wizji powracającej. Opowiadał już płynnie:
— Siedziałem kiedyś późnym wieczorem nad pomysłami do testamentu. — — Mój dawny zamiar oddania części majątku na cele publiczne stanął, po utracie syna, niejako na naczelnem miejscu. Myślałem o jakiejś fundacji naukowej, myślałem o zasileniu funduszów naszej floty powietrznej, myślałem i o szkolnictwie. Ale główną przyczyną wahania był wybór osób, którym powierzyłbym zapis, czy określoną instytucję. Nie wierzyłem rządom naszym — i dotąd nie wierzę. Trudno było dawać pod warunkiem, że rządy będą inne i lepsze. — — W gorszą popadałem niewiarę: wątpiłem o trwałości całej tej Polski.
— Mówiliśmy o tem w lecie — przerwał Sworski — ale sądziłem, że obecnie...
— Tak, lepszej jestem myśli — przerwał zkolei Linowski. — Trudziłem się tedy nad wyborem pomysłu, gdy mi oznajmiono, że chce się ze mną widzieć Serwacy.
— Ach, Serwacy! ten stary, który pierwszy ujrzał wówczas Zwiastuna!
— Srogi zwiastun! — porwał mi syna — westchnął ojciec.
— I poprowadził po najwyższej linji przeznaczeń — domówił Sworski.
— Jest to pociecha, zapewne. — — No, więc Serwacy pokazał mi się tego dnia w stanie podnieconym aż do nieprzytomności, jak wówczas. „Panie — mówił szlochając — przyszedł do nas Święty! Ten sam, co przed wojną, ale przepowiada dobrze —“. Gdzież on jest? — zawołałem. „A idzie do pałacu, kiej ten król“. — — Nie zwlekając, wyszedłem naprzeciw takiego gościa. I spotkaliśmy się przed domem, w parku. Pochwalił Chrystusa, pozdrowił mnie i rzekł odrazu dziwnie: „Buduj życie, synu; sądzono ci jeszcze pracować radośnie“. — Wprowadziłem go do domu. — Ależ wygląda!
Linowski rzekł ostatnie wyrazy, jakby wyzywając Sworskiego na dopełnienie ich przez wymowniejsze. Lecz Sworski milczał, przejęty opowiadaniem, więc Linowski mówił dalej:
— Nędzarz, a stygmaty wszystkich szlachetności nosi na sobie. Starzec, a moc młodzieńcza bije z ruchów, z głosu, z oczu nieporównanych. I skąd ja go już znałem? — Chyba z jakichś portretów Piastów królewskich, widzianych za lat najmłodszych.
— Takie same miałem wrażenie, gdym widywał go i jego... poprzednika, Wojciecha Piasta — odrzekł Sworski.
— Gdym go tu usadowił — ciągnął dalej Linowski — chciałem przecie czemś ugościć i zapytałem, coby zjadł na wieczerzę. Odpowiedział, że niegłodny i prosił, aby nie budzić służby, która rzeczywiście już spała. I wszedł odrazu w moje myśli, wątpliwości, projekty, jakby podsłuchiwał duszę moją od paru godzin, a może i od lat. — — Mówił mi „synu“ i narzucał wolę swoją, a ja najnaturalniej nazywałem go ojcem i dawałem mu przewagę nad sobą. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Zaczął od wspomnienia o Bronku, którego nazwał „żołnierzykiem Bożym najwybrańszym“ i mówił o nim bardzo pięknie. Ma jakąś swadę polską nadzwyczajną, jakby z przed lat kilkuset płynącą, a przecie żywą i niewymuszoną. — Poszedł potem śladem myśli mojej, wybierając z niej samowolnie, rzucając w nią światła, prowadząc ją w jasność. Piszesz testament — mówił — (skąd on wie o tem?) — to rzecz potrzebna, ale nie uwalnia cię od osobistego stosowania talentów i zasobów, które Bóg ci dał i od pełnienia służby w Ojczyźnie aż po kres, który ci przeznaczony. Nie ustawaj, synu, a rozradujesz się jeszcze w nowych dziełach. Tak mi objaśnił swoje pierwsze słowa przy powitaniu. A z projektów moich upodobał sobie najlepiej nauczanie ludu „tego plemienia Piastowego, które Bóg otulił ciszą pracy polnej, aby je ustrzec od zarazy złota i gorączki nieprawych pożądań, a teraz dźwignie je całym łanem na czysty plon, na posiłek, na chwałę Polski“. — Te ostatnie zdania pamiętam dosłownie.
— Pozwoli pan, że zapytam — wtrącił żywo Sworski — czy Stary Przeor był u pana wcześniej, niż Gimbut ze swojemi planami?
— Znacznie wcześniej, około tygodnia. Zacny dyrektor trafił wybornie ze swą poczciwą pracą w moje porozumienia ze Starym Przeorem.
— To wszystko jednak jest zadziwiające! — zawołał Sworski. — Bo pomyślny zbieg okoliczności zdarza się czasem w życiu, ale tu znać jakby preegzystencję jednego najszerszego planu. W dziele, które pan stworzył faktycznie, jest, jak się teraz okazuje, wyraźne natchnienie Starego Przeora. Ale jest i skromniejszy plan Gimbuta, z którym wątpię, aby Stary Przeor zetknął się osobiście. Moja żona zaś i ja nic podobnego nie przewidywaliśmy i nie widzieliśmy też od bardzo dawna naszego dobrego Mistrza — ukazał nam się wczoraj i zniknął. — A przecie w dziele, które wszyscy z zapałem rozpoczynamy, znajdują zadowolenie i moje teorje społeczne o podniesieniu ludu i stałe aspiracje edukacyjne mojej żony. — — To wszystko składa się cudownie.
— Niech pan nie sądzi, panie Tadeuszu, że pierwszy Gimbut skłonił mnie do pociągnięcia obojga państw a do tej pracy. Jest to wasz serdeczny przyjaciel, mówił o Was gorąco — ale ja i z rozmowy ze Starym Przeorem przytoczę panu zdania wyraźnie na Was wskazujące. Mówiłem między innemi, że bardzo trudno dobrać i skupić do współpracy ludzi ideowo pokrewnych, a dzielnych. Odpowiedział mi zaraz, bo on na wszystko ma gotową odpowiedź i zawsze pełną złotej treści: „Wpatrz się, synu, w koło przyjaciół i znajomych, a mając dużą pracę już ujętą przez myśl własną, szukaj ludzi, przypadających do zadań, ośmiel zdolności do czynów, które uznasz za dobre, rozpal serca przygasłe do płomienia. Masz ludzi około siebie — porwij ich; a oni porywać będą innych pobratymców swoich. I z porywania takiego a skupienia będzie tłum przy dziele i zapłonie miłość dzieła. I dobre dzieła synów dobrych napełnią Ojczyznę.“
Jak pan doskonale pamięta te piękne zdania!
— Spisywałem je na gorąco zaraz po owej nocy, ale nie wszystkie, o! nie wszystkie! — — Przecie ten człowiek nadzwyczajny pozostał u mnie przez całą noc aż do świtu! Przetrząsaliśmy przeszłość, budowali przyszłość. — — Nie dawał mi wyraźnych nauk; nie czynił rewelacji o osobach żyjących i rządzących; nie mącił w głowie proroctwami w stylu pityjskim, jak: że lepiej będzie w Polsce, kiedy ktoś tam konia napoi w tej lub owej rzece... Ale pokrzepił moją wiarę w konieczność istnienia szlachetnej Polski; nie w możliwość tylko, lecz w konieczność — i nie bylejakiej Polski, lecz szlachetnej, godnej swej zamierzchłej tradycji i dobroczynnej w swych przyszłych poczynaniach. — — Tak, zdrowszym i silniejszym się czuję od tego czasu, panie Tadeuszu! — I Polska znowu nie tak chora, jak my Ją ogłaszamy, łącząc niebacznie lament patrjotów z oszczerczym chórem wrogów, którzy radziby Ją pogrzebać rychło po odrodzeniu.
— Widzę — rzekł Sworski uroczyście — że akcja dobrego Ducha Polski zatacza dużo szersze jeszcze kręgi, niż nasz instytut w Bronisławicach. — Niech się przyjmie w wielu miejscach kraju, jak tutaj się przyjęła, a dźwigniemy Polskę ponad Wiek Złoty. Zło obecne samo ustąpi, gdy Dobro będzie od niego dzielniejsze. Źli obywatele, których jest przecie mniejszość, stracą grunt pod nogami, gdy nieodrodni synowie Polski ockną się z drzemki, a wstając do czynu polskiego, wstrząsną i ogarną ziemię. — Podniósł pan wielką chorągiew, panie prezesie.
Rozmowa rozgrzewała się coraz bardziej.przechodząc od realnych porozumień do marzeń zbyt lotnie wyprzedzających dzisiejszość. Opamiętali się dwaj mężowie wtajemniczeni i rozeszli się po serdecznem uściśnieniu dłoni.

∗             ∗

Miał czas trochę ochłonąć Sworski przez kilka kilometrów jazdy z Inogóry do Rudników, jednak skoro tylko powitał Gimbuta, zaczął od gorącej pochwały prezesa Linowskiego. Nie powtarzał rozmowy swojej z prezesem, ani tem bardziej zwierzeń o porozumieniach Linowskiego ze Starym Przeorem, przewidując, że te wywołałyby pewien sprzeciw w inżynierskim umyśle dyrektora, — ale zachwycał się odżyciem energji w starym działaczu. Gimbut potakiwał bez dyskusji i jakby z roztargnieniem. Dopiero, gdy Sworski wspomniał, że ma wiadomości o wędrowaniu po okolicy Starego Przeora, Gimbut, który wiedział przecie cośniecoś o dziwnym mnichu, odezwał się żywo:
— Ot i ja mam wiadomości, ale niedobre.
— Jakto: niedobre? — zadziwił się Tadeusz.
— A to, że jego poszukuje policja.
— To niepodobieństwo! — — policja państwowa polska?!
— Ta nasza, znajoma. — Jaż nie śnię, mówię tobie. — Byłem wczoraj w Końskich dla sprawunków fabryki i właśnie podczas mojej nieobecności zjawiła się policja. Raportował mi Krysiński, zawiadowca. Szukali — jak mówi — niebezpiecznego włóczęgi w przebraniu zakonnem, który się trudni propagandą przeciwpaństwową...
— Przeciwpaństwową?! — przerwał Sworski zawzięcie — chyba przeciwrządową? — Ale i to do niego niepodobne. On tylko najczystszą polskość sieje po Polsce.
— Jaż wierzę tobie i pani Zofji — mąż dobroczynny. — Ale musi być ten sam, kiedy go tak opisują.
— I cóż on zrobił takiego? Zbuntował fabrykę, czy pchnął ją do jakich manifestacyj?
— Gdzie zaś! Przychodził kilka razy, rozmawiał z robotnikami na pauzach — nie podczas pracy — mówił podobno o wysokiej godności pracowników żelaza, którzy gotują i pług dla órki i miecz dla obrony ojczyzny; mówił też, że będą mogli posyłać dzieci do wielkich i dobrych szkół, które staną wpobliżu — niby o naszych szkołach w Bronisławicach. — Krysiński mi opowiadał, że z początku drwili z niego robociarze, a to że cudak, że klecha, który nie do swojej trafił parafji; ale ich zaraz tak opanował, że mu już mówią: „ojcze“, a niejeden i w rękę go całuje. Nawet najburzliwszego z nich, Walentego Skrzypę — pokazywałem ci go kiedyś — tak przerobił, że kiedy była indagacja, a policjanci zaczęli pytać, czy „przebrany zakonnik“ nie rozdawał tu bolszewickiej bibuły i różne mu przypisywali zbrodnie, porwał się ten Skrzypa i tak sklął policję a towarzyszy podniecił, że się posunęli groźnie naprzód i właściwie wyrzucili policję z fabryki. Skrzypę zapisano do protokółu.
— A to tęgie chłopy! — rzekł odruchowo Sworski.
— Im nic się nie stanie; większych ekscesów nie było. Ale żeby on sam, ten wasz Stary Przeor nie popadł się.
— Czyli: żeby go nie aresztowano? — — To go nie znasz, Domciu!
— I żałuję — odrzekł Dominik, biorąc dosłownie wykrzyknik Tadeusza. — W ostatnich czasach zajęty byłem Bronisławicami i mniej zachodziłem do fabryki. Przeoczyłem.
A Sworski powrócił do treści głównej:
— Mam nawet dowody, że się stąd oddalił. Przeszłej nocy przechodził przez Bronisławice wzdłuż rzeki Czarnej, w kierunku na zachód. Rozumiem teraz, że śpieszył i do nas nie wstąpił.
— To dobrze — pocieszył się Gimbut — tam zaraz granica powiatu. Nie będzie już pod jurysdykcją naszego starosty.
— A tutejszy starosta?... Sądzisz, że to on wydał ten bezecny rozkaz aresztowania?
— Jaż nie widziałem rozkazu. Tylko miejscowy starosta musi wiedzieć. Ty jego znasz — Połulachowicz, nasz towarzysz z roku 1905-go. On był zamieszany i do rzeczypospolitej Lubelskiej.
— Dobrze, żeś mi go nazwał, Domciu, abym mógł starannie go unikać. Przecie to gałgaństwo, ten rozkaz ścigania Starego Przeora — jeżeli nie bezdenna głupota. Moglibyśmy pognębić tego starostę, oskarżyć go o nadużycie władzy. — Prezes Linowski pomógłby nam z pewnością. Ale mścić się nie raczymy. Nie dobywa się bowiem miecza na pluskwy.
— Tak ono i jest — rozśmiał się Gimbut. — Ot i rozweseliłeś mnie, Tadeuszku. Zachodziłem w głowę, jak ochronić czcigodnego człowieka od oszczerstw i prześladowań, a zdaje się, że i niema potrzeby.
— Sam absurd umorzy tę sprawę — odrzekł Tadeusz. — No, do widzenia, mój drogi. Zosia czeka na mnie.

∗             ∗

Zofja wysłuchała sprawozdania Tadeusza z zachwytem. Ledwie ją uraził szczegół pościgu policji za Starym Przeorem. Wzruszyła tylko ramionami:
— Może ten starosta ma pomieszanie zmysłów?
— Pocieszajmy się tem przypuszczeniem — odrzekł Sworski — ale słaba to pociecha. Człowiek, pełniący urząd państwowy, mniejszy czy większy, przestaje poniekąd zajmować ogół jako zagadka psychologiczna; sądzi się go według jego sprawności, dodatniej lub ujemnej. Ten starosta, choćby był warjatem, zachował jednak dosyć przytomności, aby przeciwdziałać robotom czysto polskim, a sprzyjać zgubnym dla kraju. Podobnych jest jeszcze zbyt wielu w rządzie. Przez swą złą wolę i głupotę pomnażają ogromne trudności dźwigania się Polski.
— W czem upatrujesz, mój najdroższy, tę ogromną trudność dźwigania się? Otrzymaliśmy wolność na ziemiach naszych prawdziwym cudem Boskim, gdyż wynik nie jest odpowiedni do naszych czynów własnych — chyba do mocy i uporu naszych pragnień. A teraz patrz, jak dzieło dobre powstaje łatwo tutaj za natchnieniem Bożego Wysłańca. Co tu mówić o drobiazgach, o wybrykach starego licha wobec wielkich zdobyczy Ducha?
Tadeusz spojrzał na żonę z żarliwem umiłowaniem:
— Nie chcę osłabiać wiary twej, Zosieńku, bo wzbudza we mnie cześć i podziw, a jest mi zarazem potrzebna na pokrzepienie mojej myśli analitycznej 1niespokojnej. Wierzę i ja, że Bóg nas obdarzył i nie opuszcza. Ale musimy rozumieć jasno, cośmy otrzymali. Nie Polskę gotową i kwitnącą, którą tylko uprawiać wypada i obierać z owoców, lecz jedynie doniosłą okazję dziejową w powszechnym chaosie. Chaos trwa jeszcze, choć umilkły armaty. Przepierają się ku dobrobytowi i równowadze narody, z których żaden nie osiągnął całkowicie w wojnie swych celów i upragnień. Jeden tylko naród, niepoliczony między kombatantów, a piekielnie czynny podczas wojny i po niej, potrafił nasycić swój głód złota i dopiąć najwyższego szczebla swych odwiecznych ambicyj podboju świata zapomocą pieniądza. Jedni tylko Żydzi wygrali swoją wojnę na wojnie powszechnej. — Otóż niedosyty wszystkich państw i tryumfy „mocarstwa anonimowego“ są temi ogromnemi zatorami, leżącemi na drodze rozwojowi odrodzonej Polski.
— Przeszkody pobudzają męstwo... — rzekła Zofja niezbyt stanowczo.
— O męstwie mówisz, Zosieńku? — chyba o swojem — temu ufam. Ale nasze męstwo zbiorowe objawia się w nerwowych porywach, w butnych popisach, rzadko zaś w usilnej, przemożnej pracy; nawet nie mamy wytrwałości w walce orężnej: wziąć konnym atakiem baterję armat potrafimy, lecz zorganizowanie obrony granic jest już dla nas zadaniem... zbyt nudnem. Męstwo zaś nasze cywilne, którego daliśmy dowody jeszcze w końcu 18-go wieku, gdzież się teraz podziało w okresie odzyskanej niepodległości? — Wiele już narodów prześcignęło nas w pracy powojennej, a my...
Zofja rzuciła się zapalczywie naprzeciw dalszym wywodom Tadeusza i zamknęła mu usta gorącemi wyrazami:
— A nam idzie trudniej, bo mamy więcej do stworzenia. A my oboje damy wzór dobrej pracy w naszych Bronisławicach.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.