<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Nowe prądy
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

ANASTAZY, DOSIĘGAJĄC CELU SWYCH MARZEŃ, MIMOCHODEM
SKIEROWUJE JEDNEGO ŻYDKA DO PRACY UŻYTECZNEJ.

Rok praktyki Anastazego skończył się z wielkim dla ogółu pożytkiem. Młody reformator miał już na własną rękę otworzyć olbrzymią fabrykę, o której jednak stary Pocięgiel odzywał się bardzo pesymistycznie. I nie dlatego bynajmniej, aby nie wierzył w genjusz swego ucznia, o którym przecie zapewniały go dzienniki, pani majstrowa, terminatorzy i czeladź, a nadewszystko sam Anastazy — ale — z powodu złych czasów.
— Patrz pan — mówił Pocięgiel — co się to dziś wyrabia! Ja, panie, od zeszłego roku straciłem już więcej niż połowę kundmanów i mam długi hipoteczne na kamienicy. Ludzie widać chodzą w szwarcowanych butach, a czeladź coraz podlejsza... Złe czasy!...
Anastazy rozumiał trochę powody złych czasów dla Pocięgla, ale milczał, zajęty własnemi projektami. Chciał on ani mniej, ani więcej, tylko zbudować fabrykę, miał już nawet plac upatrzony, ale cóż kiedy sześć tysięcy rubli na tego rodzaju rzeczy w żadnym razie wystarczyć nie mogło.
Poszedł do przyszłego teścia i delikatnie zapytał go, czyby nie dało się zwiększyć sumy posagowej.
— Ani myślę! — odparł Dylski. — Nawet przyznam ci się, żem zupełnie stracił wiarę do twoich projektów i gdyby nie słowo, nie dałbym nic...
— Z jakiej racji?... Cóż jest niemożliwego w moich projektach? — spytał Koński.
Stary zamyślił się i rzekł:
— Ilu robotników chcesz wziąć?
— Choćby stu...
— Pierwsze głupstwo. Każde przedsiębiorstwo zaczynać się musi jak najskromniej, bo inaczej straci możność bytu. Przypatrz się wszystkiemu co żyje: drzewu, człowiekowi, państwu wreszcie, wszystko zaczyna od małego, a zczasem dopiero, gdy mu siły i okoliczności sprzyjają, wyrasta na olbrzyma. Cóż chcesz zrobić więcej?
— Szkołę dla dorosłych.
— Mogą się uczyć w warsztacie, jeżeli zechcą. Cóż więcej?
— Zaprowadzę kasę oszczędności, kasę pożyczkową, tantjemy, mieszkania wspólne, zakup produktów spożywczych po cenie zniżonej...
Dylski patrzył mu w oczy tak dziwnie, że Anastazy zmieszał się.
— Czy panu się nie podobają te rzeczy? — spytał przyszłego teścia.
— Owszem, są one bardzo piękne.
— Więc dlaczego waha się pan i mnie zniechęca?
— Słuchaj — rzekł stary. — Cobyś ty powiedział o człowieku, który wziąwszy do ręki pestkę z jabłka, upewniałby cię, że ta pestka w jednej chwili wyda pień, gałęzie, liście, kwiaty i owoce?... Powiedziałbyś, że to warjat. Otóż rzemiosła nasze są pestką, z której przy pomyślnych warunkach i przy długiej a usilnej pracy wyrosną kiedyś i kasy pożyczkowe i szkoły dla dorosłych i tantjemy i wszystko co chcesz, ale dopiero — kiedyś. Jeżeli jednak ty obiecujesz mi zrobić to w ciągu roku — toś warjat!... Masz sześć tysięcy rubli, czyń swoje i przekonaj mnie, że się mylę, ale tymczasem bywaj zdrów... Nie dam nic więcej.
Uwagi te dla ambicji Anastazego stały się nowym bodźcem. Na ten raz porzucił on projekt wybudowania fabryki, ale zresztą wszystko postanowił wykonać. Wynajął tedy ogromny lokal na warsztaty, drugi podobny dla siebie i przyszłej żony na mieszkanie, zamówił mnóstwo robotników i zażądał z zagranicy machin, począwszy od tej, która strugała sztyfty, wycinała podeszwy, aż do tej, która szyła buty. Przy pomocy tak potężnych środków miał zamiar wyrabiać po sto tysięcy par butów rocznie i zalać niemi cały Wschód... Dopiero, zdobywszy w parę lat majątek, chciał spłacić teścia i już za swoje wyłącznie pieniądze budować potrzebne gmachy z łaźniami, szpitalami, mieszkaniami i tym podobnemi czynnikami postępu.
Niebawem jednak okazał się dotkliwy brak pieniędzy, sześć tysięcy rubli pękły jak bańka mydlana, sprawunki zaś nawet w połowie załatwione nie były. Cóż tu robić?... Reformator myślał, myślał — aż wkońcu trafił na nowy projekt genjalny.
Znał on pewnego pana Sylberszmita, który stosownie do miejsca pobytu nazywał się: Bogumiłem Sylberszmitem albo Gotliebem Sylberszmitem, albo Borysem Mordkowiczem Sylberszmitowym, jak było potrzeba. Obywatel ten wszędzie odznaczał się liberalnemi poglądami, Anastazemu zaś imponował głównie wielką miłością dla kraju. Do niego więc udał się reformator o pożyczkę.
Pan Bogumił Sylberszmit wysłuchał projektów entuzjasty, obejrzał jego warsztaty, parę machin już sprowadzonych i rzekł:
— Ja widzę, żeś pan wielki człowiek. Ja panu pożyczę dla zreformowania szewców dwa tysiące rubli... na ruchomości warsztatowe. A robię to (daję panu słowo honoru!) przez patrjotyzm, bo ja do tej pory wspierałem wyłącznie sztuki piękne, a z szewcami gadałem przez okno...
Tym sposobem Koński ubił dwa interesy.
Naprzód dostał pieniędzy, a powtóre skierował jednego starozakonnego do udziału w pracy produkcyjnej.
Dylski także oglądał warsztaty, jedno chwalił, drugie ganił, trzecie podziwiał, ale — pieniędzy nie dodawał.
Nagle spytał Anastazego:
— Mój drogi, a czy ty sam potrafisz szyć buty?
Reformator zmieszał się.
— To jest... teoretycznie... posiadam głęboką i wszechstronną znajomość przedmiotu...
— Więc nie umiesz?...
— Owszem, owszem, głównie jednak teoretycznie...
— No, przecież ja w teoretycznych butach chodzić nie mogę, a chciałbym mieć od ciebie na pamiątkę chociaż jedną parę, ale twemi własnemi rękami uszytą... Weźże mi miarę.
Niewiadomo, co w tej chwili było większe: czy genjusz reformatora, czy jego zakłopotanie?
Niby wziął miarę, ale jakoś inaczej aniżeli szewc przeciętny. Gdy zaś pan Dylski co do dobroci i ładności jej wyraził pewne powątpiewanie — odparł, że bierze miarę według własnej teorji, z uwzględnieniem anatomicznej budowy stopy i odcisków. Chciał też prawdopodobnie w buty, przeznaczone dla teścia, wtłoczyć całą swoją ideę o potrzebie zreformowania klasy rzemieślniczej i inne piękne rzeczy. Sceptyk-teść myślał w duchu, że obuwie, zrobione przez przyszłego męża idealnej Łucji, kwalifikować się będzie nietyle do chodzenia, ile raczej na prezent dla Akademji Nauk i Umiejętności, jako wyczerpujący traktat o najnowszych prądach czasu.
Dzięki patriotycznej pomocy Sylberszmita urzeczywistnienie śmiałych planów Anastazego zbliżało się ku końcowi. Znakomity reformator kupił już mnóstwo ksiąg buchalteryjnych, kasę ogniotrwałą i — wszedł w stosunki z wielką liczbą agentów, mających rozsprzedawać wyroby jego fabryki.
Każdy z nich zapewniał o swej gorliwości dla sprawy podniesienia rzemiosł i nie wątpił o wielkich zyskach, szczególniej, gdy je obliczano przy butelce dobrego maślacza — ale — z zaliczkami nie spieszył się... Mimo to Anastazy był pewny, że byle towar odesłał, odwrotną pocztą otrzyma gotówkę lub przekazy. Przynajmniej tak mu zaręczano.
Nareszcie wszystko już było gotowe. W jednym tygodniu miał się połączyć dozgonnym węzłem z uroczą Łucją i otworzyć fabrykę braterską ucztą dla czeladzi. Aby zaś dać przykład solidarności ze swymi współpracownikami, postanowił podejmować ich we własnych salonach. Dylski krzywił się i na ten projekt, ale zachwycająca Łucja zwyciężyła skrupuły ojcowskie. I ona też, małżonka reformatora, chciała zbliżyć się do jego czeladki i słodyczą obejścia, serdecznym taktem i miłością przyczynić się do podniesienia ich moralnego poziomu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.