<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Noc letnia
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

W pieśniach waszych ludzie prości, zapamiętana dolina, w której raz ostatni wódz przemawiał do braci. — Ojcowie ją wasi odtąd nazywali jarem pożegnania — i dzieci wasze ją tak zwać będą, jeśli pieśń przetrwa jeszcze jedno pokolenie — jeśli mowa wasza nie zgaśnie wraz z wami!
Wśród trzech wzgórz łagodnej pochyłości, których stopy kąpają się w tym samym strumieniu, a czoła odeszły od siebie powiewając gęstemi krzewy, stanął w miesięcznych promieniach człowiek, co przed godziną wyniósł klątwę z domu Bożego. — W około na piętrach zieloności leżały ruzciągnione, lub jeżyły się w dół nachylone postaci, czarne od stóp do gardła, blade na twarzach, migającą tu i owdzie uiskrzone bronią. — Znać czekali nań ci wszyscy, bo jak tylko się ukazał, leżący powstaną, stojący schodzą niżej ku brzegom ruczaju, a z każdego wzgórza podnosi się sztandar i pływać zaczyna w powietrzu — len żaden okrzyk się nie rozległ. On sam dopiero, kiedy usiadł na głazie obalonym w poprzek strumienia i głowę schylił i dłoń opuścił między cieknące fale, on pierwszy przerwał milczenie — głos jego szedł za szmerem wody, jak śpiew za wtórującą struną, a każde słowo, choć ciche, padało wyraźnie na serca przytomnych.


„Na czas tylko byłem wodzem waszym. — Zapomnijcie o mnie, strzeżcie słów ostatnich, które powiem do was — w nich prawda stara jak te skały, jak te gwiazdy święta!
Od tysiąców lat ojcowie nasi posiedli tę ziemię — nie słychać by kogo z niej wygnali lub ujarzmili na niej. — Jak kłosy niw, jak sosny borów, tak oni byli jej synami, a pod cień ich szabel postronne garnęły się ludy, bo czego ucho nie słyszało, oko nie dowidzi, ale dusza mężnych kocha — Wolność — była ich udziałem.
„Nadciągnął król południowy z służalców tłumami. — Zrazu zdradne sypnął uszom słowa, bardziej zdradzieckie sypiąc oczom skarby. — Różny od was wiarą i mową, co Bóg rozdzielił on to zespolić chciał, a gdy nie poszło mu po myśli, teraz nituje nas z sobą ogniem i żelazem! — Hańba miastom i panom dolin — w jaskinie gór, w jamy puszcz schronić się nie śmieli, poddali się najezdnikowi — lecz wyście do nich zeszli, jak do grobu — za to przyjdzie zmartwychwstanie na was!
„I już sam wróżbę lepszej przyszłości widziałem — jedenże od dwóch lat dwór królewski spłonął? — gdzie ciężko zbrojne najemniki co nas zdeptać mieli? wszak nad ich trupami słyszeliśmy w powietrzu dziękczynienia sępów, i wilki noc całą skowyczały z radości! — lecz by odzyskać ojców puściznę, długo wam trzeba jeszcze krwią ciała pracować!
„Teraz właśnie, gdyście z pokątnych tułaczy na groźne męże wyrośli, łudzić was zaczną królewscy różnemi ponęty — strzeżcie się kusicieli — obietnice ich, złote góry. — Ich dary marne garście błota! — Wznieście oczy — dojść miejsca dla dusz waszych po tylu błękitach zostało — nie żałujcie więc szarej ziemi, gdy przyjdzie w boju umierać. — Lecz kto broń złoży, temu niechaj zawsze twarz Boga czarną będzie z tamtej strony grobu!
„Nie rozsypujcie się po równinie, by gonić za plonem. — Anioł Stróż wasz mieszka w tych górach. — Dopiero później przyjdzie pora łupów! Słuchajcie owych siedmiu, którzy mnie wodzem postawili nad waszemi młodzieńcy. — Znękane siwym trudem ich prawice, ale rozum w nich króluje nad ciała gruzami — kiedy was zwołają, zbierzcie się do jednego — kogo wam obiorą hetmanem, za tym idźcie w nieustraszonem milczeniu — i zwyciężajcie, jakoście zwyciężali ze mną — mnie inna dola porywa. — Jutro moje już nie na tej ziemi. — Bracia, ja żegnam was na wieki!“


Umilkł i zerwał się, widząc, że księżyc już wysoko stoi. — Oni schodzą ku niemu, a wiją się chyżo i zewsząd go czarnem obwięzują kołem — potem podszedłszy bliżej, staną i wołają: „Gdzie idziesz wodzu nasz?“ On rękę wyciągnął ku łunie co za wzgórzami blado płonęła. — „Stój... to ogień wesela z zamku przodków twoich odbity na Niebie — my cię nie puścim do tych, którzy cię nie cierpią, do tej, która cię zdradziła!“ — Na te słowa, on skoczył z głazu, krzyk jego przebił piersi wszystkich przytomnych: „Kłamcy! ona mnie nie zdradziła, bo dziś jeszcze spać przy mnie będzie, spać będzie na wieki! — Poświęciłem wam dom i dostatki ojców, życie i szczęście z nią. — Ale śmierć z nią sobiem zachował — nadeszła ta chwila moja — puszczajcie mnie!“ — i przechodził wśród nich, pióra jego czapki wiatr niósł nazad, pukle ciemnych włosów i zwoje płaszcza nazad, ale on szedł naprzód i gdzie skinął dłonią, tam stawało się pusto — pomieszane wrzaski się wzniosły — jedni uklękli, drudzy pobiegli i znów w oddali murem przed nim stają — a wszyscy proszą, by się zatrzymał, obiecując porwać oblubienicę, świadcząc się Bogiem, że choć w zamku dobór rycerskiego ludu, oni go zdobędą przed świtem. On się zatrzymał — ucichli — głos jego się rozległ, wdzięczny jak za dni dobrych, lecz stanowczy jak na polu bitwy! „Dzięki wam, bracia! ale starca śpiącego w komnatach przodków moich, nie przebudzi szczęk szabel waszych — wzrosłem pod cieniem jego ręki. — On pierwszy usta moje nauczył imienia ojczyzny. — On pierwszy usta moje zapoznał z chucią bitew. — Nim zatkniecie na jego zamku sztandary te czarne, święte, moje własne, wprzód mi umrzeć trzeba. — Taki los mój — raz jeszcze bądźcie mi zdrowi!“ — I odszedł kilka kroków i dodał jakby już nie do drugich się odzywał ale sam do siebie: „Co ksiądz zwiąże, tego człowiek nie rozwiąże — chyba przeciąć musi!“ — I mimowolnie wzniósł sztylet w górę — klinga kąpała się w miesięcznych promieniach, jako nowo narodzony meteor, świetlana i czysta.


Oni patrzyli za nim, potem szli za nim w milczeniu, opodal, z spuszczonemi głowy, bo wiedzieli, że co on raz wyrzekł, to bez chyby się stanie. Oddawna krążyły przepowiednie rokujące mu zgubę. On sam, nieraz ściskając dłonie towarzyszy, mówił, że niedaleki dzień rozstania. A nie od miecza wrogów w pobliżu, ni od ich pocisku w oddali poledz miał, ani też zgasnąć z niemocy na chorobnej pościeli. — Inną mu śmierć sny własne i cudze czary zwiastowały! — pogrzebnie więc stąpali za nim spiskowi. — On już im wydawał się duchem! — Lecz kiedy zaczął wstępować na wzgórze, kiedy pióra jego czapki z nad krzewów i skał powiewając, sunęły tu i owdzie, przepadały i znów bielejąc wznosiły się wyżej, rzucili się w pogoń. — Tak on i oni piętrami murawy przegrodzeni ku temu samemu wierzchołkowi się darli. — On pierwszy go dopadł. Stąd widna jeszcze lepiej łuna i zamku wieżyce, a tuż pod nogami przepaść grzmiąca hukiem wód śniadych, i pień sosnowy rzucony mostem ze wzgórza na wzgórze — nim zdołał nań wstąpić znów go otoczyli — rzucił się, odepchnął najbliższych, i dwoma skokami po chwiejącem się drzewie dorwał się przeciwnego wzgórza — spadł lekko, pochylił się gibko i z olbrzymią siłą wyrywa pień z pod głazów, które go trzymają — wstrząsł go i puścił — pień jak wahadło zniża się, przebiega przestrzeń i zawisa, ciężko tłukąc w skały, u tamtego brzegu. — Zdało się im, że błyskawica oczy im zaćmiła — przeszła teraz, lecz za późno — darmo krzyczą i wyciągają ręce — już on się od nich tym jarem przedzielił na zawsze — raz ostatni czoło jego oświecone miesiącem, widne w całej życia piękności! — Zdało się, że chce pobłogosławić ludowi swojemu, bo trzymając zawieszone nad przepaścią dłonie: „W imię Boga krzyknął! wieczny bój między wami a południowym królem!“ Na okół dziesięć opok ten głos powtórzyło, i głąb jaru powtórzył go także — w tej chwili sam wódz zniknął wśród krzewów. — Spiskowi przysłuchują się jeszcze, ale prócz szumu fal już nikt nie mówi do nich!


Nieszczęśliwy! teraz dopiero w oczach twoich błyska iskra szału! — Walczyłeś z nią dopókiś był pod jarzmem spojrzeń bratnich, niechcąc im po sobie zostawić słabości wspomnienia — lecz jak tylko stało ci się wolno i samotnie, zrzuciłeś powagę — jak płaszcz na ciernie drogi! lecisz gnany zemstą — zawieszasz się na urwiskach — sadzisz przez rozłomy. — Przelękła sowa z krzaków się podnosi, plaśnie skrzydłami i dalej zapada. — Lis czatujący w świetle księżyca milczkiem sunie w ciemniejsze gęstwiny. — Wilki stanęły z obu stron wąwozu. — Jak strzała przeleciałeś, nie słysząc ich skowyczeń — one przed blaskiem ócz twoich przypadły do ziemi! — Ty już stajesz na równinie. — Ognik przyleciał z przyległych trzęsawisk — zaśmiałeś się dziko „na wyścigi ze mną, przyjacielu!“ on obwinął się na około czapki twojej i strugą sinego światła oblał ci piersi — oba równej lekkości i równie znikomi w uścisku bratnim chwilę przepędziliście razem — lecz on pierwszy zgasł. Ty znów cały czarny, przez łąki gonisz i zbliżasz się do zamku naddziadów.


A zamek na wzgórzu jaśnieje setnemi ogniami. Ogrody schodzące ku równinie, leżą tak przejrzysto, tak cicho, tak sennie, że zdają się marzyć o szczęściu oblubienicy — nad niemi płynie odgłos weselnej muzyki. — Lotna stopa wodza przylgnęła do murawy — zdało mi się, że usłyszał śpiewu początek — jego oddalone zwrotki były raczej snem niż jawem — ale w tej mgle dźwięków uchwycił wyraz głosów niewieścich, przypomniał sobie zwyczaj dnia ślubnego podany od przodków — i lekszy jeszcze niż przedtem, rzucił się ku ogrodom — oburącz wgryzł się paznogciami w szczeliny murów — oderwał się — zawisł — stopami na mchu się oparł — rękoma dorwał się bluszczów — i podbił się znów w górę i mur przesadził! głucho zaszeleściały przyduszone trawy. — On z potrójną siłą powstał dotknąwszy się ziemi i na znajome puszcza się manowce.


Dęby, klony, modrzewie, wielkiego boru ostatki, suną czarnemi rzędami. — Tu i owdzie poziome gąszcze, winnice, łąki i pieśń słowika i ruczajów szmery, dalej wierzby płaczące i w dole cisza wód błękitnych podbita gwiazdami. — On wiek młodociany przeigrał pod temi drzewami, przepływał na tych wodach — lecz go nie zatrzymuję teraz przeszłości wspomnienia — tylko w gaju rozkwitłych jaśminów, u stóp góry zamkowej jęknął przelatując koło głazu starożytnego. — Tu, wśród nocy podobnych dzisiejszej wymykając się strażom, objawiała się wygnanemu bratu dziewica, — tu, w jej oczach płonęła obietnica święta i pokój dotrzymań leżał na jej czole. — On goni dalej, a twarz odwraca za siwym kamieniem!


Wśród fontan i pomarańczowych drzew, kryte sklepieniem wschody, prowadzą, do zamku — przez granitowe koronki ostrołuków, padają na nie wzorem krat srebrnych promienie księżyca. — On równie pewny swego, czy na wypukłościach światła, czy na ciemności wyłomach, pędzi, wspina się, coraz wyżej się podnosi — wreszcie stanął na równi z zamkowym krużgankiem. Tu, pióra z czapki zerwał i wychylił z pod sklepienia głowę. Pusto wszędzie — z lewej strony słychać pieśni i wrzaski — poznał, że od nich brzmią ściany sali godowej — na prawo milczenie, na prawo długi rzęd okien od księżyca tylko roziskrzonych, lecz w końcu krużganka tam gdzie się zaczyna baszta zachodnia, przez drzwi szklanne, rozwarte, promień lampy się wymyka — i niby jak jęk czasem stamtąd się odzywa, ale tak nieujęty gdy mimo przelatuje, że go raczej żądzą ducha uchwycić można niż słuchem. On go schwycił i wyskoczył z cieniów przejścia krytego, podobny zmartwychwstającym — i szedł prosząc się kroków własnych, by milczały, szedł opierając się o filary i poręcze, wszystkiem ciałem podany naprzód. — Lecz nim doszedł rozemknionych podwoi, kiedy już widział zasłonę co z nad nich się wyrywając, śnieżnie w powietrzu igrała, kiedy uczuł, że za tą cienką oponą śmierć i życie powiązawszy dłonie, na niego czekają, stanął i położył rękę na sercu — bo mu się zdało, że serce z piersi wypada — palce spotkały się z zimnem żelazem sztyletu — ścisnął je, ścisnął i przystąpił z boku i przyłożył czoło do szyb — drzwi gotyckich. Dziwna, że nie pękło czoło!


Zrazu ujrzał tylko plamy czarne i iskry ogniste, co mu się z głębi mózgu własnego sypnęły — potem rozwidniać się zaczęło stopniami — to obicie lazurowe wystąpi i znów mgłą zajdzie — to błyśnie lampa srebrna i zniknie. — Ogromne zwierciadło o ramach złotych staje przed jego wzrokiem — naszyjniki, łańcuchy, manele, rozrzucone mignęły — przejrzał teraz — nic już nie drży, nic się nie krzyżuje. Pod wiązaniem makat purpurowych na łożu siedzi oblubienica, sama jedna. — Znać chór swatek obchodząc poobrzucał ją kwiatami, bo pełno ich na jej włosach, na jej piersiach, a nogi na kobiercu złożone pod liściami róż toną. — Czasem westchnie jak owi nieprzytomni sobie co już nie myślą o doznanych bólach — czują je tylko — sami stali się bólem! Wtedy kwiat jakiś osuwa się z nad jej łona i pada na ziemię — a jako fijołki, mirty i lilije, spływają po jej śnieżnej sukni, tak za każdem westchnieniem łzy płyną zwolna po jej białem licu! Drzwi oddalone skrzypnęły — mimowolnie odskoczyły jej ramiona — wyciągnęła szyję jak łania obudzona psów dopadających graniem. — Słucha, czeka, płonie. — I znów bliżej coś się ruszyło. — Zerwała się, uciekła w głąb komnaty, czepia się zasłon obicia, koło siebie je obwija i znów z pod nich się wymyka, bieży dalej, wreszcie padła na kolana krzycząc: „Ty!“ — na więcej sił jej nie stało, w tem jednem słowie ostatnią nadzieję zamknęła i niewzruszoną na tem samem miejscu, w tej samej postawie została! — Nic już nie słychać — przepadły gdzieś kroki i głosy co przed chwilą brzmiały. — Wtem nagle pękło milczenie. — Ten, którego wezwała, stanął przed nią i poderwał ją z ziemi, lecz nie przycisnął do serca, rzekł tylko: „Jestem!“

Ożyła i dziwnym sposobem zakwitła: „Wiedziałam, wiedziałam, że mi się w wyrocznej godzinie ukażesz! Lecz ty może mnie przeklął w sercu — wiem — ach! słuchaj, bo oni się nie śpieszą, nie nadchodzą jeszcze, słuchaj mnie! — Kiedy mnie wiedli do kościoła, szukałam cię wszędzie oczyma; kiedym klękła przed ołtarzem, szukałam cię myślą na około, bo oczy nie służyły, łzami na dół ciągnione — na zamku podczas tańców, kiedy mi wszyscy winszowali, słuchałam czy twój głos po nad inne nie zagrzmi — i teraz jeszcze, kiedy każda chwila niosła mi konanie, a mogła zgubę przynieść, nie opuściła mnie wiara. — W odrętwieniu siedziałam, a duszy wzrok gonił za tobą po dalekich polach — czułam w sercu, że przebiegasz dolne ogrody — com czuła, ziściło się — daj rękę — zbawiona jestem!“ I uginając się jak wysmukła latorośl, śmiało oparła się na jego ramieniu!


Kto widział we śnie duszę wydartą piekłu, porwaną do Nieba? Kto czuł, co być Bogiem na chwilę, gdy piorun szczęścia w serce uderzy? Wódz dotąd szedł myśląc, że spotka się z niewierną — teraz gdy ujrzał, gdy usłyszał kochającą, zapomniał o zemście i śmierci, potężnym i nieśmiertelnym się staje! — Młodość jego dopiero dzisiaj się zaczyna — jednem jej skrzydłem miłość, drugiem będzie chwałą. — Precz prochy ojców! on wróci do opuszczonych braci i za nim pójdzie ta, co pewna ratunku, co zwieszona na jego ramieniu, pasmo własnej przyszłości zdaje się oddawać mu w ręce! — Snujcie się malowane chmury wyobraźni! — piękne jesteście, bo was słońce życia ozłaca zachodem!
W gorączce, w omamieniu zawołał głosem dźwięcznym, głosem uwodzeń: „Czemuś tę obrączkę włożyła? Czyż nie lepiej było wyzwolić się ucieczką do tych gór, przed ślubem. Lecz i teraz one cię zbawią, bo ja w nich panem!“ — „Pytasz się o przeszłość, Boże! Boże! kiedy nam tak mało teraźniejszości zostało! Czy ty nie rozumiesz mnie? czy ty wątpisz jeszcze o mnie? Wszak ci przysięgłam, że lud twój będzie ludem moim, a Bóg twój, Bogiem moim! — dotrzymam! Lecz wprzód trzeba mi było pożegnać się z ojcem — nie przerywaj — kiedy nie ufasz, słuchaj do końca — dobądź miecza tylko — gdyby nadeszli, rzucę się w twoje objęcia! — Ach! ojciec przyszedł i prosił i błagał! — ty wiesz jak twardym głosem rozkazować umie — lecz na mnie on rozkazów nie wywołał z piersi sędziwej — piorun przeklęstwa łzami przesłonił i wzdychał i skarżył na jedyne dziecię, że go strąca do grobu. — Książę, zięć przyszły, obiecywał przybrać imię nasze, prowadził służebnych pod zamek i wołał na ojca: oto będą twoi! — Ojciec ukląkł przedemną i dłoń moją położył na siwych włosach — krew rozrywała mu skronie — widny był na jego czole konający sen życia całego, mara wielkości i panowania wyciągająca ręce do mnie! Wtedy zdjęła mnie nieskończona siła! wyrzekłam słowo przystania, oddałam rękę nieznanemu, obojętnemu, ach! niecierpianemu, bo u mnie niecierpiany każdy, kto twoich oczu nie ma, twym głosem nie mówi, szabli twej nie nosi i twoją myślą nie oddycha! — Miasto córki, pan tego zamku dostał syna. — Tysiąc obcych rycerzy wsparło starą rodu naszego budowę. — Teraz odejść mogę — teraz ci powtarzam: lud twój ludem moim i Bóg twój Bogiem moim. — Lecz ten lud, Bóg ten, lecz ta wiara moja, wiesz li jak się dzisiaj zowie?“ — Młodzieniec zaokrąglając ramiona koło jej kibici i patrząc w stronę krużganku: „Jak, mów jak?“ zawołał. — Ona wtedy odparła głosem wyrzutów: „Nie wątp, że śmiercią. — Dopókim na ziemi, dopótym żona innego człowieka — odzyskać mnie możesz tylko w świecie duchów — lecz ścieżka doń niedługa, patrz takiej samej dłuży, co żelazo twoje!“


To słowo: żona, spadło z jej ust jak kamień na serce wodza, i przebudziło go w śnie ostatnim, marzonym na ziemi. — Choć on ją mieczem przegrodzi od pogoni ojca i męża, on jej nie zasłoni od klątwy Kościoła, bo co ksiądz raz związał, tego człowiek nie rozwiąże. — Ach! zimno i słabo stało się duszy wodza. Ta jedna chwila szczęścia, co już przeszła teraz, siłę mu wszystką odjęła. — Drży z bojaźni jakby teraz dopiero ujrzał długą rękę śmierci przytkniętą do serca kochanej. — Nie — on sztyletu na nią podnieść nie zdoła — jutro — pojutrze, on legnie w pierwszym lepszym boju — a ona niech żyje — najpiękniejsza postać wśród ziemskich, niechaj zostanie na ziemi! — Jęknął i porywa się z miejsca — ściany łamią się przed jego wzrokiem i płaczą — on ucieka, lecz siostra doleci go u progu: „Co zamyślasz? gdzie gonisz niewierny? Albożeś nie przyszedł mnie wyzwolić? jedno wykraść i shańbić mnie chciałeś?“


„O! nie zdradzaj! — a nie opuszczaj! — za chwilę cudzoziemiec tu przyjdzie i skazi tchnieniem nieskażoną twoją — a jeśli objęciom wroga ty mnie sam wydasz, wiesz-li jaka przyszłość? — On mnie zapędzi na dwór królewski pomiędzy obce twarze i ułudy i pychy, by chlubić się z mojej urody, by pokazać panu swemu, że zerwał kwiat starożytnego szczepu! A pan wtedy co pocznie? a sługa jego, mąż mój, co uczyni? — Patrz na starych. — Oni złorzeczą temu co ubóstwiali za młodu, drogo cenią czem gardzili niegdyś — kto ich przetworzył? — Czas uczuć morderca, czas róż świeżych na dawnych gruzach przemierzły ogrodnik, może on i na moje oczy rzuci zasłonę, za którą zniknie twarz twoja. — Będę sama, sama jedna. — Ty daleko, po skałach, w jaskiniach — zewsząd wszędzie ponęta, nuda tylko w sercu mojem — i gdy ty się tułasz, rycerze królewscy może będą powtarzać imię moje przy puharach wina — może ich śmiechy kiedy dolecą twojego ucha i przeklniesz siebie, żeś mnie nie zabił! — pchnij mnie w serce, — wyrwij mnie potworowi!“ — I w obłąkaniu wyciągnęła ręce jakby straszne widmo odepchnąć chciała: „Patrz! na jego czole słowo: hańba, sadzone dyamenty — w oczach piekło błyszczy, a miasto ramion dwie syczące żmije — one pełzną przez powietrze — dotknęły mnie — opasały, głowy zanurzyły mi w piersiach i z serca mego jak z czary krew moją czystą, krew moją świętą piją!“ Tu padła na kobierce, stopy mu oblewając łzami i długiemi warkoczy.


Jak piórko ją podniósł: „Przez imię Bogarodzicy nie dopełni się ziemskie przeznaczenie twoje. — Czysta wśród najczystszych, ty przeminiesz jak płomień kadzideł!“ — Tu, znać pękło mu serce, bo rysy męskiego oblicza poszły w rozsypkę i skłonił głowę i do każdej łzy jej równie gorżką, równie niewstrzymaną przylał. — Lecz to ostatni znak słabości czy wahania, walki czy żalu w nim. — Blada spokojność osiadła na jego twarzy — i przycisnął dziewicę do piersi: „Tym pocałunkiem wskazuję cię na śmierć — kto pierwszy dotknął liców twoich, a imienia nie zdołał ci wraz z tchnieniem ust przelać, z tego ręki zginiesz! — Nie w innej myśli szedłem, siostro, do ciebie — ale kiedym cię ujrzał, pokusa szczęścia mnie uwiodła. — Daruj! potem gdym osłabł wśród marzeń, strach słabego ogarnął — przebacz mil Teraz pokusa i strach odeszły na zawsze — teraz módlmy się — bo razem stąd odlecieć musimy!“ „Nie!... ty zostań, by przewodzić ludowi twojemu. — Ja w czyścu czekać będę na ciebie, cierpliwa i tęskna. — Rzucaj tylko czasem tam, kędy mnie pochowają, pióro z hełmu lub pierścień z kolczugi. Grabarz spostrzeże się z rana i powie: ktoś był tu w nocy, jeszcze ktoś pamięta o niej!“ — I natężonym wzrokiem jaskrawo wglądała mu w oczy. — On jej przerwał twoją przed sąd Boga zawiodę!“ — i dodał żałobniej: „Czem mogłem, póki mogłem, służyłem ludowi mojemu. — Sztandar jego zatknąłem na granicach zamków. — Teraz on przekroczy te granice. — Gdybym dniem jednym dłużej przeżył, wiesz-li czyjebym włosy białe musiał rozwiać wichrem burzy? — Na czyich podwórcach zasiąść jako sędzia i niszczyciel? — O, idźmy stąd razem, siostro — tam kędy idziemy, przeciw starcom nie walczą młodzieńcy, tam niemasz zdrady i ucisku — tam i zemsty niemasz!“


Boskie uniesienie twarz jej owiało i rzuciła się w wodza objęcia — ni słówmi, ni łzami już dziękować nie zdoła, ale zdziera z palca złotą obrączkę wroga, idzie ku ślubnym wezgłowiom, na jednem z nich ją składa, potem odwróci się ku wodzowi: „Teraz tyś pan i mąż mój na wieki!“ — i spuszczając oczy, wnet uklękła i modlić się zaczyna modłami umierających. — On ukląkł także — czasem wtórował jej słowom, czasem milczał w ponurej powadze — wtem obejrzy się ku otwartym na ganek podwojom i rzekł: „już świtać zaczyna.“ — W tej chwili obudzonych ptasząt głosy odezwały się z okolicznych gajów — ona zbladła. — „Oprzej się na mojem ramieniu — spojrzyć na świat chodź raz jeszcze ze mną!“ — Poszła za nim i stanęli oboje na progach krużganku.


Księżyc gdzieś za wzgórzem zamkowym kona — śniado błądzą jego ostatnie promienie po dolnych ogrodach — w powietrzu snują się wyziewy, niby płaszcze królewskie, niby dziewic zasłony, przetkane jutrzenki czerwienią. — Wszystkie obrazy i obietnice życia, raz jeszcze w tej przedostatniej chwili, stanęły przed ich oczyma — w pobliżu zaraz szmer i błysk fontan, wdzięczne kształty filarów, kwieciem umajone krzewy! — Dalej na wzgórzu bielejąca ścieżka ucieczki i las gęsty w dole — za lasem już otwarte pola — a dalej jeszcze w odbłyskach zorzy, wolnych wierzchołki gór! Z pośród ich szczytów wejść miała dla bohatera kiedyś gwiazda chwały! a teraz cały ten widnokrąg będzie mu tylko zapomnienia grobem! On wlepił wzrok w góry, a śmiało żegna się z niemi — ona z schyloną głową ciśnie się k’niemu, wzywając czy prędszego zgonu, czy spojrzenia miłości. — Darmo świat budząc się coraz żywiej, coraz im głośniej radził, by czasu nie porzucali dla wieczności — nikt nie wie, co w ich duszach się działo. — Ona coraz bardziej ciężała na ramieniu brata, a z włosami jej ranny powiew igrał!


W tem głosy rozhuźdane wzniosły zdrowie czyjeś w oddalonej sali. — On się wzdrygnął — ona może już nie słyszy — potem sypnęły się na krużganek gęstych stóp hałasy i z ukosa błysnęły pochodnie. — „Boże! zawołał, wszak dasz braciom moim zwycięstwo i uniósł zdrętwiałą w wnętrza ślubnej komnaty — po murach zamku obite wzorem piłek skaczą wiwaty podchmielonej zgrai. — Znać pan młody spieszy do żony z pierwszym dnia promieniem. — „Czy widzisz, krzyknęła, wyciągając ręce ku zwierciadłu, nie poznając już siebie samej, jaki piękny anioł mój!“ — „Ach! piękny, powtórzył wódz z głuchym jękiem i upadającą przycisnął do piersi, w drugiej ręce wzniósł śmiertelne żelazo. — W tej chwili odgłos szybkich, lekkomyślnych kroków dochodził drzwi krużganku.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.