Nowele, opowiadania, fragmenty/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Nowele, opowiadania, fragmenty
Podtytuł Tom III
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BOLESŁAW PRUS
(ALEKSANDER GŁOWACKI)
NOWELE
OPOWIADANIA
FRAGMENTY

NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA


OKŁADKĘ PROJEKTOWAŁ EDWARD MANTEUFFEL[1]


DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE
1936







OMYŁKA.

Dom mojej matki stał na brzegu miasteczka, przy ulicy obwodowej, wzdłuż której mieściły się budynki gospodarskie, sad i ogród warzywny. Za domem ciągnęły się nasze grunta, zawarte między drogą boczną i pocztowym gościńcem. Ze strychu, gdzie znajdował się pokoik brata, w zwykłym czasie napełniony rupieciami, można było widzieć z jednej strony kościół, rynek, żydowskie sklepiki i starą kapliczkę św. Jana, z drugiej — nasze pola, potem olszynę, dalej głębokie wąwozy zarośnięte krzakami, wreszcie — samotną chatę, o której ludzie wspominali z niechęcią, a niekiedy z przekleństwem.
Miałem wówczas lat siedem i chowałem się przy matce. Była to kobieta wysoka i silna. Pamiętam jej twarz rumianą i energiczną, kaftan podpasany rzemieniem i pukające buty. Mówiła głośno i stanowczo, a pracowała od rana do nocy. O świcie była już na dziedzińcu i oglądała krowy, konie, kury — czy nie dzieje się im jaka krzywda i czy dostały jeść. Po śniadaniu szła w pole, zbaczając do chorych, których w miasteczku nigdy nie brakło. Gdy wracała do domu, czekali na nią różni interesanci: jeden chciał kupić bydlątko, drugi pożyczyć zboża lub pieniędzy; ta radziła się o kaszlące dziecko, a tamta przyniosła na sprzedaż garstkę lnu. Prawie nie mogę wyobrazić sobie matki samotnej; zawsze kręcili się przy niej ludzie jak gołębie przy gołębniku, prosząc o coś lub za coś dziękując. Ona w całej okolicy wszystkich znała, wszystkim pomagała i radziła. Rzecz, zdaje się, niegodna wiary, a przecie tak było, że nawet ksiądz proboszcz i pan burmistrz przychodzili zasięgać jej zdania. Ona rozmawiała z nimi, robiąc pończochę, a następnie, jakgdyby nic, biegła doić krowy. Umiała też w razie potrzeby zaprząc konie do wozu i wyjechać po snopy, a nawet drzewa narąbać. Wieczorami szyła bieliznę, albo łatała moje odzienie; w nocy, gdy psy mocniej ujadały, zrywała się z łóżka i, ledwie odziana w gruby szlafrok, obchodziła budynki. Raz wystraszyła złodzieja.
Chłopi, panowie, dzieci, chorzy, zwierzęta, drzewa, nawet kamień przy wrotach — wszystko ją obchodziło. Tylko o chacie, stojącej za naszemi polami, nie wspominała nigdy. Jej mieszkańcy musieli być bardzo zdrowi i szczęśliwi, gdyż mama wcale nie zaglądała do nich.
Ojciec mój od kilku lat nie żył; pamiętam go o tyle, żem codzień ofiarował Bogu pacierz za jego duszę. Raz, kiedym był bardzo senny i poszedłem spać bez pacierza, pokazała mi się w nocy dusza ojca na ścianie. Była jasno-biała, niewielka, z formy podobna do duszy w żelazku. Zląkłem się nadzwyczajnie i do rana przeleżałem z głową schowaną pod kołdrę. Nazajutrz powiedzieli mi, że to blask księżyca padał na ścianę przez serce wycięte w okiennicy. Od tej jednakże pory nigdy nie zapomniałem modlić się za ojca.
Miałem też brata o kilkanaście lat starszego ode mnie. Przypominam go sobie jak przez mgłę, ponieważ widziałem go zaledwie parę razy w życiu. Wiem, że nosił czarny mundur ze złotemi guzikami i szafirowym kołnierzem i że sposobił się na doktora.
Nieraz, zdjęty ciekawością, wychodziłem na strych, ażeby przez najwyższy dymnik zobaczyć stolicę, gdzie uczył się brat, a przynajmniej miasto, gdzie mama jeździła po kilka razy na rok. Nieraz śledziłem pocztową bryczkę, szybko jadącą w tamtą stronę. Bryczka i wiszący nad nią obłok kurzu ginęły w lesie, który wypełniał szczelinę między niebem i ziemią, a przede mną wdali stała tylko chata samotników, skulona i czająca się. Niekiedy słoneczne światło padało w jej okienka; wówczas nie mogłem oprzeć się złudzeniu, że widzę głowę dużego kota, który patrzy na mnie, jakby chcąc się rzucić. Ogarniał mnie strach, i kryłem się za ramę dymnika, ciesząc się, że teraz nie zobaczy mnie potwór. Wnet jednak ciekawość przemagała obawę, znowu wyglądałem i zapytywałem się w duchu — kto w chacie mieszka?… Czy to nie jest chałupka na kurzej nóżce, o której tyle słyszałem od prządek, i czy w niej nie siedzi czarownica, zamieniająca ludzi w zwierzęta?…
Dzień za dniem upływał bardzo szybko. Ledwiem wstał, już trzeba się było kłaść; ledwiem się położył, już trzeba wstawać. Każdego prawie dnia chciałem coś zrobić, a gdy nadszedł wieczór, przypominałem sobie, żem nic nie zrobił. Czas uciekał jak podróżni, na których niekiedy patrzyłem przez okno: mignęły konie, furman i, nim poznałem, kto jedzie, już było widać tył bryczki. Mogę powiedzieć, że całe dzieciństwo spłynęło mi w jeden dzień.
Było jeszcze ciemno w pokoju, kiedy stara moja niańka weszła z brzemieniem drzew i cicho położywszy je na podłodze, zaczęła układać polana w kominku. Matka siedziała już na łóżku, szepcząc pacierz:
— „Zdrowaś panno Marjo, łaski pełna…“ A jak tam na dworze, Łukaszowa?
— Niczego — odpowiedziała niańka.
— „Pan z Tobą, błogosławionaś Ty…“ A Walek już wyjechał?
— Już musi jest za wrotami.
W okamgnieniu matka była ubraną i zdjąwszy ze ściany pęk kluczów z jelenim rożkiem, wyszła z alkierza. Z komina padły na pokój czerwone blaski, drzewo zatrzeszczało, ode drzwi pociągał rzeźwy chłód, a za oknami świergotały roje ptaków. Spojrzałem na klęczącą przed kominem Łukaszowę. Stara kobieta, w czepku z falbanami, podobną była do sowy; zwróciła ku mnie twarz koloru drzewa i okrągłe oczy i śmiejąc się, rzekła:
— Już ci się chce zbytków!…
Udawałem, że śpię, lecz nagle ogarnęła mnie taka radość, nie wiem nawet z jakiego powodu, żem zerwał się z łóżka i jednym skokiem usiadłem na karku niańce.
— A cóżto za zgryzota z tem chłopczyskiem! — irytowała się baba, spychając mnie na podłogę. — Idź zaraz do łóżka, ty sowizdrzale, bo się zaziębisz… Antoś! mówię ci idź, pókim dobra, bo pani zawołam.
Byłem znowu w łóżku. Wtedy niańka wzięła przed komin moją koszulę dzienną, aby ją wygrzać, a ja tymczasem zdjąłem nocną.
— Uuu!… ty bezwstydniku paskudny! — gniewała się — żeby też taki duży chłopiec goło chodził… Nie ma to w oczach ambicji za grosz… No — czegóż się znowu ubierasz w nocną koszulę, kiej ci chcę włożyć dzienną?… Antoś, ustatkuj ty się!…
Potem brała moje majtki; były one zeszyte razem z kaftanikiem. Ażeby ubrać się w nie, należało przez tylne wejście włożyć jedną nogę, potem drugą, a następnie wsuwać ręce w ciasne rękawy.
— Antoś! stójże spokojnie… — upominała niańka, zapinając mi na plecach cztery guziki. — Teraz se siądź, trza cię obuć. Antoś! trzymaj nogę prosto, bo ci pończochy nie włożę… O widzisz, znowu pęknięty trzewik i zerwany sznurek. Moje nieszczęście z tem chłopczyskiem… Antoś! nie kręć się, bo pani zawołam. Stójże, włożę ci sukienkę. A gdzie pasik? Patrzajcie go, pasik w łóżku!… Jak będziesz taki dokucznik, to cię złapię kiedy i zaniosę do starego za olszynę. On ci da!…
— Oj! oj! a co on mi zrobi? — odpowiedziałem zuchwale.
— Nie bój się, nie takim on robił, co ich pogubił do śmierci. Niech Bóg broni każdego grzesznego…
— Ten stary?
— Jużci on.
— Ten, co mieszka w chałupce?
— Jużci tak.
— Za naszemi polami?
— A ino.
— On sam mieszka? — pytałem zaciekawiony.
— Któżby z nim mieszkał? Od takiego to i złodziej ucieka.
— Cóż on za jeden?
— A licho go wie, chorobę! Zdrajca i tyle. Tfu! w imię Ojca i Syna… — mruczała baba, spluwając. — Ma kogo spotkać nieszczęście, lepiej niech jego spotka. Mów pacierz, dziecko, już śniadanie gotowe.
Ukląkłem i mówiąc pacierz, spluwałem za siebie jak Łukaszowa, bo mi wciąż na myśl przychodził niedobry człowiek, z którym nawet złodzieje nie chcą mieszkać.
Poszedłem do spiżarni ucałować ręce matki, a tymczasem Łukaszowa zaniosła mi do jadalnego pokoju sitny chleb i talerz żurku, zatartego czosnkiem i zasypanego kaszą hreczaną. Zjadłem go z pośpiechem i zaraz wybiegłem na dziedziniec wystrugać pałasz z gonta. Nimem wyszukał deseczkę, nimem wyostrzył nóż i zatamował krew ze skaleczonego palca, patrzę — a tu wlecze się pan Dobrzański.
„To nieprawda, ażeby już była jedynasta!“ — pomyślałem rozgniewany i uciekłem schować się za stajnią. Lecz nim ochłonąłem z prędkiego biegu, już słyszę niańkę, jak woła wniebogłosy:
— Antoś!… Antoś… pan nauczyciel przyszedł.
— Nie pójdę! — krzyknąłem, pokazując w tamtym kierunku język.
Wtem odezwała się mama:
— Antoś!… do nauki…
Boże, jaki byłem zły w tej chwili! No, ale co robić? Wyszedłem z poza stajni i wlokłem się do domu, pragnąc, ażeby mi się droga wyciągnęła, jak stąd do stolicy. I dziwna rzecz, droga istotnie trochę się wydłużyła.
Zajrzałem przez okno do pokoju jadalnego, myśląc, iż może stało się coś takiego, że pan Dobrzański zniknął. Gdzie tam. Siedzi przy stole jak straszydło, w swoim surducie, z wysoką czupryną, z kołnierzykami do skroni, z szyją długą jak biczysko, okręcone w czarną chustkę. Już wydobywa mosiężne okulary i zaciska je na nosie. Z prawej strony na stole czerwona chustka, z lewej — brzozowa tabakierka z rzemykiem… Boże, że też niema sposobu na takiego człowieka!… Przychodzi rano i po południu jak zmora, a ja nic zrobić nie mogę przez niego.
Wszedłem do pokoju i niedbale pocałowawszy w rękę pana Dobrzańskiego, zacząłem wyciągać z szuflady książki i kajety. Szło to bardzo powoli, lecz nareszcie — skończyło się. Usiadłem do lekcji.
Dziś już nie wyobrażam sobie, jakim sposobem wytrzymywałem dwie godziny strasznej męki, nazywającej się lekcją. Byłem jak ptak, przywiązany nitką za nogę. Ilem ja razy chciał zerwać się, wyskoczyć za okno i uciekać, gdzie oczy poniosą!… Kręciłem się, jakbym siedział na szczotce do czesania lnu, a niekiedy z rozpaczy tak machałem nogami, żem uderzał w dno stołu. Wtedy siwy surdut pana Dobrzańskiego, a później jego głowa, osadzona na wysokiej szyi, zwracały się w moją stronę. Czerwieniłem się i cichłem, czując nad sobą okrągłe okulary i niebieskie oczy, patrzące przez wierzch szkieł — i już byłem od świętej pamięci spokojny, kiedy pan Dobrzański zaczynał:
— A to co za hałasy? Nie wiesz, że jesteś na lekcji i powinieneś zachowywać się jak w kościele? Mówiłem ci to już nieraz…
Potem brał tabakierkę z brzozowej kory, strzelał w nią palcami, ciągnął za rzemyk, zdejmował wieko, zażywał tabakę i znowu strzeliwszy z palców, kończył:
— Ośle jakiś!…
Zdaje mi się, że największą dla mnie mękę stanowiły długie przerwy w upomnieniach pana Dobrzańskiego. Zgóry wiedziałem, co powie, dziesięć razy powtórzyłem sobie to samo w myśli, a on — dopiero zaczynał, przerywał i znowu mówił dalej. Ciągnęło się to bez końca.
Nareszcie pan Dobrzański brał długi kajet, linjował go kantówką i w pierwszym wierszu zgóry wypisywał mi jako wzór do kaligrafji:
„Ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie…“
Temperował pióro, układał mi ręce i kajet na stole i przysuwał kałamarz.
Poczem obowiązany byłem ten sam wiersz przepisać sześć razy, głośno go powtarzając. Pan Dobrzański drzemał sobie teraz w fotelu, a ja śpiewającym głosem mówiłem:
„…Ojczyzno moja, ty jesteś…“
— „Jak zdrowie!“ — wrzasnąłem głośno.
Pan Dobrzański ocknął się.
— Dziękuję! — odparł poważnie. Zdawało mu się, że kichnął, więc utarł nos w czerwoną chustkę i znowu zażył tabaki.
Powtarzało się to prawie codzień i stanowiło dla mnie jedyną rozrywkę przy lekcjach, tem bardziej, iż kaligrafja wypadała zawsze na końcu.
Zaraz po nauce jedliśmy razem obiad. Niekiedy gospodyni spóźniała się, więc po kaligrafji następowało jeszcze — powtarzanie na wyrywki.
— Kto cię stworzył? — pytał pan Dobrzański.
— Bóg Ojciec.
— Do… brze. A ile jest części świata?
— Siedem: poniedziałek, wtorek…
— Źle, ośle!… Pytam o części świata.
— Pięć! pięć!… Europa, Azja, Afryka, Ameryka, Oceanja…
— Do… brze. A sześć razy dziewięć?…
— Sześć razy siedem… sześć razy osiem… sześć razy dziewięć — pięćdziesiąt cztery.
— Do… brze. A kogo najbardziej powinieneś kochać na tym świecie?
— Boga, ojczyznę, mamę i brata, pana nauczyciela, a potem wszystkich ludzi.
— Do… brze — odparł pan Dobrzański.
Chcąc uwolnić się od dalszych badań na wyrywki, raz zapytałem go:
— A Łukaszowę trzeba kochać?
— Mo… żna — odparł pan Dobrzański po namyśle.
— A Walka?
Nauczyciel spojrzał przez wierzch okularów.
— Sam przecie mówiłeś, ośle jakiś, że — trzeba kochać wszystkich ludzi… Wszystkich.
Zwiesił głowę na piersi i po chwili rzekł głucho:
— Wszystkich — wyjąwszy tych, co nas zdradzili.
— A kto nas zdradził?
Pan Dobrzański jakby zaczerwienił się, wziął do ręki tabakierkę, lecz nagle postawił ją i odparł:
— Poznasz ich, gdy podrośniesz.
Z piersi jego wymknęło się westchnienie.
Musiała to być rzecz straszna, której mi nie wyjaśnił; zresztą, choć nic nie wiedziałem, czułem głęboki smutek na samą myśl o człowieku, którego nikt nie powinien kochać. Biedak ten mieszkał niedaleko nas, jego domek widywałem codzień, lecz mimo to, gdybym go kiedy spotkał na drodze, nie mógłbym zdjąć przed nim czapki i powiedzieć: „Dzień dobry panu, a dlaczego pan tak dawno nie był u nas?…“
Jego u nas nikt nie wyglądał.
Gdy zegar wykukał pierwszą, wchodziła niańka do naszego pokoju ze stosem talerzy. Książki i kajety w okamgnieniu znikały ze stołu, a ich miejsce zajmował czerwony obrus w białe kwiaty i trzy nakrycia. Po chwili ukazała się mama, a za nią waza barszczu z uszkami i salaterka grochu.
Pan Dobrzański przywitał się z matką, a gdy zupa już była rozlaną, powstał i odmówił modlitwę: „Pobłogosław, Boże, nas i te dary, które z Twojej świętej szczodrobliwości pożywać mamy. Amen.“
Potem siadaliśmy i jedli, milcząc. Nim wnieśli drugą potrawę, mama zapytała:
— Cóż, panie Dobrzański, jak się dziś Antoś sprawował?
Nauczyciel pokiwał głową, popatrzył na mnie apatycznym wzrokiem i odparł:
— Tak — jak to on.
— A co słychać na świecie?
Pan Dobrzański poprawił stojącego czuba włosów i rzekł nieco ożywiony:
— Mówią na poczcie, że Francuz zaczyna się ruszać.
— Czegóż on chce?
— Jak to czego, mościa dobrodziejko?… — zawołał stary głosem pełnym energji. — Cóżto pani nie wie? Wojny chce…
— A nam co z tego?
Pan Dobrzański rzucił się na fotelu.
— Och, nie gadałabyś pani takich rzeczy przy dziecku! Co nam z tego? Nam wszystko z tego, i basta…
— Zobaczymy, zobaczymy — odpowiedziała mama.
— Rozumie się, zobaczymy!… — powtórzył stary z uniesieniem. — Tu niedługo ludzie przestaną w Boga wierzyć! — dodał.
Oczy mu błyszczały, a na zwiędłą twarz wystąpił silny rumieniec. Wziął w rękę nóż i począł dzwonić w talerz.
— Dałby Bóg — rzekła znowu matka — żeby się wróciły dobre czasy.
— Niech-noby nie dał! — mruknął starzec, zaciskając nóż w pięści.
Matka spojrzała mu ostro w oczy:
— Co pan mówi, panie Dobrzański?...
Nauczyciel z gniewem ujął się ręką pod boki:
— A pani co mówi?...
Może byliby się pokłócili. Szczęściem, niańka wniosła duży półmisek pachnącej kiełbasy z sosem i drugi — tartych kartofli ze słoniną.
Nastała cisza i przetrwała do końca obiadu, na zaokrąglenie którego mama i pan Dobrzański wypili po szklance piwa.
Niańka sprzątnęła półmiski. Powstaliśmy z krzeseł, a nauczyciel mówił:
— „Dziękujemy Ci, Boże, za posiłek nam udzielony; bądź błogosławion w darach i we wszystkich dziełach Twoich. Amen!“
Szybko pocałowałem w rękę mamę i pana Dobrzańskiego i wybiegłem na podwórko. W chwilę potem, ukryty za płotem, widziałem, jak nauczyciel w wysokiej rogatej czapce dreptał ku swemu domowi, opierając się na zakrzywionym kiju.
W dnie świąteczne, osobliwie podczas długich wieczorów, było u nas bardzo wesoło. Przychodził ksiądz proboszcz z siostrą, niziutki i okrągły pan burmistrz z żoną i trzema córkami, staruszka pani majorowa z dwoma wnuczkami, pan pocztmajster, kasjer, sekretarz magistratu i sekretarz z poczty. Starsi siadali do kart, młodzi grali w loteryjkę, w cenzurowanego, w ślepą babkę, a wszystko z ogromnym krzykiem. Znudzili się tem jednak bardzo prędko, więc najładniejsza panna burmistrzówna, poprosiła pana kasjera, ażeby im zagrał do tańca.
— Dajcież mi państwo spokój — bronił się kasjer — nie wziąłem nawet gitary z domu.
— To poszlemy po nią! — wołały panny.
— Gitara jest już w kuchni! — odezwałem się nieproszony.
Wszyscy w śmiech, pan kasjer chciał mnie pociągnąć za ucho, ale dwie panny schwyciły go za ręce, a tymczasem pan sekretarz wybiegł z pokoju i za chwilę przyniósł gitarę — w zielonej koszulce.
Kasjer wciąż się bronił.
— Moi państwo — mówił — na gitarze nie gra się do tańca, to za poważny instrument...
Ale swoją drogą już próbował dźwięku strun i kręcił kołeczki.
Było pięć panien, a nas, kawalerów, tylko trzech; więc choć sprowadziliśmy do pomocy jeszcze pana pocztmajstra, niemało każdy miał roboty. Czasem moja matka, znalazłszy chwilę wolną od zajęcia przy kolacji, wyręczała pana kasjera w graniu, a on tańczył. Trwało to jednak niedługo, ponieważ panny mówiły, że mama grywa same stare polki i walce.
Na kolacją podawano herbatę, zrazy z kaszą, czasami gęś pieczoną. Ogólne jednak zadowolenie dosięgało szczytu wówczas, gdy wnieśli krupnik. Była to gorąca wódka z miodem, zaprawiona goździkami i cynamonem. Dostawałem i ja tego specjału pół kieliszka, a gdym wypił, robił się ze mnie inny człowiek. Raz zdawało mi się, że już jestem zupełnie dorosły. Zacząłem mówić ty panu sekretarzowi magistratu, później oświadczyłem się po cichu starszej wnuczce pani majorowej, a nareszcie — zacząłem chodzić na rękach tak ładnie, że zarumieniony pan burmistrz powiedział, iż jestem chłopiec nadzwyczajnych zdolności.
— To będzie wielki człowiek!... — wołał, uderzając ręką w stół.
Alem reszty już nie dosłyszał, bo mama w tej chwili kazała mi iść spać.
Była to dla mnie wielka zgryzota, gdyż po kolacji, na zakończenie wieczoru, pan kasjer śpiewał przy gitarze.
Pamiętam go jak dziś. Był to człowiek dość młody. Miał trochę niższe kołnierzyki aniżeli pan Dobrzański, ale zato wyższą czuprynę. Chodził w ciemno-zielonym surducie z krótkim stanem, w niebieskich spodniach ze strzemiączkami i z fartuszkiem i w aksamitnej kamizelce w ponsowe kwiaty. Na szyi nie nosił chustki, tylko halsztuch.
Stawiano mu krzesło na środku pokoju. Siadłszy na niem, zakładał nogę na nogę, dostrajał gitarę, odchrząknął i zaczynał:

Idę na szczyty Kaukazu,
Tak wyrok boski zażądał;
Może tam zginę odrazu,
Już cię nie będę oglądał.

— Za pozwoleniem! — przerwał pan burmistrz. — Wyjrzyj-no, panie sekretarzu, czy kto nie podsłuchuje pod oknem.
Pan sekretarz zapewnił, że nikt nie podsłuchuje, a pan kasjer po przegrywce śpiewał dalej:

Może pójdę do niewoli,
Między dzikie ludożerce, —
Któż mnie pocieszy w niedoli,
Jeśli nie ty, lube serce?...

W tej chwili średnia panna burmistrzówna trąciła starszą.
— To do ciebie, Jadziu — szepnęła.
— Moja Meciu! — zgromiła ją siostra, rumieniąc się.
Gdy pan kasjer skończył jedną pieśń — proszono go o drugą. Następowała całkiem nowa przygrywka i wiersz:

Wiatrem i śniegiem pędzony,
Gdzie lecisz, ptaszyno mały?
Może zabłądzisz w te strony,
Które mnie dziecięciem znały?

Ach, powiedz mojej rodzinie,
Czy ich to nieszczęście smuci?
Uważaj, czy łza popłynie,
Gdy szepniesz — syn już nie wróci!...

— „Gdy szepniesz — syn już nie wróci...“ — powtórzyła pani majorowa drżącym głosem. — Ślicznie! ślicznie! — wołała staruszka.
Po tej pieśni panny zgiełkliwie domagały się, ażeby śpiewał: „Lecą liście z drzewa...“
Pan kasjer uderzył kilka nowych tonów na gitarze, znowu odchrząknął i śpiewał nieco zniżonym głosem:

Lecą liście z drzewa, (ciszej) co tam rosły wolne,
Na mogile śpiewa jakieś ptaszę polne:
Nie było, nie było, (ciszej) Matko, szczęścia w tobie,
Wszystko się zmieniło, a twe dzieci w grobie.

W pokoju było cicho jak w kościele, tylko pani majorowa szlochała. Nagle pan burmistrz schwycił się za głowę.
— Za pozwoleniem! wyjrzyj-no, panie sekretarzu, na dziedziniec, czy czasem ten... nie podsłuchuje pod oknem...
Sekretarz wybiegł, a obecni coś szeptali między sobą. Na dziedzińcu nie było nikogo.
— No — rzekł, skończywszy, pan kasjer — teraz zaśpiewam państwu coś bardzo zakazanego.
— Bój się Boga, człowieku — przerwał mu pan burmistrz — nie gub zacnej kobiety, która nas tak gościnnie przyjmuje... — I wskazał na moją matkę.
Matka niedbale skinęła ręką.
— Ach! — odparła — niech robią, co chcą. Tyle naszego, że czasem piosenki wysłuchamy.
— Dobrze, że pani nic nie zrobią — mówił burmistrz — ale tu jest ksiądz proboszcz, urzędnik stanu cywilnego...
— Ja się tylko Boga boję — mruknął ksiądz.
— No, więc — ja jestem! burmistrz... a jeżeli mi się stanie co złego, kto będzie opiekować się mojemi dziećmi?...
— Niema strachu — rzekł proboszcz. — Nigdy zresztą nie widziałem, ażeby ten tam... podsłuchiwał pod oknami.
— Nie potrzebuje chodzić pod oknami, bo jego dom stąd o trzy kroki — upierał się zmartwiony burmistrz.
— O wiorstę i dwieście sążni od poczty — wtrącił pocztmajster.
— Więc przynajmniej — nie drzyj się pan, śpiewaj cicho — zwrócił się burmistrz do kasjera.
— Cóż znowu tatko mówi! — oburzyła się najstarsza córka. — Jak można taki piękny śpiew nazywać darciem się?...
— Już to pan prezydent kroi na naczelnika powiatu — wtrącił ironicznie pan kasjer. — Niema strachu, niema! Jeżeli kto, to ja powinienbym najpierwej paść ofiarą...
— I padniesz, padniesz!... — odparł burmistrz. — Ta największy w mieście rewolucjonista — szepnął do księdza.
Pan kasjer, zadowolony publicznem uznaniem jego rewolucyjności, wyprężył nogi tak, że wydawały się jeszcze cieńsze niż zwykle. Utopił wzrok w starszej pannie burmistrzównie i śpiewał półgłosem:

Już w gruzach leżą Maurów posady,
Naród ich dźwiga żelaza;
Bronią się jeszcze twierdze Grenady,
Ale w Grenadzie zaraza.
Broni się jeszcze z wież Alpuhary
Almanzor z garstką rycerzy...

— Prześliczne! — zawołały panny chórem, patrząc na wywrócone oczy pana kasjera.
— Co to jest? — spytał niespokojnie pan burmistrz.
— Mickiewicz! — odpowiedział pan kasjer.
— Mic-kie-wicz?... Przepraszam państwa, ale — wychodzę! Ja — mówił pan burmistrz, bijąc się w piersi — ja zbyt wiele chcę zrobić dla kraju, ażebym miał ginąć za wiersze.
— Cóż pan widzisz złego w tej piosence? — zapytał niecierpliwie proboszcz.
— Co?... jegomość tak dobrze wie o tem jak ja! — odparł pan burmistrz. — A nuta?... Nuta, panie, jest taka, że gdyby mi ją zagrała kiedy kapela wojskowa, pierwszy, panie, wyszedłbym na rynek w czerwonej konfederatce. Tak! niechby mnie zastrzelili, porąbali, roztratowali...
— Czyś zwarjował, Franiu! — krzyknęła pani burmistrzowa.
— Taki jestem! — wołał zaperzony prezydent. — W razie, czego Boże nie dopuść, wojny, wszystkie tutejsze zuchy wlezą w kąt, ale ja pokażę, co umiem.
— Franiu! tobie się w głowie przewraca — mitygowała go żona.
— Jestem zupełnie przytomny — rzucał się pan burmistrz — ale chcę, żeby tu wszyscy wiedzieli do czego dojdzie, jeżeli mnie podrażnicie! Jestem jak bomba, co dopóki leży spokojnie, można ją nogą kopać, ale rzuć iskrę... Chryste, ratuj!...
Mówiąc tak podniesionym głosem, pan burmistrz kręcił się jak bąk między krzesłami. O ile sobie jednak przypominam, jego niebezpieczne męstwo nie robiło wrażenia. Ksiądz proboszcz machał koło ucha ręką, a pan kasjer niedbale brząkał na gitarze, w takt wykrzykników pana burmistrza. Tylko moja matka życzliwie kiwała głową, a spłakana pani majorowa wśród powodzi jego słów zdawała się zasypiać.
— No, moi państwo — odezwał się pan pocztmajster — czas do domu. Już dziesiąta.
— Czy być może? — zdziwił się pan kasjer, któremu, ile razy śpiewał, czas wydawał się za krótki.
Jakby w odpowiedzi, zegar wykukał dziesiątą. Panie były przestraszone tak późną godziną i wszyscy zabrali się do wyjścia.
Gdy niańka, włożywszy mnie do łóżka, zagasiła świecę, zobaczyłem po raz drugi, jakby na jawie, całe wieczorne zebranie: ruchliwą figurkę pana burmistrza i żółte wstążki u czepka pani majorowej, i pana pocztmajstra, i pana sekretarza, i wszystkie panny. Goście kręcili się gorączkowo, rozprawiali, śpiewali, pan burmistrz straszył ich swoją odwagą, pan kasjer grał na gitarze, zupełnie jak w rzeczywistości. Ta tylko była różnica, iż między zgromadzonymi widziałem jakiś cień, niby owego człowieka, którego napróżno pan sekretarz szukał za oknem. Chciałem go wskazać matce, ale nie mogłem podnieść ręki. Cień tymczasem snuł się po pokoju, cichy, nieujęty i dla nikogo oprócz mnie niewidzialny.
Potem wszystko znikło, a gdym otworzył oczy, zobaczyłem przed kominem Łukaszowę, która śmiejąc się do mnie bezzębnemi ustami, mówiła:
— Oho! już ci się chce zbytków...
To był ranek. Anim się spostrzegł, żem już przespał noc po zabawie.


∗             ∗

W połowie marca przypadały moje urodziny, od których zacząłem ósmy rok. Na kilka dni przedtem pan Stachurski, szewc, brał mi miarę na pierwsze buty. I właśnie kiedym zdjął trzewik dla poddania się tej operacji, zajechała przed nasz dom pocztowa bryczka, i wysiadł z niej jakiś młody człowiek z listem do mamy od brata.
Nazwiska jego nie wiem do dziś dnia, ale na imię mu było Leon. Był to chłopiec może dwudziestoletni, śliczny jak obraz, wesoły i nadzwyczaj lgnący do ludzi. Mamę odrazu pocałował w obie ręce i tyle nagadał jej wiadomości o bracie, że go prosiła, ażeby u nas zamieszkał na kilka dni. Jednocześnie, nim pan Stachurski zdążył mi wziąć miarę na buty, młody człowiek zaprzyjaźnił się z nim tak serdecznie, że nawet obiecał go odwiedzić w warsztacie. Potem sprowadził się do pokoiku na górę, i w ciągu kilku minut chyba oczarował Łukaszowę, która za nim wniosła walizkę, bo niańka całe popołudnie mówiła tylko o nim. Panu Dobrzańskiemu, który przyszedł na lekcją, dał jakieś niesłychane cygaro, mnie na poczekaniu wystrugał wiatrak, a mamie powiedział sekret gotowania w domu piwa.
Po obiedzie wyszedł na miasteczko i wrócił późno wieczór. Toż samo robił przez cały czas swego pobytu. Widywaliśmy go rzadko i krótko, lecz mimo to, tyle wszystkim robił usług, żeśmy przepadali za nim. Tylko mama miała mu trochę za złe, że wdaje się za pan-brat z panem Stachurskim szewcem, panem Grochowskim stolarzem i panem Władzińskim wędliniarzem. Ale pan Dobrzański wytłomaczył jej, że jeżeli ów młody człowiek przyjechał tu na zwiady — czy nie da się założyć w mieście sklep z korzeniami?... — to musi sobie skarbić przyjaźń nawet ludzi prostych.
Zdziwienie mamy jednak bardziej wzrosło, gdy zeszli się do nas na wieczór goście w dzień moich urodzin; okazało się bowiem, że pan Leon zna wszystkich. Już pan burmistrz obiecał go protegować, gdyby sklep założył, a pan pocztmajster miał mu nawet wynająć parę pokoików w swoim domu. Z sekretarzem magistratu i sekretarzem poczty pan Leon tykał się, obie wnuczki pani majorowej rumieniły się, gdy do nich mówił, a tylko z panem kasjerem jakoś krzywo patrzyli na siebie.
Tańców u nas tego dnia nie było, ale pan kasjer miał gitarę i jak zwykle śpiewał przy niej. Któraś z panien zapytała pana Leona, czy on śpiewać umie. Grzeczny młody człowiek natychmiast wziął do rąk instrument, ale zaśpiewał na tak smutną nutę, że pan burmistrz uciekł przy pierwszych słowach i już się nie pokazał, wszystkie panie popłakały się, a pan kasjer pobladł ze złości.
Na drugi dzień rano pan Leon wyjechał, mówiąc mamie, że musi być jeszcze w innych miasteczkach, w celu wyszukania najlepszego punktu na swój sklep.
W końcu kwietnia, jakoś w sobotę, zajechał do nas pan Leon po raz drugi. Mamie przywiózł list od brata i książkę kucharską, panu Dobrzańskiemu paczkę tabaki, a mnie — śliczny pałasz blaszany. Opowiadał, że pewno w tych czasach skończy interes ze sklepem, lecz że musi dokładniej rozejrzeć się w miejscowości. Potem wybiegł na miasto przywitać się ze znajomymi i wrócił do domu w nocy.
Nazajutrz, w niedzielę, poszliśmy na sumę. Siedziałem z matką przed wielkim ołtarzem, obok państwa burmistrzów i pani majorowej, a o kilka kroków od nas stał kasjer, modląc się z książki.
Nabożeństwo już się skończyło, i mieliśmy wychodzić, gdy nagle ze środka kościoła wysunęli się na przód zebranego ludu pan Stachurski szewc, pan Grochowski stolarz i pan Władziński wędliniarz, a wraz z nimi ich czeladzie i chłopcy, tudzież sekretarz z poczty i sekretarz magistratu. Gdy zaś ksiądz proboszcz udzielił błogosławieństwa, pan Stachurski dał organiście jakiś znak. Zrobiło się cicho i...
...Nie pamiętam, co się stało dalej, ponieważ skutkiem tłoku i gorąca tak osłabłem, że mama wyniosła mnie z kościoła do mieszkania księdza proboszcza. Zastaliśmy tam pana kasjera, który biegał po pokojach, targając sobie włosy i przysięgając, że on temu nie winien. Prosił też mamę, ażeby, w razie czego, świadczyła, jako on pierwszy wybiegł z kościoła.
W domu czekał na nas pan Leon. Gdy mu mama opowiedziała o tem, co zaszło w kościele, był bardzo zdziwiony. Odparł jednak, że podobne wypadki trafiają się wszędzie, same z siebie, a potem dodał, że zaraz po obiedzie musi jechać. Pragnął bowiem wstąpić do kilku innych miasteczek, celem dokładniejszego zbadania, w którem z nich jego sklep może mieć najwięcej widoków.
Niezwykłe zachowanie się pana kasjera na plebanji na jakiś czas zachwiało jego reputacją, tem bardziej, że niepospolity ten człowiek od owego dnia zarzucił swoją amarantową czapkę i wrócił do urzędowego fraka z żółtemi guzikami. Szczęściem, trwało to niedługo. Pan burmistrz bowiem, skombinowawszy w umyśle wiele szczegółów, zawnioskował, że wypadek w kościele był — dziełem kasjera, który jest tem niebezpieczniejszy dla ogólnego spokoju, że wybornie udaje niewiniątko. Sąd ten znalazł wiarę w miasteczku, gdyż pan kasjer zaczął znowu robić poważne miny, a panowie Stachurski, Grochowski i Władziński odzywali się o nim lekceważąco w miejscach publicznych. Było widoczne, że agitator ten, chcąc zabezpieczyć się od podejrzeń, wydał podwładnym swoim stosowną instrukcją.
Zresztą fakt, na który sam patrzyłem, świetnie usprawiedliwił opinją ogółu.
Pewnego dnia prosiła mama pana Dobrzańskiego, ażeby poszedł ze mną do miasteczka i kupił papieru, paczkę piór i ołówek. Idąc tam, zauważyliśmy na rynku tłum terminatorów, Żydków i starszych mieszczan, żywo rozprawiających. Nieopodal od nich, tuż przy magistracie, stał pan kasjer.
Załatwiwszy sprawunek, mieliśmy już wracać do domu, gdy nagle rozległa się wrzawa na rynku. Wybiegłem przed sklep i zobaczyłem starego, wysokiego człowieka, który wychodził z piekarni z chlebem pod pachą. Tłum wyrostków zabiegł mu drogę i krzycząc, począł rzucać bryłami. Przez chwilę napadnięty stał bez ruchu; gdy go jednak uderzyło parę kamieni i spadła mu czapka, upuścił chleb na ziemię i począł uciekać. Widok jego białej jak mleko głowy i sztywnych ruchów bolesne zrobił na mnie wrażenie. Przyszły mi na myśl owe męczące sny, w których wyobrażałem sobie, że mnie także ktoś goni i że nie mogę uciekać.
W tej chwili usłyszałem za sobą głuchy okrzyk. To pan Dobrzański wyszedł ze sklepu i żółty, z szeroko otwartemi oczyma, patrzył w stronę ściganego.
Krzyk ucichnął, zdyszany tłum wrócił na rynek, a pan Dobrzański jeszcze stał, patrząc przed siebie martwemi oczyma. Teraz spostrzegł go pan kasjer i począł iść ku nam. Z jego twarzy biło takie zadowolenie, że na ten widok zapomniałem o skrzywdzonym człowieku.
— Dzieńdobry, panie Dobrzański!... Udało nam się, nieprawda? — rzekł cicho pan kasjer.
Nauczyciel milczał.
— To ja zrobiłem — szeptał kasjer, stukając się palcem w wykrochmaloną koszulę — ja!... Tak należy karać zdrajców.
— To pan zrobiłeś?... — odezwał się głucho mój nauczyciel.
— Ja!... Będą teraz wiedzieli — dodał — kto tu znaczy...
Stary podniósł z ziemi papier i laskę i zabierając się do powrotu, rzekł szczególnym tonem:
— O, toś pan dużo zwojował!...
A potem szepnął do siebie:
— Nie może być inaczej.
Odprowadziwszy mnie przed nasz dom, pan Dobrzański oddał mi papier i wrócił do siebie. Gdym opowiedział matce, co się stało, pokiwała smutnie głową i rzekła:
— Straszne to nieszczęście; niech Bóg wszystkich od niego zachowa!...
Dopiero Łukaszowa objaśniła mnie, że to tak wyszczuto złego człowieka, który mieszka w chacie za naszemi polami.
Zauważyłem, że od tej pory mój nauczyciel zrobił się posępniejszy i bardziej roztargniony przy lekcjach i że często z goryczą odzywał się do matki o panu kasjerze. Raz nawet, gdy wobec pana Dobrzańskiego pan burmistrz wychwalał kasjera, nazywając go polityczną głową i niebezpiecznym agitatorem, stary nauczyciel, uderzywszy pięścią w stół, krzyknął z gniewem:
— A ja panu mówię, że to głupiec!...
— Kto? — zapytał zdumiony pan burmistrz.
— Ten pański kasjer.
— Ten wielki patrjota?
— Wielki cymbał!
— Poruszył całe miasto!... — mówił zaperzony pan burmistrz.
— Dyrektor kocich muzyk — odparł pan Dobrzański.
— On nam wszystkim może narobić nieszczęścia — ciągnął pan burmistrz.
— Powiedz mu pan prezydent, niech nie robi, bo inaczej kijem go wygrzmocę, ja, stary! — rzekł, trzęsąc się z gniewu, nauczyciel.
Pan burmistrz oniemiał i pilnie patrzył na moją matkę, czy ona nie zechce ująć się za kasjerem. Ale matka kiwała głową, zapewne z żalu nad zaślepieniem nauczyciela, który nie umiał ocenić nadzwyczajnego patrjoty.
Anim spostrzegł, jak w duszy zarysował mi się niejasny obraz człowieka z chaty za polami. Niechętne wzmianki Łukaszowej, obawy pana burmistrza, czy kto nie podsłuchuje pod oknem, gonitwa na rynku, a nadewszystko dziwne zachowanie się pana Dobrzańskiego i milczenie mojej matki, wszystko to nasuwało mi tysiące pytań. Kim jest i co robi ten człowiek, z którym postępują jak z niebezpiecznem zwierzęciem? Jeżeli wolno chłopcom rzucać za nim kamieniami, więc musi to być zły człowiek, a więc dlaczego starsi nie oddali go do więzienia?
Im częściej myślałem o nim, tem silniej ważyły się we mnie dwa uczucia — strachu i ciekawości, sprawiając mi wielką mękę. To też, ile razy miałem trochę wolnego czasu, przypasawszy swój pałasz, wykradałem się w kierunku odludnej chaty. Co prawda, z początku nawet nie marzyłem, aby dojść do niej zbyt blisko; niemniej coś mnie ciągnęło w tamtą stronę. Przełaziłem płoty naszego ogrodu, docierałem do olszyny, później przechodziłem bagno, wreszcie błądziłem już po krzakach, przylegających do chaty. Niekiedy, spostrzegłszy, jak blisko jestem złego człowieka, a jak daleko od domu, drętwiałem z przerażenia — i uciekałem w stronę miasteczka, do ludzi. Stopniowo jednak oswoiłem się z nową miejscowością i czułem coraz większą ciekawość obejrzenia chaty.
Z każdym dniem poznawałem ją lepiej. Stała ona w dzikiej okolicy, o paręset kroków od bocznej drogi, kręto biegnącej przez pola. Otaczały ją krzaki gęste i wysokie, pełne ptaków i gniazd, tudzież głębokie i zarośnięte wąwozy, o ścianach stromych i poszarpanych. Częstokroć nad głową zaszumiało mi stado kuropatw, albo z pod nóg wyrywał się zając. W wilgotnych zaklęsłościach spotykałem węże, a w ścianach wąwozów ciemne otwory jam lisich. Krążąc w pewnej odległości od chaty, obszedłem ją naokoło. W jednem miejscu uderzył mnie cichy, lecz ciągły szelest; z bijącem sercem podkradłem się bliżej i ujrzałem strumień wody, prędko biegnący po łożysku z wapiennych kamyków.
Bałem się, alem postąpił jeszcze kilkadziesiąt kroków. Ściany wąwozu zniżały się w tem miejscu, wreszcie znikły. Dotarłem do małego zagłębienia, skąd wypływał strumień, kipiący jak woda w garnku. Rosła tu dziewanna, wyższa ode mnie. Ścisnąłem pałasz mocno, postanowiwszy uciekać za najmniejszym szmerem — i, zanurzyłem się między badyle. Po małej chwilce dziewanna zmalała; podniosłem głowę i zobaczyłem chatę. Stała na opoczystym wzgórku, oblana ciepłemi potokami słońca; przed nią leżało mnóstwo zaczętych i dokończonych koszów, między któremi przechadzał się kulawy bocian. Ze ścian oddawna opadło wapno, szczeliny między deskami były zamazane kruszącą się gliną, okienka w niektórych miejscach, zamiast szyb, zasłonięte były pęcherzem.
Na sczerniałych ze starości drzwiach bielił się jakiś wyraz, napisany dużemi literami i nieco zatarty. Wpatrzyłem się uważniej i przeczytałem:

Szpieg.

W tej chwili bocian, spostrzegłszy mnie, opuścił ku ziemi skrzydła i gniewnie zasyczał. Rzuciłem się bez pamięci wtył i po kilkominutowym biegu znalazłem się wśród dobrze znanych krzaków. Niebawem wróciłem do domu, nie chwaląc się przed nikim, gdziem był i com widział. Zaprzestałem nawet chodzić w tamtą stronę.


∗             ∗

Upłynęło półtora roku, i nadeszła zima, krótsza niż zwykle, lecz ciężka. W listopadzie chwyciły tęgie mrozy, a w grudniu spadły tak duże śniegi, że dokoła naszego domu utworzył się biały wał. Walek niekiedy do południa pracował nad rozkopywaniem drogi.
Pewnego dnia zerwała się straszna zawiejka. Pan Dobrzański ani z rana, ani po południu nie był na lekcji, i od nas nikt nie chodził do miasteczka. Wicher jęczał we wszystkich kątach domu, miałki śnieg zasypywał ogień w kuchni, powietrze było pełne białych tumanów. Około czwartej spadła na ziemię ciemność, wyło jeszcze żałośniej, śnieg bił w okna jeszcze gwałtowniej. Czasami wszystko milkło, ginęły tumany w powietrzu, rozsuwały się obłoki na niebie, a wtedy można było widzieć, że śnieg zasypał już płoty.
W jednej z takich chwil wyglądałem przez okna, wychodzące na ulicę, i nagle — zobaczyłem za szybą jakiś przedmiot. Wytężyłem wzrok. Na ławce, tuż pod oknem, siedział człowiek ze zwieszoną głową. Był ubielony śniegiem, który na wierzchu czapki i na ramionach skupił się w małe stożki.
Serce ścisnęło mi się na ten widok. Pobiegłem do kuchni i dałem znać mamie, że pod naszą ścianą śnieg zasypuje podróżnego. Matka z początku nie wierzyła mi, lecz wyjrzawszy oknem, wysłała czem prędzej Walka, ażeby sprowadził biedaka do kuchni.
— Może on już zmarzł?... — pytałem niespokojnie, trzymając się fałdów matczynej sukni.
Po kilku minutach w sieni rozległy się stąpania i szelest, jakby się kto otrzepywał. Do kuchni wszedł Walek z podróżnym.
Był to ogromny człowiek, w krótkim łatanym kożuszku i wysokich butach. Gdy zdjął czapkę, ukazały się włosy białe jak mleko. Zwolna postąpił na środek kuchni i stał, milcząc.
Gospodyni rzuciła na komin łuczywo. Płomień buchnął silniej i oświetlił twarz podróżnego. W tej chwili matka moja cofnęła się ku drzwiom jadalnego pokoju, a stara Łukaszowa, pilniej przypatrzywszy się gościowi, mruknęła z gniewem:
— Brakowało go tu... Jeszcze na nas nieszczęście sprowadzi — przeklęty!...
Teraz i ja go poznałem. To był on, postrach i przedmiot nienawiści całego miasteczka, człowiek z samotnej chaty.
Przybysz spostrzegł, co się koło niego dzieje, i odezwał się cichym głosem do matki:
— Niech się pani nie gniewa, żem usiadł pod domem. Ale burza tak mnie zmęczyła, żem nie mógł iść dalej. Skostniałem z zimna...
Było coś żałosnego w usprawiedliwianiu się człowieka, że w podobnym czasie usiadł pod domem.
Matka patrzyła, jakby rozmyślając. Nagle rzekła do kucharki głosem dziwnie twardym:
— Niech Katarzyna da panu gorącego mleka.
Gość wciąż stał i patrzył na matkę niebieskiemi, łagodnemi oczyma.
— Prędzej! — z gniewem powtórzyła matka, widząc, że nie spełniają jej rozkazu.
Mleko stało już ugotowane na kominie. Kucharka zdjęła z półki stary garnczek i z taką niechęcią nalała, że wychlapało się na podłogę.
— Podajcie tam, Łukaszowa — rzekła do niańki.
— Bo ja chcę! — odparła niańka. — Niech poda Walek...
— Bo ja głupi! — mruknął parobek.
— Podaj, Walek! — odezwała się moja mama.
— Taki to z ciebie i chłop, co się boisz — wstydziła go niańka.
Chłop powoli wziął do rąk garnczek i postawiwszy go na ławce, rzekł do przybyłego:
— Namcie ta...
Potem odszedł w najdalszy kąt kuchni i zachmurzony usiadł na pieńku.
Śnieg wciąż bił w okna, a na kominie, pod wpływem zawiei, chwilami przygasał ogień.
Stary człowiek zatoczył się ku ławce i począł pić gorące mleko. Matka ze mną cofnęła się do jadalnego pokoju, a za nami Łukaszowa, szepcząc:
— Cóż on tu chce nocować?... Przecie chyba pani nie wypędzi dla niego nawet psa z budy na taki czas, a ludzie pod jednym dachem spać z nim nie będą.
Taki człowiek — dodała po pauzie niańka — na kogo spojrzy, to mu nieszczęście sprowadzi. Nawet drzewo usycha, kiedy on dotknie go ręką. Bóg go przeklął, a ludzie rady na to nie znajdą nijakiej...
Matka, skrzyżowawszy ręce, chodziła po pokoju wzburzona. Z kuchni dolatywało trzeszczenie palącego się drzewa i mlaskanie ust starego człowieka, który dmuchał w garnczek i chciwie pił.
Wtem z ulicy do pokoju wpadł jakiś blask, i jednocześnie usłyszeliśmy głośne wołanie:
— Ho! ho! bywajcie!...
— To mój chłopiec — odezwał się stary człowiek w kuchni.
Walek wybiegł na dziedziniec i po krótkiej rozmowie sprowadził nowego gościa. Przybysz trzymał w ręku zapaloną latarnią i od stóp do głów był zaśnieżony. Gdy się otrząsnął nieludzkim ruchem, spostrzegłem, że miał włosy podobne do kudłów, które mu zasłaniały czoło i część twarzy, i że za odzież służyły mu straszne łachmany. Nigdy nie widziałem takiego zbioru szmat, owiązanych powrozami w pasie i na nogach.
— Gadałem, że was zasypało — rzekł obdarty chłopiec do starca i zaśmiał się grubym głosem.
— Nie znasz ty go, Walek, co on za jeden?... — szepnęła kucharka, ze wstrętem patrząc na nowego gościa.
— Co nie mam znać? Wszyscy wiedzą, że łapał psy w mieście — odparł półgłosem nasz parobek,
Stary człowiek począł w miejscu dreptać nogami, widocznie gotując się do odejścia. Potem, złożywszy ręce na piersiach, schylił głowę i rzekł:
— Pokornie dziękuję...
Przez chwilę czekał na odpowiedź, potem drugi raz schylił głowę i dodał stłumionym głosem:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus...
Nikt nie odpowiedział.
Stojąc za progiem, jeszcze raz obejrzał się i — zniknął w ciemnej sieni, a za nim jego chłopiec.
W kuchni było tak cicho, jakgdyby wszyscy wstrzymali oddech, ażeby odchodzący nie usłyszał ludzkiego głosu.
Gdy blask latarni wpadł przez okno pokoju, matka weszła do kuchni i wskazując na garnczek, z którego pił stary gość, rzekła do Walka:
— Wyrzuć to!
Chłop ostrożnie wyniósł garnczek na podwórze i cisnął nim tak, że skorupy zadźwięczały aż pod oborą.
Na ulicy jeszcze majaczyło, chwiejąc się, rudawe światło latarni. Mnie płacz ściskał za gardło, a wicher na dworze tak jęczał, tak zawodził, tak dobijał się do naszych okiem, jakgdyby chciał coś powiedzieć, lecz — nie mogąc — rozlewał się w żałosnem wyciu. „Co się to dzieje, Boże!...“ — myślałem, nie mogąc opędzić się przed widmem starca, którego łagodne oczy patrzyły na mnie z wyrzutem. Zdawało mi się, że widzę go, jak wsunąwszy ręce w rękawy, przez pole, na którem znikła droga, idzie niepewnym krokiem, wygnany na śnieżycę. A ten jego towarzysz w łachmanach!...
W kilka godzin później, gdym zmówił pacierz i Zdrowaś Marja na intencją podróżnych, których zaskoczyła burza, zapytałem matki:
— Prawda, mamo, że jeżeli podróżnych spotka zawieja, a oni modlą się, wtedy Bóg zsyła anioła, który im pokazuje drogę?
— Prawda, moje dziecko.
— Anioł idzie przed końmi, i one same trafiają do domu, bez furmana?
— Tak, moje dziecko.
— A gdyby ten stary człowiek zgubił drogę i modlił się, czy jemu Pan Bóg już nie zesłałby anioła?
— Bóg jest miłosierny, moje dziecko, i nad najlichszem stworzeniem rozciąga swoją opiekę.
Położyłem się spokojniejszy i już bez trwogi przysłuchiwałem się zgiełkowi burzy. Zdawało mi się, że Bóg tej nocy nie śpi, lecz, schylony nad zawiejką, od czasu do czasu odgarnia kłęby śnieżycy, patrząc, czy gdzie w polu nie błąka się podróżny, aby mu zesłać anioła. Byłem nawet pewny, że kiedy niekiedy nad szumem wichru, skrzypieniem drzew i klekotem wstrząsanych okienic, słyszę potężny głos, mówiący:
— Wstawaj, anioł!...
Potem na chwilę robiła się cisza.
— Nic nie będzie staremu człowiekowi — rzekłem do siebie i twardo usnąłem.


∗             ∗

Nowy rok zaczął się bardzo dobrze. Pan Dobrzański pierwszy raz dał mi cenzurę, na pięknym papierze, ozdobionym girlandą, gdzie wypisał wszystkie stopnie celujące, sprawowanie wzorowe i promocją do klasy wstępnej. Za to mama kazała mi zrobić sanki.
Były to malutkie saneczki, ale jakąż wielką miałem z nich uciechę! Zaraz za budynkami znajdował się pagórek. Na jego szczycie stawiałem sanki, siadałem na nie i — jazda wdół... W połowie wzgórza tylko wiatr świstał mi koło uszu, a potem jechałem już tak prędko, że pędem wydostawałem się aż na otwarte pole. Za pierwszym razem poszło mi dobrze, za drugim, — nie wiem co się stało, lecz, zacząwszy jechać na sankach, nagle uczułem, że jadę na głowie, znowu na sankach, znowu na głowie, i tak aż nadół, gdzie dopiero puściłem sanki, które uciekły w pole, a ja po pas ugrzęzłem w śniegu. Wogóle, w początkach, sanki równie często jeździły na mnie, jak ja na nich; lecz później nauczyłem się niemi tak doskonale kierować, żem nieraz prosił mamę, ażeby ze mną siadła, to ją przewiozę. Ale mama nie miała czasu.
Pewnego dnia, gdym się ślizgał, przyszła na wzgórze niańka. Schwyciwszy ją za kark, chciałem gwałtem babinę wpakować na sanki i zjechać nadół. Ale Łukaszowa odepchnęła mnie niecierpliwie i rzekła:
— O, zawsze ci te zbytki w głowie! Ustatkowałbyś się choć dzisiaj.
— Albo co? — spytałem zdziwiony jej tonem.
— Dali znać, że jest wojna — odparła niańka.
— Wojna?... — powtórzyłem za nią — wojna?...
Zarzuciłem sanki na plecy i poszedłem do domu. Wyraz, dopiero co usłyszany, zawsze oznaczał dla mnie coś bardzo odległego i dawnego. Lecz w tej chwili nabrał jakiejś nowej treści, której zgoła nie pojmowałem.
Przechodząc około stodoły, zauważyłem, że parobcy nie młócą żyta, lecz rozmawiają o wojnie. Utkwiło mi nawet w pamięci zdanie Walka:
— Komu Pan Jezus miłosierny naznaczył śmierć, umrze i tak — a komu życie, temu i wojna nie da rady.
W kuchni kucharka, wzdychając, tłomaczyła dziewkom, że dla niej wojna nie nowina, bo już od kilku lat widuje na niebie krwiste słupy i ogniste rózgi.
— Znam ja się na tem! — mówiła gospodyni. — Służyłam za dziewkę u gumiennego w miasteczku, u Macieja, co to w dwunastym roku chodził z Francuzem. Ten ci się nam naopowiadał, niby Maciej... Mówię wam, nieraz stało drugiego wojska jak lasu, a przyszedł Francuz, ino się zamajtnął, i już niema tamtych. Leżeli, gadał Maciej, jak snopy, kiedy się wóz wywróci.
— Jezu! Jezu! — szepnęła jedna z dziewcząt,
— I już się nie podnieśli, kiedy tak leżeli? — spytała Łukaszowa.
— Jakże się mieli podnosić, kiedy byli poprzetrącani? — odparła kucharka.
Niańka westchnęła.
— Dużo ludzi zmarniało bez te wojny! — rzekła.
— A tera musi zepsuje się najwięcej — zakonkludowała kucharka. — Maciej powiadał, że — jak Francuz idzie sam, to jest cała bieda, ale jak idzie z naszymi, to jest dwie biedy.
W saloniku byli goście. Przez uchylone drzwi sypialni zobaczyłem pana Dobrzańskiego, pana burmistrza i księdza proboszcza. Byli zajęci gwałtowną rozprawą, i właśnie zagniewany pan burmistrz wołał:
— Głupstwo jest porywać się z takiemi siłami... Gdybyśmy mieli choć ze sto tysięcy wojska, sam poszedłbym pierwszy... Ale tak...
— No, Francuzi znajdą więcej — wtrącił proboszcz.
— Znajdą dla siebie, nie dla nas...
Pan Dobrzański śmiał się.
— Ja wiedziałem — rzekł, trzęsąc ręką — że pan prezydent jesteś czerwony — przy krupniku. Ale w razie wojny, będziesz miał tylko czerwony kołnierz...
— Co mi pan tu pleciesz? — wrzasnął prezydent, uderzając w stół obu rękami. — Chyba zwarjowaliby Francuzi, gdyby nam chcieli pomagać.
— Pan jużeś zwarjował... — uśmiechnął się nauczyciel.
Przez chwilę patrzyli na siebie jak dwa koguty. Burmistrz był ponsowy, nauczyciel z trudnością chwytał oddech.
— Za pozwoleniem! — wtrącił proboszcz, stając między nimi. — Panie Dobrzański — uspokój się. Panie prezydencie — a co mówi rok pięćdziesiąty dziewiąty i Włochy?...
— Włochy leżą przy Francji — odparł burmistrz — znam przecie jeografją.
— A my leżymy na sercu Francji! — krzyknął nauczyciel.
— A pan przy żołądku Francji — mruknął burmistrz.
Nauczyciel rzucił się naprzód.
— Co mi ten... tu... jakiś... burmistrzyna puszcza finfy pod nos?
— Niech ksiądz proboszcz powie temu bakałarzynie... — sapał, cofając się, prezydent.
— Jarmarki otrębywać na gościńcu, a nie gadać o polityce!... — wołał nauczyciel.
Prezydent rozkrzyżował ręce.
— Jak Boga kocham, tak wyzwę abecadlarza na pojedynek! — krzyknął.
— Dobrze! — pochwycił nauczyciel — przypomnę sobie fechtunek na burmistrzowskiej skórze...
W tej chwili ksiądz proboszcz i dotychczas milcząca mama moja pochwycili ich.
— A, panie prezydencie!...
— A, panie Dobrzański!...
— Zarąbię!... — rzucał się nauczyciel.
— Zobaczymy!... — groził burmistrz.
— W takiej chwili niezgoda!... panowie!... — błagała ich mama.
— Niema zgody z awanturnikami!... — mówił burmistrz, szukając czapki.
— Takich wymieciemy najpierwej!... — odpowiedział nauczyciel, zabierając się do wyjścia.
— A wy, stare dzieciaki!... — huknął proboszcz, podnosząc pięści. — Warchoły!... Sejmikowicze!... Jeżeli w każdym domu naszego kraju jest choćby jeden taki jak wy, to was nietylko Francuz, ale Pan Bóg nie ocali, bo się sami pomordujecie.
Przeciwnicy zaczęli spoglądać na siebie bokiem.
— Nie moja wina, że pan Dobrzański nie panuje nad sobą — ofuknął burmistrz.
— Z prezydentem zawsze tak kończą się dysputy — odparł nauczyciel. — Zamiast chłodno badać sytuacją, unosi się...
Dla otarcia potu z czoła wydobył kraciastą chustkę, a potem machinalnie tabakierkę.
— Każdy pogląd ma w sobie coś prawdy i coś fałszu, i dlatego ludzie spierają się — mówił proboszcz. — Ale niesłychana rzecz, ażeby w takich czasach różnica zdań prowadziła do nienawiści i zemsty...
— Ja mściwy nie jestem, mnie wszyscy z tego znają — rzekł burmistrz.
— A ja w takiej chwili nie chcę niezgody — odparł nauczyciel i zażył tabaki.
— No, więc podajcie sobie, panowie, ręce i — razem!... Złe czy dobre — razem!...
— Moi drodzy! — wtrąciła matka, gwałtem zbliżając dłoń burmistrza do tabakierki nauczyciela.
— Niech i tak będzie! — mruknął nauczyciel i podawszy burmistrzowi jeden palec, poczęstował go tabaką.
— Każdy zostanie przy swojem zdaniu — dodał burmistrz i dla ceremonji posypał sobie tabaką górną wargę.
— A Francuzi przyjdą! — bąknął pod nosem nauczyciel.
— Na guwernerów — dodał burmistrz.
Wychyliłem się przez drzwi tak, że mama mnie zobaczyła. Szybko wbiegła do sypialni i popychając mnie ku drzwiom, szepnęła:
— Czego tu stoisz?... idź mi zaraz na drugą stronę.
— Ja pójdę na wojnę! — mruknąłem, stąpając wielkiemi krokami.
Zapomniałem już o sankach i ślizgawce, lecz, wydobywszy z za szafy mój pałasz, kazałem przynieść z kuchni osełkę i zacząłem go ostrzyć. Opanował mnie tak wojowniczy nastrój, że gdy Łukaszowa ośmieliła się zażartować z mego uzbrojenia, płatnąłem starowinę żelazem po ręku, aż jej wyskoczył siniak.
Zrobił się krzyk, wbiegła mama... W rezultacie musiałem niańkę przeprosić i długi czas klęczyć pod piecem.
Przez kilka dni kipiało w miasteczku. Przyjezdni opowiadali o wojskach, które gdzieś daleko od nas chodzą po kraju; panie szyły bieliznę, starsi panowie radzili, a młodzi znikali. Podział się gdzieś sekretarz z poczty z dwoma synami pana Stachurskiego szewca; później sekretarz magistratu z siostrzeńcem pana Władzińskiego, wędliniarza; nareszcie znikł sam pan Grochowski stolarz, ze swoim czeladnikiem. Chałupkę, w której miał warsztat, zamknęli sąsiedzi, i stała pustką przez parę lat, aż w niej zamieszkał nowy dziedzic. Pan Grochowski i jego czeladnik już nie wrócili.
Gdy mama, rozmawiając z panem Dobrzańskim, utyskiwała, że tyle młodzieży marnuje się na zimnie i słocie, nauczyciel wzdychał, ale wnet odpowiadał z uśmiechem:
— To tylko do wiosny... Na wiosnę Francuz przyjdzie... Byle wytrwać!...
I na ściennym kalendarzu rachował, ile jeszcze dni do porównania wiosennego, ile do Wielkiej Nocy, a ile do maja.
— W maju sami się nie poznamy! — mówił.
Co do mnie, wybierałem się za innymi. Wystrugałem sobie łuk, pukawkę i wyostrzyłem pałasz tak, że wióry krajał. Miałem pełną głowę wojny, i tylko wypadek wstrzymał mnie od opuszczenia domu.
Raz śniło mi się, że widzę długie szeregi żołnierzy w niebieskich frakach, białych spodniach i szkopkach na głowie. Każdy miał w lewej ręce karabin, za plecami pałasz, ceglaste rumieńce na twarzy białej jak kreda i szeroko rozwarte oczy. Wszyscy byli osadzeni na deszczułkach, spojonych na krzyż jak nożyczki. Ktoś nieustannie zamykał i otwierał deszczułki, a żołnierze szykowali się w kolumnę albo w szereg, sztywni, nieruchomi na swoich kołeczkach, strasznie patrzący przed siebie.
Domyśliłem się, że będzie bitwa. Lecz, że oprócz mnie nie było nikogo na placu, więc schwyciłem swój pałasz, machnąłem, i całe wojsko upadło na ziemię, obalone. Jeszcze parę razy z wielką trudnością sformowali szereg i kolumnę, potem skrzypiące deszczułki przestały się poruszać i — leżał żołnierz obok żołnierza, z wywróconemi oczyma, z włosami zaczesanemi na skronie, błyszczący farbą, którą był pomalowany.
Wtedy przypomniałem sobie opowiadanie naszej kucharki, że dotychczas tylko Francuz robił podobne spustoszenia, i obudziłem się pełen wielkiej odwagi.
O zwykłej porze, niańka, napaliwszy w piecu, zaczęła mnie ubierać. Gdy mi wciągała buty, rzekłem grubym głosem:
— Trzeba mi na noc buty wysmarować łojem, bo jutro wychodzę.
— Gdzież ty chcesz iść?
— Na wojnę.
— Cóżbyś tam robił?
— Już ja będę wiedział co robić.
Baba popatrzyła mi w oczy.
— W imię Ojca i Syna!... — zawołała. — Świat się kończy czy co, że i ten fąfel gada o wojnie?
Nie powiem, ażebym się rozgniewał; czułem jednak, że teraz nie wypada mi być łagodnym. Właśnie niańka wzuwała mi drugi but, gdy ja, wyrwawszy nogę, kopnąłem ją w kolano i w niedociągniętym bucie wyskoczyłem na środek pokoju, wołając:
— Właśnie, że pójdę do stu djabłów!... A jak mi jeszcze co powiecie, to wam w łeb strzelę...
Nagle staruszka objęła mię rękami, i stała się rzecz, której wcale nie przewidywałem. Nogi moje znalazły się tak prędko wgórze, że mi but spadł, brzuch i piersi oparły się na kolanach staruszki, a przed oczyma, zamiast drzwi, zobaczyłem podłogę. Zarazem uczułem, że niańka jedną ręką opasuje mi tułów, drugą zaczyna odpinać guziki barchanowych majtek.
Wiłem się i rzucałem, ale napróżno. Wówczas zacząłem prosić.
— No, wojujże, wyrwij się, kiedyś taki chwat!... — wołała niańka, trzęsąc się ze zmęczenia. — A ty rozpustniku, ty wisielcze!... W domu i tak pełno zgryzoty, a jeszcze ten nicpoń odgraża się...
Zapłakałem ze wstydu, a wtedy baba postawiła mnie na podłodze i ocierając łzy, mówiła już łagodniej:
— Oto widzisz, jakby ci było na wojnie. Złapaliby cię, i nimbyś nogą grzebnął, dostałbyś z pięćdziesiąt nahajów. Już i jabym ci wtedy nie pomogła, nawet pani.
Ostatnia uwaga zrobiła na mnie wrażenie.
— Cóżto na wojnie biją się nahajkami? — spytałem zachmurzony.
Doznałem przykrego zdziwienia, jakgdybym nagle usiadł w miejscu, z którego usunięto krzesło. Rzucić się z moim pałaszem na cały szereg wojska potrafiłbym, ale nahajki przerażały mnie. W głębi duszy nie wierzyłem, aby to mogła być prawda; swoją drogą, ile razy pomyślałem o wojnie, przywidywało mi się, iż ktoś chwyta mnie wpół i przewraca do góry nogami tak prędko, że nawet nie mam czasu sięgnąć po pałasz.
Ten osobliwszy pogląd na sztukę wojenną ochłodził mój heroizm. Nie wyrzekłem się wojny, ale postanowiłem iść nie prędzej, aż tyle urosnę, że mnie lada kto nie wywróci. Zrobiłem na piecu kreskę, jak mogłem dosięgnąć ręką, i mierzyłem się po kilka razy dziennie, patrząc, czy daleko do upragnionej wysokości?... I dziwna rzecz, kiedym był wesoły, tom podrastał, a gdym był smutny, tom tak malał, żem prawie tracił nadzieję dosięgnięcia miary przed przybyciem Francuzów.
— Ha! — myślałem — to i tak pójdę. Wlezę w środek, i niech mnie nie dają...
Zajęty takiemi planami, nie zważałem na mamę, w której usposobieniu zaszły pewne zmiany. Prawie od dnia, kiedy usłyszałem o wojnie, matka źle sypiała, pobladła. Jej energiczny głos przycichnął, coraz mniej biegała po domu, a częściej siadała na fotelu, zmęczona, i zaplótłszy palce o palce, marzyła o czemś.
Listy do brata zwykle mama wysyłała przez okazją; w tych czasach zaczęła pisywać przez pocztę. Codzień wypytywała się o bryftrygiera, a gdy nie nadchodził, wysyłała na pocztę parobka, nakazując mu, ażeby dowiedział się, czy niema listu.
Czasem przybywał list, ale nie zmniejszał niepokoju mamy. Odpowiadała natychmiast i znowu czekała, pytała się o bryftrygiera i wysyłała na pocztę. Zresztą o bracie nie mówiła nic.
Jakoś przed Wielkanocą siedzieliśmy raz przy obiedzie: mama, pan Dobrzański i ja. Pamiętam, że był postny dzień, bo dali zupę piwną. Właśnie na drugą potrawę niańka przyniosła talerz pierogów z powidłami, oblanych masłem i posypanych tartą bułką, kiedy ukazał się posłaniec z poczty i oddał mamie list.
Zaczęła go czytać tak długo, iż przyszło mi na myśl, że pierogi nanic wystygną. Machinalnie wziąłem do ręki widelec, który upadł na talerz z takim hałasem, aż mnie przeszło gorąco.
Zalękniony, rzuciłem okiem na pana Dobrzańskiego, ale ten siedział bez ruchu, ze spuszczoną głową. Spojrzałem na mamę i zdziwiłem się.
Mama była strasznie zmieniona. Zdawało się, że w jednej chwili twarz jej przybrała piaskową barwę, a oczy wgłąb zapadły. Oparła głowę na jednej ręce, a w drugiej, daleko odsuniętej, trzymała list. Usta jej były zaciśnięte i blade.
Siedzieliśmy tak wszyscy troje, milcząc, aż wreszcie na pierogach masło zakrzepło. Nagle mama rzuciła list na stół.
— Pan wie — rzekła do nauczyciela — że Władek poszedł?
Pan Dobrzański poprawił się na krześle, spojrzał na list, ale nie odpowiedział.
Matka zaczęła mówić głosem trochę drżącym, lecz uśmiechając się chwilami:
— No, nie wiedziałam, że do tego prowadzi rozum uniwersytecki!... Wydaliśmy na niego dziesięć tysięcy, a ja, po śmierci męża, pracowałam jak sługa, byle tylko jego popchnąć wyżej. Już nawet nie pamiętam, jak wyglądają całe trzewiki, a pomimo to, mam długi. Gdybym dziś umarła, młodszy zostałby chyba pastuchem.
A on, głowa domu, tymczasem poszedł na wojnę!... Nietylko nie pytał się, ale nawet nie radził matki. Może dlatego, że wygląda na prostą babę!...
Sam zadysponował mojemi pieniędzmi, swoją przyszłością i losem tego oto smarkacza, który jednej klasy nie będzie miał za co ukończyć... Cóż pan na to, panie Dobrzański?
— Nie pierwszy on i nie ostatni — szepnął nauczyciel.
— Dla mnie pierwszy i ostatni... — odparła matka podniesionym głosem. — Komu nóż wbijają w serce, ten nie pyta, czy innych spotkało to samo, ale woła — że boli!... Co mnie obchodzą inni?... Inni nie wyrastali pod mojem okiem, ja nie opłakiwałam ich, kiedy szli do szkół, nie myślałam, że po całych latach tęsknoty zobaczę ich choć na starość, ażeby się już nie rozłączać...
Oparła głowę na obu rękach.
— Myślałam, że wróci i tu osiądzie. Chciałam go ożenić, oddać cały dom, sama mieszkać na górze. Oni przyjmowaliby gości, a ja, w moim starym kaftanie, z kluczami, biegałabym za gospodarstwem. Chciałam go tylko widywać choć przy obiedzie, jeżeliby nie miał gości, oto wszystko... Czym nawet tego nie warta?... Czym kiedy narzekała, że tylko raz na miesiąc pisuje, a po parę lat nie przyjeżdża?... A on tak mi zapłacił!...
Zasłoniła oczy, nie mogąc powstrzymać łez.
— On nawet nie wie, com ja przy nim wycierpiała — mówiła, szlochając. — Urodził się najpierwszy, a był taki duży, żem mało nie zmarła... Chorowałam dwa miesiące... A jak ssał!... Rany mi porobił na piersiach... Czasem z bólu ćmiło mi się w oczach, łzy... płynęły jak groch... Ale kiedy przyszła mamka, żal mi go było jej oddać. Bałam się, że może mnie będzie mniej kochał... No — i zgadłam!... Człowiek, kiedy wyjeżdża z karczmy, gdzie popasał, to jeszcze rzuci łaskawem okiem na szynkarza i powie mu dobre słowo... A on wyrzekł się matki, jak nic... I pomyśleć tu, że go już może nie zobaczę...
Stary nauczyciel zwrócił na matkę szkłem zaszłe oczy.
— Widzi pani — rzekł — to już takie czasy... Czasy!...
Odetchnął zadyszany i mówił dalej:
— Znowu zaczerwieniła mi się blizna na piersiach i noga strasznie boli, jak zwykle na wilgoć... Dziś więcej niż kiedy nad tem cierpię... Ale co ja tu baję. Oto, chciałem powiedzieć, że kiedy pani tak desperujesz po Władku, to sprowadzimy go napowrót.
Matka rzuciła się na krześle.
— Skąd?... A gdzie jest?...
— Poszukamy, znajdziemy.
— Nie zechce wrócić.
— Wróci. On nie myślał, że pani tak będziesz rozpaczać.
Matka zamyśliła się, a nauczyciel mówił:
— Napiszę do znajomych, dowiem się o jego adres, i — niech najgorsze czasy przesiedzi w domu.
Nauczyciel wstał od stołu, oglądając się za czapką. Matka także podniosła się i przelotnie spojrzała w okno.
— Gdzie pan idziesz? — spytała.
— Napiszę list — odparł.
W tej chwili, za oknem, poślizgując się na śniegu, albo grzęznąc w błocie, zwolna wlókł się stary człowiek, którego nazywano zdrajcą. Pan Dobrzański nie widział go, ale matka spostrzegła. Drgnęły jej usta, i na twarz wystąpił rumieniec.
— Cóżto, wahasz się pani? — spytał zdziwiony nauczyciel.
— Nie.
— Zatem — rzekł — powiem mu tak: matka pod błogosławieństwem nakazuje ci, ażebyś natychmiast wrócił.
— Nie.
— Więc nie pisać?...
— Owszem.
— Więc cóż pisać?... — rzucił się nauczyciel.
— Napisz pan — szepnęła, łkając — że matka posyła mu swoje błogosławieństwo, o którem zapomniał...
I opuściła pokój.
Nauczyciel stał jak automat, bezmyślnie patrząc na drzwi. A gdy niańka zebrała talerze, głośno przeżegnał się i zaczął zwykłą modlitwę poobiednią:
„Dziękujemy Ci, Panie Boże, za Twe dary...“
Nagle przerwał, machnął ręką i wyszedł. Widać nie skończył modlitwy dlatego, że na obiad jedliśmy tylko zupę, a pierogi z powidłami zostały.
Tego samego wieczora zebrali się u nas państwo burmistrzowie z córkami i pani majorowa z wnuczkami, ażeby mamę rozerwać. Panie miały miny jak na pogrzebie. Potem przyszedł pan Dobrzański, podano herbatę i zaczęto rozmawiać. Panny utyskiwały, że niedługo zabraknie kawalerów, jeżeli wszyscy pójdą na wojnę, a pan prezydent rzekł:
— To jeszcze nic, bo tacy, co z wojny wracają, najskorsi są do małżeństwa. Ale będzie gorzej, jak z połowa ich wyginie... Co może zwojować garstka przeciw masie!...
— Przypomnij pan sobie Leonidasa, albo Wilhelma Tella — wtrącił pochmurnie nauczyciel.
Burmistrz przymrużył oczy.
— Wilhelm?... Wilhelm?... — powtarzał, napróżno usiłując przypomnieć sobie dwu wymienionych panów.
Pan Dobrzański wzruszył ramionami.
— No — rzekł — nie męcz pan sobie pamięci. A co do tego, że jest ich garstka, nie może być inaczej, jeżeli wychodzą jednostki, a setki siedzą w domu. Czy naprzykład nie wstyd, żeby taki basałyk, jak wasz kasjer, wygrzewał się tu u wszystkich pieców, kiedy inni giną?...
— Ma racją — wtrąciła majorowa. — Mój Boże! taki czerstwy mężczyzna...
— Dajcie pokój kasjerowi — odezwał się pan burmistrz.— On pójdzie, on nie wytrzyma, ale jako człowiek punktualny, musi pierwej odrobić biurowe zaległości.
Lecz było już za późno, bo panny naradzały się w kącie i, o ilem zmiarkował, coś przeciw kasjerowi wymyśliły.
Od tej pory pan kasjer stał się prawdziwym męczennikiem. Każda panna, którą spotkał, zapytywała go:
— Pan jeszcze tutaj?
A prócz tego co kilka dni posyłały mu zajęczą skórkę albo kądziel.
Po każdym takim prezencie pan kasjer przybiegał do nas, siadał naprzeciw lustra i poprawiając wysoki kołnierzyk, narzekał przed mamą:
— Głupie te panny i fałszywe — mówił. — Niby to chcą, żebym wyszedł, a każda aż piszczy, ażebym się z nią ożenił. Płaczą, że brakuje kawalerów, a i tego chcą się pozbyć, który został. No, ale im pokażę!... — dodał z westchnieniem. — Już obstalowałem długie buty...
Istotnie w kilka dni zaczął pan kasjer składać wizyty w butach, które sięgały mu wyżej kolan. Napomykał przytem, że może wypadnie mu opuścić miasto, i prosił każdą z panien na osobności, ażeby czasami pomodliła się na jego grobie. Następnie opowiadał mamie, że każda miała łzy w oczach, co sparaliżowało jego wojownicze zamiary.
Więc został. A panny znowu poczęły dziwić się, że jeszcze jest tutaj, i nadsyłać mu kądziel i zajęcze skórki przez rozmaitych posłańców. Doszło do tego, że pan kasjer pobił raz Żydka, który mu odnosił starannie zawiniętą kamizelkę, myśląc, że Żyd należy do spisku, i że mu chce doręczyć jaki kompromitujący upominek. Nareszcie, pokłóciwszy się ze wszystkiemi pannami, kasjer sprowadził sobie podróżną torbę, wziął urlop na dwadzieścia osiem dni i — wyjechał. W końcu zaś tygodnia moja mama, pan burmistrz i pani majorowa odebrali bezimienne listy, donoszące, że zginął w bitwie.
Pan burmistrz przybiegł do nas mocno zirytowany.
— Wyobraź sobie pani — zginął!... — mówił do mamy — zginął... taki punktualny urzędnik. Oto są skutki babskich agitacyj! Gnębiły go, nękały, aż poszedł i w tej chwili dostał w łeb... Trzebaby może sprawić nabożeństwo żałobne, czy kiego djabła?...
— Nie godzi się tak mówić — zaoponowała moja matka. — Bohaterem, co prawda, nie był on nigdy, ale kiedy go już Bóg powołał, trzeba zmówić wieczny odpoczynek, a nie sadzić djabłami.
Pan burmistrz słuchał, ale krzywił się i patrzył na list, donoszący o śmierci.
— Widzisz, pani dobrodziejko, to prawda. Jest tu napisane, że zginął, że bił się walecznie, że nawet cały oddział nosi po nim w sercu żałobę, ale... kiedy ten list tak wygląda, jakby on go sam pisał zmienionym charakterem... Ha, możemy zresztą odprawić nabożeństwo. Nie przyda się jemu, to drugiemu, a zawsze naprawi chłopcu reputacją!...
Ale ksiądz proboszcz, odczytawszy list, radził nie spieszyć się z egzekwjami, co mocno oburzyło panny, z których dziś każda opłakiwała pana kasjera na własny rachunek i przed mamą nazywała go swoim rycerzem. Wszczęły się nawet spory o nieboszczyka, których wcale nie można było rozstrzygnąć, ponieważ każda z panien miała po nim takie same pamiątki: wiersze patrjotyczne na welinowym papierze, zeschłe kwiaty i pęczek włosów.
Tymczasem we trzy tygodnie ukazał się pan kasjer. W pierwszej chwili myślano, że jest przynajmniej ranny; władał jednak wszystkiemi członkami i nawet utył. Gdy go zaś spytano, co znaczyła wiadomość o jego zgonie, zaczął opisywać tak straszne bitwy, w których przyjmował udział, że pan burmistrz omało nie uznał go za nieboszczyka po raz drugi. Ciężkie przejścia nie zostawiły jednak śladów. Opatrzność, czuwająca nad mężnymi, strzegła nietylko jego osoby, ale nawet jego podróżnej torby, wysokich butów i całej zresztą garderoby, od której wir politycznych wydarzeń ledwie zdołał mu oderwać kilka guzików. Wiem o tem, bo dla przyszycia ich pożyczał pan kasjer od mamy igły i nici.
Pan Dobrzański, wysłuchawszy opisu wszystkich walk i tego, co pan kasjer dokazywał na prawem skrzydle, na lewem skrzydle, jako strzelec i jako kawalerzysta, zakonkludował krótko:
— On tak widział bitwę, jak ja Chiny.
Nawet pan burmistrz miał niejakie wątpliwości nie co do męstwa i czynów kasjera, ale co do miejsca i czasu. Z jego bowiem opisów wypadało, że nie jadł i nie spał, tylko walczył, niekiedy odrazu w kilku punktach.
Pan kasjer, dowiedziawszy się o tem, zaprosił do naszego domu księdza proboszcza, pana burmistrza i pana pocztmajstra. Gdy zasiedli w saloniku, a proboszcz podłożył sobie rękę pod ucho, ażeby lepiej słyszeć, rzekł:
— Doszło do mojej wiadomości, że są ludzie, którzy powątpiewają o moich zasługach...
— Ależ!... — przerwał zarumieniony pan burmistrz, kręcąc się na fotelu.
— Owszem — pochwycił kasjer — powątpiewają, wiem, że powątpiewają... Otóż ja, chcąc oczyścić się z podobnych zarzutów, przedstawię panom — dowody...
Wydobył z kieszeni scyzoryk, otworzył go, rozpiął żakiet, potem kamizelkę i zaczął dolny jej brzeg odpruwać.
— Aha!... — szepnął do proboszcza pocztmajster — stan służby...
I podniósł brwi bardzo wysoko.
— Nie! — dumnie odpowiedział kasjer, prując dalej.
— Pewnie lista bitew, w których się odznaczył — dodał burmistrz i niespokojnie uderzył się w udo.
— Wcale nie! — odparł już niecierpliwie pan kasjer i — położył na stole papierek, mało co większy od bibułki do zwijania papierosów.
Pan burmistrz wsadził okulary i wziąwszy drżącą ręką kartkę, przeczytał półgłosem:
— Aha!... Nominacja na... na pomocnika... na pomocnika naczelnika parafji... A co, mówiłem! — wykrzyknął.
— Teraz panowie chyba wiecie, kim jestem? — zapytał kasjer.
Ale ponieważ do saloniku w tej chwili wszedł pan Dobrzański, więc kasjer, spojrzawszy na niego zgóry, pocałował mamę w rękę i wyszedł do miasta.
— Zawsze twierdziłem — rzekł pan burmistrz — że on będzie wielkim człowiekiem! No, panie Dobrzański, zgadnij, czem jest nasz kasjer?...
Nauczyciel oparł się na kiju i rzekł, bystro patrząc w oczy panu burmistrzowi:
— Był i jest chłystkiem...
Pan burmistrz rzucił się na kanapie.
— Ale w tej chwili czytaliśmy jego nominacją... — zawołał.
— Na osła dardanelskiego! — odparł gniewnie nauczyciel.
— Mógłbyś się pan nareszcie do niego przekonać... — wtrącił pocztmajster i machinalnie uderzył pięścią w stół, jakby przybijając stempel.
— Nie mam przekonania do dyrektorów kocich muzyk!... — krzyknął nauczyciel. — Nie lubię błaznów, a jego szczególniej, choćby miał nominacją, wypisaną na własnej skórze.
Od tej pory pan kasjer pokazywał swój dokument paniom i pannom, a nawet mnie. Przed mamą skarżył się na ciężar władzy, a do mnie raz powiedział:
— Szczęśliwe dziecko, nie znasz, co to jest odpowiedzialność i troska o wszystkich.
— Wielkich trosk to chyba pan nie ma — zauważyła mama. — Nic pan nie robi, z nikim się nie widuje...
Pan kasjer, jak zwykle, usiadł naprzeciw lustra.
— Bah! — rzekł z westchnieniem, podgarniając palcami włosy. — Co to jest, proszę pani, wciąż myśleć, że tam są głodni, tam źle odziani, tam nieuzbrojeni. Że tu mogą wywieźć, tu spalić, tu pozabijać!... Bać się o wszystko i o wszystkich, słowo honoru — to nad siły człowieka!...
— Więc pocóż się pan tak boi? — spytała zdziwiona mama.
— Ja się nie boję! — skoczył pan kasjer na krześle — ale troszczyć się o innych to mój obowiązek... Któż mnie zastąpi?...
Z panem Dobrzańskim wcale nie rozmawiali.
Tymczasem nadeszła wiosna, a mnie poczęła ogarniać nieokreślona tęsknota i ciekawość. Czy wstawałem, czy kładłem się spać, zawsze zdawało mi się, że usłyszę, a może zobaczę coś niezwyczajnego. Co to miało być? — nie wiem, lecz jestem pewny, że przeczucia te podsycała we mnie sama natura, jakaś dziwna w tym roku. Jednego dnia nagle znikły śniegi i ze wszystkich wzgórz zaczęły płynąć potoki wody, jakby ktoś przed nadchodzącemi świętami mył ziemię. Potem zerwał się wiatr i przez kilka dni z największym pośpiechem zbierał wilgoć aż do sucha. Słońce wstawało coraz wcześniej, chcąc także zobaczyć: co będzie? Widziałem, że codzień wyżej wznosi się nad ziemię i ogarnia szersze widnokręgi, a ku wieczorowi ociąga się z zachodem. Raz nawet, schowawszy się za horyzont, wychyliło się powtórnie, jak zbudzony człowiek, który podniósł głowę i pyta: a co tam?...
Wnet zazieleniły się pola, a z niektórych drzew, pierwej niż liście, wyskoczyły kwiaty i patrzyły zdumione, szemrząc: „Tu coś miało być?... czy jeszcze nie było?...“ Zdawało mi się niekiedy, że wiatr, płynący z za lasu, coś im szepcze, a one chwieją gałęźmi i ze zdziwienia szeleszczą: „Aj, aj! aj!...“
Nieraz uważałem, że nauczyciel, idąc do nas na lekcją, stawał na ulicy i oglądał się za siebie. Poco?... Czasami mama biegła do okna i popatrzywszy chwilę, wracała, jakby ją zawód spotkał. Nawet służba folwarczna bez powodu gromadziła się na dziedzińcu i milcząc, śledziła horyzont.
Raz zobaczyłem coś nowego w pokoju. — Aha!... — krzyknąłem — jest!... — Lecz była to tylko pierwsza mucha w tym roku, półsenna i wygłodzona.
Przyleciały skowronki i, pionowo wzbijając się nad polami, ogłaszały coś w swoim zdrobniałym języku, a potem nagle padały na ziemię jak kamień, świegocząc zalęknione: „Już! już!“ Przyleciały bociany i zasiadłszy w gnieździe na topoli, po całych dniach opowiadały niesłychane historje, z niedowierzaniem kiwając głowami. Przeciągały obłoki, czasem pokłębione i spieszące się gdzieś, niekiedy poszarpane i jakby uciekające.
— Skąd one? dokąd one? o czem rozpowiadają bociany? czego lękają się skowronki? — pytałem. I paliła mnie ciekawość ujrzenia nieznanych rzeczy.
Nawet w domu nie miałem spokojności. Czasem wróbel siadał na gałęzi i pilnie przypatrywał się salonikowi; to znowu wpadał wiatr przez okno i z szelestem obiegał nasze pokoiki; to znowu słońce wysyłało na zwiady pęk światła, który ostrożnie zaglądał za piec, pod stolik, za kanapę, i wreszcie — cofał się drżący, aby za kilka dni powtórzyć swoje śledztwo,
— Czego oni chcą od nas? czy to u nas ma coś być? — pytałem zatrwożony. A wtem zegar stanął. Gdy pobiegłem zobaczyć, co mu jest, spostrzegłem obok na stoliku książkę do nabożeństwa, otwartą na słowach suplikacyj: „Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami...“
Od tej pory wszystko mnie przerażało. Czekałem na coś nieznanego, a gdy raz niańka krzyknęła głośniej:
— Już idzie!... idzie!...
Zerwałem się od lekcji i wpadłem do kuchni, pytając:
— Co idzie?...
— Walek z miasta — odpowiedziała. — Ale cóżeś tak pobladł?...
— Nic, nic...
I wróciłem przekonany, że — już coś idzie tutaj, na co wszyscy oczekiwali.
Któregoś dnia, w pierwszej połowie maja, zrobił się u nas ruch. Po południu przyszedł pan kasjer.
— Boję się — mówił wzruszonym głosem do mamy — boję się, żeby u nas nie było jakiego głupstwa. Jedni z tej strony, drudzy z tamtej, a my — we środku... Może być źle...
I otrząsnął się jak na mrozie.
— Cóż tam panu? — odparła mama. — Pan już jesteś oswojony, ale my... A jednak... przyjmiemy wszystko, co Bóg da.
— Nie myśli pani wyjechać? — spytał nagle. — Bo ja w razie czego...
— Dokąd?... Zostają inni, zostaniemy i my. Co nas ma spotkać, niech spotka na miejscu. Niewiadomo, czy uciekając przed imaginacją, nie trafilibyśmy na nieszczęście.
Pan kasjer pobladł.
— To prawda, to prawda — rzekł. — Ha, więc i ja zostanę.
Pożegnał mamę, lecz wrócił się ode drzwi.
— Jednakże dzisiaj możnaby jeszcze znaleźć wolną drogę... Kto wie, czy nie wyjadę...
Nagle — machnął zaciśniętą pięścią i tonem wielkiej energji dodał:
— Zresztą — pal djabli!... Zostanę. Raz kozie śmierć...
Ale na ganku znowu widać opuściła go energja, i z miną bardzo zafrasowaną oglądał się na wszystkie strony.
Dziwna rzecz, te wątpliwości kasjera obudziły we mnie złowrogie przeczucia, jakgdyby od jego pozostania w mieście zależało czyjeś życie. Byłem tak zmieszany, że pomimo nieśmiałości zapytałem matki:
— Moja złota mamo — co to będzie?...
Nadspodziewanie, matka, zamiast ofuknąć, pogłaskała mnie i odpowiedziała spokojnie:
— Nic nie będzie, moje dziecko, nic. Weź się do książki i nie rób takich wielkich oczu, bo będą śmiać się z ciebie jak z pana kasjera.
Słowa te odrazu mnie uspokoiły. Rozejrzałem się. W kuchni, jak zwykle, krzątają się około obiadu, na dziedzińcu chłopiec rąbie drzewo, ogród kipi śpiewem ptaków, a z nieba leją się potoki wiosennego światła.
„Co tu nabijać sobie głowę jakiemiś strachami?“ — pomyślałem, i zamiast do książki — wziąłem się do robienia wózka.
W duszę zaczęło mi napływać majowe ciepło, szelest drzew, zapach kwiatów... Chwilami odkładałem nabok wózek, ażeby przypatrzeć się mrówce, zwolna przechodzącej z trawy na trawę, albo, schwyciwszy rękoma za gałąź, huśtałem się i wywracałem koziołki, śmiałem się, sam nie wiem z czego. Czułem tylko, że jak tym oto ptakom, tak i mnie serce napełnia radość, i że mi jest dobrze na świecie. Zdaje mi się, że była to najszczęśliwsza chwila w mojem dzieciństwie. Spadła bez powodu, trwała krótko i nieznacznie odeszła.
Dzień upłynął spokojnie. Około dziesiątej wieczór, jak zwykle, rozebrała mnie niańka i — twardo zasnąłem. Wkrótce ocknąłem się, ale niezupełnie; poczucie rzeczywistości mieszało się z marzeniem. Wiedziałem, że jest noc i że leżę na łóżku, lecz marzyłem, że w poduszce jest jakby czworokątne okienko, przez które patrzę na inny świat. To znowu zdawało mi się, że pływam w nieokreślonej przestrzeni, a jednocześnie słyszę, że ktoś stąpa po pokoju. Chciałem otworzyć oczy, ale zarazem mówiłem sobie: jeszcze chwilkę, otworzę później... Nagle zatrząsłem się od stóp do głów i usiadłem na łóżku. Jakiś głos cicho, ale wyraźnie szeptał prawie nad mojem uchem:
— Już idą...
— Kto tu jest? — zapytałem strwożony.
Żadnej odpowiedzi.
Zeskoczyłem na podłogę i poomacku doszedłem do łóżka mamy. Ale mamy nie było.
Wróciłem na swoją pościel i owinąwszy się kołdrą, słuchałem. Z ulicy dochodził jakiś ciągły szmer, podobny do rzęsistego deszczu. Przetarłem oczy; szmer nie ustał, ale zrobił się podobny do stąpania wielu ludzi po piasku. Czasami coś szczęknęło, czasami koń parsknął, to znowu coś ciężko toczyło się i na mgnienie oka ustawało. Potem rozległo się szarpnięcie — i znów słychać przytłumione toczenie się, parskanie, niekiedy szczęk, na tle jednostajnego szmeru, jakby ludzkich nóg, które szły, szły i szły bez końca.
Trwało to dłużej niż kwadrans, a gdy zegar wykukał drugą godzinę, szelest osłabnął, zagłuszony cichym turkotem wozów. Teraz dopiero usłyszałem na ulicy głos z ludzkiej piersi; ktoś przeciągle ziewnął: „A... a... a!...“
Potem i turkot przycichnął, po raz drugi odezwał się szmer jednostajny i toczenie się chwilami przerywane — i zwolna wszystko umilkło. A wtedy zauważyłem, że pod ścianą domu na dziedzińcu ktoś mówi jękliwym głosem: „Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami...“
Nie mogłem wytrzymać. Wstałem z łóżka i z wyciągniętemi rękoma, potykając się w ciemności o sprzęty, wyszedłem z pokoju do sieni, mówiąc przyciszonym głosem:
— Mamo!... gdzie mama?...
Uderzyłem ręką o drzwi, wychodzące na podwórze, ale drzwi były zamknięte. Już chciałem wołać, ażeby kto przyszedł, gdy wtem padło na mnie z góry skąpe światło. Przypomniałem sobie pokoik na strychu i wdrapałem się tam po schodach, które za każdym krokiem żałośnie skrzypiały.
Stanąłem przy oknie. Owiał mnie świeży oddech nocy, i pierwszy, niepojęty strach zaczął stopniowo zmniejszać się, przechodząc w ciekawość.
— Nic niema — mówiłem w duchu. — Zwyczajni jacyś ludzie idą i jadą...
I wytężyłem wzrok, kierując się odległym szmerem, który jeszcze dolatywał od czasu do czasu. Noc nie była ciemną, ani pochmurną; był to raczej szary zmrok, nad którym unosiło się czarne niebo, słabo iskrzące gwiazdy, a nisko, nad horyzontem, pasek księżyca w ostatniej kwadrze, wąziutki i ponury. Przy tem świetle zobaczyłem coś, o czem nie marzyłem nawet we śnie. Na bocznej drodze, w lewo od naszego domu, sunęła między polami olbrzymia żmija!... Głową już sięgała samotnej chaty, a ogon jeszcze krył się w olszynie. Wypełniała całą szerokość drogi, czołgając się powoli, w ogromnych skrętach. Od olszyny zginała się na prawo, od jaru wielkim łukiem zwracała się w lewo, około chaty znowu w prawo. Miejscami zapadała w doliny, miejscami pełzała po wzgórzach. Blask księżyca, skośnie padający na ziemię, oświetlał to niezmierne cielsko, najeżone iglicami, których końce migotały w sposób nad wszelki wyraz dziwny. Niekiedy zdawało się, że to fale potoku, który niepojętem zrządzeniem wspina się sam na wzgórza, a czasem wyglądało jak iskierki ciemnego ognia, gdyby ogień mógł być ciemnym.
Przypadkiem spojrzałem na gościniec, który biegł na prawo do miasta, i tam, już niedaleko lasu, zobaczyłem — takiego samego potwora. Tylko ten zdawał się być jeszcze dłuższy, jeszcze grubszy i lśnił się jeszcze posępniejszym blaskiem.
Na podwórzu rozległ się szelest kroków; poznałem niańkę.
— Co to jest, Łukaszowo, tam na gościńcu?
— Wojsko!... — odparła chrypliwym szeptem.
— Wojsko?... — powtórzyłem. — Wojsko!... — i zeszedłem na dół.
Mama już wróciła do pokoju i zapaliła świecę. Myślałem, że mię wykrzyczy za to, żem wyszedł z łóżka i w jednej koszuli wlazłem na strych. Ale nie robiła mi żadnych wymówek.
Sam nie wiedząc dlaczego, zacząłem się ubierać, a następnie, już wciągnąwszy but na nogę, położyłem się i zasnąłem. Musiałem przez sen krzyczeć, bo mama zbudziła mnie, oglądała mi usta i dotykała głowy.
Około dziewiątej z rana (właśnie kończyłem jeść kaszę z mlekiem), przybiegł do nas pan kasjer. Był nieuczesany i już w progu zawołał:
— Nie zgadnie pani, co zdarzyło mi się dziś w nocy!... Mały figiel, i nie zobaczylibyście mnie więcej... Ale... Dzieńdobry pani!... Jestem tak wzruszony, że nawet zapomniałem przywitać się.
Pocałował mamę w rękę, mnie pogłaskał i usiadł na krześle.
— Cóż się stało? — zapytała mama, ze zdziwieniem patrząc na niego.
— Nadzwyczajny wypadek, jaki tylko mnie mógł spotkać! — odparł kasjer.
I nagle dodał, wysilając się na słodką minę:
— Czy nie dostałbym u pani szklanki wody?...
— Może herbaty?...
— Z największą chęcią...
— A może z arakiem?...
— Pani taka łaskawa... Stokrotne dzięki!...
Wnet przyniesiono herbatę, cukier i arak. Pan kasjer upił trochę herbaty, dolał araku, znowu upił i znowu dolał, potem — jeszcze raz dolał i zaczął:
— Słyszała pani, że dziś w nocy przechodziło wojsko?...
Mama skinęła głową.
— Masa wojska... masa!... Piechota, kawalerja... armaty!... — dodał ciszej. — Armaty tak wielkie, że ledwo konie mogły uciągnąć...
W tej chwili przyszło mi na myśl owo ciężkie toczenie się, które słyszałem w nocy.
— Masa wojska i masa armat — mówił kasjer, popijając każde zdanie herbatą.
— Ja — prawił — już spałem. Śniła mi się — wtrącił niedbale — bitwa, w której odznaczyłem się najwięcej, gdy wtem — budzę się i słyszę, że idzie wojsko!...
Zrywam się, nie tracę przytomności, ale mówię w duchu: Już po mnie...Wiadomo pani — dodał ciszej — jaką tu odgrywam rolę, a gdyby mnie schwytano...
Ostatni wyraz wypowiedział bolejącym tonem. Odgadłem, że bardzoby się żałował.
— Naturalnie, pierwsza rzecz zniszczyć ślady. Sięgam do portmonetki, gdzie schowałem moją nominacją, pociemku wyszukuję ją i — połykam!...
No, teraz, myślę, niczego mi nie dowiodą, i spokojnie zasypiam. Uważa pani, zasypiam najspokojniej w świecie... Brm!...
Pan kasjer otrząsnął się i znowu dolał araku.
— Tymczasem — tu zniżył głos — niech sobie pani wyobrazi, wstaję rano, chcę słudze dać pieniądze na bułki, otwieram portmonetkę i — w pierwszej przegrodzie, wie pani, co znajduję?... Moją nominacją!... O, tę samą!...
Istotnie trzymał w ręku niebieski papierek.
— Struchlałem — prawił — pot mnie oblał. Boże, gdyby tak w nocy zrobili rewizją!.... Ale, czy wie pani, co połknąłem zamiast nieszczęśliwego dokumentu?...
Spoglądał kolejno na mamę i na mnie.
— Połknąłem... papierek trzyrublowy!... Połknąłem ostatnie trzy ruble, które mi były bardzo potrzebne, a zostawiłem nominacją, która mogła mnie zgubić!...
Trzeba było tylko rewizji, nic więcej. Niebezpieczeństwo stało za oknem, otarło się o mnie... Przez pół godziny byłem nad grobem!...
Myślałem, że pan kasjer zemdleje z żalu nad swojem możliwem nieszczęściem, i nie wiem dlaczego, żałowałem, że nie połknął swojej nominacji.
— Także zdarzenie! — odezwała się mama.
— Więc i pani mówi o tem tak spokojnie? — zdziwił się kasjer.
— Nic przecież nie stało się panu.
— Ale mogło... mogło się stać! — zawołał.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz potrząsnął głową. Następnie zaprowadził mamę do pieca i szepnął kilka wyrazów. Zdaje się, że mówił o połkniętych trzech rublach i że nawet w tym interesie wyszedł z mamą do drugiego pokoju na poufniejszą rozmowę.
W południe ukazał się pan Dobrzański. Mama wybiegła do niego.
— Słyszał pan... dziś w nocy!... — zapytała.
Kiwnął głową.
— Dużo wojska... dużo!... — mówiła matka. — Szli z trzech stron...
Nauczyciel uśmiechnął się.
— Wszystko dobrze!... — odpowiedział.
Wesołość jego wpłynęła na mamę.
— No, Antoś, a my siadajmy do roboty. Powiedz deklamacją.
Zacząłem:

W noc księżycową, na cecorskiem błoniu,
Gdzie Żółkiewskiego spotkał los okrutny,
Jechał Sieniawski odważny i smutny.
Niebieskie oczy serce mu zraniły
I swą srogością...

W tej chwili w pokoju drgnęły szyby.
— „Niebieskie oczy — powtórzył nauczyciel — serce mu zraniły i swą srogością spokoju zbawiły.“ Czemu nie kończysz?
Szyby drgnęły powtórnie.
— „Niebieskie oczy...“ Czemu nie kończysz?...
Szyby drgnęły dwa razy raz po raz.
— Na co się gapisz? — spytał nauczyciel. Widocznie nic nie zauważył.
— Ktoś chodzi po strychu — odparłem, zmieszany nie pytaniami nauczyciela, ale tym odgłosem, jakiego jeszcze nie słyszałem.
— Chodzi po strychu? — powtórzył nauczyciel, podnosząc głowę.
Szyby znowu zadrżały.
— Nie, to nie na strychu — rzekłem — to coś zrzucają...
— Co? gdzie?... Tobie się marzy?...
— Przecież okna drżą...
Nauczyciel zerwał się z krzesła przerażony.
— Co ty mówisz, dziecko? — zawołał, chwytając mnie za rękę. — Gdzie okna drżą?...
— Drżą, panie...
— Ty kłamiesz...
— Nie, panie — ja słyszę...
Wziął mnie za drugą rękę.
— Przyznaj się — mówił — nie umiesz deklamacji i straszysz starego nauczyciela... To szkaradnie!
Patrzyłem zdumiony, myśląc, że stracił rozum. Cóż tak nadzwyczajnego, że trochę trzęsą się szyby?
W tej chwili weszła mama.
— Panie Dobrzański — rzekła niespokojnie — jest coś złego...
Teraz ściany drgnęły, a szyby zadźwięczały.
Nauczyciel cofnął się.
— Bitwa — rzekł głucho.
I usiadł na mojem krześle, opierając ręce na kolanach.
Na podwórzu zrobił się hałas. Wybiegliśmy. Nasz parobek i dziewczyny rozmawiali z jakimś Żydkiem, który jechał biedą z za miasta. Pokazał batem w kierunku samotnej chaty, wołając: — Tam! tam!... — I znowu popędził konia chudego i okrytego pianą.
— Tam! tam!... — powtórzył parobek, pokazując na las, na krawędzi horyzontu.
— Jezu! Jezu!... — lamentowała niańka.
Wymknąłem się po schodach na górkę i spojrzałem. Nic nie widać. Na skraju nieba kilka białych obłoków, niżej — błękitny las — wygon, po którym chodzą kasztanowate i czarne krowy — nad olszyną bocian, wracający do gniazda, i — nic więcej. Słońce świeci jak zwykle, dzień spokojny, czasem powieje ciepły wiatr od południa, a w powietrzu — cisza. Nawet ptaki nie świergoczą...
Ściany znowu drgnęły. Znowu cisza i znowu kilka drgnięć. Wyjrzałem w stronę miasteczka. Z domów powychodzili ludzie i stojąc przed sieniami, słuchali.
— Więc to jest bitwa? — pomyślałem. — Phy! i jabym tak potrafił.
Nie schodziłem jednak, licząc na to, że może pan Dobrzański zapomni o mnie, i upiecze mi się lekcja. Ale nadspodziewanie nauczyciel zawołał mnie na dół.
— No — rzekł, usiłując zapanować nad sobą — każdy robi, co do niego należy. A my wróćmy do naszego.
Siadł, kazał mi znowu zacząć deklamacją, ale zmienił zamiar i zaczął linjować kajet. Chciał wypisać pierwszy wiersz, ale nie mógł utrzymać pióra w ręku, więc zadał mi przepisywanie z książki.
Gdym wziął się do roboty, on zaczął chodzić po pokoju. Co chwilę zbliżał się do okna i słuchał, a czasami mruczał:
— To arjergarda... Wymknęli się... Nawet już nic nie słychać...
— Prawda, że nic nie słychać? — zapytał mnie.
Pomyślałem, że nauczyciel jest głuchy. Nietylko bowiem drżenia okien powtarzały się co chwilę, ale w dodatku towarzyszył im jakiś odgłos wyraźniejszy, jakby gdzieś bardzo daleko zrzucano belki z wozu.
Nareszcie odgłosy stały się już tak mocne, że i pan Dobrzański usłyszał je. Wziął kij i czapkę i rzekł do mnie:
— Nie będzie lekcji, możesz pochować książki.
Na podwórzu stała mama, pan pocztmajster i kasjer. Pocztmajster trzymał w ręku długą lunetę, a kasjer zdawał się być bardzo kontent.
— Teraz mogą wszyscy przekonać się — mówił kasjer, niespokojnie drepcząc na miejscu — że mam djabelnie zimną krew. Nic a nic mnie to nie obchodzi. Ja taki zawsze w niebezpieczeństwach...
— Panu chyba nie grozi żadne — odparła mama chłodno.
— Kto wie?... Nam wszystkim może grozić...
Przy ostatnich wyrazach zakrztusił się i umilkł.
— Stąd nic nie widać — mówił pan pocztmajster, przykładając do oka lunetę. — Muszę wejść na górkę...
— Ja pana zaprowadzę! — zawołałem.
Weszliśmy tam, i pan pocztmajster spojrzał przez lunetę. Lecz wnet odjął ją, wytarł chustką szkła z obu stron i znowu patrzył.
— Widzi pan co? — spytałem zaciekawiony.
— Widzę... Pszenicę... Las, a za lasem... Nic — i stąd nic nie widać.
— Z dzwonnicy pewnieby pan zobaczył.
— Masz racją, kochanku! — wykrzyknął pan pocztmajster. — Z dzwonnicy — wyborna myśl!...
I zbiegł ze schodów.
Na dole mówił kasjer do mamy:
— Słowo pani daję, mam tak swobodną myśl, że mógłbym tańczyć. Mnie to nawet zajmuje, a nawet powiedziałbym, że trochę bawi. Dziś dopiero przekonałem się, że niebezpieczeństwo, to mój żywioł... Bum! bum!... cóżto za muzyka...
W tej chwili wbiegła na podwórze pani pocztmajstrowa.
— Ach, co za nieszczęście! — mówiła do mamy, całując ją dwukrotnie. — Straszny dzień... Ja i prezydentowa pakujemy rzeczy, a majorowa kazała nakryć się poduszkami. Słyszy pani wystrzały?... Umarłabym, gdyby do nas wpadła kula!...
— Ale gdzie mój mąż? — spytała nagle. — Czy pani da wiarę, że chciał tam pojechać i przypatrywać się?... On nie ma serca... Musiałam aż zakląć go na nasze szczęście małżeńskie, a nawet powiedziałam, że pojedzie, ale — po moim trupie... Więc został, ale cóż z tego? Wziął lunetę i patrzy!... Umarłabym, gdybym spojrzała w lunetę... Co za huk!... Słabo mi się robi, kiedy pomyślę, że w tej chwili giną ludzie... Jakie szczęście, że to daleko...
— Giną ludzie?... — powtórzyłem, i mróz mnie przeszedł. Dotychczas nie pomyślałem nawet, że te stłumione odgłosy mogą oznaczać śmierć.
Raz widziałem utopionego chłopca. Był mało co większy ode mnie, a jednak przez kilka dni obraz jego zasłaniał mi cały świat. W tej chwili przypomniałem go sobie. I zdawało mi się, że widzę dwu, trzech... dziesięciu... stu takich chłopców, w rozpiętych koszulach, w wypłowiałych sukmanach, z nabrzmiałemi twarzami.
Powietrze napełniły nowe odgłosy. Dał się słyszeć nieustanny szmer, jakby groch sypano na blachę, i od czasu do czasu rozlegały się urywane, gniewne, jakby szczekania olbrzymich psów: hau!... hau!... hau!... Przed oczyma coraz częściej przesuwały mi się obrazy martwych chłopców. Więc ukląkłem przy oknie i pełen smutku zacząłem mówić pacierz.
Na podwórzu znowu usłyszałem rozmowę. Był to pan burmistrz, pan Dobrzański i mama.
— Fatalny dzień! — mówił pan burmistrz — ale jakoś nie upadamy na duchu.
— Wolałabym go nie doczekać — odpowiedziała mama. — Chodzę jak błędna, miejsca sobie znaleźć nie mogę. Zdaje mi się, że parę tych godzin to całe lata, i że nigdy się nie skończą...
— Tak i mnie — mruknął nauczyciel. — Zestarzał się człowiek, kiedy słysząc armaty, trwoży się jak baba... Tfy!...
— Dziwna rzecz — odezwał się burmistrz, nadstawiając ucha — bitwa zbliża się...
— To źle! — rzekł nauczyciel.
Przybiegł kasjer, wołając:
— No, ja, panie prezydencie, wyjeżdżam z paniami... Tu może być awantura... Pocztmajster mówi, że zbliżają się...
— To pan jedź! — odparł gniewnie burmistrz — ja nie ruszę się z miasta...
— Ależ pan musi jechać z nami... Jedzie pani, panny...
— Żona i dzieci zostaną ze mną. Nie poto jestem burmistrzem, żebym w takiej chwili uciekał.
— Panie prezydencie...
— Nie zawracaj mi pan głowy! Panu wolno dbać o swoją skórę, boś wielki człowiek, ale ja...
Wyjrzałem. Pan burmistrz był czerwony i wywijał pięściami, aż mu czapka zsunęła się na bakier. Zato pan kasjer był bardzo mizerny, i zdawało mi się, że ma nogi cieńsze niż zwykle.
Odgłosy wciąż zbliżały się, ale już byłem z niemi oswojony. Ogarnęło mnie uczucie, że trwają od początku świata i że tak być powinno. Około drugiej uczułem głód; a że dziś obiadu nie gotowano, więc niańka osoliła trochę gorącej wody, wrzuciła w nią masła i nadrobiła chleba. Jedząc taką zupę, myślałem, że jest to dzień gorszy od wielkiego piątku, bo wtedy na obiad dają choć grzane piwo i śledzie z kartoflami, nie wodziankę.
Podnosiłem do ust łyżkę, kiedy nagle zatrząsł się dom od huku bez porównania gwałtowniejszego niż dotychczas; zdawało się, że występują jakieś nowe potęgi. Aż pochyliłem się na stół, a przerażona niańka, krzycząc, zaczęła biegać po pokoju. Byłem pewny, że już za naszym ogrodem rozlegają się te częste i ogromne wystrzały.
Niańka zupełnie straciła przytomność. Wydobyła z komody kilka srebrnych łyżek i zawinęła je w fartuch, a potem mnie zaczęła ciągnąć za rękę, wołając:
— Chodź do lochu, bo tu śmierć!... Zabiją ciebie i mnie... zabiją wszystkich... słyszysz!...
Wyrwałem się jej, a starowina wybiegła z pokoju, modląc się głośno.
Łoskot był tak straszny, jakgdyby waliło się miasto. Gorąco uderzyło mi do głowy, a potem uczułem spokój, jakbym skamieniał. Bez obawy spojrzałem w kierunku łąk i nie zobaczyłem nic.
W tej chwili przybiegła do nas zapłakana pani Stachurska, z krzykiem dopytując się o mamę:
— Niech-no pani pójdzie na miasto! — wołała. — Wszyscy powarjowali... wszyscy przez nich zginiemy!...
Chciałem i ja iść, ale mama kazała mi zostać w domu, a sama wyszła ku rynkowi.
W domu nie było nikogo. Parobek z najmłodszą dziewką wleźli na stodołę, aby patrzeć, a kucharka z niańką ukryły się w lodowni.
— Bywaj!... Pali się!... — krzyczano na ulicy.
Nie pamiętam, jak i kiedy znalazłem się znowu na górce. Od strony lasu szeroką falą płynęło ku nam gęste trzaskanie, co chwilę przerywane wielkiemi łoskotami. Zdawało się, że przy najpogodniejszym dniu biją pioruny. Padł jeden, potem dwa, znowu jeden — trzy — pauza — i znowu dwa...
Z poza lasu wznosił się słup dymu. Stanął wysoko nad drzewami i począł rozciągać się na prawo i na lewo, podobny do grzyba na czarnej nodze, w rudym kapeluszu. Z ugoru pędem uciekało bydło; na niektórych podwórzach psy zaczęły wyć i szczekać. Od kościoła rozległ się głos dzwonu, przyspieszony, urywany, jak na pożar, kiedy serce uderza tylko w jedną krawędź. Dzwonił kilka chwil bez przerwy, nagle ustał, i jeszcze odezwał się parę razy, jakgdyby ktoś przeszkadzał dzwonnikowi i gwałtem odrywał go od sznura.
Spojrzałem ku miastu. Na wielu dachach siedzieli ludzie, z domów wynoszono pościel i skrzynie. Na rynku Żydzi skupili się około magistratu, garstka kobiet klęczała przed figurą świętego Jana, a na środku widać było dziwną scenę.
Tłum mieszczan, między nimi pan Stachurski szewc i pan Władziński wędliniarz, spierali się o coś z panem burmistrzem, panem Dobrzańskim i moją mamą. Widocznie chcieli iść ku gościńcowi, ale tam proboszcz zastąpił im drogę. Kilku siadło na wóz, który ruszył; ale pan Dobrzański uwiesił się przy lejcach i tak skręcił konie, że wóz wywrócił się.
Wtedy piesza gromada posunęła się naprzód. Gwałtem odepchnęli proboszcza, obalili burmistrza i wołając, poczęli biec gościńcem. Ich krzyk mieszał się z łoskotem i trzaskiem od strony lasu, tworząc jedną burzę, od której zaczęły pękać szyby w oknach.
Nagle przeciągły łoskot ustał. Po chwili jeszcze kilka razy odezwał się huk bliżej i dalej, a potem — cisza, jakgdyby świat oniemiał...
Gromada biegnących mieszczan stanęła, przysłuchując się. Wtem z jednego dachu ktoś krzyknął, nie wiem nawet co, i — cały tłum, przed chwilą tak niepohamowany, począł teraz uciekać. W kilka minut nie było już nikogo ani w rynku, ani na ulicy, ani na dachach.
Nad wieczorem część nieba zaciągnęła się chmurami i spadł rzęsisty deszcz. Ponieważ w kilku oknach brakowało szyb, więc mama kazała zamknąć okienice. Czeladź, zebrawszy się w kuchni, opowiadała o minionych wypadkach, a my z mamą siedzieliśmy na kanapce, w ciemnym pokoju, do którego przez otwory okienic wpadało purpurowe światło zachodzącego słońca.
Oboje milczeliśmy. Mama była znużoną i przymknąwszy oczy, oparła głowę na krawędzi kanapy; ja wpadłem w jakieś odrętwienie. Przysłuchując się obecnej ciszy, napróżno usiłowałem ożywić sobie w pamięci to, com widział i słyszał tak niedawno.
Chwilami myślałem, że wszystko było przywidzeniem. I znowu zdawało mi się, że czerwone smugi na ścianach to odblask krwi, przelanej niedaleko od nas.
Na ulicy rozległ się tętent i szczęk, jakby kilku konnych przeleciało galopem w stronę miasta. Podniosłem głowę i... znowu usłyszałem ten sam co w nocy szelest ludzkich nóg, ciężko toczące się wozy i uderzania niezliczonych kopyt końskich. Nad tem wszystkiem górował szmer głosów, jakby rozmawiały tysiące; czasami zerwał się śmiech albo gniewny okrzyk.
Hucząca fala stopniowo zbliżała się do miasta. Już dosięga opłotków, już mija stodoły, już jest przy naszym domu. Wtem, rozległ się donośny głos komendy, wielokrotnie powtórzony przez jakieś echa, i — szmer ucichł... I oto dom znowu zatrząsł się od posad do strychu. Zagwizdały piszczałki, zawarczały bębny, i z tysiąca piersi wybuchła pieśń. Można było pomyśleć, że nieznane siły przyrody, stargawszy wędzidła, rwą się i pędzą w szalonych skokach — to znowu, że biadają wszystkie jesienne wichry, albo że z nieba runęła na ziemię burza i toczy się zapieniona i potężna.
Czasami chór milknął, a wtedy słychać było ostry głos, zawodzący dyszkantem, i niecierpliwe tętnienie bębna. Wnet zrywał się nowy uragan, walił we drzwi i okna domów, natrząsał się z bólów ludzkich, kopał ziemię i rozbijał o niebo. Zdawało mi się w krwawym zmroku, jaki napełniał pokój, że zawieszone na ścianach drżą święte obrazy i patrzą na mnie zdziwionemi oczyma.
Nie mogłem wytrzymać tych spojrzeń, ani tamtych głosów. Przypadłem do kolan matki, owinąłem głowę jej fartuchem, zatkałem uszy i, sam nie wiem dlaczego, zapłakałem z głębi serca, łzami gorzkiemi jak piołun.
Późno wieczorem przyszedł do nas pan Dobrzański. Wyglądał bardzo źle, może przy skąpym blasku łojowej świecy. W ciągu kilku godzin schudła mu twarz, włosy najeżyły się. Z początku milczał, zwiesiwszy głowę na piersi; spostrzegł jednak, że mama jest niezwykle smutną, i zaczął opowiadać nowiny głosem apatycznym i ochrypłym.
Dowiedzieliśmy się, że wojsko od godziny wyszło z miasta, że pani majorowa jest chora, a pan pocztmajster, który przez swoją lunetę nic nie widział z dzwonnicy, pokłócił się z żoną o to, że nie pozwoliła mu wyjechać i na miejscu przypatrywać się bitwie.
Osobliwe też były dzieje pana kasjera. Pod koniec bitwy, stracił on wszelką przytomność i chciał przebrać się albo za Żyda, albo za kobietę. Gdy zaś pan Stachurski z panem Władzińskim zaczęli dzwonić na trwogę, co przerwał im ksiądz proboszcz z organistą, pan kasjer schował się w magistracie do piwnicy. Dopiero, gdy wszystko ucichło, wyszedł z ukrycia, twierdząc z najlepszą miną, że on tylko na żarty udawał przestraszonego.
Lecz i tym razem niedługo trwał jego dobry humor. Któryś z mieszczan dał znać, że idzie wojsko, a pan kasjer tak się zmieszał, że uciekł z miasta, i niema go do tej pory.
— Gdzie on może być? — spytała mama.
— Widzieli go, że biegł w tę stronę, za ogród pani. Zapewne siedzi w parowie i prześpi w nim całą noc.
— To chory człowiek — rzekła mama, wzruszając ramionami.
Nauczyciel kiwnął ręką.
— To jest osioł i strachopłoch, który chce udawać bohatera. Z obawy przed jedną stroną wyżebrał sobie jakąś nominacją, a ta znowu spać mu nie daje. Wyobraża sobie, że jest znakomitością i że tylko jego ścigają; więc chowa się po piwnicach i jarach. Słaba głowa, słabe serce i pycha, to najniebezpieczniejszy rodzaj ludzi — dodał nauczyciel, jakby do siebie.
Ostatnie wyrazy ukłuły mnie. Zdawało mi się, że słyszę w nich groźbę nowych nieszczęść, gorszych aniżeli wszystko, com widział dotychczas.
Było już późno, i pan Dobrzański parę razy chciał pożegnać się z nami. Ale mama zatrzymywała go.
— Zostań pan jeszcze chwilę — mówiła. — W dzień ukrzepiłam się jako tako, ale teraz jestem tak rozstrojona, że wszystko mnie przeraża. Posiedź pan...
I nauczyciel siedział.
Zegar wykukał jedynastą, i świeca już się dopalała, kiedy usłyszeliśmy na ganku czyjeś kroki.
— Pewnie kasjer wraca ze spaceru — mruknął pan Dobrzański.
Otworzyły się drzwi i ukazał się — człowiek z pustej chaty. Kiedy przestąpił próg i podniósł białą głowę, zdawało się, że stoi olbrzym.
— Niech będzie pochwalony — rzekł.
Nikt mu nie odpowiedział. Jego przyjście do nas po takim dniu i o takiej porze było czemś nadzwyczajnem.
On długą chwilę patrzył w twarz panu Dobrzańskiemu, który spuścił oczy. Następnie zwrócił się do mamy:
— Przyprowadziłem pani gościa — rzekł łagodnym tonem.
Myślałem, że chyba mój ojciec wstał z grobu i przyszedł z tym człowiekiem-upiorem. Mama chciała coś odpowiedzieć, ale tylko otworzyła usta i patrzyła zdumiona.
W ciemnej sieni ktoś stał.
— Gość jest trochę... niezdrów, ale to nic wielkiego — mówił siwy człowiek. — Jest raniony, ale...
— Władek!... — krzyknęła mama, z rozkrzyżowanemi rękoma rzucając się do sieni.
— Ja, mamo!... — odpowiedział mój brat.
Gdy wszedł do pokoju, zobaczyłem, że ma głowę i lewą rękę owiniętą w szmaty.
Mama chciała go porwać w objęcia, ale nagle padła na kolana i objęła go za nogi.
— Moje dziecko... moja dziecina... — szeptała. — Ty żyjesz?... tyś ranny... O, com ja tu wycierpiała, tęskniąc za tobą... Ty żyjesz?... Teraz już nie puszczę cię z domu, niech się dzieje co chce... Niecierpię wojny, nienawidzę!... dzisiejszy dzień zabrał mi całe życie.
— Co mama robi?... — mówił brat, napróżno usiłując jedną ręką podnieść ją z ziemi.
Siwy człowiek dotknął ramienia mamy.
— Niech mu pani pozwoli odpocząć — rzekł. — On jest zmęczony.
Mama wyprostowała się jak sprężyna.
— Prawda, on zmęczony...
Ale znowu pochwyciła zdrową rękę brata i zaczęła ją całować.
— Mamo!... mamo!... — mówił brat, cofając się. Ale było widać, że nie ma sił.
Wtedy stary człowiek delikatnie odsunął mamę, wziął brata wpół i zaprowadził go na kanapę.
— Niech mu pani da kielich wódki — rzekł do mamy — bo on tego potrzebuje, a w mojej chacie nie było...
Pan Dobrzański pobiegł do szafy, nalał wódkę i podał bratu.
Władek wypił duszkiem.
— Już mi dobrze!... — powiedział. — Już o mnie nie myślcie... Jestem lekarzem i znam się na takich skaleczeniach. Za miesiąc będę zdrów...
— Ale już nie pójdziesz nigdzie!... — zawołała mama.
— Naturalnie — odparł ze słabym uśmiechem, spoglądając na swoją rękę.
Mamo — dodał po chwili, wskazując na siwego człowieka — podziękuj mu. Kiedym niedaleko jarów upadł ścigany, on mnie podniósł, zaprowadził do swojej chaty i — nie rozumiem nawet jakim sposobem — ocalił. Narażał się na oczywistą śmierć, bo żołnierze stali pode drzwiami i wołali: „On tu musi być!“ Chyba cud zrobił, że odeszli...
Wszyscy zwróciliśmy oczy na siwego człowieka, a on odparł:
— Cud nie był trudny. Powiedziałem oficerowi: „Do mnie nikt nie przyjdzie ukryć się, bo mnie nazywają szpiegiem...“ Oficer mruknął: „Łajdak!“ — i natychmiast cofnął żołnierzy. Bał się widać, aby który z nich nie dotknął mego progu...
Taki cud zrobiłem — dodał, potrząsając głową.
— Bóg policzy ci to za dawne winy — głucho odezwał się nauczyciel.
Starzec nagle wyprostował się.
— Winy?... — spytał, bystro patrząc na pana Dobrzańskiego. — Od piętnastu lat dźwigam ciężar jakiejś winy, ale może dopiero ty, dawny kamracie, powiesz mi: com ja komu zawinił?
Służyliśmy razem, pamiętasz? Odznaczyliśmy się jednakowo... A kiedy wyszliśmy z kraju, cierpiałem nędzę gorszą, niż dziesięciu takich jak ty... Powiedzże teraz: na jakiej zasadzie — ty — robisz się moim spowiednikiem i obiecujesz mi odpuszczenie win?... Jakich?... Nazwij człowieka z pomiędzy żywych czy umarłych, któryby jedną łzę uronił z mego powodu?... Nie zważaj na tych świadków — dodał, wskazując na matkę i brata. — Owszem, niech dowiedzą się, co myśleć o mnie...
Nauczyciel wystąpił krok naprzód.
— Prawda — odparł — służyliśmy razem. Byłeś waleczny i zdolny. Ale na emigracji szatan cię opętał...
— No, i cóż zrobił ze mną ten szatan?
— Siałeś niezgodę... osłabiałeś ducha...
— A tak — westchnął starzec. — Ja osłabiałem, ale zato wy umacnialiście go. Zaręczaliście, że pomogą Francuzi; ja twierdziłem, że nie pomogą. Czy pomogli?... Wierzyliście w ruch piętnastu miljonów chłopów, a ja nie wierzyłem. Gdzież dzisiaj są te miljony?... Dowodziliście, że rękami weźmiecie karabiny, a karabinami armaty, a ja was przekonywałem, że sto karabinów znaczy więcej, aniżeli tysiąc gołych rąk. Zakrzyczeliście mnie. A teraz — masz odpowiedź!...
I wskazał krwawe piętna chustki, którą brat miał związane czoło.
Nauczyciel spuścił głowę. Matka przytulona do brata drżała, a mnie zdawało się, że między dwoma starcami odbywa się jakiś wielki sąd.
— I to nazywa się zdradą? — mówił gość z uniesieniem. — Wypowiadać swoje przekonania jest obowiązkiem obywatelskim, i dopiero wy zrobiliście z tego występek. Powiesz, że niezgadzanie się z wolą ogółu psuje karność publiczną; ale czy to wy byliście ogółem? Byliście partją i ja partją, a przecież ja was nie nazywałem zdrajcami.
— Różnica zdań to bagatela — mruknął nauczyciel. — Chociaż zniechęciła ona do ciebie ludzkie serca.
— Bagatela? — powtórzył gość. — A jednak na tej zasadzie odsunęliście się ode mnie na emigracji, a gdym wrócił do kraju — nazwaliście szpiegiem...
— Nie na tej...
Stary człowiek cofnął się i zaciskając pięści, wykrzyknął:
— Nie na tej? Więc na jakiej? Jak ty śmiesz teraz jeszcze kopać mnie — nędzarza, którego już zabiliście moralnie?... Wszakże ja ciebie rannego z placu uniosłem... W Paryżu dzieliłem się z tobą chlebem. I tak mi płacisz?...
— Prawda — rzekł nauczyciel — wspierałeś nas, nawet hojnie... Ale... skąd miałeś pieniądze?... — dodał prawie szeptem.
Gość nagle ochłonął z uniesienia. Uderzył się w czoło, jakby coś przypominając sobie.
— Żołdu nie brałeś — mówił nauczyciel.
— Mieszkałem zdaleka od wszystkich i nikogo nie przyjmowałem. Czy tak?... — pochwycił stary człowiek, z szyderczym uśmiechem.
— Tak, wystrzegałeś się nas. Ale pomimo to... wiedziano, że masz parę mieszkań, że w domu nie nocujesz, że nawet przebierasz się za wyrobnika.
Starzec śmiał się gorzko.
— Więc śledziliście mnie?... Nie wiedziałem!... I żaden mnie nie ostrzegł, żaden nie spytał, co robię?... nawet ci, którzy korzystali z podejrzanych pieniędzy...
— Wiesz, że przestaliśmy z nich korzystać.
— Wiem. I zaraz awansowaliście mnie na zdrajcę!
Zbliżył się do nauczyciela i poklepał go po ramieniu.
— Ale czy wiesz, skąd ja, nie biorąc waszego żołdu, miałem jednak pieniądze?... Pracowałem, panie Dobrzański, pracowałem ciężko, po nocach... Umiejąc tylko musztrę, aby nie umrzeć z głodu, zostałem — gałganiarzem.
Nauczyciel patrzył na niego z oznakami przerażenia.
— No, i musiałem kryć się przed wami — mówił starzec. — Bo cóżbyscie powiedzieli, dowiedziawszy się, że wasz kolega i kapitan nocami przetrząsa śmietniki... Nie wierzysz?... Wstąp kiedy do mojej chałupy, to pokażę ci pamiątki z Paryża: bilety roczne na prawo zbierania gałganów. Mam nawet dowód, że kiedyś znalazłem kolczyk brylantowy, za który dano mi tysiąc franków. Może i teraz powiesz — szydził starzec — żem słusznie nazwany zdrajcą, bom poniżył rangę? Naturalnie, podniósłbym ją, biorąc żołd i głosując z wami razem za wojną!...
— Straszna omyłka! — szepnął mój brat.
Nauczyciel był bardzo zmieniony...
— Oburzały mnie twoje zdania — rzekł — ale... nie ja rozpuszczałem wieści o tobie, przysięgam na Boga!... — dodał, uderzając się w piersi. — Owszem, broniłem cię wobec innych...
Władek wyciągnął rękę do starca.
— Panie — rzekł, dławiąc się wyrazami — swoją drogą zrobię wszystko, aby ci powetować krzywdę. Ludzie dowiedzą się, że cierpiałeś niesłusznie.
Stary człowiek smutnie pokiwał głową.
— Nie zapomną mi inni, nawet ty sam, że, jak mówi Dobrzański, osłabiałem ducha... Miałem czas zastanowić się nad mojem położeniem. Rozsądek, przepowiadający klęskę, jest jak puszczyk na cmentarzu, który woła: „Nie wstaniesz!...“ Taki głos jest zawsze nienawistny. A im dokładniej spełni się przepowiednia, tem większa niechęć do proroka... Dlatego — dodał po chwili — już nie spodziewam się ludzkiej życzliwości. Przestaną mnie nazywać zdrajcą, a zaczną wołać: „Patrzcie, to ten zły wieszczek, który widział niebezpieczeństwo i nie zaradził!“ Świat nie pyta, cośmy mówili, ale — czyśmy zapobiegli nieszczęściu? Tego już nie umiałem zrobić.
Umilkł, a my odetchnęliśmy, bo każde jego słowo padało nam na duszę jak kamień.
Nagle pan Dobrzański zbliżył się do starego człowieka. Objął go rękoma za szyję i ze łkaniem oparł głowę na jego piersi. Mama całowała brata, szepcząc: „Moje dziecko!... moje dziecko!...“ a ja — już nic więcej nie widziałem, bo oczy zaszły mi łzami.
Po chwili odezwał się starzec:
— Czas do domu. Bądźcie zdrowi!
— Chodź do mnie — prosił, ściskając go za rękę, pan Dobrzański.
Starzec uśmiechnął się.
— Oto zrobiłbym ci przysługę!... Jeszcze zaczęliby o tobie mówić to samo, co o mnie... Bądźcie zdrowi — dodał, podając rękę bratu.
— Panie — rzekła mama — panie... niech cię Bóg błogosławi... Odwiedzaj nas i pamiętaj, żeś znalazł wiernych przyjaciół... Czegokolwiek będziesz potrzebował, odwołaj się do nas... Rano i w wieczór modlić się będziemy za ciebie...
Ukłonił się nisko i odpowiedział ode drzwi:
— Jeżeli pozyskałem waszą łaskę, proście Boga, ażeby mi — śmierć zesłał. Oto, czego żądam.
I zwolna wyszedł z pokoju.
Teraz wszyscy zajęli się Władkiem. Niańka sprowadziła felczera, który opatrzył mu rany, a do saloniku wniesiono łóżko i kanapę dla nauczyciela, ten bowiem oświadczył, że będzie pilnował rannego, dopóki nie odzyska sił.
Noc zeszła niespokojnie. Władek niewiele spał, nauczyciel wcale się nie rozbierał, ja miałem trochę gorączki, a mama pokolei zaglądała to do mnie, to do brata. Dopiero po wschodzie słońca zmorzył nas sen tak, że wstaliśmy około dziesiątej.
Brat nie miał się źle, ale dokuczały mu świeże rany, i mówił, że jest rozbity ze znużenia. Istotnie, z trudnością poprawiał się na łóżku, sykając niekiedy z bólu.
Mama ukradkiem ocierała oczy; pomimo to, dawno nie była tak rzeźwą jak dzisiaj. Wszystko ją interesowało, zaglądała do każdego kąta, nawet głos jej odzyskał siłę i dźwięczność.
Dzień był pochmurny i zimny. Na polach rozścielała się mgła; co godzinę padał deszcz, drobny jak rosa; powietrze było surowe. Zdawało się, że to nie maj, ale październik.
W sieni usłyszałem wycieranie nóg i głos pana kasjera. Po chwili weszła do saloniku mama.
— Kasjer — szepnęła do brata — chce cię przywitać. Czy można?...
— Ale bardzo proszę — odparł Władek. — Nawykłem do licznego towarzystwa i poprostu boję się tego, że dziś widzę tylko parę osób.
— Nie zmęczy cię?
— Przeciwnie, rozweseli...
— Gdy zacznie kłamać — mruknął nauczyciel.
Wszedł pan kasjer z zadartą głową i taką miną, jakgdyby czegoś wielkiego dokazał. Zbliżył się do Władka i mocno targnąwszy go za rękę, rzekł uroczyście te wyrazy:
— Czołem bohaterowi!
Brat mój, który miał wstręt do pozowania, skrzywił się na taki kompliment. Spostrzegła to mama i szybko zwróciła się do kasjera z pytaniem:
— Gdzież to pan był dziś w nocy?
— Pamiętna noc — westchnął kasjer, rozwalając się w fotelu. — Nie zapomnę jej, choćbym żył miljon lat.
Pan Dobrzański wydał głos, środkujący między śmiechem i kaszlaniem. Kasjer spojrzał na niego z pod oka i w znaczący sposób ruszył brwiami.
— Cóżto było? — pochwyciła mama.
— Opowiem państwu, bo to, co mi się trafiło, wygląda na wyjątek z historji Rinaldiniego. Nadzwyczajne wypadki — i tragiczne... Bardzo tragiczne!...
Poprawił się na fotelu, odchrząknął i mówił:
— Otóż, przekonałem się na swoje własne oczy, że nasz pustelnik, ten z za olszyny, jest rzeczywistym szpiegiem... I to bardzo niebezpiecznym...
Pan Dobrzański podniósł się z krzesła, ale Władek mrugnął na niego.
— Z ukrycia — ciągnął kasjer — widziałem, jak do jego chaty wstępował oficer z kilkoma żołnierzami i długo z nim rozmawiał. Ale to nic. Widziałem go bowiem drugi raz, jak, dobrze po północy, wracał z miasta. Byłem pewny, że znowu chodził porozumiewać się z wojskiem...
— Wojska już nie było — wtrącił gniewnie nauczyciel.
Lecz mama spojrzała, i umilkł.
— Nie jestem obowiązany wiedzieć o tem, czy wojsko było lub nie — odparł kasjer rozdrażnionym tonem. — Dla mnie wystarcza, żem widział szpiega, który idzie tam, gdzie spodziewa się znaleźć wojsko.
Brat niespokojnie poprawił się na łóżku i słuchał.
— Com przebył w tych jarach przez całą noc, trudno opisać — mówił kasjer. — Dosyć, gdy powiem, że za każdym krzakiem widziałem co najmniej dwu nieboszczyków...
— To nerwowe — odezwał się brat, przygryzając usta.
— To jeszcze nic. Widma były, znikły i basta. Ale nad ranem zdarzyła się gorsza rzecz: otoczyło mnie kilkunastu zbrojnych...
— „Kto panowie jesteście?“ — pytam.
— „My, widzisz kim jesteśmy — odpowiedział jeden — ale kto ty jesteś i co tu robisz?...“
Naturalnie, powiedziałem, że ukrywam się i pokazałem moją nominacją... Co za szczęście, żem jej nie połknął! — dodał, patrząc na mamę.
— Ubyłby pomocnik pomocnika naczelnika parafji — mruknął pan Dobrzański. Jednocześnie zamknął oko i skrzywił się w sposób mało poważny.
Kasjer odwrócił się od niego wraz z fotelem.
— Pokazałem moją nominacją — powtórzył — no, i zaczęliśmy gawędę.
— „Przegraliśmy na łeb na szyję!“ — mówił jeden ze zbrojnych.
— „Jakże nie mieliście przegrać — odpowiedziałem — jeżeli tu pod miastem siedzi szpieg.“
I powtórzyłem wszystko, com widział i słyszał. Byli rozwścieczeni.
Brat z oznakami wzruszenia usiadł na pościeli. Pan Dobrzański wstał z krzesła i słuchał z szeroko otwartemi oczyma.
— No i cóż?... — spytał Władek.
— A no i cóż... — roześmiał się pan kasjer. — Powiesili...
— Co? — krzyknął nauczyciel.
— Powiesili starego szpiega...
— Jezus! Marja!... — jęknęła mama i schwyciwszy się oburącz za głowę, wybiegła z saloniku.
— Człowieku — zawołał mój brat — ależ ten starzec niewinny!...
Kasjer zbladł.
— Miałżebym się omylić?... — szepnął kasjer. — Ale dlaczegóż on o tem nie powiedział, dlaczego nic nie chciał mówić?... Dlaczego wreszcie pan Dobrzański, który go podobno znał, nigdy go nie bronił?...
Nauczyciel chrząknął, jakby pchnięty nożem, a w oczach błysnął mu niedobry płomień. Przyskoczył do kasjera i podniósł rękę, chcąc go uderzyć, ale zastanowił się i schwycił go za kołnierz.
— Podły!... — mówił, strasznie patrząc na niego. — Podły!... bij się ze mną, albo... nogami cię zadepczę!...
— Dobrze! — odparł zuchwale kasjer, z wielką siłą wydzierając mu się z rąk. — Dobrze!... będę się z panem bił za takie zniewagi...
— Tu... w olszynie będziesz się bił!... — mruczał nauczyciel i przypadł do brata.
— Władku — zawołał — wstawaj!... Zbierz na kilka minut siły i wyjdź z nami.
Nagle odwrócił się — kasjera nie było w pokoju.
— O, nie uciekniesz! — roześmiał się.
Pochwycił kij i czapkę i wyszedł na ulicę tak silnym krokiem, jakgdyby mu ze trzydzieści lat ubyło.
— Gdzie mama, Antku? — spytał brat. — Idź za mamą... Idź zaraz!... — dodał niespokojnie.
Na podwórzu nie było mamy, ale powiedziano mi, że poszła do ogrodu. W ogrodzie także jej nie było, lecz gdy zbiegłem na dół, zobaczyłem, że przez łąkę idzie w stronę jaru. Dopędziłem ją.
— Dobrze, że tu jesteś — rzekła matka, dysząc ze zmęczenia.
Mocno ujęła mnie za rękę, i tak szliśmy oboje w kierunku pustej chaty.
Deszcz padał, mgła zgęstniała jeszcze bardziej. Przy pochmurnym dniu ledwie mogłem rozpoznać wąwozy i krzaki, między któremi niegdyś wymykałem się do pustelni nieszczęśliwego starca. Serce ścisnęło mi się, kiedym przypomniał sobie te słoneczne dnie, te roje ptaków i siebie samego, jak z ręką na pałaszu podkradałem się — o, tu...
Usłyszeliśmy szmer znajomego mi potoku, i nagle zatrzymaliśmy się oboje. Ktoś prędko szedł ku nam. Kamyki staczały się ze wzgórza, a tuż za niemi ukazał się ów chłopiec, który służył u starca i odprowadził go od nas wtedy, w czasie zawiei.
Chłopak był ubrany w połataną koszulę i podarte majtki. Nie miał ani butów, ani czapki. Poznał nas zdaleka i wołał:
— To pani idzie?... Pani!...
— Gdzie twój pan? — zapytała mama.
Chłopiec pokazał ręką na wysychające drzewo.
— Oho! — odparł, zacinając się — poszedł stary... poszedł na dyndus!...
I obtarł czerwone oczy wielkiemi, brudnemi pięściami.
— Widzi pani ten stryk?... — dodał, wskazując na kawałek powroza, zwieszający się z gałęzi.
Matka ze zgrozą odwróciła oczy i usiadła na kamieniu. Odpocząwszy długą chwilę, spytała:
— Gdzież jest?...
— Stary? — rzekł chłopak. — Stary leży w izbie. Zdjąłem go ładnie, zaniosłem jak się patrzy...
— Dosyć!... — przerwała matka i poczęła z trudnością wstępować na wzgórze.
Od tej pory, kiedym ją zbliska widział, chata skurczyła się jeszcze bardziej i zapadła w ziemię. Słomiany daszek zgnił, drzwi oberwane trzymały się tylko jednej zawiasy, ściany były pełne szpar.
Mama zatrzymała się u progu. Na twarzy jej ukazał się wyraz takiego żalu i trwogi, że byłem pewny, iż ucieknie, nie zajrzawszy do wnętrza chaty. Wnet jednak przemogła się, i weszliśmy.
Na klepisku w sionce połyskiwała kałuża ciemnej wody. Chłopiec stanął przy drzwiach na lewo i otworzył je z ciężkim zgrzytem.
Przy skąpem świetle, które zaglądało tu przez kilka szybek, zobaczyłem nędzną izdebkę z walącym się piecem. Był w niej pień, ława, stół ze zmurszałych desek i napozór — nic więcej.
Chłop, milcząc, wskazał ręką w kąt, gdzie na ziemi leżał jakiś długi, szary przedmiot.
Mama uklękła i zasłoniwszy oczy, zaczęła szeptać pacierz.
Stopniowo mój wzrok oswoił się z brakiem światła w izbie. Wtedy zobaczyłem, że pod ścianą leży człowiek, zakryty czarną płachtą. Twarde jej fałdy ułożyły się w taki sposób, że można było poznać głowę mocno zgiętą na piersi i trochę wzniesiony łokieć lewej ręki.
Prawa ręka opadła na ziemię, i z pod płachty wysunęły się blade palce z niebieskawemi paznogciami.
— „Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie...“ — szeptała matka.
— „Wieczne odpoczywanie...“ — powtórzyłem.
Potem na klęczkach zbliżyłem się do zwłok i pobożnie ucałowałem rękę, która mi ocaliła brata.

Dziś za miastem już niema samotnej chaty. Ale potok szemrze jak dawniej, na wzgórzach latem pachną wrzosy, a w wąwozach rozlegają się radosne śpiewy ptaków.
Nad źródłem stoi czarny ze starości krzyż, na którym jeszcze można wyczytać: ...Światłość wiekuista... Resztę mchy zatarły. Gdzie niegdzie widać rdzawe osobliwych form piętna, jakgdyby w tem miejscu, przed laty, nawet drzewo krwawemi łzami płakało.



SŁAWA.
I.

O ósmej wieczór mieszkanie państwa X. było gotowe na przyjęcie gości. W salonie, w buduarze pani, w pokoju jej siostry, panny Emilji, i w gabinecie pana już zapalono lampy. W jadalni kredencerz z pomocnikiem budowali na stołach kolumnadę z talerzy, a w przedpokoju dwaj służący, we frakach z herbownemi guzikami, przygotowywali marki na odzież, krytykując, dla zabicia czasu, różne ułomności swoich panów.
Dziś miało odbyć się nader ciekawe zebranie, mianowicie raut z magnetyzerem i to niepospolitym. Zwyczajni magnetyzerowie ograniczają się na usypianiu medjów, lub pozbawianiu ich władzy w rozmaitych częściach ciała; ten zaś miał zmusić swoje medjum do... prorokowania.
W kole znajomych państwa X. od tygodnia zajmowano się rautem i szukano kandydatów, którzy zgodziliby się na wyjawienie ich tajemnic przeszłych, teraźniejszych i przyszłych zapomocą sztuki magnetyzerskiej. Jakkolwiek o przepowiedniach magnetycznych mówiono z niedowierzaniem, uważając je za oryginalną rozrywkę, nikt przecie nie życzył sobie, aby mu prorokowano. Ludzie nie mają ochoty zaglądać w przyszłość, ani w licznem towarzystwie słuchać dziejów swojej przeszłości.
W braku kandydata z osób obecnych, postanowiono posłużyć się nieobecnym. Był nim Juljan Z., krewny pani domu. Młodzieniec ten, skończywszy uniwersytet, przed siedmioma laty wyjechał na dalsze studja do Paryża. Z początku komunikował się z rodziną i przyjeżdżającymi do Francji znajomymi; nagle jednak (a stało się to jeszcze w roku 1880) gdzieś znikł i od tej pory nie odpisywał nawet na listy.
Był to człowiek zdolny, ambitny i zamknięty w sobie. Jego zniknięcie wywołało rozmaite domysły. Przypuszczano, że się zakochał, szeptano, że się zabił; niektórzy posądzali go o należenie do jakiegoś spisku, inni o zwykły występek, za który dostał się do aresztu.
Dopiero w ostatnich czasach nadeszły cokolwiek dokładniejsze wieści. Juljan nie zginął, ani siedział w więzieniu, ale od pięciu lat, zerwawszy stosunki z ludźmi, pracował w jakiemś laboratorjum. Ktoś z dawnych kolegów widział go i ogłosił, że wygląda jak nędzarz i manjak. Dodał też, że Juljan pracuje nad wynalazkiem niedorzeczniejszym od perpetuum mobile, ale — co mianowicie robi, niewiadomo.
Tego to człowieka tajemnice miał dziś odsłonić magnetyzm, częścią dla uspokojenia rodziny, częścią dla zabawienia wiecznie nudzącego się towarzystwa. Rozumie się, że krewni zastrzegli, ażeby magnetyzer nie ogłaszał faktów zbyt skandalicznych, gdyby takowe znalazły się w życiu Juljana.
— O, niech państwo będą spokojni, takich tajemnic niema — odparł dość nieostrożnie magnetyzer, co niektórym dało do myślenia, że ów seans magnetyczny będzie poprostu mistyfikacją.
Sam magnetyzer od niedawna bawił w Warszawie; był on wszędzie gorąco zapraszany, ale — nie cieszył się sympatją. Wygłaszał bowiem zdania bardzo ekscentryczne o tutejszych klasach inteligentnych.
— Jesteście — mówił — zacofani, a co gorsze: pogrążeni w umysłowym letargu. Wielkie ideje cywilizacyjne, jeżeli kiedy były, zamarły w was, zostawiając po sobie skorupy i strzępy. Wy skorupy te podajecie z rąk do rąk i sami nie wierząc w ich wartość, głośno nazywacie skarbami przeszłości. Dokoła was wszystko poszło naprzód, Zachód i Wschód. Na niwie świata wyrosły i dojrzały nowe idee naukowe, filozoficzne, artystyczne i społeczne, powstały nowe zagadnienia i nowi bohaterowie. Wy tego wszystkiego nie znacie; gdy coś wpadnie do was jak kontrabanda, przyjmujecie drwinami lub gniewem i, aby czemśkolwiek zająć wyjałowione umysły, cofacie się marzeniami do wieków średnich. Jest to złowrogi objaw. Przypomina on zgrzybiałych starców, którzy, ślepi i głusi na otaczającą ich rzeczywistość, lubią myśleć i rozprawiać tylko o dawnych czasach.
Rozumie się, że tak niesmacznych wywodów słuchano z obawą i wstrętem. Ludzie inteligentni twierdzili, że magnetyzer jest zarozumialcem, który nie zna położenia kraju, że, prócz tego, uległ zarazie radykalizmu; damy zaś zarzucały mu najstraszniejszy występek, mówiąc, ze zgrozą pełną wdzięku:
— Ależ ten człowiek wcale nie ma wychowania!...
Ponieważ jednak przyjechał z zagranicy i budził ciekawość, a tem samem tworzył świetną ozdobę rautów, więc wydzierano go sobie. W krótkim czasie stał się tak modnym, że zepchnął na drugi plan wszystkie osiadłe tu znakomitości, nawet przejezdnych koncertantów. Zaćmić go mógłby tylko człowiek z wystającemi kłami w ustach, albo z rogami na głowie, gdyby taki istniał i zgodził się swoją osobą uświetniać rauty.
Szczególny magnetyzer wybrał sobie niemniej dziwne medjum. Był nim drugi kuzyn pani X., młody chemik, poeta i entuzjasta. Młodzian ten chętniej czytywał romanse Juljusza Verne’a, aniżeli kursa uniwersyteckie, zapalał się do każdej nowości, wierzył w wynalazek machin latających, w możność korzystnego używania wody na opał, w wielkie reformy społeczne, a nadewszystko w to, że studenci, jako ludzie pracujący nad nauką, są najznakomitszą klasą narodu.
Zaznajomiwszy się z magnetyzerem, przesiadywał z nim od rana do wieczora i nietylko poddawał się wszelkim próbom, ale, co gorsze, nasiąknął jego przewrotnemi ideami. Pewnego nawet dnia, w swoim malowniczym języku oświadczył kuzynce, że, jego zdaniem, damy są lalkami, salony — trupiarniami, a cała inteligencja — zgnilizną. Pani X. o mało nie dostała spazmów i przez kilka dni nie rozmawiała z kuzynem. Na jego szczęście postanowiony został raut z przepowiedniami, a ponieważ magnetyzer uważał młodego studenta za najwłaściwsze medjum, więc przywrócono go do łaski.
W nawiasie wypada dodać, że młodziutki przyrodnik znał swego kuzyna Juljana i bardzo go kochał. On był jednym z ostatnich, którzy widzieli Juljana w Paryżu, tęsknił za nim i twierdził, że wuj zrobi coś wielkiego w nauce. Gdy zaś uchwalono odwołać się do pomocy sił wyższych dla wyjaśnienia losów zaginionego, młody chemik z magnetyzerem przez kilka dni odbywał w tej sprawie bardzo szczegółowe konferencje, nawet z pomocą papieru i ołówka.
Umyślnie wspominamy o tych drobiazgach, gdyż na ich podstawie, jeden z lekarzy, który przyjmował udział w magnetycznym seansie, głosił po mieście, że cała przepowiednia, dotycząca Juljana, była figlem magnetyzera i studenta. Rozumie się, nikt z ludzi rozsądnych nie uwierzył tym plotkom, damy były oburzone, a jeden z przyjaciół doktora począł od tej pory gardzić nim i mówił:
— Prawda, że każdemu wolno mieć własne zdanie; ale tylko człowiek bardzo zarozumiały wątpi o tem, co uznało za prawdę kilkadziesiąt osób, mających także conajmniej rozsądek.
W parę minut po ósmej, pani X., jak przystoi na gospodynią, była już ubrana i szeleszcząc powłóczystą suknią, przebiegła oświetlone pokoje, aby przekonać się, czy wszystko jest w porządku. Nie musiało jednak być zupełnie dobrze, gdyż z nerwowym pośpiechem uderzyła w elektryczny dzwonek, wołając:
— Jest tam który?...
Z jadalni wbiegł kredencerz, z przedpokoju obaj wygalonowani lokaje.
— W sali lustro przy kominku niewytarte... W pokoju pana lampa filuje i fotele zanadto przysunięte do stołu... W moim — na albumie inkrustowanym leżą dwa ciężkie... Ładny porządek!
Lokaje rozbiegli się, ażeby poprawić uszkodzenia; kredencerz stał wyprostowany. Pani zwróciła się do niego.
— Kucharz przyszedł?
— Już jest. Mówi, że masła za mało.
— Jeżeli za mało, niech dołoży ze swojej śpiżarni. Wino przyniesione z piwnicy?
— Jeszcze jaśnie pan nie dał klucza.
— A co pan robi?
— Jaśnie pan czyta „Kurjera Porannego.“
— O tej porze?... Proś pana, ażeby ubrał się i dał klucz. A wina wziąć tylko dwadzieścia butelek, bo jutro się sprawdzi.
Kredencerz cofnął się za drzwi, pani przeszła do salonu. Tam spojrzała w lustro, a dostrzegłszy na twarzy ślady gniewu, uśmiechnęła się dla wygładzenia rysów i ukłoniła się samej sobie: z powagą, serdecznie, majestatycznie i wyjątkowo grzecznie — dla wprawy, aby każdemu gościowi oddać taki ukłon, jaki odpowiada jego towarzyskiej pozycji.
Zegar wybił wpół do dziewiątej i pani zaczęła się niecierpliwić, że niema gości, choć raut, na żądanie magnetyzera, zapowiedziano w wyjątkowo wczesnej porze. Wnet jednak, opamiętawszy się, powtórzyła serją uśmiechów: szczerych, pobłażliwych, naiwnych i wesołych, wiedząc, że dziś każdy się przyda. Naprzeciw lustra, przed którem odbywały się te ćwiczenia, w drugim końcu sali stało również lustro. I otóż pani X. zobaczyła w niem swój salon, znowu salon, jeszcze salon i nieskończenie długi szereg wielkich, pięknych lecz pustych salonów, a w każdym samą siebie zawsze piękną, zawsze pięknie ubraną, i zawsze niezadowoloną. Zdawało jej się, że na każdem ze złoconych krzeseł, jedwabnych kanap i lubieżnie wtył wygiętych foteli, siedzi i ziewa nie dające się wygnać, szare widmo nudów.
— Boże, jakież to życie okropne!... — westchnęła, niejasno przypominając sobie, że kiedyś marzyło się jej inne życie. Na chwilę błysnęły jej dawno wygasłe nadzieje i pragnienia. Jacyś mężczyźni o bohaterskich sercach i duszach szlachetnych, którzy dążyli do wielkich celów, — równe im kobiety zawsze jednakowo uwielbiane i pożądane, — kraj zalany powodzią bogactw nowych idei, — praca przy pieśni, — prawda, piękno i dobro, sprawujące rządy nad światem...
— Skąd ja o tem wiem?... — szepnęła. — Ach, to on, ten oryginał Julek opisywał mi takie dziwy... Ale wyjechał i — wszystko się skończyło.
Oczy jej zaszły łzami, lecz wnet oprzytomniawszy, obtarła je prędko i zmusiła się do uśmiechu zadowolenia.
— Nie — to uśmiech smutny, poprawmy się, bo zaraz goście przyjdą... Teraz dobrze.
W dalszych pokojach rozległ się odgłos kroków. Wszedł pan X.
— Ciekawym — rzekł — czy zbierze się dziś komplet?
— Jakto, myślisz grać? — zawołała przestraszona pani.
— Rozumie się, skoro przez cały wieczór goście będą zajęci tym waszym magnetyzerem.
— I nie jesteś ciekawy rzeczy tak cudownej?
— W preferansie trafiają się większe cuda — odpowiedział pan.
— A los Julka, nicże cię nie obchodzi?
— Półgłówek! — wzruszył pan X. ramionami. — Mógł być dyrektorem cukrowni i akcjonarjuszem, a zmarnował czas na jakieś tam wynalazki. Tylko czekam, że poprosi, abym jego długi spłacił. Wynalazca... Reformator...
Z za okna doleciał głuchy turkot i na dziedziniec wjechała jedna kareta, druga, trzecia. Szwajcar kilka razy uderzył w dzwonek, brzęknęły drzwi w przedpokoju, goście zaczęli się schodzić.
Pan spojrzał na zegarek.
— Nigdybym nie pomyślał — rzekł — ażeby raut mógł zacząć się o dziewiątej. Zrobiliśmy coup d’état. Jutro będzie o tem mówić całe miasto....
Zaszeleściły suknie dam, zaskrzypiały kamasze panów i, poprzedzone dźwiękami francuskiej rozmowy, weszło odrazu kilkanaście osób. Wszystkie twarze były uśmiechnięte, nikt bowiem nie znalazł się pierwszy w salonie, jak Robinson na odludnej wyspie. Jednocześnie w drugich drzwiach ukazała się siostra gospodyni domu, urocza panna Emilja.
Zaczęły się powitania, wykrzykniki, wszystkie rodzaje uśmiechów i ukłonów. Znalazł się też magnetyzer i jego medjum, ubrane we frak ostatniej mody i nowe binokle, które trochę za często spadały mu z zadartego nosa. Pani A. zaczęła poszukiwać takiego punktu, w którym najlepiej wydałyby się jej brylanty, — pani B. majestatycznie chodziła po sali, nie dlatego, ażeby upokorzyć ludzkość, ale, aby zwrócić uwagę na swoją paryską suknią, a pani C., mająca prawie pełnoletniego syna, który już przegrał w karty swój mająteczek, otaczała posażną pannę Emilję dowodami niezwykłej tkliwości. Współcześnie pan D. szukał okazji do wymienienia kilku słów z panią E., tak jednakże, aby ich mąż nie widział, — pan F. w natrętny sposób kokietował dyrektora kolei, pan G. upatrywał partnerów do winta, a panowie J. i K. usiłowali okazać pewnej młodej osobie, że się wcale między sobą nie znają, że wcale o siebie nie dbają i że przy pierwszej sposobności zażądają od siebie wyjaśnień. Grywając w bilard, gdzie nie było owej młodej osoby, dwaj rywale mieli dla siebie nieco pobłażliwsze uczucia.
Magnetyzer i lekarz, nie wierzący w magnetyzm, usunęli się w kąt, z którego można było widzieć całe towarzystwo.
— Kto jest ten pan? — pytał lekarza magnetyzer, mający słabość do nieustannego zasięgania informacyj.
— Ten? Jest to bardzo przyjemny młody człowiek.
— A co on robi?
— Jak pan widzisz — robi ładne pozy.
— Ale z czego on się utrzymuje?
— Tymczasem zaciąga długi.
— A czem je spłaci?
— Może posagiem, jeżeli się bogato ożeni.
— Wy tu wogóle mało robicie? — pytał dalej niestrudzony magnetyzer.
— Przynajmniej staramy się o to — objaśnił lekarz.
— A ta pani kto jest?
— Majętna wdowa.
— Jej fizjognomja bardzo mnie interesuje. Wygląda, jakby wiecznie toczyła walkę sama ze sobą.
— I toczy ją.
— Czy ona jest filozofką?
— Może nią być. Tymczasem chciałaby wyjść zamąż, a boi się trafić tak, jak za pierwszym razem.
— Miała złego męża?
— Gorzej, bo mówi, że go wcale nie miała.
— A ten pan, czy on jest zakochany w tej damie?
— Tu nikt nie kocha się w nikim.
— Więc co robią?
— Jedna strona udaje, że się kocha, a druga — że w to wierzy.
— Nie umiecie nawet grzeszyć?
— Owszem, grzeszymy, ale tak, ażeby nie dostać się do piekła, tylko do czyśćca.
— To jest przezorność.
— Jedna z niewielu, jakie posiadamy.
W tej chwili pani X. zbliżyła się do magnetyzera z najsłodszym uśmiechem, oznaczającym prośbę.
— Jestem gotów — rzekł do niej — możemy zacząć.
W sali szmer spotęgował się. Osoby chciwe wrażeń z pośpiechem zaczęły zajmować miejsca, grupa zaś panów różnego wieku i wzrostu, pod dowództwem gospodarza, wyniosła się do dalszych pokojów, gdzie były stoliki do kart. Na środku sali został tylko magnetyzer i medjum, napróżno usiłujące utrzymać binokle na nosie, tudzież pewien młody człowiek nieśmiały, który, nie wiedząc, gdzie się podziać i co począć z rękoma, tak żywo manewrował swoim szapoklakiem, że nagle otworzył go, robiąc wielki łoskot. Wzbudziło to ogólną, choć pełną dyskrecji wesołość, co doreszty zmieszało młodego człowieka. Cofając się ze środka sali, przysiadł na kolanach znakomitemu kompozytorowi, i wkońcu umieściwszy się za krzesłem swego osobistego nieprzyjaciela, rzekł — do całkiem nieznanej damy, że oddawna pragnął przepędzić wieczór w jej miłem towarzystwie. Dama zlękła się, osobisty nieprzyjaciel szyderczo patrzył na sufit, a młody człowiek nieśmiały zapragnął odebrać sobie życie.
We drzwiach, korzystając z ogólnego ruchu, dwaj bywalcy rozmawiali półgłosem:
— Nie wiesz, co jest na kolacją?
— Owszem, mówił mi kredencerz, że będzie łosoś, zwierzyna, bażanty i lody.
Ktoś, zboku, uśmiechnął się; ażeby dać mu naukę, pierwszy pan odezwał się już głośniej:
— Bo widzisz, jeżeli my przychodzimy do takich dudków, to mamy prawo żądać przynajmniej dobrej kolacji.
W tej chwili przecisnęła się między nimi gospodyni; bywalcy powitali ją z protekcjonalną życzliwością, ona zaś, mocno zarumieniwszy się, rzekła w przelocie:
— Magnetyzer jest bardzo zajmujący. N’est-ce pas?
— Cudowna kobieta — szepnął bywalec, który rozmawiał z kredencerzem, sądząc, że tym sposobem najłatwiej przywróci chwilowo naruszoną harmonją z gospodynią.
— Ravissante! — poparł go towarzysz.
Tymczasem magnetyzer i medjum wyszli z salonu do buduaru pani, zamykając za sobą drzwi. Szmer cichnął, jeszcze tylko było słychać przesuwanie krzeseł i dyskretne skrzypienie butów jakiegoś spóźnionego gościa.
— Pst! pst!...
Magnetyzer otworzył obie połowy drzwi, a obecni ujrzeli w głębi buduaru, przy niebieskawem świetle lampy, uśpionego na fotelu przyrodnika. Był on bardzo blady; lewa połowa fraka odchyliła mu się tak, że widać było kawałek białego rękawa koszuli. Magnetyzer wykonał nad jego głową jeszcze parę ruchów dopełniających i medjum zmartwiało; binokle zsunęły mu się z nosa i z cichym brzękiem spadły na kamizelkę.
Widzowie obojej płci wstrzymali dech w piersiach; jedna z wrażliwszych dam zerwała się z miejsca i uciekła z salonu, wąchając po drodze mały flakonik, a urocza siostra gospodyni zaczęła z wdziękiem ziewać, na znak, że i ona potrafiłaby ulec potędze magnetycznych fluidów. Nareszcie młody człowiek nieśmiały upuścił z hałasem swój szapoklak i uległ silnym potom, wobec czego sąsiadka zaczęła obrzucać go spojrzeniami, wyrażającemi obawę i współczucie. Im dama goręcej odczuwała jego zakłopotanie, tem on obficiej potniał, im on bardziej potniał, tem ją ogarniała większa litość. Trudno przewidzieć do czegoby doszli, gdyby uwagi obojga nie odwrócił magnetyzer, podnosząc rękę dogóry.
Posiedzenie odbywało się w języku francuskim.
— Czy możesz widzieć Paryż? — spytał magnetyzer uśpionego chemika.
— Mogę — odparło medjum z wielką pewnością. — Tylko proszę zwrócić mnie twarzą w stronę południowo-zachodnią.
Magnetyzer pomyślał, poruszył fotel w tę i ową stronę, a nareszcie ustawił go w sposób wedle swego rozumienia najwłaściwszy. Blada twarz medjum była skierowana ku wschodowi.
— A teraz czy widzisz Paryż? — spytał magnetyzer.
— Doskonale — rzekło medjum.
Pamiętna ta chwila stała się początkiem nieporozumień pomiędzy doktorem, który nie wierzył w magnetyzm, i jego przyjacielem, który miał pasją do rzeczy niezwykłych. Doktór bowiem, spostrzegłszy, że medjum patrzy na wschód, a mimo to widzi Paryż — uśmiechnął się.
— Jakto, już się pan śmiejesz? — szepnął jego przyjaciel — już pan drwisz, choć jeszcze nic nie widziałeś?...
— To, co widzę, wystarcza.
— Wystarcza pańskim uprzedzeniom!... — mruknął przyjaciel, gryząc wargi.
Magnetyzer znowu podniósł rękę. W sali ucichło.
— A teraz — mówił magnetyzer — cofam twoją myśl o lat pięć wstecz. Rok... (Tu cofnął fotel.) Dwa lata... (Drugie cofnięcie.) Trzy, cztery, pięć lat!...
Skutkiem cofania myśli w przeszłość, fotel ze śpiącym naturalistą znalazł się pod piecem. Magnetyzer musiał sprowadzić go na poprzednie miejsce, co powinnoby zatrzeć w pamięci medjum obrazy przeszłości. Doktór znowu uśmiechnął się.
— Pan, widzę, umyślnie mnie szykanujesz — rzekł drżący z gniewu przyjaciel i, napiętnowawszy wzrokiem impertynenckie miny doktora, przeszedł na drugi koniec sali, mrucząc:
— Dziś dopiero zrozumiałem tego człowieka... Po tylu latach!...
Boleść jego o wiele przewyższała winę sceptycznego doktora.
Tymczasem magnetyzer począł zadawać uśpionemu szereg pytań, na które medjum odpowiadało mniej lub więcej jasno. W taki sposób utworzyła się dosyć dziwna historja, dotycząca przeszłości i przyszłości Juljana Z., którą tu podajemy.



II.

Dzięki własnościom magnetycznego fluidu, znajdujemy się w roku 1880, w Paryżu. Nie znamy miasta, ale pomimo to, nie gubimy się wśród jego ulic i prowadzeni przez niewidzialną siłę, między dwoma miljonami mieszkańców z łatwością odnajdujemy potrzebną nam osobę.
Uderzyła jedynasta w nocy, kiedy Juljan, kuzyn pani X., wszedł do jednej z paryskich restauracyj. Ogromne salony były pełne dymu i gości; gazowe płomienie kandelabrów świeciły jak we mgle, przy każdym stoliku tłoczyły się po trzy i cztery osoby, między któremi była przynajmniej jedna młoda i wesoła kobieta.
Ruch — ścisk — gwar — niesłychany; każdy gość wrzeszczy, jakby przemawiał do głuchoniemych, a śmieje się, jakby go łaskotano w pięty. Jedzących jest niewielu, zato wszyscy piją: ten kawę, tamta konjak, ów piwo, owa wino. Są to ludzie młodzi i może dlatego między jednym a drugim kieliszkiem całują publicznie towarzyszące im damy. Przy niektórych stolikach pocałunki sypią się jak grad: jest to znakiem, że w tym punkcie restauracji jedna dama przypada na dwu, albo na trzech panów.
Gwar głosów przypomina najburzliwsze posiedzenia giełdowe. Niekiedy wydziera się z niego krzyk pojedyńczy: to oberkelner wydaje dyspozycje, albo jakiś młodzian z jednego rogu sali zaprasza do siebie znajomą, której zwykły śmiertelnik nawet nie dostrzegłby w obłokach dymu. Między stolikami z trudnością przeciskają się kelnerzy, handlarze delikatesów i kwiaciarki; nowi przybysze są zakłopotani; z powodzi rozmów od czasu do czasu wynurza się parę głośniejszych taktów dalekiej muzyki.
Juljan minął dwie sale i zwolna przebił się do trzeciej, gdzie na końcu było jeszcze parę stolików niezajętych. Nikt go nie witał, ani on nikogo; czasem tylko w jego stronę błysnęła okiem jaka młoda kobieta, spostrzegłszy, że młodzieniec ten nie ma paryskiej cery. Ale on nie patrzył na kobiety i zamyślony, pochmurny, usiadłszy przy pustym stoliku, kazał podać kawę i konjak.
Przy obocznym stole siedział tyłem do Juljana zgarbiony starzec. Była to nieprzyjemna figura. U lewej ręki brakło mu dwu palców, wcale nie posiadał brwi, a twarz miał pokrytą bliznami, jakby od ciężkich poparzeń.
Juljan nie widział tej twarzy, wreszcie nie patrzył nawet na sąsiada. Natomiast niekiedy spoglądał na zegarek, jakby oczekując kogoś.
Już wypił kawę i dotknął kieliszka z konjakiem, gdy na środku sali ukazał się nowy gość, żwawo oglądający się pomiędzy stolikami. Juljan dał mu znak, gość spostrzegł go i przybiegł z wesołym śmiechem. Był to Gustaw Naudier, początkujący elektrotechnik, ale skończony birbant.
— Szukam cię od pięciu minut — rzekł Naudier. — Dwa razy obszedłem tamte salony, myśląc, że nareszcie toniesz w objęciach jakiej brunetki. Ale ty znowu kwasisz się tutaj, między inwalidami —

Sam, zawsze sam i zawsze sam,
Na szerokiem, szerokiem morzu...

Do djabła! — mówił gość, głos podnosząc — musisz zerwać z tym systemem, bo inaczej doreszty zgłupiejesz. Człowiek, który w dwudziestym piątym roku choruje na sensata, w trzydziestym będzie próchnem, a życia... życia!... nigdy nie zakosztuje...
Juljan jeszcze bardziej sposępniał.
— Niema smutniejszej rzeczy — prawił Naudier — jak barbarzyniec, który zachłysnął się nauką. Na osłabienie nierozwiniętego mózgu wystarczy jedna teorja fizyczna, albo jeden szereg związków chemicznych. Francuz, potomek ucywilizowanej rasy, uczy się i tego i tamtego, ba! robi nawet odkrycia, co mu jednak nie przeszkadza wygodnie mieszkać, dobrze jadać, bywać w teatrze, czytywać dzienników, wreszcie łajdaczyć się, co tydzień naturalnie z inną, bo człowiek potrzebuje świeżych wrażeń. Ty zaś, dziecko barbarzyńców, którego ziomkowie ubierają się w futra dogóry włosem, utopiłeś rozum, pamięć i sumienie w marnej nauce. Poza retortą i katetometrem nic cię już nie obchodzi, nie jesteś do niczego zdolny.
To też przepowiadam ci — mówił, podnosząc rękę do góry — że wybije dla ciebie smutna godzina. Wkrótce zamiast pić konjak, będziesz mierzył jego rozszerzalność, a zamiast pieścić kobiety, napiszesz traktat o mechanicznych niedoskonałościach rodzaju żeńskiego. Może wezmą cię na członka akademji, ale zato wyśmieje cię każdy student, i staniesz się przedmiotem wzgardy dla kobiet, które do najpóźniejszego wieku nienawidzą niedołęgów. Ta płeć ma subtelny gust!
Czegożeś u licha tak spochmurniał?... — zawołał nagle gość, uderzając Juljana w ramię. — Jeżeliś chory, wybierz sobie jakie pigułki według ogłoszeń.
— Na moją chorobę niema lekarstwa — odparł Juljan — nazywa się ona: „jestem niczem...“ Niczem między ludźmi, niczem w nauce, niczem na dziś i niczem na jutro. Oto diagnoza — dodał po chwili i spuścił głowę.
Brzydki starzec, siedzący przy drugim stoliku, nadstawił ucha.
— Czy myślisz — mówił Juljan — że ja nie znam uroków waszego miasta? Alboż unikam ulicznego ruchu, nie czytam dzienników, nie zwiedzam muzeów, galeryj i teatrów? Wszystko to robię. Ale gdziekolwiek pójdę, na co spojrzę, wszędzie i zawsze spotykam jedno i to samo widziadło mojej nicości. Oto muzeum machin. Kto je stworzył? Wszyscy, zacząwszy od Archimedesa, skończywszy na Bellu; ale — mnie niema między nimi... Oto galerja obrazów — Rafael, Rubens, da Vinci, nieśmiertelne nazwiska, które wieki będą powtarzały; ale mego nie wspomni jutro nawet stróż domu, jeżeli dziś się wyprowadzę. Czemże jestem wobec miernego aktora, na którego zwracają się wszystkie oczy, a każde ucho z wytężeniem śledzi najsubtelniejszą zmianę jego głosu.
Westchnął i po chwili mówił dalej zmęczonym głosem:
— Chodząc znowu po ulicy, alboż raz słyszałem: „Patrzcie — oto Gambetta!...“ — „Widzicie, jak mocno trzyma się stary Lesseps!“ — poczem nieujęte echo mówiło do mnie: „Ale ty jesteś niczem!...“
Wreszcie — każdy numer dziennika przypomina mi, że na tym ruchliwym świecie więcej znaczy złodziej, który wyłamał drzwi do sklepu, aniżeli ja, który napróżno kołaczę do zamkniętych dla mnie wrót sławy.
Oczy podsłuchującego starca gorączkowo błyszczały.
— A może myślisz — kończył nieco weselej Juljan — że nie potrafiłbym lepiej niż wy kochać i pieścić kobiet? Cóż mi jednak po tem, skoro każdą z nich, obdarzoną bystrzejszym umysłem, wyrwie mi z objęć lada cień sławnego człowieka. Bo kobieta rozumna jak motyl szuka przedewszystkiem blasku. Dla sławy zapomni o sobie, ale bez żalu opuści taką jak ja nicość, choćbym zamiast serca nosił w piersiach wulkany.
Naudier podniósł się z krzesła.
— Widzę — rzekł — żeś zupełnie oszalał. Tak cię już opanowała manja sławy, że posądzasz o nią nawet niewinne kobiety, z których każda, na mój honor, woli czerstwość młodego studenta, aniżeli genjusz Newtona i Leibnitza w wiotkiem ciele.
Bądź zdrów — dodał — a gdy skończy się twój paroksyzm, przyjdź do drugiej sali, gdzie czekamy na ciebie z Żanetą i Niną. Wyjdziemy razem na bulwary.
Wesoły gość, nucąc jakąś aryjkę, zniknął w ciżbie, a Juljan dopił konjak i zapłaciwszy kelnerowi, z goryczą i wstydem rozmyślał o swojem gadulstwie, które może go ośmieszyć nawet w oczach przyjaciela.
— Głupi jestem! — mruknął — z mojemi wybuchami szczerości. Głupi barbarzyniec!...
Podniósł się gniewny z krzesła i wziął kapelusz.
Nagle ktoś dotknął jego ramienia. Juljan obejrzał się i teraz dopiero spostrzegł brzydką twarz starca.
— Pójdź ze mną — rzekł starzec.
— Gdzie? poco? — spytał, cofając się Juljan.
— Po sławę, której tak pragniesz.
— Pan nas podsłuchiwałeś?...
— Młody człowieku — odparł starzec łagodnie, ujmując go za rękę — nabyłem tej wady przez czterdzieści lat podsłuchując naturę. Ona ma ważniejsze tajemnice, aniżeli restauracyjni goście. Idźmy.
I skierował się ku bocznym drzwiom. Juljan machinalnie poszedł za nim.
Na ulicy starzec zawołał dorożkę, wsiadł pierwszy i wskazał obok miejsce swemu towarzyszowi. Juljan wzruszył ramionami, ale był posłusznym.
— Co mi szkodzi — myślał — poznać nowy egzemplarz dziwaka?
Dorożka ruszyła. Jechali przeszło godzinę, milcząc.


III.

Dom, przed którym zatrzymali się, leżał w pustej okolicy, niedaleko Sekwany. Wśród zimowej nocy wyglądał jak zrujnowana fabryka, mająca zamiast okien wąskie otwory. Ściany były okopcone, w niektórych miejscach spękane; tynk wszędzie opadał.
Starzec otworzył czerniejącą w murze furtkę, która, gdy weszli, gwałtownie zamknęła się i, minąwszy mały dziedziniec, wprowadził Juljana do budynku jeszcze posępniejszego niż frontowy. Otworzył drzwi do sieni, oświetlonej gazowym płomykiem, skąd wraz ze swym gościem weszli do pokoju na prawo, gdzie również palił się gaz.
Pokój ten robił wrażenie więziennej celi. Posiadał jedno półokrągłe okienko na wysokości ludzkiego wzrostu, kanapę obitą skórą, parę ciężkich krzeseł, bibljoteczkę z potłuczonemi szybami, dwa stoły, pełne papierów i notat, wreszcie żelazną szafę. Ściany były nagie, brudne od kurzu, który osiadał na nich grubą warstwą; po kątach zwieszała się ciemnemi fałdami pajęczyna.
— Potrafisz tu mieszkać przez piętnaście albo i dwadzieścia lat? — zapytał nagle starzec.
Juljan wstrząsnął się.
— Ani myślę o tem — odparł chłodno.
— A jednak będziesz mieszkał.
Juljana zdziwiły te słowa. Postąpił krok naprzód i ostro patrząc w szkaradną twarz starca, rzekł:
— Czy nie masz pan zamiaru uwięzić mnie w tej ruderze?...
— Nie ja, nie ja! — odpowiedział stary obojętnie — ty sam się uwięzisz. Chyba, że świeże powietrze wywiało ci z głowy pragnienia, jakiemi przed godziną dręczyłeś się, coprawda przy konjaku — dodał, mrucząc.
Juljan poczuł, że rumieni się ze wstydu.
Tymczasem starzec otworzył żelazną szafę i wydobywszy stamtąd parę kul wielkości jabłka, pokazał je gościowi.
— Znasz ten metal?
— To stal szmelcowana.
— Weź to do rąk.
Juljan wziął obie kule i zastanowił się.
— One są puste?...
— Nie — odparł starzec.
— Tak lekkich metalów nauka nie zna.
— Ja je znam, to na dziś wystarczy. A kiedyś ty sam będziesz robił lżejsze.
— Ja?... Ja będę robił metal lżejszy od wody?... — pytał coraz więcej zdumiony Juljan.
— Zrobisz metal równy wytrzymałością miedzi, a lżejszy od powietrza — odpowiedział starzec. — Mnie już na to życia nie wystarczy.
Juljan spoglądał kolejno to na starca, to na kule, które trzymał w rękach. Bez tak przekonywających dowodów myślałby, że rozmawia z oszustem albo warjatem.
— Nie traćmy czasu — przerwał starzec, zabierając kule, które schował do szafy. — Domyślasz się zapewne — mówił do Juljana — że jestem chemikiem. Nazywam się Gneist. Kiedyś byłem nawet dosyć znanym. Otóż udało mi się odkryć aljaż, którego głównym składnikiem jest wodór...
— Aljaż z wodoru?... — powtórzył Juljan.
— Po czterdziestu zaś latach pracy mogę robić stopy o najrozmaitszym ciężarze gatunkowym. Nadto mam niezawodną pewność, że na tej drodze znajdzie się aljaż znacznie lżejszy od powietrza.
— Ależ to przewrót w dziejach świata! — zawołał rozgorączkowany Juljan. — Z podobnego metalu można budować powietrzne okręty... Okręty powietrzne!... — powtórzył. — Zupełna zmiana stosunków między ludźmi...
Starzec wzruszył ramionami.
— Jakie będą zastosowania nowego metalu — mówił spokojnie — to już mnie nie obchodzi. Mam zgórą sześćdziesiąt lat, a w dodatku zdarzyło mi się w życiu parę eksplozyj, które, jak widzisz, ciężko mnie pokaleczyły. Ażeby doprowadzić rzecz do końca, bez jarmarcznego hałasu, nie ogłaszam moich odkryć, lecz szukam następcy. Chcesz nim być?
Juljan wzruszony wyciągnął do niego rękę.
— Nie zachwycaj się — mówił starzec — gdyż czeka cię niewesoła przyszłość. Do wyczerpania mojej metody, trzeba wykonać około ośmiu tysięcy doświadczeń, subtelnych i niebezpiecznych, co przy wprawie, do jakiej dojdziesz pod mojem okiem, zabierze ci około dwudziestu lat.
— Jestem gotów...
— Och! — przerwał mu starzec — nie wierzę ani w twoją gotowość, ani nawet w ambicją, choć posiadasz ją w wysokim stopniu. Ale jest coś silniejszego od młodzieńczych zapałów, mianowicie — potęga badań. Gdy raz pochwyci cię w swoje tryby, już się nie wydrzesz.
— Zgoda — odparł Juljan.— Przyjdę tu za kilka dni i możesz pan mną rozporządzać.
— Za kilka dni?... — powtórzył starzec.
— Muszę załatwić moje interesa, pożegnać choć listownie rodzinę...
— Jesteś widzę i sentymentalny?
— Nie mogę być innym. Któż mi zaręczy, że w pańskiem laboratorjum, zamiast sławy, nie znajdę śmierci?
— Niema śmierci — odrzekł starzec. — Jest tylko natura, a w niej różne formy bytu, z których jedne mogą, inne nie mogą pracować w laboratorjach. Reszta jest złudzeniem; sam się o tem przekonasz.
— Ale swoją drogą... — wtrącił Juljan.
— Tak, swoją drogą czas ucieka, więc idźmy do laboratorjum.
Juljan nie opierał się. Wyszli z pokoju i, minąwszy sień, znaleźli się w izbie podobnej do obszernego warsztatu. Pod jedną ścianą stał piec z cegły ogniotrwałej, pod drugą, na długiej półce, szereg elementów stosu elektrycznego; wgłębi, naprzeciw drzwi, poznał Juljan aparat do zakrapiania kwasu węglanego.
Wreszcie, na środku izby, znajdował się potężny cylinder, rodzaj wysokiej kadzi, mającej około czterech łokci średnicy. Do cylindra zboku przytwierdzony był przyrząd, wyglądający na śrubę mikrometryczną, a nieco wyżej manometr.
— Ten cylinder — mówił starzec — jest stalowy i ma ściany czterdzieści cali grube; w nim wodór poddaje się bardzo wysokim ciśnieniom.
Na tym manometrze każdy stopień odpowiada stu atmosferom; ta zaś śruba, przy pomocy nonjusza i lupy, daje się posunąć o tysiączne części milimetra i większych kroków robić nią stanowczo nie można. Otóż zajmij się przyrządem. Uważaj na manometr, aby skazówka nie drgała zbyt gwałtownie i nie zbliżyła się do czerwonej kreski, a nadto, co parę minut posuwaj śrubę...
— O tysiączną część milimetra?... — spytał Juljan.
— Tak. Jeżeli posuniesz ją dalej, może nastąpić wybuch.
Otworzył kran i w cylindrze coś zaszumiało, jakby wlewano merkurjusz. Juljan poczuł, że robi mu się zimno. Nie okazując jednak wzruszenia, zapytał:
— Czy w tym domu jest kto oprócz nas?...
— Jest człowiek, który kiedyś był na galerach. Mimo to przyjąłem go i mam prawo nie troszczyć się o jego życie — odpowiedział starzec. — Służy mi nieźle jako stróż i kucharz; ale przy moich pracach używać go nie mogę, ponieważ jest letkiewicz.
A teraz idę przespać się — rzekł starzec. — Ty zostań i czuwaj, jeżeli ci sława miła. — No i bezpieczeństwo tego miasta — mruknął do siebie.
Juljan stał odurzony. Chwilami zdawało mu się, że ktoś, chcąc ośmieszyć jego ambicją, wciągnął go do komedji, której przypatrują się znajomi i koledzy ukryci za ścianą izby. Ale deszcz, bijący w małe okienka pracowni, ostrzegł go, że budynek nie jest miejscem, gdzieby można urządzać przedstawienia amatorskie i że jedynym jego widzem jest chyba ów służący galernik, który jutro zda swemu panu raport o zachowywaniu się nowego laboranta.
Wreszcie trudno było wątpić, że w tej sali wykonywają się poważne próby. Może nawet doprowadza się wodór do stanu ciekłego!... Ten olbrzymi cylinder, z czterdziestocalową ścianą, musi mieć wewnątrz dużo miejsca, gdzie coś jest i coś się robi. Ale co?...
Przy świetle kilku płomyków gazowych Juljan rozejrzał się po laboratorjum i do pewnego stopnia zrozumiał urządzenie. Spostrzegł naprzód, że druty stosu elektrycznego przenikają do wnętrza cylindra. Widocznie ma tam miejsce rozkład wody. Wodór zbiera się w wielkiej ilości i może nawet skrapla się pod własnem, niezmiernem ciśnieniem. Ale skąd dopływa woda i gdzie podziewa się tlen?...
Dalej spostrzegł, że aparat, skraplający kwas węglany, zapomocą bardzo grubej rury łączy się także z cylindrem. Widocznie kwas węglany dopływa tu w celu wytworzenia niskich temperatur. Ale gdzie odpływa?
Dotknął ręką ściany cylindra i przekonał się, że istotnie jest bardzo chłodna.
Zkolei zwrócił uwagę na śrubę mikrometryczną. Przeznaczenia jej łatwo się domyślił. Prawdopodobnie reguluje ona dopływ wodoru i kwasu węglanego; może odpływ zużytych gazów, a najpewniej robi jedno i drugie. Ale jakim sposobem?
Co krok spotykał rzeczy niejasne. Jedno tylko zdawało się nie ulegać wątpliwości, że wewnątrz cylindra zachodzą jakieś reakcje chemiczne i że ma miejsce ogromne ciśnienie gazów, przy którem byłyby zabawką dynamitowe miny. Stary chemik na przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych uwięził siły, mogące stworzyć wulkan i — jego postawił na straży!... Coby się stało z nim, z budynkiem, a nawet z częścią Paryża, gdyby nastąpił wybuch?...
W tej chwili spojrzał na manometr i zobaczył, że skazówka opadła o jeden cały stopień. Pot wystąpił mu na czoło. Co robić?... Czy zwiększać ciśnienie, jak kazał starzec, czy pozwolić na stopniowe wyczerpanie sił? A jeżeli wtedy właśnie nastąpi eksplozja?...
— To wielki zbrodniarz! — szepnął Juljan.
„A tyś jego niewolnik...“ — odpowiedział mu głos w duszy.
Istotnie był niewolnikiem, przynajmniej na noc dzisiejszą; musiał robić, co mu kazano, pod grozą śmierci dla siebie i tysiąca ludzi niewinnych. Więc ze spokojem, jaki daje wielka obawa, ujął skazówkę śruby i przy pomocy lupy i nonjusza posunął ją o dwadzieścia jeden minut w łuku. Manometr zwolna wrócił do właściwego położenia, a Juljan uczuł, że miejsce trwogi zajęła mu w sercu duma.
— To jednak nie jest trudne, ani niebezpieczne!... — pomyślał, usiłując zapanować nad mimowolnem drżeniem rąk.
Załaskotało go w piersiach i zaczął się śmiać, jak nerwowa kobieta, która, zląkłszy się czegoś podobnego do myszy, poznaje własną aksamitkę. I nagle po zgnębieniu, jakiego od godziny doświadczał, opanowało go natchnienie. Marzył, że ponura izba zamienia się w szereg jasno oświetlonych salonów, gdzie miasto Paryż wydaje dla niego ucztę. On widzi wykwintne tłumy, słyszy szelest strojnych sukien kobiecych i szmer rozmów, gdzie każdy powtarza jego imię.
Wtem wszystko umilkło, głowy pochylają się, muzyka gra. To wszedł on, wczoraj nieznany cudzoziemiec, dziś — przedmiot ogólnej czci i podziwu... „Sława! sława!... sława!...“
Na płonące od iluminacyj ulice Paryża wyległa miljonowa ludność; z oczyma utkwionemi w górę, śledzi ona obroty kilku oświetlonych statków powietrznych. — „Czy to balony?...“ — „Nie, to są metalowe pancerniki, unoszące wojsko i artylerją...“ — „Kto je zbudował?...“ — Ten a ten... — „Twarde nazwisko, ale po niem przejdziemy na drugą stronę Renu...“ — „Nad Ren!... nad Ren!...“ — wołają krocie. — Sława!... sława!...
A tam, przez pola okryte śniegiem, na wszystkie strony, zadyszane lokomotywy niosą wieść o nadzwyczajnym wynalazku. „Wielka godzina — mówią — wybiła dla świata, państwo atmosfery zdobyte, Francja dostała w rękę oręż, którego już nikt nie złamie. Biada tym, co ośmielą się nie wysłuchać jej żądań...“ „Sława! sława!... sława!...“
Teraz zdawało mu się, że w okrzykach mnogiego ludu rozlega się jakiś dźwięk szczególny. Wytężył ucho — jeszcze słychać wyrazy: „sława! sława!“ choć odległe i jakby zduszone; lecz powódź świateł w salonach i na ulicach, strojne towarzystwo i bezładne ciżby już znikły. Zobaczył znowu posępne laboratorjum, a na drugim końcu izby usłyszał warczenie jakby gotującej się wody. Aparat ze skroplonym kwasem węglanym ostrzegał go o niebezpieczeństwie.
Machinalnie rzucił okiem na manometr. Skazówka opadła o trzy stopnie.
Ujął śrubę mikrometryczną i posunął ją, jak pierwej, o dwadzieścia jeden minut. Chwilę zaczekał. Spojrzał. Manometr nie zmienił położenia.
— Ładna zabawa! — szepnął Juljan. — Teraz nie wiem co robić, bo Gneist nie zostawił żadnych instrukcyj.
Aparat z kwasem węglanym wciąż warczał.
— Nic nie pomoże — pomyślał Juljan — trzeba posuwać śrubę dopóty, dopóki nie wyrówna się ciśnienie.
I posunął śrubę znowu o krok, po kilku minutach znowu o krok i jeszcze o krok. Warczenie aparatu, zamiast osłabnąć, wzmogło się i zwolna posuwało wzdłuż rury komunikacyjnej. Żółte płomyki gazu skręcały się i wydłużały, a czarny cylinder stalowy drżał, jak wstrząsany gorączką. W całej izbie działo się coś niezwykłego; chwilami rozlegało się dźwięczenie szyb i rozrzuconych po podłodze blach rozmaitego metalu.
Juljan uczuł, że traci władzę porządnego myślenia, nawet wiedzę, gdzie jest i czem jest. Oparł lewą rękę o stalowy cylinder i utkwił wzrok we wskazówce manometru, która wahała się w dziwny sposób. To wznosiła się dogóry o trzy kreski, to opadała nadół o dwie, zwolna zbliżając się do granicy wybuchu. Jednocześnie w nim czy poza nim jakiś głos szeptał: „śmierć... życie...“, „śmierć... życie...“
Do czerwonej linji brakowało już tylko pięciu kresek. „Za kilka minut zginę...“ pomyślał Juljan. I nagle ogarnął go ów niezmierny spokój, w jaki uzbraja się ludzka dusza wobec nadchodzącej śmierci. Już się jej nie lękał, ani niecierpliwił, że przychodzi tak zwolna, że pełza i cofa się jak wąż, zamiast go odrazu uderzyć. Stał bez ruchu, ciężko dysząc, z okiem przykutem do skazówki; zdawało się nawet, że jej torturujące skoki naprzód i wtył, zamiast drażnić, robią mu jakąś okrutną przyjemność, jak nóż zagłębiający się w ranę, pozbawioną czucia.
Nagle skazówka, poruszywszy się o jedną kreskę, tuż obok linji wybuchu — stanęła i zwolna poczęła opadać ku normalnemu ciśnieniu. Cylinder drżał coraz mniej, płomienie gazowe uspokoiły się, aparat z kwasem węglanym umilknął. W izbie cisza... Juljan wytężył ucho. Cisza!... A jednak słychać jakiś stłumiony dźwięk: bam!... bam!... Tak serce w nim uderzało.
— No!... — szepnął Juljan.
Wtem uczuł ból w ręce, którą opierał się o cylinder. Oderwał ją — spojrzał. Na dłoni i końcach palców powyskakiwały bąble jak od oparzenia. Cylinder był tak zimny, że mu odmroził rękę.
— Udało mi się!... — szepnął znowu. Przeszedł parę kroków tam i napowrót, sprobował uśmiechnąć się, lecz wtem — oburącz zatkał sobie usta. Fala gorącej krwi uderzyła mu do głowy i poczuł, że musi użyć wszystkich sił, aby powstrzymać się od wykrzyku: „Ratujcie!...“
Teraz dopiero, gdy minęło niebezpieczeństwo, opuściła go energja, a za serce pochwycił strach paniczny. Chciał kogoś wołać i gdzieś biec. Zapomniał o otwartych drzwiach i zdawało mu się, że uciec stąd można tylko przez okienko, wybite w górze ściany i zakratowane.
Sława i rozgłos nic go już nie obchodziły, obietnice chemika obmierzły mu; pragnął tylko jednego: żyć!... Żyć nieznanym, żyć w nędzy, żyć bodaj w hańbie, byle żyć i byle gdzieś daleko od piekielnej pracowni.
Szczęściem silny mózg wytrzymał atak szaleństwa. Juljan zobaczył teraz, że drzwi izby są otwarte, a przez brudne okienka zagląda zimowy świt. Powoli uspokoił się, ochłonął; dotknął nawet pulsu i porachował sto dwadzieścia uderzeń na minutę.
— Więc to ma być wstępem do wielkiego wynalazku i do sławy? — myślał, chwilami drżąc z zimna. — I to człowiek, któremu natura dała tak nędzne siły, ma narażać się na podobne cierpienia? Nie raz w ciągu życia, nie przez jedną noc, ale przez piętnaście albo i dwadzieścia lat?... Przez dwadzieścia lat stać na szafocie, mierzyć sekundami zbliżanie się śmierci, walczyć z rozpaczą bez nadziei zwycięstwa i poco?... Poto, ażeby jeden z tysiąca męczenników dostał laury genjuszu...
Ach, podła ziemio, podła nauko, podła chwało!... Gdzież ludzkość ma skarby do zapłacenia podobnej tortury?...
W miarę jak puls wracał do zwyczajnego tętna, w Juljanie słabnęło uniesienie rozpaczy, a ogarniała go apatja. Czuł w pracowni przejmujące zimno, ale nie miał siły wyjść bodaj do sieni; bolała go odmrożona ręka, ale nawet obejrzeć jej nie miał ciekawości.
Usiadł na krześle naprzeciw złowrogiego cylindra i osłupiałemi oczyma patrzył na skazówkę manometru, która opadła na zero.
Juljan nie pytał nawet, co to znaczy. Czuł, że już nie myśli, że jego głęboko wstrząśnięty mózg odpoczywa i było mu dobrze.
Z odrętwienia zbudziło go skrzypnięcie drzwi. Wszedł stary chemik i, przelotnie spojrzawszy na Juljana, zbliżył się do manometru. Chwilę patrzył, przetarł szkło i znowu patrzył. Juljanowi zdawało się, że na wstrętnej twarzy starca poczerwieniały blizny i że następnie pobladły mu usta. Obejrzał w milczeniu cylinder, starym krokiem pobiegł do aparatu z kwasem węglanym, znowu wrócił do cylindra, przypatrzył się śrubie mikrometrycznej i wtedy dopiero zaczął mówić, jakby do siebie:
— Bardzo dobrze!... Zdaje mi się, żem powiedział: bardzo dobrze?... I dobrzem powiedział. Nigdy nie myślałem, że moje retorty są aż tak wytrzymałe... Bardzo dobrze.
Lada głupiec potrafi ryzykować — mruczał starzec — ale ten, kto zaryzykuje szczęśliwie, nazywa się wielkim... Wielkim genjuszem... albo głupcem...
Hej! — zwrócił się do Juljana. — Manometr opadał i podnosił się przynajmniej o stopień?... Co?...
— O trzy stopnie — odparł Juljan.
— O trzysta atmosfer?... Bardzo dobrze!... Zrobiłeś piękne odkrycie, przez które na każdej dobie zyskujemy po dwadzieścia jeden godzin; na przyszłość jednak radzę ci być mniej samodzielnym, a więcej uważnym. W taki sposób z manometrami postępują nie uczeni, ale oficerowie turkosów, którym płacą za to, ażeby sami ginęli i zabijali innych... Zresztą wszystko dobrze.
Podniesiony głos starego chemika stopniowo łagodniał.
— No, no — mówił — reakcja skończyła się w sześć godzin, a miała trwać czterdzieści osiem!... Wyborne odkrycie. Swoją drogą manometr może wahać się co najwyżej o jedną kreskę, czyli o dwadzieścia atmosfer...
Ujął się ręką za suchą brodę, znowu obszedł cylinder i prawił:
— Zresztą rób, jak chcesz. Ludzie kiedyś obawiali się zapałek, a my dziś trzystu atmosfer. Tamto przesąd i to przesąd... Trzysta atmosfer różnicy w ciśnieniu... Niech go nie znam!... Śmiały człowiek.
Zbliżył się do siedzącego Juljana i uderzywszy go w ramię, rzekł:
— Winszuję!... Skróciłeś nam czas doświadczeń osiem razy. Jak na pierwszą próbę — to dobrze. Masz szczęśliwą rękę i nie zdziwiłbym się, gdybyś w jednem doświadczeniu znalazł to, nad czem ja naprzykład musiałbym dwadzieścia lat pracować. Cóż?...
— Chcę spać — odparł Juljan stłumionym głosem. — Tylko spać...
— Wygląda, jakby wczoraj został mężatką — mruknął stary chemik. Wziął Juljana pod rękę i przez sień zaprowadził do pokoju, do którego w nocy weszli najpierwej.
Juljan upadł na skórzaną kanapę i głęboko zasnął.


IV.

Obudził się około południa, a pierwszem uczuciem, jakiego doznał na widok szarych ścian pokoju i półokrągłych okienek, było zdziwienie. Po chwili przypomniał sobie wypadki ubiegłej nocy i pomyślał, że chyba marzył, ujęty snem pijackim. Jednocześnie uczuł ból lewej ręki i spostrzegł, że jest obandażowana. Kto ją obandażował?... Usiadł na kanapie i w głębi pokoju, przy stole, na którym gotowała się kawa w maszynce, zobaczył starego chemika. Tak, to on. Ta sama twarz bez brwi, okryta bliznami, lewa ręka bez dwu palców...
Patrzyli sobie obaj w oczy; starzec spokojnie, gość z gniewnym podziwem. Wreszcie odezwał się Juljan:
— Co znaczy ta cała komedja?
Starzec pokiwał głową.
— Jeszcześ się nie rozbudził — rzekł — nowe wrażenia trochę cię odurzyły. Ale zaraz się orzeźwisz.
Otworzył żelazną szafę, wydobył stamtąd metalową kulę, podał Juljanowi i patrząc, ironicznie zapytał:
— Czy to jest fakt?...
— Blaga — odparł Juljan.
Przy drzwiach stała miednica z wodą. Chemik rzucił na nią kulę. Pływała.
— Fakt? — spytał znowu starzec.
— Oszustwo — odparł Juljan.
Chemikowi poczerwieniały blizny na twarzy. Wyjął kulę z wody, położył na podłodze i wydobywszy z pod szafy toporek, z niezwykłą siłą przeciął kulę na dwie części. Mniejszą podał Juljanowi, większą znowu rzucił w miednicę. Pływała.
— A to, czy jest faktem?...
Juljan rozłożył ręce.
— Nie rozumiem — rzekł.
— A rozumiesz potas, pływający na wodzie? — spytał starzec.
— Potas co innego.
— Co innego, bo już figuruje we wszystkich książkach i laboratorjach, gdzie kiedyś znajdzie się i mój hydrometal. Czy zrozumiesz go dopiero wówczas?
Gdy to mówił stary chemik, drżały mu usta. Wnet jednak opanował się i ciągnął dalej:
— Jest to wynik bezwładności ludzkiego umysłu, że z oporem przyjmuje każdą nową prawdę. Niema też tak skromnego wynalazku, który nie byłby postrachem ciężkich mózgów i pośmiewiskiem dla głupców. Rutynista jest jak wilk, głupiec jak kogut; ile razy błysną promienie wschodzącego słońca, pierwszy ucieka do lasu swoich teoryj, drugi trzepocze skrzydłami i pieje: cha! cha! cha!... Jeżeli między takich sędziów padnie myśl oryginalna, zdepczą ją, jak świnia perłę. To też mnóstwo umysłów jałowieje ze strachu, ażeby nie paść ofiarą ludzi płytkich, którzy jutro będą karmili się chlebem, dziś przez nich samych oplutym.
— Pięknie mnie pan nawracasz do swoich teoryj — przerwał z goryczą Juljan.
Rozgniewany starzec opamiętał się.
— Z tobą jest inny wypadek — odparł. — Ty sam jeden poznałeś u mnie nową prawdę; prawda zaś jest brzemieniem, które bez trudu znieść może tylko wielu ludzi. Gdybyś, wróciwszy do Paryża, spotkał dziesięć, sto, tysiąc osób, dowodzących, że już ziemia nie obraca się naokoło słońca, zląkłbyś się swej wiary w ruch ziemi, cisnąłbyś jej brzemię, a wyciągnął rękę do tego, które dźwigają tysiące.
Pamiętaj — kończył stary chemik — że wielkie prawdy nie są ani wyłączną zdobyczą, ani wyłączną własnością jednostek. Stworzyła je praca pokoleń, a ciężar ich jest niezmierny. Wydaje się lekkim, ponieważ nosi go na współkę z nami niezliczona gromada umysłów.
Słuchając tego, Juljan stopniowo przekonywał się, że ma do czynienia z człowiekiem przytomnym, nie z manjakiem. Miejsce oburzenia zajęła w nim ciekawość.
— Wybacz pan — rzekł — jeżelim cię obraził niedowiarstwem. Rozumiesz lepiej niż ja, dlaczegom to zrobił i dlaczego dopóty nie znikną moje wątpliwości, dopóki nie wyjaśnisz mi sposobu przygotowywania nowego metalu.
— To rozumiem — odparł starzec — tak mówi uczony, nieopętany doktrynerskiemi przesądami. Lecz pijmy kawę, która już stygnie.
Nalał kawę, podał filiżankę Juljanowi i mówił:
— Mój hydrometal, lżejszy od wody, jest aljażem glinu i wodoru. Otrzymuję go przez działanie wodoru na kaolin, pod wielkiem ciśnieniem, w niskiej temperaturze. Wydaje się to nieprawdopodobne; sam jednak zobaczysz, że tak jest. Dodam zaś, że aljaż ten, przy pewnem ulepszeniu w aparacie i metodach, można będzie otrzymywać za cenę besmerowskiej stali.
— Nie do uwierzenia — szepnął Juljan.
— Nie na tem koniec — ciągnął starzec. — Glin nasyca się wodorem w bardzo rozmaitych stosunkach. Po kilkunastu tysiącach prób poznałem kilkadziesiąt takich śpiżów i własności ich ująłem w tablice. Otóż, na mocy tych tablic, doszedłem do niezachwianej wiary, że w szeregu hydrometalów znajduje się jeden równy wytrzymałością miedzi, a lżejszy od powietrza.
Chcesz go szukać i znaleźć?...
— Tak — odparł Juljan.
— Choćby ci to zabrało ze dwadzieścia lat życia?
— Tak, o ile z pańskich doświadczeń i tablic przyjdę do tego samego wniosku.
— A kiedy weźmiesz się do roboty?
— Dziś.
— Basta! — rzekł stary chemik i wyciągnął rękę.
Juljan uścisnął ją. Był blady jak wosk; sprzedał życie demonowi nauki.[2]

W tej chwili magnetyzer zamknął drzwi buduaru, oświadczając, że jego medjum musi kilka minut odpocząć.
W salonie zrobił się gwar, każdy bowiem i każda z obecnych chciała nietylko wypowiedzieć własny pogląd na kwestją magnetyzmu, ale jeszcze powetować długie milczenie. To też mówili wszyscy, a nikt nie słuchał; tylko młoda gospodyni domu milczała.
— Cóż pani na to? — spytał ją doktór z ironicznym uśmiechem.
— Ja?... Oddawna wiem, że mój kuzynek posiada żywą wyobraźnią i marzy o zmianach, jakie nastąpią w świecie po wynalezieniu machin latających.
— Tak, ale kuzynek pani za mało zna fizykę i chemją — odparł doktór.
Usłyszał to fortepianista i przybiegł zaperzony.
— Ciekawym — zawołał — z jakiego powodu pan doktór nie wierzy w możliwość wynalezienia hydrometalu? Dla dzisiejszej nauki niema niepodobieństwa.
Doktór począł trząść ręką na wysokości swego ucha.
— Kochany panie — odparł — pamiętaj o przysłowiu:
niech szewc pilnuje kopyta. Co innego muzyka, co innego chemja. I wierz mi pan, mimo całą potęgę dzisiejszej nauki, że prawdopodobniejszem jest wytworzenie się rasy ludzi mających naprzykład skrzydła, aniżeli wynalezienie metalu lżejszego od powietrza.
Młodzi przyrodnicy, którzy, zamiast uczyć się znanych własności wodoru, plotą bajki o fantastycznym hydrometalu, poprostu mącą ludziom w głowach.
— Proszę doktora — spytał zmieszany muzyk — a skądże medjum z taką pewnością opowiada o tak niezwykłych rzeczach?
— Z bardzo wielu przyczyn — odparł doktór. — Naprzód jest to chłopak, mający pewne literackie zdolności, po wtóre — naczytał się powieści Jules Verne’a, po trzecie trochę połapał chemji i na jej temat musi niekiedy fantazjować ze swymi kolegami. A po czwarte znał Juljana, bardzo go lubi i nawet on jeden z całej familji widział go przed pięcioma laty w Paryżu. Zmieszaj pan to wszystko, a będziesz miał treść dzisiejszych wizyj, które nas tak dziwią.
— Więc hydrometal?...
— Hydrometal jest tem samem dla chemji, czem perpetuum mobile dla mechaniki — zakończył doktór.
Rozmowa ucichła, ponieważ magnetyzer znowu otworzył drzwi buduaru i rzekł:
— Teraz medjum opowie nam dzieje brata szanownej gospodyni od roku 1880 do roku 1900-go...
— Tysiąc dziewięćsetnego! — westchnął nieśmiały młodzieniec.
— Tak — odpowiedział magnetyzer. — Sztuka nasza umie niekiedy uchylać zasłonę przyszłości.
— Choć do tej pory nie objaśniła jeszcze magnetyzera, kiedy wykupi swoje rewersy — szepnął doktór.
Posiedzenie zaczęło się.



V.

Po kawie Gneist wyszedł do specjalnej pracowni, która, zawsze zamknięta, znajdowała się w drugim budynku. Przed odejściem wydobył z szafy niewielki zeszyt i położył go na stole.
— Przejrzyj to — rzekł do Juljana — jeżeli będziesz się nudził.
Juljan został sam. Był znużony i moralnie rozbity, jak człowiek, który stracił wiarę w powszechnie znane pewniki, aby uwierzyć w to, co dotychczas nazywano fałszem. Chciałby przespać czas utrwalania się w jego myśli nowych poglądów; ale przez zakurzone okienko wejrzało do izby słońce i snop blasków padł na czarny stół, gdzie leżał rękopis Gneista.
Idąc machinalnie za tą wskazówką, Juljan wziął do ręki spłowiały ze starości zeszyt i zaczął czytać.
Znalazł tam teorją hydrometalów. Dotychczas — mówił rękopis — z pnia nauki, zwanej chemją ogólną, oddzielił się jeden potężny konar: chemja organiczna. Jest ona właściwie chemją „związków węgla“ i obejmuje wytwory organiczne, jak: cukier, alkohol, substancje wonne, tłuszcze — słowem przedmioty najważniejsze dla ludzkiego życia. Chemicy zaś, bliżej zbadawszy je, wynaleźli mnóstwo związków sztucznych, jakie pierwej nie istniały w naturze.
Obecnie, obok chemji „związków węgla“ z metaloidami, powstaje chemja „związków wodoru“ z metalami. Związków tych w naturze niema, są one wszystkie sztuczne i odpowiadają typowi aljażów. Wszystkie odznaczają się wielką wytrzymałością, sprężystością, przewodnictwem ciepła i elektryczności, a nadewszystko — lekkością, trudną do pojęcia w metalach. W końcu znajdował się wykaz kilkudziesięciu hydrometalów, odkrytych przez Gneista i tylko jemu znanych. Te związki wodoru i glinu, oznaczone nazwami: Alfa, Beta, Gamma i t. d. chemicznie różnią się między sobą tylko ilością wodoru. Im więcej w nich wodoru, tem związek posiada mniejszy ciężar gatunkowy, ale — do pewnej granicy. Poza nią za powiększeniem ilości wodoru, ciężar gatunkowy związku powiększa się, potem znowu zmniejsza, znowu powiększa, tym razem już stale.
Na powyższej zasadzie i na mocy bardzo ścisłych rachunków, Gneist doszedł do wniosku, że jedno minimum gęstości hydrometalu równa się jednej siedemset dziewięćdziesiątej gęstości wody, czyli że jest lżejszem od powietrza. Dalsze badania przekonywały, że odpowiadający mu związek jest ciałem stałem, z fizycznych własności nieco podobnem do miedzi.
Na nieszczęście metoda starego chemika nie pozwalała mu oznaczyć teoretycznie ilości wodoru i glinu, tworzących ten dziwny związek. Wskazywała tylko granice, objęte reakcjami Nr. 2000 i Nr. 10000. Liczby te, i cały szereg pośrednich, oznaczały rozmaite ilości glinu i wodoru, tudzież ciśnienia i temperatury, przy jakich należało je łączyć. Zgóry też zapowiadał Gneist, że z owych ośmiu tysięcy reakcyj, ledwie kilka wyda jakieś związki (między któremi znajdzie się jeden lub dwa lżejsze od powietrza); inne nie wytworzą żadnego połączenia.
Juljan, ukończywszy w parę godzin czytanie zeszytu, musiał wyznać, że teorje Gneista mają jedną tylko wadę: są tak nowe, ale tak nowe, iż nie zgodzą się z żadnem ze znanych nauce doświadczeń. Niemniej jednak poparte są faktami w postaci hydrometalów już otrzymanych i — rozumowaniem niepokonanej siły.
W tej chwili istnienie aljażu lżejszego od powietrza dla Juljana nie ulegało wątpliwości. Trzeba go było tylko szukać według wskazanej metody.
Szukać!... Trudne zadanie.
Juljan był tak podniecony minionemi wypadkami, teorją Gneista, wreszcie nadzieją sławy, o jakiej świat dotychczas nie słyszał, że jego myśli poczęły przyjmować formę obrazów, jak we śnie, albo w halucynacji.
Zdawało mu się, że do pokoju, lekko niby cień, wsunął się Gneist, w swoim wytartym surducie, z bliznami na twarzy. W rękach trzymał sito grochu.
— Tu — rzekł do Juljana — znajduje się dwie i pół kwarty grochu, osiem tysięcy ziarn. Zaś między niemi jest jedno, w którem ukrywa się krótki i prosty przepis poszukiwanego przez nas związku, a zarazem twoja sława. Nieśmiertelna sława!... — dodał z melancholijnym uśmiechem.
Juljan wyciągnął rękę do sita.
— Za pozwoleniem — przerwał mu Gneist. — Ziarn tych nie można wybierać gołą ręką...
Sięgnął za szafę i wydobył stamtąd olbrzymie obcęgi kowalskie. Były one wielkości wzrostu człowieka.
— Temi obcęgami będziesz wyjmował z sita po jednem ziarnie grochu.
— Ależ to niepodobna — zawołał Juljan.
— Po pewnej wprawie nauczysz się tej sztuki.
Juljan z trudnością ujął ciężkie obcęgi i skierował je do sita.
— Za pozwoleniem — rzekł Gneist. — Groch wybierać będziesz z sita w piwnicy zupełnie ciemnej...
— Niemożliwe...
— Przy wprawie możliwe — odparł Gneist. — Jest w tem jednak pewna istotna trudność. Sito, jak widzisz, zasłania pajęcza siatka, w której zresztą znajduje się otwór. Otóż groch wydobywać musisz obcęgami tylko przez ten otwór, z największą ostrożnością. Gdybyś bowiem uszkodził pajęczynę, nastąpi wybuch...
— Szaleństwo!... — wykrzyknął Juljan.
— To jest właśnie praca naukowa, która da ci sławę... Czy myślisz, że wielkie odkrycia robią się łatwiej, albo bezpieczniej?...
— Dotychczas los pomagał wynalazcom — szeptał Juljan.
— Jednemu pomagał, stu zabijał — odparł Gneist — ludzkość zaś zna tylko szczęśliwych... Zresztą — dodał — kto ci zaręczy, że i tobie los nie pomoże? i że za pierwszem zanurzeniem obcęgów w sito, nie trafisz na upragnione ziarno?...
— Albo zginę.
— I to być może — spokojnie odparł stary chemik. — Sława jak orzeł mieszka na niedostępnych szczytach. Trudno tam dojść, łatwo po drodze zmarnieć.
Łoskot otwierających się drzwi zbudził Juljana. Widzenia znikły. W pokoju stał rzeczywisty Gneist, bez sita i obcęgów.
— Będziemy jedli obiad — rzekł.
— Ciężka praca czeka mnie tutaj — mruknął Juljan, odpowiadając swoim własnym marzeniom.
— Przyzwyczaisz się — odparł zimno Gneist — albo odejdziesz stąd, jeżeli ci się sprzykrzy...
„Prawda, że mogę odejść w każdej chwili“ — pomyślał Juljan i uczuł, że mu wraca spokojność.
Obiad składał się z buljonu, kawałka nieosobliwie upieczonego mięsa i kilku łyżek fasoli, co wkońcu zapito szklaneczką cierpkiego wina. Najskromniejszy robotnik paryski żywił się lepiej, aniżeli Gneist, za którego wynalazki w tej chwili zapłaconoby miljony.
Niemniejsze ubóstwo zdradzała zastawa stołu: wyszczerbione talerze fajansowe, noże i widelce źle osadzone w białych trzonkach, blaszane łyżki — oto serwis starego chemika. Przynosił im potrawy eks-galernik, człowiek w połatanej kurtce, który zapewne nie znał mydła ani grzebienia, a swego pana traktował z szorstką poufałością.
Widząc, że Juljan zostawił na talerzu połowę mięsa, eksgalernik zrobił ustami pogardliwy grymas i rzekł do Gneista:
— Wybredny jest ten ósmy numer! Ciekawość, czy swoje odsiedzi?...
— To się pokaże — odparł chemik.
— Co on mówi? — spytał Juljan.
— Za długo był na galerach — objaśnił Gneist — a teraz za mało przestaje z ludźmi, więc posługuje się dawnym słownikiem.
— Cóż znaczy ten ósmy numer?
— To, że przed tobą było tu już siedmiu laborantów.
— I wszyscy uciekli? — spytał Juljan.
— Rozmaicie — rzekł Gneist.
— Paru strzeliło sobie w łeb, ale tylko jeden powiesił się — wtrącił eks-galernik.
Juljana chłód przeszedł. Stary chemik wykluwał zęby piórkiem.
— Cóżby pan zrobił, gdybym i ja uciekł? — zapytał po chwili Juljan.
— To samo, cobym zrobił, gdybyś tu wcale nie przychodził. Po mojej śmierci, dosyć zresztą bliskiej, zapisałbym bibljotekę i laboratorjum Akademji. Nieśmiertelni, jak zwykle, zmarudziliby kilka lat, wreszcie ogłosiliby moje odkrycia. Wówczas do dalszych poszukiwań wzięłoby się kilkuset badaczy, podzieliliby pracę i w ciągu roku znaleźliby to, nad czem jednostka może ze dwadzieścia lat ślęczyć.
W sercu Juljana obudziło się coś nakształt zazdrości.
— Nie! — pomyślał. — Nikt inny nie zrobi tego odkrycia tylko ja, choćbym miał trzydzieści lat stracić...
Eks-galernik przyniósł maszynkę z kawą i zabrał talerze. Spoglądał na Juljana z wyrazem pogardliwej wyższości, chociaż bez niechęci.
— Komu pan ma zamiar oddać swoje hydrometale? — zapytał Juljan chemika.
— Tobie — odparł starzec — jeżeli za wcześnie nie uciekniesz.
Juljan zarumienił się z radości. Ochłonąwszy, mówił dalej:
— Przypuszczając jednak, że nie ucieknę, a nawet doprowadzę do końca pańską pracę, pytam się, któremu z narodów powierzyłbyś pan metal lżejszy od powietrza? Wszak on zapewni wybranemu panowanie nad światem...
Gneist obojętnie wzruszył ramionami.
— Ja — odparł — dałbym go wszystkim, ty możesz ofiarować jednemu, który, rozumie się, natychmiast sprzeda go najgorszym wrogom, jeżeli dobrze zapłacą.
A po dłuższej pauzie dodał:
— I tak jest lepiej, gdyż jeden wyłącznie naród, uzbrojony metalem lżejszym od powietrza, zwichnąłby równowagę świata. Gdybyśmy tylko bawołom dali żelazne rogi, ziemia zaludniłaby się samemi cielętami. A gdybyśmy wyłącznie tygrysów opatrzyli w żelazne szpony, wnet zabrakłoby i wołów i tygrysów.
Dopił kawę i, odsunąwszy filiżankę, kończył:
— Z tem wszystkiem, jeżeli chcesz pracować, przywieź tu swoje rzeczy. Jedź po nie zaraz, a potem — do roboty. Szkoda tracić czasu, nawet uganiając się za sławą.


VI.

W parę godzin Juljan opuścił swój pokój i stanął przy furtce. Furtka była zamknięta; zaczął kołatać. Na dziedzińcu ukazał się eks-galernik.
— A co to za hałasy? — spytał.
— Otwórz — rzekł Juljan.
— Dokądże chce iść ósmy numer i poco?
— Zwarjowałeś!...
Eks-galernik powoli wydobył klucz ze starej kurtki i, poklepawszy Juljana, rzekł z uśmiechem:
— Ósmy numerze, jesteś hardy jak wszyscy nowicjusze i buntujesz się przeciw regulaminowi. Czy nie rozumiesz, że tu jest więzienie i ciężkie roboty? A ponieważ wy bawicie się w galerników, zatem ja muszę być dozorcą...
Śmiał się i mrugał za odchodzącym, który już był na ulicy. Tym razem Juljan nie obraził się na niego. Owszem, pochlebiało mu to bolesne porównanie przyszłych prac do galerniczej roboty.
Znalazł dorożkę, rzadką w ubogiej i małozaludnionej dzielnicy i, po godzinnej jeździe, stanął przed bramą swego domu.
— Wesoło pan noc przepędził! — rzekł szwajcar, podając mu klucz od mieszkania. W komplimencie tym czuć było wymówkę poważnego człowieka, który szanuje rząd i stosunki rodzinne.
Juljan uśmiechnął się z jego omyłki.
Mieszkał na czwartem piętrze, przy jednym z bulwarów. Już zapadł wieczór grudniowy, ale ciepły. Juljan otworzył okno i oparłszy się łokciami, zadumany spoglądał na ciżbę ludzi i powozów, tworzących czarną rzekę, w której falach nie odbijały się nawet blaski świateł ulicznych i sklepowych. Spojrzał na odmrożoną rękę i, jak fantastyczny sen, przypominał sobie cierpienia minionej nocy i swoje wielkie zamiary.
„Kto wie — myślał — czy od dziś za rok, może za miesiąc... nie przypnę skrzydeł temu rojowisku ludzi, od wieków przykutych do ziemi?... Z karków ich zwalę całą piramidę ciężarów, stworzę nowe drogi, o jakich ledwie wybrańcy ludzkości śmieli marzyć, pogłębię ich dusze, tysiąckrotnie wzbogacę stosunki. Czy przewrót, jaki wywoła mój wynalazek, nie stanie się nową erą dla świata? Czy w napowietrznych wozach, które niegdyś unosiły tylko proroków, nie wykołysze się rasa ludzi podobnych legendarnym aniołom i bogom?
„I to zrobię ja!... Ja?... Wierzyć mi się nie chce, a przecież — jest to prawda...“
Tak marzył, patrząc na snujący się u jego stóp rodzaj ludzki i już poczuł zadatek przyszłej wielkości. Czy w tym rozszemranym tłumie, pełnym bogatych, uczonych i głośnych, jest aby jeden, który śmiał pomyśleć o jego tajemnicy? Czy choć jeden naraża się dla niej na wieloletnią utratę wolności? Czy aby jeden otarł się tak blisko o śmierć, jak on dzisiejszej nocy?...
A z bulwaru odpowiadał mu szmer masy: Sława!... sława!... sława!
„Gońcie za tanią rozkoszą!... Wygrywajcie na swoich wątłych nerwach sielankę zabaw!... Nie mnie żyć z wami, ani wam piąć się do mnie...“
— Sława!... sława!...
Tak myślał i rosła w nim duma; zdawało mu się, że spogląda na świat z wierzchołka obelisku. Nie czuł żalu ani za ludźmi, ani za ich szczęściem, które może na zawsze opuszczał; duszę jego opanowała tęsknota wielkich rzeczy. Gdyby mu nie pozwolono wrócić do pracowni, może oszalałby z rozpaczy.
W tydzień później Naudier, zaniepokojony, że nigdzie nie spotyka Juljana, wybrał się do jego mieszkania. Był to człowiek, pomimo burzliwej młodości, bardzo przezorny; idąc więc szukać zgubionego przyjaciela, uzbroił się w butelkę konjaku i po drodze wziął pod jedną rękę Ninę, pod drugą Żanetę.
— Może być chory — mówił — a w takim razie wy najlepiej przydacie mu się, dzierlatki.
Trudno opisać ich zdziwienie, gdy usłyszeli od szwajcara, że Juljan wyprowadził się z domu.
— Czyby nagle wyjechał do swego kraju, gdzieś pod biegun? — rzekł Naudier, przygryzając czarne wąsiki.
— A może uciekł do Ameryki z jaką damą? — dodała Żaneta, blednąc.
Teraz szwajcar wspomniał, że Juljan, wróciwszy do domu, miał obandażowaną lewą rękę.
— Wiem! — zawołała Nina, klasnąwszy w dłonie. — On pewnie zginął w pojedynku...
— Nineto! — zgromił ją Naudier — już raz powiedziałem ci, że więcej warte są twoje zęby, aniżeli domyślność. Dlaczego miał zginąć?...
— Bo jeżeli mu skaleczyli rękę — odpowiedziała szybko — to znaczy, że miał pojedynek; a jeżeli miał pojedynek, to mogli go zabić. Biedna Żaneta!
Naudier zniecierpliwił się.
— Powiadam ci, Nino — rzekł — że prędzej zostaniesz babką, aniżeli sama przestaniesz być dzieckiem. Już rok mieszkamy razem, a ty ciągle odzywasz się tak, jakbyś przestawała z subjektami bławatnych sklepów.
— Słowem, zawsze jesteś głupia, Nino, mimo to, że Naudier dostaje złote medale za swoją elektryczność — objaśniła Żaneta.
Damy poczęły robić sobie wymówki, a tymczasem Naudier, wszedłszy do pokoiku szwajcara, dał mu pięć franków i zapytał:
— Ojcze Faucon, pan wiesz, gdzie pojechał Juljan?
Szwajcar wzniósł oczy dogóry i utopił palce w swoich uroczystych faworytach.
— Właśnie teraz przypomniałem sobie — odparł — ponieważ odwoził go mój krewny Jacques Millefleurs. Panie Naudier, jakiego on ma konia!... Mateczkę Faucon oddałbym za takiego konia, a to dużo znaczy, panie Naudier.
Przyczem zniżonym głosem opowiedział Naudierowi, że Jacques Millefleurs i jego piękny koń odwieźli Juljana aż na drugi koniec Paryża, gdzieś nad Sekwanę, na ulicę taką a taką, do domu pewnego Gneista, podobno fabrykanta wyrobów platerowanych, który w sąsiedztwie ma najgorszą opinją.
— A niech go djabli wezmą z jego wyrobami! — zawołał Naudier, uderzając pięścią w stół. — Słyszałem o tym warjacie... On zgubi Juljana...
— Obawiam się, że tak będzie — wtrącił szwajcar. — Panie Naudier, mateczka zna się trochę na lokatorach, od trzydziestu bowiem lat pracujemy w tym interesie. Otóż, panie Naudier, mateczka zawsze mi mówiła, że pierwszy raz ma takiego lokatora jak pan Juljan i że z niego wyrośnie albo wielki człowiek, albo niebezpieczny spiskowiec.
To jest zdanie mateczki, panie Naudier — mówił, pukając ogromnym palcem w komodę.
Wróciwszy od szwajcara, Naudier oświadczył swoim paniom, że Juljan ma zamiar opuścić ich wszystkich na wieki; zarazem jednak przysiągł, iż dopóty nie spocznie, nie zaśnie, nie weźmie do ust kawałka chleba, dopóki nie wyrwie Juljana z pod władzy fatalnego starca.
— A co, mówiłam ci, Żaneto, że tak będzie! — zawołała z triumfem Nina.
— Zdrajca! — westchnęła Żaneta. — Polak, taki piękny — i zdrajca!... Nikomu już nie można ufać na świecie...
— No, zdaje mi się, Żaneto — pocieszał ją Naudier — że ty dopiero pragnęłaś być zdradzoną przez Juljana?
— Wszystko jedno — odparła — gdyż i tak jestem w rozpaczy.
Ponieważ mieszkała niedaleko i była w rozpaczy, Naudier uważał za obowiązek pocieszyć ją. Poszli więc we troje do Żanety, dokupiwszy po drodze butelkę araku, kilka cytryn i trochę cukru. W godzinę później na szóstem piętrze domu, gdzie lokowała się Żaneta, można było słyszeć bardzo wesołe piosenki, śpiewane przez dwa głosy kobiece i tenor.


Mimo gorączkowego pośpiechu, Juljan dopiero po dwu dniach wrócił do pracowni Gneista. Opuszczając kraj, przywiózł on do Paryża spadek po rodzicach, z którego obecnie trzydzieści tysięcy franków umieścił u znajomego bankiera na kredyt otwarty, resztę zaś, około czterech tysięcy franków, wziął do pugilaresu na bieżące wydatki.
Zachodziło słońce, kiedy Juljan stanął przed furtką pracowni. Ściany fabryki miały kolor brudno-różowy; długi szereg okien spoglądał na przybysza krwią nabiegłemi źrenicami. Serce Juljana ścisnęły złe przeczucia.
— Może stąd już nie wrócę? — pomyślał.
Na turkot dorożki furtka otworzyła się; wybiegł eks-galernik. Poznał nowego laboranta i wziął się do zdejmowania pakunków.
Opłaciwszy kurs, Juljan poszedł ku dziedzińcowi. Nagle zatrzymał się u furtki. „Wejść, czy wrócić?“ — przemknęło mu przez głowę. Nigdy jeszcze nie doświadczał tak przykrej niepewności. Zdawało mu się, że wszystkie wspomnienia, wszystkie nadzieje życia zabiegły mu drogę i, wyciągnąwszy bezcielesne ręce, błagają, aby się wrócił.
Ach, jak prawdziwe są legendy o straszydłach, pilnujących wejścia do skarbu...
„Wstyd wahać się... Wszak wyjdę stąd, kiedy mi się podoba“ — pomyślał Juljan i wbiegł na dziedziniec.
Z drugiej strony furtki stali jacyś dwaj ludzie, przytuleni do muru. Zatopiony w walce wewnętrznej Juljan nie zwrócił na nich uwagi; ale gdy znalazł się w swoim pokoju, a eksgalernik przyniósł ostatnią walizę i zapalił gaz, spytał go:
— Mój kochany, przedewszystkiem — jak ci na imię?
— Naprawdę, jak mi na imię? — powtórzył eks-galernik, uderzając się ręką w piersi.
— Zupełnie naprawdę.
— Marek Aureljusz — odparł i ujął się pod boki. — Piękne imię, co?...
— A ci dwaj ludzie, Marku Aureljuszu, których widziałem pod murem, co za jedni?
— To?... To są moi przyjaciele polityczni. Tęgie chłopaki i dobrze byłoby dla nas wszystkich, gdybyś, ósmy numerze, wszedł z nimi w bliższą zażyłość.
Juljan pilnie mu się przypatrzył. Ale Marek Aureljusz miał minę tak uczciwego łotra, że nowy laborant uspokoił się.
„Musi z kimś żyć, to trudno — pomyślał. — A że znajduje towarzystwo tylko między politycznymi przyjaciółmi, nic dziwnego.“
Tymczasem Marek Aureljusz zaczął rozpakowywać tłomoki.
— Powiedz mi — spytał Juljan, chcąc zagłuszyć przykre uczucia — czy nie potrafiłbyś gotować nam lepszych obiadów?
— Ale jakiebym gotował! Dwadzieścia rodzajów zup, piętnaście pieczeni, sosy codzień inne, pasztety, majonezy, a nawet lody i kremy... Na honor, ósmy numerze, jego bogobojność sam arcybiskup paryski mógłby jadać moje obiady i po każdym z pewnością udzieliłby mi zupełnego odpustu.
Wreszcie (stary wiedział kiedyś o tem), przed moją katastrofą byłem dobrym kucharzem. Dziś muszę być lichym chemikiem!... — westchnął Marek Aureljusz.
— A nadewszystko lichym kucharzem — dodał Juljan. — Zmarnowałeś talent.
— Trudno okazać talent, kiedy niema z czego, ósmy numerze — odparł tajemniczo Marek Aureljusz, podnosząc brwi i rozkładając ręce. — Gdyby stary — dodał — zamiast partolić metale lżejsze od wody, wziął się do robienia ciężkich jak złoto, moglibyśmy mieć tu filją kuchni z dżokiej-klubu.
— Więc u was bieda? — rzekł Juljan.
— Phy!
— A z czego żyjecie?
— Z przemysłu. Czasem sprzedajemy resztę machin i narzędzi, jakie zostały po dawnej fabryce. Zwykle jednak zaciągamy długi na słowo, a później spłacamy je długami hipotecznemi. Reszta leży na mojej głowie, bo stary ze wszystkich operacyj finansowych zna tylko jedną: podpisywanie aktów u rejenta. Ale co tu dużo gadać!... — zakończył i machnął ręką.
Juljan zamyślił się; następnie, wydobywszy z pugilaresu sto franków, dał je eks-galernikowi, mówiąc:
— Karmże nas za te pieniądze, ale rozsądnie, bo niema ich zbyt dużo.
W oczach Marka Aureljusza błysnęło coś nakształt rozczulenia. Ujął Juljana za rękę i rzekł:
— Ósmy numerze, kiedyś już taki hojny pan, daj jeszcze dla starego jedną poduszkę i z parę sztuk bielizny.
— Więc on nie ma nawet poduszki?...
— Bah!...
— Ależ on może obrazi się za podobny prezent...
— Ty się nie obrażasz za jego miljony, a onby się obraził za poduszkę? — odparł eks-galernik. — Zresztą, albo on o czem wie, czego nie zobaczy w retortach? Z głodu umarłby, nie wyrozumiawszy swojej słabości.
— Wszystko bierz, co mu potrzeba — rzekł Juljan.
— Pięknie mówisz, ósmy numerze! — pochwalił go Marek Aureljusz, wybierając z waliz rozmaite sztuki odzienia. — Stary w interesach jest warjat, wiem o tem, lepiej niż kto inny; ale poznaj go bliżej, a da ci klucze do skarbów, większych niż te, co leżą w Banku Francuskim. On z nich nigdy nie skorzysta jak pies, co sam nie zje siana i krowie go nie da. Zwyczajnie warjat, któremu na szczęście Pan Bóg zesłał uczciwego nadzorcę. Dobranoc.
Zabrał rzeczy i wyszedł.
— Alea jacta est — szepnął Juljan. — Zostanę...
W tej chwili był ogromnie wzburzony. Odurzający wpływ otoczenia zamiast słabnąć, potęgował się. Dziwny dom, dziwna rudera, gdzie w kilku brudnych izbach mieści się genjusz i obłęd, odkrycia warte miljony i nędza bez koszuli, cynizm zbrodniarza i miłość przyjaciela i gdzie poza tem wszystkiem wykluwa się jeden z najwspanialszych wynalazków, jakie wstrząsnęły światem.
Juljan czuł, że jego rozum już nie ma siły do pogodzenia tych sprzeczności, a serce nie zdoła opanować niepokojów. Bał się jak dziecko, myśląc, że może tu przepędzić kilka lat, zapomniany, opuszczony, zawieszony między sławą i śmiercią, w niezwykłych warunkach bytu, obok ludzi prawie niepodobnych do ludzi.
Zasunął drzwi, aby go kto nie zeszedł, zgasił światło, aby go kto nie podpatrzył, a chcąc w jakikolwiek sposób wydrzeć się posępnym myślom, ukląkł na podłodze i zaczął mówić pacierz, pierwszy raz od bardzo dawna. Gdyby go w tej postawie, z rękoma złożonemi i piersią pełną westchnień, zobaczył Naudier, posądziłby go o początki szaleństwa.
Kiedy bijąc się w piersi: „Boże bądź miłościw mnie grzesznemu...“ schylił głowę do ziemi, jego nadmiernie podniecony słuch pochwycił jakiś głuchy łoskot. Zdawało mu się, że pod izbą w głębokiej piwnicy rozlegają się miarowe uderzenia, jakby kto podnosił i opuszczał znaczny ciężar. Po każdem uderzeniu słychać było metaliczny brzęk, delikatniejszy od brzęku skrzydeł muchy.
Baczniej skupił uwagę. Lecz w miarę uspakajania się nerwów, słuch jego tracił wrażliwość, tajemnicze odgłosy cichły, cichły... Wkońcu zupełnie umilkły.
— Przywidzenie — pomyślał i legł spać.


VII.

Na drugi dzień Marek Aureljusz podał im na śniadanie kawę ze śmietanką i bułki z masłem, pilnie uważając, w jaki sposób stary chemik przyjmie te ulepszenia. Ale roztargniony Gneist miętosił w palcach bułkę z masłem jak suchą, walając przytem ręce i surdut.
— Jakże dziś smakuje kawa? — zapytał niecierpliwie eks-galernik.
— Paskudztwo — odparł Gneist.
— Zna się!... — mruknął Marek Aureljusz, zerkając jednem okiem w stronę Juljana.
— Co mówisz? — spytał Gneist.
— Ja tak sam do siebie...
— Głupiejesz na starość.
— Dla utrzymania równowagi w naszej spółce — odpowiedział wierny sługa.
Po śniadaniu Marek Aureljusz obtarł panu ręce i surdut bibułą, chemik zaś wydobył z szafy gruby zeszyt i podał go Juljanowi.
— Tu — rzekł — jest opis sposobów otrzymywania każdego hydrometalu. Przerób go starannie.
I chciał odejść. Juljan zatrzymał go.
— Mam je otrzymywać bez pańskiej pomocy?...
— Rozumie się.
— Więc to łatwa robota?
— Zobaczysz.
— Zobaczysz!... — powtórzył Marek Aureljusz, wykrzywiając się przez plecy Gneista.
— Co mówisz? — zapytał starzec.
— Ja tak do siebie.
Gneist wyszedł, Juljan wziął się do zeszytu.
Metoda otrzymywania całego szeregu hydrometalów cięższych i lżejszych od wody, była napozór bardzo prostą. Z pewnej ilości kaolinu, przy udziale stosownych odczynników, wytwarzała się w retorcie pewna objętość glinu, z którą należało połączyć ściśle odmierzoną ilość wodoru od kilkuset do kilku tysięcy objętości. Reakcja odbywała się przy ogromnem ciśnieniu i bardzo niskiej temperaturze. Nadto zaś w pewnych chwilach należało przepuszczać przez mieszaninę prąd elektryczny, oznaczonego natężenia.
Juljan rozpoczął pracę od hydrometalu Alfa. Pierwszy dzień upłynął mu na przygotowywaniu materjałów, na drugi przystąpił do właściwych reakcyj i po nużącej, ośmiogodzinnej pracy, przekonał się, że reakcja nie nastąpiła.
„Widocznie strzeliłem jakiegoś bąka“ — pomyślał i wziął się na nowo do roboty. Znowu upłynął mu dzień na przygotowaniach, drugi na śledzeniu i regulowaniu zjawisk zachodzących w cylindrze i znowu — reakcji nie było.
Zawód podniecił go. Dwa dni poświęcił na oczyszczanie i ważenie materjałów, a przez trzeci z biciem serca śledził zmiany ciśnień, temperatury i natężeń prądu elektrycznego. Zdawało mu się, że tym razem nie popełnił żadnego błędu, mimo to reakcji nie było.
„Czyżby stary okłamywał mnie?...“ — przyszło mu na myśl. Pod wpływem tej uwagi zażądał od Gneista okazu hydrometalu Alfa, który dano mu natychmiast. Obejrzał próbę, wszystkie cechy zewnętrzne zgadzały się z opisem. Wkońcu sprawdził ciężar gatunkowy i przekonał się, że wynosi jeden i pięć dziesiątych gęstości wody. Hydrometal istniał, tylko on nie umiał go otrzymać.
Po raz czwarty przystąpił do robót i — znowu nic nie zrobił. Tego samego dnia zapytał Gneista: czy w opisie jego metody niema jakiej pomyłki? Stary chemik z uwagą przeczytał odnośny rozdział zeszytu i odparł, że opis jest dokładny.
Piąty, szósty, siódmy i dziesiąty raz zabierał się Juljan do pracy, lecz — zawsze napróżno. Reakcja nie następowała, choć od pierwszej próby upłynął miesiąc czasu... Gdy pomyślał, że hydrometalów już odkrytych przez Gneista jest kilkadziesiąt i że czeka go jeszcze osiem tysięcy prób samodzielnych, ogarnęło go zwątpienie.
— Ależ, ażeby wykonać tyle doświadczeń, musiałbym żyć siedemset lat!... — mówił sobie i ręce mu opadały.
Po gorączkowych wysiłkach przyszła apatja. Zamknął laboratorjum, schował zeszyt i kilka dni leżał w pokoju, śpiąc albo marząc posępnie. Potem przyszła nowa fala zapału. Znowu wziął się do roboty i — znowu napróżno...
— Oto droga do sławy! — mówił, czując, że mózg mu wysycha. — Gdybym choć doszedł do jakiegokolwiek rezultatu, gdyby choć kto widział moje wysiłki...
Kiedy po raz trzynasty wziął się do piekielnej roboty, już całkiem ogarnęło go zniechęcenie. Powiedział sobie, że to ostatnia próba, po której, gdy się nie uda, opuści Gneista.
— Stracę tu rozum — powtarzał, patrząc na manometr.
Około południa wszedł do laboratorjum Marek Aureljusz i, podpaliwszy w piecu, umieścił w nim jakiś tygiel.
— Cóż to jest? — zapytał Juljan.
— Topię biały metal... Wiesz? ten na panewki — odpowiedział eks-galernik.
— Czy i ty bawisz się chemją?
— Nie gorzej od ciebie, ósmy numerze.
— Może nawet potrafiłbyś otrzymywać hydrometale?...
— Alfę tobym jeszcze spartolił, innych nie.
— Więc znasz Alfę?
— Ach!... Trzy lata nad nim szczękałem zębami.
— I umiałbyś go otrzymać? — pytał zaciekawiony Juljan.
— Kiedyś umiałem. Dziś tylko wiem, że to nie dla paniczów robota — odparł szyderczo eks-galernik.
Wydobył swój tygiel z pieca i szybko opuścił pracownią.
Rozmowa ta stała się dla Juljana nowym bodźcem. Ambicja ocknęła się w nim i postanowił — dopóty nie opuszczać laboratorjum, dopóki nie otrzyma bodaj hydrometalu Alfy.
— Nie mogę przecie być gorszym od galernika! — powiedział sobie.
Rozpoczął nowy szereg prób, które trwały około dziesięciu dni. Wszystkie były nieudatne, lecz — zaczęły interesować Juljana. Teraz dopiero spostrzegł, że narzędzia, któremi posługuje się, są nadzwyczaj grube dla prac tak subtelnych i że niedokładności machin musi dopełnić spotęgowaną uwagą i wprawą. Czuł, że dziś oko jego więcej widzi, ucho więcej słyszy, ręka działa pewniej, aniżeli miesiąc temu.
„Poprostu muszę się wygimnastykować w robocie — myślał — przynajmniej do takiego stopnia, jak fabrykanci igieł, którzy umieją przedziurawiać cienki włos i nawlekać go jeszcze cieńszym...
Chłodno rozumując, obliczał, że około pół roku musi ćwiczyć się dla nabycia potrzebnej biegłości. Od tej pory zaczął pracować już nie dla otrzymania metalu Alfa, ale dla wprawy. Uważnie dobierał materjały, spokojnie śledził ruchy manometru, flegmatycznie posuwał mikrometr i, pewnego dnia, kiedy prawie zapomniał o reakcji, skazówka manometru — opadła na zero.
— Zepsuło się co?... — szepnął. Wtem przyszło mu na myśl, że hydrometal Alfa jest zrobiony. Dostał dreszczów, wybiegł z laboratorjum, chciał nawet lecieć na ulicę. Szczęściem spotkał Marka Aureljusza.
— Idź tam — rzekł — i otwórz retortę... Reakcja skończona!...
Eks-galernik pogardliwie wzruszył ramionami i poszedł do pracowni, zostawiając Juljana w szale radosnego niepokoju. Wypuścił resztę gazów z cylindra, otworzył klapę i w kilka minut później wrócił, niosąc w ręku kawał szarej substancji.
Juljan upadł Markowi Aureljuszowi w objęcia, wołając:
— Jest Alfa!... Otrzymałem Alfę!...
— A gdzie Beta, Gama i tak dalej, aż do Omegi?... — spytał go drwiącym tonem eks-galernik.
Gneist jeszcze obojętniej przyjął wiadomość o otrzymaniu Alfy.
— Trzeba — rzekł — kilka razy powtórzyć doświadczenie.
Juljan, ochłonąwszy, przyznał, że rada Gneista jest słuszną. Tak go jednak zmęczył i znudził hydrometal Alfa, że nie miał już odwagi zaczynać prób na nowo, lecz wziął się do hydrometalu Beta.
Dziwnym trafem próba udała się odrazu, a nie panujący nad sobą z radości Juljan, natychmiast po otrzymaniu Bety okazał ją staremu chemikowi, mówiąc z triumfem:
— Patrz pan!...
Zachwyt jego uderzył Gneista. Starzec bystro popatrzył na Juljana i rzekł:
— Nie podoba mi się twoja uciecha. Gdzie niema spokoju, tam traf rządzi człowiekiem i jego robotą.
— Ach! panie — wybuchnął Juljan — czy możesz dziwić się, że stojąc na pierwszym szczeblu do sławy, chwilowo straciłem spokój?...
Zwykle zamyślony chemik, jakby ocknął się i kiwając głową, zaczął powoli mówić:
— Sława, sława!... Kiedyś i ja jej szukałem, nawet kosztowałem, a dziś mógłbym jej mieć pełne kieszenie. I patrz, gdyby dla zyskania owej sławy trzeba było tylko wyjść za furtkę, nie ruszyłbym się z krzesła.
— Dlaczego?... — dziwił się Juljan.
— Bo widzisz, sława, jak zresztą każda ludzka komedja, inaczej przedstawia się widzom, a inaczej aktorom. Uciechę z niej mają tylko widzowie. Kiedyś sam się o tem przekonasz.
— Chciałbym jak najrychlej doznać tych rozczarowań.
— A... a... chciałbyś?... — powtórzył Gneist. — Proszę!... Otóż... Otóż oddaję ci wszystkie moje odkrycia. One przecie są coś warte. Więc wytwarzaj hydrometale i bądź sławnym.
Juljan otrząsnął się.
— Dziękuję panu — odparł.
— Dlaczegóż to?... Jeżeli szczęście opiera się na sławie, więc bierz ją. Nie chcesz, bo masz wielką duszę, a tej nie zadowolnią wiwaty kilku tysięcy głupców, czyli — sława.
— Nie chcę darowanej sławy, tylko moją własną.
— Przesąd. Darowana sława przynosi równie istotne procenta, jak darowany pieniądz. Dlaczego więc nią gardzisz? Bo szczęściem nie jest sława, ale droga, którą do niej idziemy.
Podniósł się z krzesła i kończył:
Człowiek, z powodu ograniczonych sił, stawia sobie różne cele w życiu i mówi: gdy tu zajdę, będę szczęśliwy! Lecz dopiero, gdy, osiągnąwszy cel, nie znajduje nawet odpoczynku, zaczyna domyślać się, że jedynym istotnym celem i szczęściem jest samo życie i praca. Płytkim umysłom wystarczy bylejaka rozrywka: sława, balet, flaszka wina. Ale dusze mocne są przepaściami, których nie wypełni zarówno jeden kompliment, jak i sto tysięcy komplimentów, nazwanych sławą.
Niecierpliwie machnął ręką i wyszedł.
„Krańcowy pesymista“ — pomyślał Juljan. Swoją drogą zastanowiły go wywody chemika.
— Jednak on ma racją — rzekł. — Człowieka nie zadowolni sam rozgłos, ale rozgłos poparty własną zasługą. Gdyby dziś krzyknęły gazety, że ja odkryłem hydrometale Gneista, byłbym nieszczęśliwy. W cudzej sławie nie śmiałbym oczu podnieść na ludzi.


VIII.

Teraz zaczęło się dla Juljana dziwne życie, znane tylko więźniom albo uczonym fanatykom, którzy całe lata badają specjalne kwestje.
Pracował on w dalszym ciągu nad hydrometalami już odkrytemi przez Gneista. Po parumiesięcznych wysiłkach otrzymał dwa, a miał jeszcze otrzymać około czterdziestu. Wówczas dopiero, nabywszy odpowiedniej wprawy, mógł przystąpić do samodzielnych poszukiwań — metalu lżejszego od powietrza.
W zajęciu tem, napozór niesłychanie jednostajnem, a naprawdę niedouwierzenia urozmaiconem, przedewszystkiem zmienił się dla niego podział czasu. Dzień był wówczas, gdy pracował, bez względu na to, czy świeciło słońce, czy gazowe płomyki. Noc zaś następowała nie po zachodzie słońca, ale po przygotowaniu materjałów, po skończonej reakcji, albo wówczas, gdy wyczerpany zasypiał.
Kiedy w pracowni zabrakło materjałów i Marek Aureljusz wychodził po nie do miasta, Juljan miał święto. Wtedy wydobywał rękopisy Gneista i zagłębiał się w ich czytaniu, albo sam robił notatki.
Reszta godzin, wolnych od snu i czytania, stanowiła dla Juljana okres roboczy. Wówczas, albo schylony przy chemicznej szalce ważył materjały, ze ścisłością tysiącznych części grama, albo umieszczał je w retortach, bacząc, aby się nie zakradł jakiś pyłek nieznany i niezważony, albo śledził skazówkę manometru i o tysiączne części milimetra posuwał śrubę.
Ktoby go widział — jak całe godziny stoi lub siedzi bez ruchu, jak przez pół dnia nie wychodzi za obręb kilku metrów kwadratowych, jak każde drgnienie jego ręki jest obrachowane, jak źrenica nie opuszcza manometru, jak ucho nie słyszy innych dźwięków, prócz tych, co rozlegają się w retortach — mógłby go uważać za automat, w którym zgasły wszystkie uczucia. A tymczasem pod pozorami spokoju, w Juljanie kipiała niecierpliwość. Drżał, że reakcje odbywają się tak powoli, — rozpaczał, gdy mu się nie udawały próby, a szalał z radości, ile razy otrzymał hydrometal.
Mimo wszelkich cech systematu, praca Juljana nie była porządną. Gdy odrazu nie otrzymał jakiego hydrometalu, porzucał go i przechodził do następnego, bardzo rzadko powtarzając doświadczenia. Tak było z hydrometalem Deltą, Lambdą, Jotą; nie zrobił ich, nie miał siły robić po raz drugi, a zarazem czuł wyrzuty sumienia, że nie zrobił i ciągle był rozdrażniony.
Często opanowywało go zniechęcenie. Wówczas na dobę i dwie porzucał badania i, z oczyma wlepionemi w sufit, leżał w swoim pokoju. Czasem budziła się w nim ochota wyjechać do Paryża, porozmawiać ze znajomymi, popatrzyć na ludzi; lecz wtedy jakiś głos zdradziecki szeptał w nim:
„Zaczekaj jeszcze jeden dzień, otrzymaj jeszcze jeden hydrometal, a pójdziesz...“
Czekał, robił i — nie wychodził, odkładając z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Chwilami zdawało mu się, że nie potrafiłby żyć, nie mając przed sobą półokrągłych okienek pracowni, pieca z cegły ogniotrwałej i stalowego cylindra. Już nawet we śnie widywał manometr wykonywający jakieś nieprawidłowe ruchy, albo szalki, na których w żaden sposób nie mógł zważyć dwu miligramów.
Niekiedy ze swoich szarych izb wymykał się na dziedziniec. Były to wakacje, pełne radosnego zdumienia. Jakie niebo szafirowe i ogromne!... Jak ten powiew przypomina dziecinne lata i pocałunki!... Jaki ten świat piękny!... Wdrapywał się na stos kamieni i opierał rękoma na murze, otaczającym fabrykę. Tuż przy dłoni ujrzał kępkę trawy wyrosłej z pomiędzy cegieł i opanowało go rozrzewnienie. Począł rozglądać się jak w nieznanej okolicy. Tam — Paryż owinięty tumanem dymów; przed nim pomarszczona falami srebrzy się Sekwana, mkną barwne statki parowe i cicho suną białe żagle. Daleko słychać strzały: to musztruje się francuska piechota. Bliżej świszcze lokomotywa, a tuż nad jego głową przelatuje ptak...
Gdyby też pójść do Paryża, albo popłynąć statkiem, albo pojechać kilkanaście mil koleją i nasycić się zielonością, światłem, powietrzem...
„Zaczekaj jeszcze dzień, zrób jeszcze jeden hydrometal, a pójdziesz do Paryża, nawet popłyniesz Sekwaną“ — radził mu głos.
Wtedy Juljan wracał do pracowni z nowem postanowieniem, że po tej próbie, kilka dni odpocznie. Wracał, robił próby, otrzymywał hydrometale i — znowu zapominał o świecie. Zdawało mu się, że każdy dzień, spędzony poza pracownią, na kilka lat odsunąłby go od pracy, od wynalazku, od sławy!
— Pójdę do Paryża jako triumfator, albo wcale nie pójdę — mówił.
Nareszcie otrzymał hydrometal Dwa Sigma. Był to właśnie ów lżejszy od wody, a zarazem ostatni z szeregu związków odkrytych przez Gneista. Powinienby się cieszyć, już bowiem wytworzył dziwne ciało, za które danoby mu miljony. Ale Juljan, zamiast radości, czuł — niepokój, myśląc o związkach, których otrzymać nie umiał, które opuścił. Nadto zaś, czemże były dla niego hydrometale? Cudzem odkryciem i pierwszym szczeblem do samodzielnych badań, w celu wynalezienia związku lżejszego od powietrza.
To dopiero był kres, poto osiadł w pracowni i pozbawił się wolności!
Teraz mniej niż kiedykolwiek myślał o odpoczynku i wejściu między ludzi. Należało przygotować się do owych ośmiu tysięcy doświadczeń, z których jedno zmieni postać świata, a jego nieśmiertelną sławą okryje.
Przedewszystkiem zrobił notatnik do zapisywania reakcyj. Skleił kilkanaście arkuszy kratkowanego papieru w kształt prostokąta i, zapomocą linij poziomych i pionowych, podzielił go na osiem tysięcy kwadratów. Następnie rysunek przybił do ściany.
Lecz, gdy stojąc przed rysunkiem, przypomniał sobie, że każdy z tej ogromnej liczby kwadratów oznacza jedno doświadczenie, które może trwać najmniej kilka godzin, a czasem i tydzień, ogarnęło go zniechęcenie. Opuścił pracownią i udał się do Gneista.
Stary chemik siedział zadumany, przypatrując się blaszkom miedzi rozmaitej grubości. W izbie jego stał taki sam stalowy cylinder, jak w laboratorjum, tylko było mniej porządku. Gneist bowiem tu pracował i sypiał.
— Panie — odezwał się Juljan — już skończyłem hydrometale.
— Otrzymałeś każdy? — zapytał chemik, podnosząc głowę.
— Kilka pominąłem — szepnął Juljan.
— Szkoda. Znaczy, że jeszcze nie masz dostatecznej wprawy do poszukiwań.
— Nabiorę jej, poszukując związku lżejszego od powietrza.
— Jak chcesz — odparł Gneist, patrząc na swoje blaszki.
Nastąpiło dłuższe milczenie.
— Panie Gneist — rzekł Juljan wzruszonym głosem — zechciej mnie wysłuchać...
Starzec wyprostował się na krześle, pocierając czoło ręką dla skupienia uwagi.
— Metal, lżejszy od powietrza — mówił Juljan — znajduje się między ośmioma tysiącami związków. Czy choć w przybliżeniu nie wiesz pan, gdzie go szukać? Na wykonanie bowiem tylu reakcyj nie wystarczy mi życia.
Gneist pomyślał.
— Nie mam o tem pojęcia — odparł. — W granicach, które ci wskazałem, powstawanie tych związków nie ulega żadnemu prawu, a przynajmniej ja go nie znam.
— Cóż więc mam robić?
— Przechodź każdą reakcją od numeru dwa tysiące do numeru dziesięć tysięcy — odparł starzec.
— A gdyby probować szczęścia i na los wybierać reakcje?...
Gneist bystro spojrzał na niego.
— Wy, Polacy — rzekł — macie dwie kapitalne wady: wstręt do systematyczności i wiarę w los. Ja robiłbym próby kolejno, ale ty — rób, jak chcesz. Może właśnie hazard prędzej aniżeli system doprowadzi cię do celu.
Widząc, że niczego się nie dowie, Juljan zabrał się do odejścia.
— Ostatecznie, panie Gneist, skąd mam zacząć? Czy od numeru dwa tysiące, czy od numeru dziesięć tysięcy, czy gdzieś ze środka?...
— Zacznij, skąd chcesz, bo w tej pracy więcej wart instynkt, aniżeli wiedza. Ja zacząłbym od numeru dwa tysiące i, osobliwie z początku, powtarzałbym każdą próbę.
Juljan pożegnał go zasmucony. Z tem wszystkiem postanowił usłuchać rady i zacząć od numeru dwa tysiące. Gdyby ściślej stosował się do uwag Gneista, oszczędziłby dwadzieścia lat pracy!...
I znowu zaczęło się dla niego więzienne życie: nigdy nie kończące się ważenie materjałów, śledzenie, ażeby obce ciało nie zakradło się do retorty, obserwowanie manometru, posuwanie śruby, dnie bez słońca i noce pełne posępnych marzeń. Gdyby nie Marek Aureljusz, Juljan nie zmieniałby bielizny, nie myłby się, nie pamiętałby o posiłku. Nowe poszukiwania przynajmniej napozór nie różniły się od dawnych. Tylko zjawiska zachodzące w cylindrze odznaczały się większą gwałtownością, tak że nieraz lękał się wybuchu; ale zato czas ich był krótszy. Przeciętnie Juljan codzień wykonywał jedno doświadczenie, niekiedy dwa.
Tym sposobem w ciągu pół roku zrobił sto sześćdziesiąt pięć prób od numeru dwa tysiące jeden do numeru dwa tysiące sto sześćdziesiąt pięć. Im dłużej pracował, tem większej nabywał wprawy, lecz coraz częściej niepokoiła go myśl, że początkowe reakcje wykonane były całkiem błędnie.
Gneist, któremu powierzył swoje wątpliwości, usilnie namawiał go do powtórzenia doświadczeń. Na nieszczęście nie usłuchał go Juljan: z jego bowiem hipotez wypadało, że metal lżejszy od powietrza na pewno nie znajduje się w reakcjach początkowych, od numeru dwa tysiące, lecz — gdzieś we środku między numerem pięć tysięcy i numerem sześć tysięcy.
Był to ciężki błąd, który jednak trafia się badaczom.
Najgorszą stronę nowych doświadczeń stanowiło to, że Juljan nie spotykał w nich żadnego związku, nic, coby kontrolowało próby. A jeżeli wszystkie są mylne?... pytał.
Dla dodania sobie otuchy spoglądał czasem na papier, gdzie notował wykonane reakcje. Już formowały one dwa długie szeregi kwadratów, lecz cóż z tego, kiedy pozostało jeszcze siedemdziesiąt osiem szeregów równie długich!
Tak sobie mówił i znowu wpadł w zniechęcenie. Przerwał roboty, nie czytał, nie rachował, tylko, leżąc na twardej kanapie, marzył. Zdawało mu się, że nauka jest to olbrzymia góra, w którą on wświdrował się jak robak w drzewo. I oto leży w kanale tak niskim, że musi pełzać na czworakach, a tak wąskim, że w żaden sposób nie może się odwrócić. Cofnąć się — niepodobna: wejście zamknięte. A w którąkolwiek stronę zechciałby się posuwać: naprzód, w lewo, naprawo, wszędzie spotka warstwę skał, grubą na dwadzieścia lat pracy. Nawet wyprostować się, nawet głębiej odetchnąć nie można, bo ze wszystkich stron gniecie go niepokonany ciężar.
— Więc zginę zamurowany, skąd cała ludzkość nie mogłaby mnie wydobyć, gdzie nikt nie domyśla się mego istnienia i cierpień?... I prochy moje zostaną tu na wieki, bez nadziei wydobycia się nawet w dzień Ostatecznego Sądu?... Ach, wolę już umrzeć, byle patrząc na słońce.
Zerwał się z kanapy, wybiegł na dziedziniec i począł wyglądać za mur fabryki, spragniony zieloności i słońca. Napróżno. Zamiast kępki trawy, między cegłą, widać kilka uschniętych ździebełek; zamiast wesołych blasków mgłę wilgotną. Przed nim pieni się żółtawa woda Sekwany, tam czernieje smutne widmo Paryża, a wkoło — cisza i pustka.
To zima. Lato oddawna minęło.
Wtem z suteryny, leżącej pod pracownią, doleciała go szczególna melodja. Wytęża słuch: ktoś gra na klarynecie kontredans z „Orfeusza w piekle,“ popełniając w każdym takcie przynajmniej dwa fałsze.
Juljan zajrzał przez zakratowane okno. W głębi piwnicy, z jedną nogą na tapczanie, z drugą na ziemi, siedział samotny Marek Aureljusz i tak zapamiętale dął w klarynet, że nawet nie zauważył laboranta.
— Także wynalazł rozrywkę! — szepnął Juljan.
Odchodząc, spostrzegł obok drzwi piwnicznych błyszczący przedmiot. Podniósł i ze zdziwieniem poznał nową dwudziestocentówkę austrjacką.
— Skąd ona się wzięła?
Wieczorem zapytał o to eks-galernika.
Marek Aureljusz zdawał się być nagle zaskoczony; pochylił głowę i długo przypatrywał się monecie. Wkońcu odpowiedział:
— Już wiem. Musiał ją zgubić któryś z moich przyjaciół. Czasem grywają u mnie w karty, no — a płacą sobie rozmaitemi pieniędzmi. To są ludzie dużych stosunków!
— Czy, Marku Aureljuszu, twoi przyjaciele nie bawią się i fałszowaniem pieniędzy?...
— Może być — odparł obojętnie. — Wy bawicie się chemją, ja muzyką, a oni mogą znajdować przyjemność w myncarstwie. Dobranoc, ósmy numerze!...
Schował dwudziestocentówkę do kieszeni i wyszedł z pokoju Juljana.[3]

Magnetyzer na chwilę przerwał posiedzenie, z czego korzystając, doktór wywołał go z buduaru do sali.
— Kochany panie — rzekł tonem, w którym znać było niecierpliwość — kochany panie, zechciej usłuchać mojej prośby. Juljan szuka metalu lżejszego od powietrza, więc może nudzić się przy nim na dobę po dwadzieścia cztery godzin. Ale my, panie, my, którzy nie szukamy tego cudu, nie chcemy też nadwyrężać sobie szczęk ziewaniem. Pańskie medjum opisuje nam z historji Juljana dzień po dniu, a ponieważ chce opisać okres dwudziestoletni, więc słuchając go, chyba postarzejemy się w tem miejscu, jeżeli nas wcześniej nie wyrzuci gospodarz.
— Cóż mam robić?... — spytał zmieszany magnetyzer.
— Najlepiej skończyć na tem, cośmy już usłyszeli — odparł doktór.[4]



NOWE PRĄDY.
I.
W JAKI SPOSÓB NA PANA ANASTAZEGO WPŁYWAŁY
ARTYKUŁY WSTĘPNE.

Pan Anastazy Koński (ale nie z tych Końskich, tylko z innych) był ładnym blondynem i zapaleńcem, co jeszcze nie nadaje praw do tytułu bohatera, lecz obok tego miał duży zasób sił fizycznych i umysłowych, a w dodatku wytrwałość, co już znaczy bardzo wiele.
Gdy się zapalił do jakiejś idei, wnet chciał ją w czyn wprowadzić; nie robił tego jednak na gorąco, ale po dojrzałym namyśle i odtąd popychał sprawę do końca, choćby się niebo i piekło przeciw niemu sprzysięgły (naturalnie — w znaczeniu przenośnem).
Znakomite przymioty takie rzadko notują się na naszej giełdzie społecznej, szczególniej obleczone w garnitur, należący do jednej i tej samej osoby. Z niemi pan Anastazy mógł był zrobić karjerę i oddać usługi bliźnim, gdyby nie dwa inne dodatki. Oto był on nazbyt pewnym siebie, inaczej — trochę zarozumiałym, jak wszyscy teoretycy — i — nieco teoretykiem, jak wszyscy ludzie wyjątkowi, przez gmin zarozumialcami nazywani.
Pan Anastazy kochał społeczeństwo i chciał pracować, a przytem dużo czytywał (niestety, artykułów wstępnych). Dowiedział się z nich, iż rzemiosła nasze są zacofane, i że je podnieść należy. Dowiedziawszy się, iż rzemiosła są zacofane, począł medytować (znowu na podstawie artykułów wstępnych), w jakiby sposób można było posunąć je naprzód. I znowu na podstawie artykułów powyżej cytowanych, doszedł do następujących wniosków:
Że młodzież inteligentna powinna wstępować do warsztatów.
Że przez stosowne rozmowy i wskazówki należy budzić i rozwijać w rzemieślnikach potrzeby wyższe.
Że należy pracę ludzką zastępować machinami.
Że dla zachęcenia robotników trzeba im zapewnić udział w zyskach.
Że majstrowie powinni zbliżyć się do swej czeladzi, że należy skierować Żydów do produkcyjnych zajęć i t. p.
Piękne te i użyteczne formuły spisał pan Anastazy naprzód w swym notesie, później na kartce, którą zawiesił nad łóżkiem, następnie wyuczył się ich napamięć, a wkońcu zakomunikował je pewnemu literatowi. Pełny apostolskiego ducha literat rzucił mu się na szyję, zaprosił go na wino, które wypili obaj na koszt Anastazego i — cały projekt wydrukował odrazu w kilku pismach.
Na drugi dzień miasto wiedziało już, że niejaki pan Anastazy reformuje rzemiosła, a bohater nasz, ujrzawszy skrystalizowane i najpóźniejszym wiekom przekazane swoje pomysły, uznał za punkt honoru wykonać je w najkrótszym czasie.
Jego genjusz miał zastąpić znajomość natury ludzkiej, a wola pokonać rutynę.
Pan Anastazy był pewnym, iż dzięki jego energji w ciągu paru lat zmieni się fizjognomja kraju...
Nie wątpił bowiem, że znajdzie chętnych uczniów i naśladowców, do czego miał mu dopomóc znakomity jego przyjaciel literat, który dotychczas steroryzował niwę dziennikarstwa ojczystego zapomocą głębokich prac treści moralno-społecznej, zarówno męczących jego, jak i czytelników.
Pewnego dnia, zetknąwszy się ze znakomitym przyjacielem (znowu przy bańce maślaczu z obrączką) i opowiedziawszy mu po raz setny swój projekt, zapytał:
— Jak sądzisz, czy mi się to uda?
— Jestem pewny!... niezawodnie!... Zresztą ja ci pomogę — odparł niestrudzony dziennikarz.
Nazajutrz cała Europa czytać mogła „wzmiankę“ tej treści:

„Z przyjemnością notujemy pocieszający fakt:
„Jeden z naszych znajomych przemysłowców (nie wymieniamy nazwiska z pobudek do zrozumienia łatwych) ma zamiar w tych dniach przystąpić do wykonania planu (proszeni jesteśmy o unikanie bliższych określeń) który wielki przyniesie pożytek ogółowi, twórcę zaś nieśmiertelną sławą okryje.“

Przeczytawszy to, pan Anastazy ostrzygł sobie włosy przy samej skórze, kupił tuzin kolorowych koszul i odpowiednią ilość mankietów z ceraty. Potem wybiegł do miasta.


II.

PAN ANASTAZY JAKO MŁODY CZŁOWIEK INTELIGENTNY
WSTĘPUJE DO SZEWCA I SKUTECZNIE PRACUJE
NAD OBUDZENIEM WYŻSZYCH POTRZEB W KOLEGACH SWOICH.

Do warsztatu pana Onufrego Pocięgla, z profesji szewca, wszedł młody, krótko ostrzyżony blondyn, z twarzą tak rozumną i pańskiemi ruchami, że Pocięgiel, podejrzewając w nim hrabiego, który kupi co najmniej parę lakierowanych butów ze sztylpami, ukłonił mu się do samej ziemi.
— Pan Pocięgiel? — zapytał młodzian.
— Ja, panie! — odparł szewc nader stanowczo.
— Pocięglowicz... nie żaden Pocięgiel! — krzyknął gniewny głos kobiety z drugiego pokoju. — Jużeś przecie nie czeladnik i masz swoją kamienicę!
— Tak... tak!... Właściwie Pocięglowicz... od urodzenia Pocięglowicz.
— Jestem Anastazy Koński! — rzekł z godnością młodzian, któremu to przedstawienie nazwiska Pocięgiel dziwnie przypadło do smaku, jako zgodne z teorją budzenia się potrzeb wyższych.
— Walek! parę butów do konnej jazdy — krzyknął majster.
— Nie! — przerwał Koński i mówił dalej. — Nazwisko moje i cele, jakie sobie zakładam, muszą już być panu znane z pism...
— Z pism? — powtórzył majster. — Walek! daj lakierki z klamrami...
— Za pozwoleniem!... Projekt, z którym do pana przychodzę, chlubnie wspomniany w kilku dziennikach...
— Dziennikach?... Daj Walek hamburskie na małą nogę... A może to podzelówka?
— Przepraszam! — rzekł Anastazy — ale ja nie przyszedłem kupować...
— Tylko na kredyt? — spytał majster, któremu fizjognomja młodzieńca wydała się w tej chwili bardzo pospolitą.
— U nas niema kredytów! — wrzasnął niewieści głos.
— Ależ ja nie chcę kredytu... Ja chcę nauczyć się szewctwa...
Szmer dratew i stuk młotków ucichł. Czeladź i chłopcy z podziwem patrzyli na nowego kolegę, a majster, spojrzawszy z trwogą na swój kantorek, począł oglądać się za jakimś przedmiotem twardym, niegiętkim i łatwo dającym się w rękę ująć.
— Pragnę — mówił dalej Anastazy — przynajmniej w ciągu roku w ogólnych zarysach poznać szewctwo, mam bowiem zamiar, jak to panu zapewne z pism wiadomo, podnieść i uszlachetnić kunszt...
— Mój mąż i bez pana był szlachcic! — krzyknęła ciągle ukryta dama. — No, stary! odezwijże się... Przecież ci gęby nie zaklajstrowało...
— Rozumie się, żem był szlachcic... Pocięglowicz z przeproszeniem, od stworzenia świata...
I majster ukłonił się sam sobie.
— O tem nie wątpię — odpowiedział Koński. — Całe zachowanie się pańskie przekonywa mnie, że mam do czynienia z człowiekiem dobrze urodzonym.
— Nieżywym się urodził, coprawda! — mruknął majster.
— Głupiś! — krzyknęła majstrowa. — To przecież nie znaczy, jakeś się urodził, tylko żeś z porządnego domu...
Mówiąc to, przedstawiła obecnym swój nakazujący szacunek ciałokształt, ubrany dość pretensjonalnie, lecz o ile się zdaje odżywiany troskliwie i z wielką znajomością rzeczy. Wszedłszy do warsztatu, zmierzyła Końskiego od stóp do głów i na piękny jego ukłon odpowiedziała nader przyjemnym uśmiechem.
— No to dobrze — rzekła — stary pana przyjmie.
— Ale pan zapłaci sto rubli! — wtrącił spiesznie majster, biegły w kwestjach finansowych.
—Panie Pocięglowicz! wszakże ja to robię dla idei... Ja chcę podnieść rzemiosło!...
— Spuść stary dziesięć rubli — wtrąciła majstrowa.
— O moich planach wszystkie pisma wspominały.
— Pisma? — rzekł majster, skrobiąc się w głowę. — Kiedy pisma, to nie będzie mniej, jak sto pięćdziesiąt rubli...
— No, sto czterdzieści możesz dla pana... — szepnęła majstrowa. — To jakiś optyczny chłopak.
— Sto czterdzieści, a do tego wkupne i wykupne. Przecie mi pan nie będzie wody nosił bez ten rok — zauważył majster.
— Ale zato musi pan chodzić ze mną i z Magdusią do teatru! — dodała prędko pani.
— I ani w łeb, ani za ucho przecie... To niby z panem nie idzie...
— Ale jak ja, majstrowa, co powiem, choćbym nawet nawymyślała, rozumie się grzecznie, to trzeba zmilczeć.
Układ został zawarty, a w pół godziny potem niecierpliwy reformator rzemiosł sprawdzał w lustrze, o ile mu będzie do twarzy w skórzanym fartuchu z kopytem na kolanie i młotkiem w ręku. W kostjumie tym w kilka dni później kazał się nawet fotografować, ku zbudowaniu bliższego kółka znajomych i wiadomości publicznej.
Reszta dnia zeszła mu jak na balu. Częstował kolegów wybornemi papierosami i wiele mówił im o moralnej wartości rzemieślnika jako człowieka i obywatela.
Wieczorem majster zaproponował mu, aby poszli na piwo.
— Chodźmy na wino, panie! — rzekł Anastazy. — Piwo to trunek odurzający i barbarzyński, a że jest tani, więc ludzie używają go bez pamięci. Tymczasem wino pokrzepia, budzi delikatniejszy smak, nie rozpaja i może podnieść rzemieślnika naszego na ten szczebel cywilizacji, na jakim znajdują się robotnicy francuscy.
Majstrowi nowy ten pogląd niezmiernie do przekonania trafił. Poszli zatem na wino, wypili flaszkę na rachunek Końskiego, a dwie na rzecz Pocięglowicza. Majster był kontent jak anioł i jeszcze do domu parę butelek zawiózł.
— Czyś zwarjował, stary? — krzyknęła żona, zobaczywszy sprawunek. — Tobie wino pić? a piwa nie łaska?
— Głupiaś! — odparł majster. — Wino to picie szlacheckie... Po niem robi ci się w pysku smak!... Żeby nasi wino pijali, nie to piwsko, toby ho! ho!... Postęp — krzyczał. — Szewc taki dobry jak hrabia!... Szuru, buru... tego, owego!...
Przemocą włożono starego Pocięgla do łóżka. Pani majstrowa z początku okrutnie klęła Anastazego za taką nowość, lecz wyjąwszy korek z butelki i zapoznawszy się z jej treścią, po trzecim kieliszku uznała wyższość postępu nad ślepą rutyną.
Na drugi dzień Koński przyszedł do warsztatu o dziewiątej, ale zato starszy czeladnik ukazał się dopiero w południe.
Niesłychane to spóźnienie wyjaśniło się w sposób bardzo prosty. Czeladnik wczorajszego wieczora poszedł do najznakomitszej cukierni w mieście, nie umywszy się nawet. Chłopcy zrobili mu uwagę, że tu „smoluchom“ herbaty nie dają, za co jeden z nich dostał w ucho, bo — jak mówił czeladnik — on szewc jest dziś lepszy od szlachcica, gdyż na nim świat stoi. Skutkiem tego postępowy czeladnik wyrzucony został za drzwi, a za zrobienie awantury w miejscu publicznem przenocował w „ucząstku.“ Wysłuchawszy tej dziwnej historji czeladnika, Pocięgiel zgromił Anastazego za to, że mu ludzi buntuje. Ale młodego reformatora wzięła w opiekę majstrowa:
— Cóżto — mówiła — czy tobie, stary, było twardo, kiedy on siedział w cyrkule? Dobrze zrobił czeladnik, że dał kopsa cukiernikowi, niech wiedzą, że dziś i szewc ma swój honor! Ja zawsze tak myślałam!... A zresztą źle ci to z panem? Dopiero wczoraj nastał, a już dziś czeladź lepsze papierosy pali, nie taką hołotę jak zawsze... Aż miło wejść do warsztatu!
Majster uznał słuszność tych uwag, a nadto zgodnie z teorją budzenia się i rozwijania wyższych potrzeb, a może i w tym celu, aby wobec podwładnych zachować dostateczną powagę, postanowił palić tylko cygara.
I słowa święcie dotrzymał.


III.

OBUDZIWSZY W KOLEGACH SWOICH POTRZEBY WYŻSZE,
PAN ANASTAZY UMYŚLA POPRAWIĆ SZEWCKĄ RASĘ.

Po trzech dniach wytężonej pracy, w ciągu której zepsuł kopyto, złamał szydło i okaleczył się w rękę, pan Anastazy począł mniej oddziaływać na skóry, a więcej na swoje otoczenie.
Dzięki jego radom majster kupił sobie nowy garnitur, czarny krawat i umyślił wziąć lokal wykwintny i o tyle obszerny, aby w nim mógł stanąć fortepian dla Magdzi. W warsztacie także zaszły zmiany; czeladź bowiem i chłopcy, którzy dotychczas odbywali mechanicznie czynności swoje, poczęli odtąd robić nie jak ślepe narzędzia, ale jak jednostki myślące i czujące swą godność.
Skutkiem tego praca szła wolniej i wyroby były gorsze, pan Anastazy sądził jednak, że intelektualna i moralna wartość butów z fabryki Pocięgla wzrosła w dwójnasób. W krótkim zresztą czasie cały legjon świętego Kryspina, pod ożywczym wpływem nowych prądów, rozbił się na dwa obozy: młodych i starych. Młodzi poczęli więcej czytać (a mniej szyć butów), a nadewszystko, wyrzekłszy się niegodnych postępowego rzemieślnika poniedziałkowań, próżnowali nie w jakiś dzień, oznaczony przez tradycję, ale wtedy, kiedy im się podobało, czyli cały prawie tydzień z wyjątkiem poniedziałku. Starzy zaś, naprzekór młodym, tem goręcej zamykali warsztaty w poniedziałki i tem namiętniej „doili bawara“, im bardziej rzeczy te gniewały postępowców. Pocięgiel naturalnie został stanowczym progresistą i całe dnie przepędzał u Fukiera lub Krzymińskiego, kultywując tam nowe idee i narzekając na zacofanie ogółu majstrów, których rutyna w szyciu butów już zgubiła kraj i w przyszłości niemniejsze gotowała mu klęski.
Nie chcąc ograniczać emanacji nowych idei do warsztatu i knajpy, pan Anastazy ile razy zrzucił swój apostolski fartuch, biegł w towarzystwa ludzi, żyjących poza obrębem wielkiego rzemieślniczego ruchu, aby i tam przygotowywać umysły do reform. Najchętniej jednak przebywał w gościnnym domu państwa Dylskich, którzy mieli posażną jedynaczkę i dość łaskawie patrzyli na młodego reformatora.
Najszczęśliwszemi w jego życiu były te wieczory, kiedy w salonie Dylskich mógł grającej na fortepianie pannie Łucji „spracowaną dłonią“ przewracać nuty, widzieć, jak go lornetują damy i podsłuchiwać frazesów w tym rodzaju:
— Czy podobna, ażeby on był szewcem?
— Taki piękny i elegancki mężczyzna!
— To oryginalność!...
— Gdzież tam, pani! to poświęcenie dla idei...
Gdy nadarzyła się okazja, Anastazy zabierał głos i dowodził obecnym, że gdyby wszyscy młodzi ludzie mieli w sobie, tak jak on, ducha ofiar — gdyby, jak on, weszli do warsztatów i tam, jak on, pracowali nad podniesieniem moralnego i umysłowego poziomu młodszych braci, wówczas — kraj w ciągu paru lat pod każdym względem stałby się podobny do Szwajcarji lub Belgji.
— A czemże my, kobiety, w takim razie zostać mamy? — spytała go jedna z dam.
— Praczkami i pomywaczkami! — szepnął jakiś cynik, nie posiadający ducha ofiarności.
Anastazy zgromił go pogardliwem spojrzeniem, damie zaś odpowiedział, że kobiety powinny jak dotychczas tak i nadal pozostać aniołami rodu męskiego, podobnemi do niej i reszty pań obecnych.
W tej chwili cynikowi przyszło na myśl, że aniołowie, według opinji Anastazego, muszą się różować, dama bowiem, której powiedział tak świetny kompliment, i większa część obecnych jej towarzyszek, rujnowały mężów na rozmaite sekrety, mające na celu uwiecznienie wdzięków.
Kiedy gości nie było, pan Dylski, człowiek pogrążony w konserwatyzmie, mawiał:
— Szkoda to jednak, panie Anastazy (kiedy ci się gwałtem zachciało ulepszyć rasę rzemieślniczą) żeś już nie został czemś wykwintniejszem, np. krawcem albo fryzjerem!...
— Ależ drogi papo!... — wtrąciła wiotka Łucja.
Pan Anastazy na wzmiankę o fryzjerstwie trochę zarumienił się i odparł:
— Szanowny panie, kiedy człowiek taki jak ja...
— Z takiem poświęceniem!... — przerwała nadobna Łucja.
— Nie pani! tylko z poczuciem obowiązku, kiedy taki człowiek zstępuje z mego stanowiska...
— Boś pan nawet — wtrącił Dylski — był w rządzie gubernjalnym?
— Właśnie! Otóż kiedy taki człowiek zstępuje do nizin społecznych, to już musi sięgnąć jak najgłębiej, jednym ruchem wstrząsnąć zmurszały gmach rutyny i zastoju. Krawiec, fryzjer — to między rzemieślnikami eleganci; fryzjer ma nawet w sobie coś ckliwego, a szewc...
— Trochę cuchnie!... — szepnął Dylski z odcieniem głębokiego przekonania.
— Drogi papo! — zawołała poetyczna Łucja — wszakże te właśnie przykrości stanowią największą zasługę pana Anastazego.
Reformatora coś w serce kolnęło, gdy to usłyszał. Pochylił się do miłej panienki i drżącym głosem zapytał:
— Więc pani nie odepchnęłabyś spracowanej dłoni rzemieślnika, nie zawahałabyś się otrzeć potu z czoła, uznojonego w wielkiej pracy społecznej?...
— Czy pan może się nawet pytać o to? — szepnęła tkliwa Łucja.
— Hum! — kaszlnął Dylski. — Widzę, że się macie ku sobie...
— Drogi papo!...
— Widzę, widzę! — przerwał drogi papa. — Ha! kiedy tak, to się i pobierzcie... Ale — dodał po chwili — tobie, panie młody, postawię jeden warunek...
— Tysiąc! — jęknął szczęśliwy kochanek.
— Tylko jeden. Oto — w posagu dostaniecie najwyżej sześć tysięcy rubli na to tam obalenie zmurszałego gmachu rutyny, bo widzę, że i Łucja nasiąkła twojemi teorjami. Ale gdy stracisz i znudzi ci się, to już możesz sobie zostać nawet i szewcem, ale gwałtownym reformom dasz spokój...
— Reformom?... Cóż w nich złego?...
— Mówią o tem rozmaicie — ciągnął Dylski — powiadają, że Pocięglowicz naprzykład zapija się winem w imię postępu i ponosi wydatki trzy razy większe niż dawniej, a buty robi gorsze. Czeladź też jego rozhukana i rozpuszczona, jak bicze dziadowskie...
— Drogi papo — szepnęła namiętnie Łucja.
— Cierniową koronę podał mi pan dziś razem ze szczęściem!... — rzekł Anastazy — cóżem ja winien, że niektórzy wyznawcy idei mają złe skłonności?
— Ja też ciebie nie obwiniam, ale na krzewienie postępu czy tam idei między szewcami przeznaczam tylko sześć tysięcy rubli. Z temi pieniędzmi możecie robić, co wam się podoba, lecz gdy je stracicie, wtedy musisz się wziąć do takiej roboty, jakiej wymagają stosunki realne. Nie chcę, ażeby mnie nazywano mordercą idei, ale całego naszego majątku nie mogę puścić na rzeczy bardzo wątpliwe...
Anastazy był zielony, słuchając tych ryków zdziczałego konserwatyzmu, lecz w milczeniu przyjął warunek przyszłego teścia, ślubując w duchu, że nim rok upłynie, on zdoła zreformować społeczeństwo, zrobić majątek i nawrócić Dylskiego, co podobno było najtrudniejsze. Tym sposobem marząca Łucja została narzeczoną dzielnego Anastazego. Narzeczony po skończeniu szewckiej praktyki miał dostać pieniądze do rąk, lecz ożenić się — dopiero po założeniu własnego warsztatu.
— Otworzę fabrykę, jakiej nie było w Warszawie! — mówił zapaleniec do przyszłego teścia.
— Otwórz nawet dziesięć — odparł Dylski — byłem ja grosza nad sześć tysięcy nie dokładał.
— Przy niej szkoła dla dorosłych!
— Oj to, to... Dziś dorośli bardzo potrzebują rozumu.
— I szpital.
— Ale z prysznicem! — zakończył Dylski.



IV.

ANASTAZY, DOSIĘGAJĄC CELU SWYCH MARZEŃ, MIMOCHODEM
SKIEROWUJE JEDNEGO ŻYDKA DO PRACY UŻYTECZNEJ.

Rok praktyki Anastazego skończył się z wielkim dla ogółu pożytkiem. Młody reformator miał już na własną rękę otworzyć olbrzymią fabrykę, o której jednak stary Pocięgiel odzywał się bardzo pesymistycznie. I nie dlatego bynajmniej, aby nie wierzył w genjusz swego ucznia, o którym przecie zapewniały go dzienniki, pani majstrowa, terminatorzy i czeladź, a nadewszystko sam Anastazy — ale — z powodu złych czasów.
— Patrz pan — mówił Pocięgiel — co się to dziś wyrabia! Ja, panie, od zeszłego roku straciłem już więcej niż połowę kundmanów i mam długi hipoteczne na kamienicy. Ludzie widać chodzą w szwarcowanych butach, a czeladź coraz podlejsza... Złe czasy!...
Anastazy rozumiał trochę powody złych czasów dla Pocięgla, ale milczał, zajęty własnemi projektami. Chciał on ani mniej, ani więcej, tylko zbudować fabrykę, miał już nawet plac upatrzony, ale cóż kiedy sześć tysięcy rubli na tego rodzaju rzeczy w żadnym razie wystarczyć nie mogło.
Poszedł do przyszłego teścia i delikatnie zapytał go, czyby nie dało się zwiększyć sumy posagowej.
— Ani myślę! — odparł Dylski. — Nawet przyznam ci się, żem zupełnie stracił wiarę do twoich projektów i gdyby nie słowo, nie dałbym nic...
— Z jakiej racji?... Cóż jest niemożliwego w moich projektach? — spytał Koński.
Stary zamyślił się i rzekł:
— Ilu robotników chcesz wziąć?
— Choćby stu...
— Pierwsze głupstwo. Każde przedsiębiorstwo zaczynać się musi jak najskromniej, bo inaczej straci możność bytu. Przypatrz się wszystkiemu co żyje: drzewu, człowiekowi, państwu wreszcie, wszystko zaczyna od małego, a zczasem dopiero, gdy mu siły i okoliczności sprzyjają, wyrasta na olbrzyma. Cóż chcesz zrobić więcej?
— Szkołę dla dorosłych.
— Mogą się uczyć w warsztacie, jeżeli zechcą. Cóż więcej?
— Zaprowadzę kasę oszczędności, kasę pożyczkową, tantjemy, mieszkania wspólne, zakup produktów spożywczych po cenie zniżonej...
Dylski patrzył mu w oczy tak dziwnie, że Anastazy zmieszał się.
— Czy panu się nie podobają te rzeczy? — spytał przyszłego teścia.
— Owszem, są one bardzo piękne.
— Więc dlaczego waha się pan i mnie zniechęca?
— Słuchaj — rzekł stary. — Cobyś ty powiedział o człowieku, który wziąwszy do ręki pestkę z jabłka, upewniałby cię, że ta pestka w jednej chwili wyda pień, gałęzie, liście, kwiaty i owoce?... Powiedziałbyś, że to warjat. Otóż rzemiosła nasze są pestką, z której przy pomyślnych warunkach i przy długiej a usilnej pracy wyrosną kiedyś i kasy pożyczkowe i szkoły dla dorosłych i tantjemy i wszystko co chcesz, ale dopiero — kiedyś. Jeżeli jednak ty obiecujesz mi zrobić to w ciągu roku — toś warjat!... Masz sześć tysięcy rubli, czyń swoje i przekonaj mnie, że się mylę, ale tymczasem bywaj zdrów... Nie dam nic więcej.
Uwagi te dla ambicji Anastazego stały się nowym bodźcem. Na ten raz porzucił on projekt wybudowania fabryki, ale zresztą wszystko postanowił wykonać. Wynajął tedy ogromny lokal na warsztaty, drugi podobny dla siebie i przyszłej żony na mieszkanie, zamówił mnóstwo robotników i zażądał z zagranicy machin, począwszy od tej, która strugała sztyfty, wycinała podeszwy, aż do tej, która szyła buty. Przy pomocy tak potężnych środków miał zamiar wyrabiać po sto tysięcy par butów rocznie i zalać niemi cały Wschód... Dopiero, zdobywszy w parę lat majątek, chciał spłacić teścia i już za swoje wyłącznie pieniądze budować potrzebne gmachy z łaźniami, szpitalami, mieszkaniami i tym podobnemi czynnikami postępu.
Niebawem jednak okazał się dotkliwy brak pieniędzy, sześć tysięcy rubli pękły jak bańka mydlana, sprawunki zaś nawet w połowie załatwione nie były. Cóż tu robić?... Reformator myślał, myślał — aż wkońcu trafił na nowy projekt genjalny.
Znał on pewnego pana Sylberszmita, który stosownie do miejsca pobytu nazywał się: Bogumiłem Sylberszmitem albo Gotliebem Sylberszmitem, albo Borysem Mordkowiczem Sylberszmitowym, jak było potrzeba. Obywatel ten wszędzie odznaczał się liberalnemi poglądami, Anastazemu zaś imponował głównie wielką miłością dla kraju. Do niego więc udał się reformator o pożyczkę.
Pan Bogumił Sylberszmit wysłuchał projektów entuzjasty, obejrzał jego warsztaty, parę machin już sprowadzonych i rzekł:
— Ja widzę, żeś pan wielki człowiek. Ja panu pożyczę dla zreformowania szewców dwa tysiące rubli... na ruchomości warsztatowe. A robię to (daję panu słowo honoru!) przez patrjotyzm, bo ja do tej pory wspierałem wyłącznie sztuki piękne, a z szewcami gadałem przez okno...
Tym sposobem Koński ubił dwa interesy.
Naprzód dostał pieniędzy, a powtóre skierował jednego starozakonnego do udziału w pracy produkcyjnej.
Dylski także oglądał warsztaty, jedno chwalił, drugie ganił, trzecie podziwiał, ale — pieniędzy nie dodawał.
Nagle spytał Anastazego:
— Mój drogi, a czy ty sam potrafisz szyć buty?
Reformator zmieszał się.
— To jest... teoretycznie... posiadam głęboką i wszechstronną znajomość przedmiotu...
— Więc nie umiesz?...
— Owszem, owszem, głównie jednak teoretycznie...
— No, przecież ja w teoretycznych butach chodzić nie mogę, a chciałbym mieć od ciebie na pamiątkę chociaż jedną parę, ale twemi własnemi rękami uszytą... Weźże mi miarę.
Niewiadomo, co w tej chwili było większe: czy genjusz reformatora, czy jego zakłopotanie?
Niby wziął miarę, ale jakoś inaczej aniżeli szewc przeciętny. Gdy zaś pan Dylski co do dobroci i ładności jej wyraził pewne powątpiewanie — odparł, że bierze miarę według własnej teorji, z uwzględnieniem anatomicznej budowy stopy i odcisków. Chciał też prawdopodobnie w buty, przeznaczone dla teścia, wtłoczyć całą swoją ideę o potrzebie zreformowania klasy rzemieślniczej i inne piękne rzeczy. Sceptyk-teść myślał w duchu, że obuwie, zrobione przez przyszłego męża idealnej Łucji, kwalifikować się będzie nietyle do chodzenia, ile raczej na prezent dla Akademji Nauk i Umiejętności, jako wyczerpujący traktat o najnowszych prądach czasu.
Dzięki patriotycznej pomocy Sylberszmita urzeczywistnienie śmiałych planów Anastazego zbliżało się ku końcowi. Znakomity reformator kupił już mnóstwo ksiąg buchalteryjnych, kasę ogniotrwałą i — wszedł w stosunki z wielką liczbą agentów, mających rozsprzedawać wyroby jego fabryki.
Każdy z nich zapewniał o swej gorliwości dla sprawy podniesienia rzemiosł i nie wątpił o wielkich zyskach, szczególniej, gdy je obliczano przy butelce dobrego maślacza — ale — z zaliczkami nie spieszył się... Mimo to Anastazy był pewny, że byle towar odesłał, odwrotną pocztą otrzyma gotówkę lub przekazy. Przynajmniej tak mu zaręczano.
Nareszcie wszystko już było gotowe. W jednym tygodniu miał się połączyć dozgonnym węzłem z uroczą Łucją i otworzyć fabrykę braterską ucztą dla czeladzi. Aby zaś dać przykład solidarności ze swymi współpracownikami, postanowił podejmować ich we własnych salonach. Dylski krzywił się i na ten projekt, ale zachwycająca Łucja zwyciężyła skrupuły ojcowskie. I ona też, małżonka reformatora, chciała zbliżyć się do jego czeladki i słodyczą obejścia, serdecznym taktem i miłością przyczynić się do podniesienia ich moralnego poziomu.


V.

ANASTAZY USIŁUJE ZBLIŻYĆ SIĘ DO SWEJ CZELADKI
I ZAPEWNIĆ IM UDZIAŁ W ZYSKACH PRZEWAŻNIE MORALNYCH.

Autorowie, dla których miłość, uwieńczona małżeństwem, stanowi początek i koniec wszelkiej mądrości, lubią niezmiernie zapraszać czytelników na ślub młodej pary, opowiadać, jak wyglądał on i jak ona, co mówili, co myśleli, w jaki sposób weszli do nowego rodzinnego gniazdka i co było potem. Dyskretniejszy od nich, nie będę wdawał się w publikowanie tajemnic małżeńskich, lecz powiem krótko, że państwo młodzi po weselu wprowadzili się na nowe mieszkanie, położone nad postępowemi warsztatami, i porobili niezbędne przygotowania do podjęcia u siebie kilkudziesięciu braci rzemieślników.
Nadszedł nareszcie ów dzień na wieki pamiętny w historji kunsztu szewckiego.
Uroczystość zainaugurował pan Anastazy mówką, którą tu przytoczymy w streszczeniu:
„Drodzy koledzy!
„Szczęśliwym nazwać się mogę, stając dziś jako naczelnik przedsiębiorstwa w gronie tych, z którymi niegdyś dzieliłem trudy, pracę w charakterze robotnika...“
— Chyba się niebardzo spracował! — szepnął ktoś w tłumie.
„Obecne usiłowania moje skierowane będą do tego, aby podnieść wasz poziom moralny i umysłowy, obznajmić was z postępami cywilizowanego świata...“
— Wolałby lepiej płacić — odezwano się.
„Starać się też będę o poprawienie materjalnych warunków waszego bytu...“
— Oj! to! to! — krzyknęło wielu.
„Na początek, ponieważ środki moje są ograniczone, postanowiłem grzebać darmo każdego z was, gdy umrze...“
(Cisza...)
„Chcę także otworzyć kasę wkładowo-zaliczkową i w tym celu zapytuję: czy niema między wami takich, którzyby chcieli odłożyć w tej chwili jakąś drobną sumkę na oszczędności?...“
(Nastało milczenie tak wielkie, jak przed pierwszym dniem stworzenia świata.)
„Więc jeżeli nie dziś, to może później zechce z was który odkładać?...“
(Głęboka cisza.)
„Umyśliłem też otworzyć szereg wykładów teoretycznych w niedziele i święta i proszę tych, którzy należeć do nich pragną, aby wystąpili naprzód...“
(Na te słowa zgromadzeni gwałtownie cofają się wtył, okazując w sposób niedwuznaczny, że tymczasem żaden z nich nie pragnie należeć do wykładów teoretycznych.)
Anastazy trochę zmieszał się, kończył więc szybko.
„Nareszcie postanowiłem każdemu z was, oprócz zwykłego zarobku, wypłacać w końcu roku tantjemy z zysku ogólnego i mam nadzieję, że jeżeli interesy dobrze pójdą, na każdego z was przypadnie tym sposobem po kilkanaście a może i kilkadziesiąt rubli...“
Nie dano mu dokończyć. Tłum, jak jeden mąż, schwycił Anastazego na ręce i podniósł wgórę. Hałasowali przytem tak, że aż przechodzący reporter jednego z pism codziennych stanął na ulicy i zapytał innego przechodnia:
— Co to być może?
— Musi się dom walić — odparł zapytany.
Reporter, słysząc krzyk i rumor, nie sprawdzał już faktu naocznie, co zresztą było połączone z pewnemi niedogodnościami, ale wskoczył w dorożkę — i przybywszy do redakcji, napisał długi artykuł o zawaleniu się sufitu w pewnym domu. Ale to już do rzeczy nie należy.
Zkolei Anastazy zaprosił kolegów na górę, gdzie oczekiwała ich wiotka Łucja. Koński pobiegł naprzód, a za nim goście, potykający się o dywan na schodach, tupiący i wogóle bardzo ożywieni.
— Jest to najszczęśliwszy dzień w mojem życiu! — szepnął reformator do swej tkliwej małżonki.
— I w mojem też! — odparła tkliwa małżonka wielkiemu reformatorowi.
— Cele nasze spełnione... — mówił Anastazy. — Ci dzielni ludzie staną się nasieniem lepszej przyszłości.
— A ty jej twórcą! — dodała piękna Łucja z brylantową łzą w oku.
Tymczasem nasiona przyszłości powoli zapełniały przedpokój, nie śmiejąc czy nie chcąc wejść do salonu. Tylko najodważniejsi przez otwarte drzwi wytykali głowy, lecz wnet potem cofali je, jak kot łapy z gorącego popiołu.
Anastazy i Łucja, aby czeladce swej okazać idealną stronę małżeńskiego pożycia, utworzyli na środku sali bardzo malowniczą grupę. On spracowanem ramieniem objął jej wiotką kibić, a ona delikatną dłoń oparła na jego męskim karku. W taki sposób ustawieni, z bijącemi sercami, oczekiwali gości. Goście chrząkali, wycierali nogi o słomiankę, potrącali się wzajemnie, lecz nie wchodzili.
— Proszę was, koledzy — zawołał Anastazy.
— No idźże pan, panie Kociołek! — mówiono w przedpokoju.
— Nie on!... Dzięglewicz starszy i sam był majstrem.
Tłum zwiększył się i tak napełnił przedpokój, że drzwi trzeszczeć zaczęły.
— Wejdźcież, koledzy! — wołał zaniepokojony Koński.
— Gdzie Dzięglewicz?... Dzięglewicz!... — szemrano.
— Jestem! — odezwał się głos z sieni i w tej chwili tłum, popchnięty ztyłu przez Dzięglewicza, z trzaskiem i łoskotem wpadł do salonu jak fala.
Łucja, zobaczywszy mężczyzn w czerwonych i zielonych krawatach, w butach palonych, w paletotach koloru musztardowego, lub surdutach, które niedość przystawały do figur ich właścicieli — zmieszała się; strach ją przejął na myśl: co się stanie z salonem i meblami?
Dzięglewicz wystąpił na środek: wykonał pewną liczbę ruchów, świadczących, że chce wypowiedzieć mówkę. Gospodarze i goście ucichli.
— Panowie koledzy!... czeladzie!... i ty, panie pryncypał i twoja małżonko!...
Dzięglewicz miał potężną łysinę, którą osłaniał zapomocą kilku kosmyków mocno upomadowanych włosów. Ponieważ zaś sądził ciągle, że mu spadają, odsłaniając wciąż przed światem jego przykre kalectwo, gładził je więc co kilka minut — pociągając ręką po zatłuszczonej głowie od tyłu ku przodowi.
— Za przeproszeniem państwa, ja, jako najstarszy w tej gromadzie i przytem jako zbankretowany majster po spaleniu się, upraszam o łaskawe posłuchanie — mówił Dzięglewicz. — Ty, panie pryncypał i twoja małżonko, żeście się pobrali, to jeszcze nic, bo to lada kto potrafi, nie wymieniając głupiego Kostusia, który onegdaj ożenił się, choć nie ma ani mieszkania, ani łóżka.
— Oooo!... — zdziwił się skompromitowany Kostuś.
— Cicho! cicho! — uspokoili go inni.
Dzięglewicz przeciągnął ręką po głowie i mówił:
— Ale toście mądrze zrobili, żeście nas, ubożuchną czeladkę swoją, zaprosili na ten oto obrządek fabryki otworzenia, że nie gardzicie nami...
— Prawda! prawda!... — zawołała gromada.
— Kapuściński nie pchaj się! boś nie w stajni!... I to dobrze robicie, ty panie pryncypał i twoja małżonka, iże dbacie o czeladkę swoją, sztafirując głowami, aby nam było lepiej na świecie.
— Prawda!... prawda!... To psiakość gada jak na prelekcji.
— Zato my też będziemy dbali o wasze jak o swoje, żeby wam ubytku nie przyczynić w towarze...
— Oj będziemy!... będziemy!...
— A Pan Bóg miłosierny zeszłe wam fortunę i błogosławieństwo, na starość lekkie skonanie, a po śmierci duszne zbawienie.
Dzięglewicz skończył, potarł znowu ręką zatłuszczoną głowę, pokręcił wąsa, a potem zbliżywszy się do nadobnej Łucji, ucałował jej paluszki. Kilkudziesięciu pozostałych kolegów zrobiło to samo, przyczem piękna małżonka reformatora, nie znając nazwisk swych gości, klasyfikowała ich wedle pomady, jakiej który używał.
Pomada różana — całuje Łucję w rękę jak należy.
Gęsi szmalec — w rękaw.
Ditto — ściska jej palce tak, że ledwie nie krzyknęła.
Fiksatuar — całuje w lewą rękę.
Pomada topolowa — ociera z pośpiechem jej wielkim palcem swoje wąsy — i tak dalej.
Idealna Łucja w pierwszej chwili po wejściu czeladzi doświadczyła bardzo niemiłych wrażeń, byli to bowiem ludzie prości, niezgrabni i cudacznie ubrani. Przypatrzywszy się im jednak bliżej, nabrała jakoś serca. Każdy z nich bowiem starał się służyć jej, o ile umiał. Na fotelu ani na kanapie żaden nie usiadł, talerza na stole nie oparł, bojąc się uszkodzić mebli. Wszyscy rozmawiali pocichu jak w kościele i okazywali zarówno Anastazemu jak i Łucji tysiączne oznaki przychylności. Najdziwniejsze jednak było to, że pili bardzo umiarkowanie.
W jednym kącie usłyszała Łucja następującą rozmowę:
— Oj ty, plucho jakiś!... przecie jeżeli plujesz na taką śliczną podłogę, to miej choć zwyczaj nogą zatrzeć.
— Widzisz go, jaki mądry!... W takim domu nie pluje się na podłogę!...
— Tylko gdzie?
— Ma się wiedzieć, że albo w piec, albo w doniczki...
Łucja aż pobladła. Spostrzegł to mąż i zapytał:
— Cóż, nie podobają ci się?
— Owszem — odparła. — Są to ludzie bardzo uczciwi, ale strasznie ordynaryjni.
— Poczekajże, przedstawię ci inteligentnego młodzieńca. Ukończył cztery klasy i wogóle dużo nad sobą pracuje. — I po chwili przyprowadził jej franta w modnym surducie, który nawet do jedzenia nie zdejmował rękawiczek.
Po zaznajomieniu się, usiedli obok siebie na krzesłach i Łucja zapytała:
— Pan podobno dużo czyta?
— O tak, pani — odparł frant — po całych dniach, po całych nocach...
— Cóż głównie?
— Rozmaicie — ale głównie to filozofów.
Łucja zdziwiła się i zapytała nieśmiało:
— Któregoż pan ceni najwięcej?
— Kilku... kilku!... Jednego tego, co to... ech! bodajże cię... A drugiego tego... jakoś zapomniałem nazwiska. Ja tak zawsze zapominam, jak tylko się spocę...
— Do jakiejże narodowości należą ci filozofowie?
Frant począł wykręcać się.
— To trudno wiedzieć, proszę pani!... Tacy wielcy ludzie, jak filozofowie, do wszystkich narodów należą...
Łucja szybko pożegnała go. Zdawało jej się, że każdy z obecnych tu nieinteligentnych czeladników wart był więcej, aniżeli młody blagier, który studjował filozofję.
Zjadłszy, co im dano, czeladnicy poczęli po raz drugi całować rączki interesującej Łucji, a następnie jak weszli tak i wyszli hurmem wpośród głębokich ukłonów. Tylko w najciemniejszym kącie przedpokoju został jeden z nich, nazwany nieparlamentarnie przez Dzięglewicza — głupim Kostusiem.
Anastazy zbliżył się do niego i zapytał, czem mu może służyć.
— Proszę pana majstra — rzekł biedak, obracając czapkę w ręku — przecie pan majster obiecał nam w końcu roku dodawać po kilkanaście rubli?
— Tak jest, mój bracie — odparł trochę zdziwiony Anastazy. — Więc cóż z tego?
— To możeby mi pan majster z tego dał dziś choć ze trzy ruble, bo mi bardzo potrzeba. Już ja tam i reszty wyrzeknę się, abym dostał teraz trochę. Zawsze pan majster duży procent zyska, a ja będę miał wygodę!
Istotnie dać komuś trzy ruble na początku roku za kilkanaście — płatnych w końcu, był to wcale dobry interes, Anastazemu jednak zrobiło się bardzo markotno. Dał mu pieniądze z tem przecie wyjaśnieniem, że nie jest to obiecana tantjema, ale tylko przyjacielska pożyczka.
Z tem wszystkiem Kostusiowi nie mogło się pomieścić w głowie, dlaczego pan majster nie przyjął tak korzystnego układu. Miałżeby stracić wiarę w możność wypłacenia swoim robotnikom tantjemy w końcu roku? Lecz w takim razie pocóż ją obiecywał?


VI

SYLBERSZMIT ODEGRYWA ROLĘ WAŻNĄ LECZ NIEZBYT
GODNĄ ZAZDROŚCI, POCZEM WSZYSTKO IDZIE DOBRZE.

Dobry jest miodowy miesiąc w małżeństwie, osobliwie wówczas, gdy po nim następuje cały szereg lat wodnistych, piołunowych, a wkońcu żółciowych i octowych. Ale w przedsiębiorstwie miodowy miesiąc jest złym znakiem, każe się bowiem domyślać, że dnie, które po nim nastąpią, będą mniej słodkie.
Taki właśnie czas ze swoją fabryką przeżył pan Anastazy. Z początku wszystko szło dobrze: czeladź jak cheruby, maszyny — jak zegarki. Wyprodukowano, jak mówi ekonomja, kilka tysięcy par butów, a nawet wysłano je do rozmaitych agentów. Była to jednak część pierwsza interesu, w drugiej zaś okazało się, że agenci albo zgoła nie odsyłają pieniędzy, albo bardzo niewiele.
Anastazy, który na opłacenie robotnika i kupno materjału pożyczał pieniędzy, w krótkim bardzo czasie znalazł się w niewesołej pozycji, przyszedł bowiem dzień, w którym powiedział sobie, że musi zmniejszyć ilość roboty i robotników. Rzecz prosta. Z powodu braku stosunków towar nie odchodził dość szybko i stosy obuwia zaległy w warsztatach. Niesumienni kupcy i agenci nie odsyłali należności, a Koński nie miał pieniędzy na przetrzymanie tak twardych początków.
Wkońcu zesmutniał i pobladł reformator, co widząc żona udała się do ojca z nieśmiałą prośbą o pomoc.
— Nie dam nic — odparł stary.
— Ależ ojcze drogi — fabryka upadnie.
— Im prędzej, tem lepiej. Gdybym ją dziś wsparł, za miesiąc okazałyby się nowe braki. Na takie przedsiębiorstwo trzeba mieć ze sto tysięcy rubli, kto zaś ich nie posiada, nie powinien go prowadzić.
Wkrótce zostało już ledwie kilkunastu czeladzi, a machiny prawie że nie funkcjonowały. Wtedy zjawił się u Anastazego znany Bogumił Sylberszmit i wykupił leżące buty prawie za cenę kosztu, na czem naturalnie nic nie zyskała fabryka.
Później zaczął przychodzić częściej, oglądać machiny, a wkońcu skłonił Anastazego do przyjęcia paru Żydków.
— Oni chcą się obeznać z maszynami — ale tylko przez patrjotyzm — objaśnił Sylberszmit.
Nareszcie fabryka stanęła.
Wówczas Sylberszmit zażądał zwrotu pieniędzy i znowu przez patrjotyzm tak przyparł Anastazego, że młody apostoł, dla uniknięcia skandalu i zapłacenia drobnych lecz pilnych długów, w ciągu kilku tygodni odstąpił mu fabrykę za pół ceny.
Robotnicy, którzy lubili Anastazego, dowiedziawszy się o tym wypadku, tłumem opuścili fabrykę i jeszcze odgrażali się, że spalą nabywcę-oszusta. Ale Sylberszmit wnet znalazł nowych, machiny powierzył Żydkom, którzy się z niemi już obeznali, a najniesforniejszych przyjaciół swego poprzednika wpakował do kozy za pogróżki.
W kilka dni później na froncie budynku czytać było można następujący napis:

SŁOWIAŃSKA
FABRYKA
BUTÓW
Bogumiła
SYLBERSZMITA

Anastazy był tak zgnębiony i odurzony swoim upadkiem, którego wcześniej nie umiał, czy nie śmiał przewidzieć, że w pierwszej chwili zupełnie stracił głowę i odwagę. Wnet jednak uspokoiła go żona i teść, który, o dziwo! stał się teraz bardzo serdecznym.
— No — rzekł Dylski — jest dziś to, com myślał. Uszyłeś mi istotnie buty teoretyczne, za które dałem sześć tysięcy rubli. Ale nie na tem koniec, mój panie... Co myślisz nadal robić?
— Naturalnie, że znowu buty! — odparł Anastazy.
— I znowu założysz fabrykę?
— Tylko warsztat z paru chłopcami.
— Tak to rozumiem! — rzekł Dylski. — Na ten interes dam ci jeszcze tysiąc rubli. Ale baczność i uszy do góry!
Istotnie ku powszechnemu zdziwieniu Koński założył mały warsztat, ale do dzieła wziął się już całkiem inaczej. Czeladników wybrał najlepszych, rachunki prowadził skrupulatnie, na kredyt nie dawał nic, agentów nie zbierał po ulicach. Każda para butów, wychodząca z jego warsztatu, odznaczała się dobrem wykończeniem i trwałością, a że znajomych miał wielu, ledwie zatem mógł nadążyć obstalunkom.
Od tej chwili począł się istotny rozwój jego przedsiębiorstwa, które teraz dopiero zbadał dokładnie i we wszystkich kierunkach. Ponieważ towar ciągle odpływał, Anastazy więc nie miał kapitału unieruchomionego, nie potrzebował kredytów i nie opłacał zbyt dużych procentów. Drobne lecz nieustanne zasiłki teścia potęgowały wzrost interesu, tak, że w rok niespełna miał już kilkunastu czeladzi w domu, a nawet oddawał robotę na miasto.
Zatopiony w wirze walki o chleb, pohamował też swoje reformatorskie zachcianki. Że jednak z robotnikami wychodził uczciwie, traktował ich po koleżeńsku, choć z większą niż dawniej powagą, chętnym nauki udzielał książek i objaśnień, kochali go więc i prowadzili się wybornie. Anastazy bowiem nie budził w robotnikach „wyższych potrzeb“, lecz zwolna rozwijał i doskonalił to, co w nich oddawna istniało.
Tymczasem wybuchnęła wojna serbsko-turecka, a obrotny fabrykant słowiańskich butów podwoił liczbę robotników i na potęgę szył obuwie, z którem następnie wyjechał gdzieś... Przez parę miesięcy nie było o nim słychać, później jednak korespondencje z placu boju zaczęły robić wzmianki o jakimś Milanie Sylberszmitowiczu, wielkim dostawcy butów dla armji serbskiej. Domyślni odgadywali już, kto może być owym dostawcą, i zazdrościli mu również genjuszu jak karjery, gdy pewnego dnia ukazała się korespondencja tej treści:

„Niezbyt dawno odbył się tutaj sąd wojenny nad pewnym Mustafą Sylberszmit, baszą zwanym inaczej. Hultaj ten dostarczył Serbom dwadzieścia tysięcy par butów, które w ciągu kilku dni rozlazły się i popsuły. Potem znikł i zajął się dostawą butów dla armji tureckiej, a gdy i stamtąd, z powodu licznych nadużyć, musiał uciekać, wpadł w ręce Serbów. Pierwotnie chciano go rozstrzelać, z uwagi jednak, że butami swojemi tyle zrobił złego Turkom, co i Serbom, zmieniono mu karę na ciężkie więzienie.“

Wnet okazało się, że Sylberszmit wiele osób pozarywał w Warszawie i że na opłacenie jego długów nie wystarczy nawet sprzedaż machin, które wytumanił od Końskiego. Licytacja jednak odbyła się i Anastazy, już za własne pieniądze, powtórnie doszedł do posiadania kilku najpraktyczniejszych aparatów szewckich, które sam niegdyś z zagranicy sprowadził. Resztę machin do dziś dnia widzieć można na Pociejowie obok starych kotłów, blaszanych szyldów i innych rupieci...
Pewnego dnia spotkał się z Końskim literat, który onego czasu robił mu reklamy i nigdy nie mógł wyrzucić z siebie ostatniego artykułu treści moralno-społecznej.
— No i cóż, panie Anastazy? Ochłodliśmy, hę?... Marny kruszec pochłania dziś pańską uwagę, o reformach nie słyszymy, hę?
Koński machnął ręką.
— Powiedz mi pan jednak — pytał już poważniej niestrudzony dziennikarz — czem się to u licha dzieje, że u nas ludzie tak prędko w życiu praktycznem zapominają o postępowych ideach?
— Widzi pan, robi się tak z tego powodu, że podstawą przedsiębiorstwa nie mogą być ani idee, ani uczucia, lecz interesa...
— Tak mówi ekonomja! — objaśnił dziennikarz.
— Otóż jeżeli interesa idą bardzo opornie, a człowiek ma niewiele sił, więc obróciwszy część ich na zdobywanie bytu materjalnego, bardzo małą ich resztkę włożyć może w prace reformatorskie. Skutkiem tego posuwamy się powoli, nie tak, jakby chciała wyobraźnia.
— No, ale czyż nie można odrazu stanąć na wyższym punkcie, wyprzedzić swój wiek, kopjować to, co już jest gotowe u obcych? — pytał literat.
— Sam się przekonałem — odparł Anastazy — że w praktyce wieku swego wyprzedzać niepodobna. Przy pracy społecznej, jak przy budowie gmachu, ci, którzy chcą wznieść piętro wyższe, muszą stanąć na tem, które zbudowano poprzednio. Inaczej można kark złamać, nie położywszy ani jednej cegiełki.
Literat przyznał słuszność tym uwagom, lecz ponieważ miał w głowie kilkaset postępowych tematów, pisze więc dalej w duchu gwałtownych reform, choć podobno sam w skuteczność ich nie wierzy.

Opowiadający to mniema, że zawsze znajdą się popędliwi reformatorowie, którzy na wzór Anastazego, zechcą zrobić wszystko w jednej chwili dla podniesienia moralnego i umysłowego poziomu szewców, krawców, stolarzy i innych specjalistów. Każdy z nich będzie miał swego Pocięgla, który w imię postępu wyrzeknie się piwa... dla wina, każdy trafi na Sylberszmita i każdy przekona się, że chciał — za prędko. Tylko czy każdy znajdzie teścia Dylskiego, który go z kłopotów wydobędzie, a nadewszystko: kosztem sześciu tysięcy rubli udzieli lekcji ostrożności?
O tem należy wątpić.



ZE WSPOMNIEŃ CYKLISTY
I.

Najpierwej powiem słówko o naszym kasjerze, który potężny wpływ wywarł na moją przyszłość, ukazując nowy cel, nową drogę w życiu!…
Ze względu na powierzchowność — istnieje nie ulegające kwestji podobieństwo między naszym kasjerem a pokoikiem, w którym mieści się kasa. Dziwny ten związek spostrzegłem nietylko ja, ale wszyscy moi koledzy z buchalterji, nawet wszyscy urzędnicy banku.
Pokój kasowy ma szaro-żółte tapety, szaro-żółtą podłogę i szaro-żółte przepierzenie, nasz kasjer ma szaro-żółtą twarz, szaro-żółte kępki włosów i żółtawe oczy. W pokoju znajdują się dwie szafy ogniotrwałe koloru bronzowego i popielate chodniki na podłodze; nasz zaś kasjer nigdy inaczej nie ubiera się — tylko w bronzowy surdut i popielate spodnie. Żelazny kufer podręczny, w którym leżą pieniądze na wydatki bieżące, jest polakierowany na zielono; podobnież kamizelka, którą nasz kasjer nosi na codzień, ma także kolor zielony.
Jeżeli dodam, że sufit kasy jest biały, bez żadnych upiększeń, a wierzch głowy naszego kasjera jest łysy, bez żadnych dodatków; że oba okna pokoju są zakratowane i oba oczy kasjera zabezpieczone okularami, to już chyba nikt mnie nie posądzi o przesadę w upatrywaniu podobieństwa między kasjerem i pokojem.
Nie jest to akurat to samo — ale coś jest.
Obok nieskazitelnej uczciwości pan kasjer odznacza się rozumem i energją. Tylko raz w życiu wypłacił jakiemuś aferzyście o pięćset rubli za dużo, lecz w parę minut spostrzegł omyłkę, wybiegł za filutem i tak serdecznie przemówił do jego uczuć czy rozsądku, że pięćset rubli odzyskał. Obok tych jednak zalet ma wadę: jest złośliwy jak grzechotnik.
Zresztą — nie będę robił ceremonij, bo chyba nikt nie domyśli się o kim mówię… Otóż — w oczach naszego kasjera wszyscy ludzie są albo już gotowymi złodziejami, albo — kandydatami na złodziejów.
Jeżeli interesant przychodzi z pieniędzmi — pan kasjer podejrzewa go o zamiar podsunięcia fałszywych banknotów… Jeżeli zaś interesant bierze pieniądze, pan kasjer traktuje go jak rabusia… No, a gdy przyjdzie wypłacać miesięczną pensję urzędnikom banku!… No, a jeżeli kogo bieda zmusza do żądania zaliczki!… Wtedy proszę zobaczyć, jak panu kasjerowi błyszczą oczy, drżą ręce, wykrzywiają się usta…
Powiem krótko: człowiek ten, na każdego pierwszego, mógłby mieć po kilka awantur, gdyby… nie był kasjerem!… Jego władza nad ogniotrwałemi kasami i żelaznym kufrem, jego ciągłe, codzienne, od rana do wieczora przestawanie z setkami tysięcy rubli; jego możność udzielania albo odmawiania zaliczek, robią go wyższym od wszystkich innych urzędników bankowych, robią go nietykalnym, nieodpowiedzialnym… Każdy z nas, wszedłszy do kasy, na sam widok kasjera, czuje się sparaliżowany; więc nie uważa jego drgających ust i rzucania papierami, nie słyszy rumotu odpychanych krzeseł, otwieranego i zamykanego kufra, nawet nie myśli o niczem, chyba o tem, ażeby jeszcze bardziej nie rozgniewać pana kasjera, gdyż o podobaniu mu się, a choćby o uspokojeniu go, mowy być nie może.
Od dwudziestu lat, jak pan kasjer urzęduje u nas, tylko dwóch urzędników cieszyło się jego względami. To też jeden z nich został wice-dyrektorem naszej filji, a drugi — dyrektorem towarzystwa ubezpieczeń i każdy ma dziś po kilkanaście tysięcy rubli rocznie!
A teraz — czy uwierzy kto, że ja, ja, który to opowiadam, ja jestem trzecim, który posiadał — nie powiem: względy pana kasjera, bo do tego bardzo daleko, lecz posiadałem — coś, jakby cień — obietnicy — na życzliwość — w późniejszych czasach. Trudno też dziwić się, że kilka ciepłych zdań, wypowiedzianych przez takiego człowieka, wpłynęło na całą moją przyszłość, otworzyło przede mną nowe widnokręgi życiowe.
Kiedy 5-go sierpnia w południe zaszedłem do kasy, nasz kasjer kończył śniadanie, składające się, jak zwykle, z herbaty i bułeczki z szynką.
W pierwszej chwili pan kasjer udał, że mnie nie widzi i — bardzo powoli — dopijał herbatę.
Następnie wytarł palce w bibułę i rzucił ją do kosza, a pustą szklankę wystawił nazewnątrz drucianego przepierzenia kasy. Potem z głębokiego kufra wydobył garść banknotów i koszałkę ze złotem, a nareszcie sięgnął na półki i między papierami wyszukał kartkę, którą wysunął do mnie przez okienko.
— Podpisać!… — rzekł.
Podpisałem: Anastazy Fitulski odebrał miesięczną pensję.
— Złotem czy papierami?… — zapytał kasjer.
— Tem i tem, jeżeli pan łaskaw — odparłem.
Zaczął szybko liczyć, a jego żółte, hakowate palce biegały po pieniądzach jak po klawiszach fortepianu.
— Sto… sto siedemdziesiąt pięć… sto osiemdziesiąt… Proszę… — mówił kasjer. — Oto urzędnik!… Piątego sierpnia odbiera pieniądze za lipiec… No, ale na takiego jednego mogę wymienić dziesięciu innych, którzy w sierpniu wzięliby pensje nawet za październik, gdyby znalazł się głupiec, skory do zaliczenia!… Kanalje!…
— Może pan kasjer raczy przyjąć sześćdziesiąt rubli do mego fundusiku?… — wtrąciłem nieśmiało.
— Sześćdziesiąt?… — zapytał. — W zeszłym miesiącu odłożyłeś pan pięćdziesiąt i razem masz około dwu tysięcy. Młody chłopak, lat trzydziestu, a już pobiera sto osiemdziesiąt rubli miesięcznie i odłożył ze dwa tysiące gotówką. Ale inni w tym wieku, jeżeli dobrze pójdzie, umieją narobić ze dwadzieścia tysięcy rubli długów… Kanalje!… Ileż u djabła wydajesz pan na siebie? — zapytał, wypisując kwit na złożone sześćdziesiąt rubli.
— Panu kasjerowi powiem jak ojcu — odparłem, wzruszony pochwałami. — Na mieszkanie (dwa skromne pokoiki) wydaję dwadzieścia pięć rubli miesięcznie; żywność zaś z cukierniami i restauracjami (bo i tam człowiek niekiedy zabłądzi) kosztuje około trzydziestu pięciu rubli… No, a praczka, usługa, obuwie, odzież — nie przekraczają czterdziestu rubli na miesiąc… Razem sto rubli, do których przybywa pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt odkładanych na oszczędność…
— A resztę wydaje się na dziewczęta?…
— Boże uchowaj!… — zawołałem.
— Nie wmawiaj pan we mnie, że jesteś świętym!… — wybuchnął kasjer. — Ja przecie wiem, choćby z praktyki pańskich kolegów, co kosztują znajomości z damami…
— Boże uchowaj, panie kasjerze — odpowiedziałem, kłaniając się. — Świętym w rzeczy samej nie jestem, ale… Dla kobiety szlachetnej… dla kobiety szlachetnie myślącej, wystarczy bukiecik… pudełeczko cukierków…
— A tak, wystarcza, bo za resztę płaci mąż… — mruknął kasjer. — Niech was djabli porwą — kanalje!… Kradnie z cudzego ogrodu i na tem robi oszczędności!…
Na łyse czoło wystąpiły mu krople potu, a chude palce zginały się i prostowały jak szpony tygrysa. Źle mówię — szpony. Są to bowiem najdoskonalsze narzędzia do rachowania, które pan kasjer zanurza w stos banknotów, albo w skrzynkę metalowych pieniędzy i, prawie nie myląc się, wydobywa tyle, ile zgóry zapowiedział.
Tymczasem kasjer zapisał cos w małej książeczce i znowu mówił podrażniony:
— Kwiateczki i cukiereczki… Bodaj was paraliż tknął!… Tak dłużej być nie może!… Jesteś pan za uczciwy i za mądry, ażeby polować do współki z bandą łajdaków na cudze żony… Kto ma trzydzieści lat, parę tysięcy zaoszczędzonych, sto osiemdziesiąt rubli pensji miesięcznej i najlepsze widoki na awans, słyszy pan?… awans pana czeka… Możesz pan dojść nawet w naszym banku do trzech i czterech tysięcy rubli rocznie… Otóż, kto posiada takie warunki, nie powinien złodziejskim trybem sięgać do cudzych kas, ale, jak przystało na porządnego człowieka i obywatela, ożenić się…
— Któraby mnie tam panna zechciała?… — szepnąłem. I w tej chwili przyszła mi na myśl panna Pelagja, córka naszego kasjera, osoba młoda, posażna i nadzwyczaj ukształcona, która wprawdzie miała nieco wypukłe oczy, ale zato włosy do samej ziemi.
— Co pan pleciesz — zawołał kasjer — któraby cię zechciała?… Każda zechce, jeżeli ma w głowie rozum, a nie stare gazety!… Chłop trzydziestoletni, blondyn, oczy niebieskie, zbudowany jak szafa ogniotrwała… Odebrał wykształcenie ogólne i fachowe, praktykował zagranicą, w dodatku — cyklista… Czego u djabła chcesz pan więcej?…
Przyznałem w duchu, że typ, który pan kasjer odmalował z takiem przejęciem, najzupełniej odpowiada memu ideałowi porządnego człowieka i buchaltera. Bo i naprawdę, czy może być coś więcej interesującego, jak dobrze zbudowany blondyn, cyklista, z niebieskiemi oczyma, niezłą pensją i widokami na przyszłość?
Tymczasem pan kasjer, układający papiery sturublowe, dwudziestopięciorublowe i dziesięciorublowe — mówił już spokojniejszym głosem:
— Świat jest to księga główna, w której każdy ma swój rachunek. Urodziłeś się, czyli — dostałeś życie i rodziców, a więc — zapisać mu to na stronie WINIEN. Pracują nad twojem — wychowaniem, jedzeniem, ubraniem, mieszkaniem, ażebyś miał syto, ciepło i przestrono — znowu pisać mu po stronie: WINIEN. Potem, choć miljony innych siedzą w domu, pan dobrodziej jedziesz zagranicę, tam kształcisz się dalej, widujesz piękne krajobrazy i mądre obyczaje, więc — znowuś WINIEN. Nareszcie wracasz do kraju i nie sfatygowawszy się zbytecznie, dostajesz wyborną posadę, płacisz za mieszkanie dwadzieścia pięć rubli, kiedy inni psiej budy nie mają nad głową, a na jedzenie wydajesz trzydzieści pięć rubli, kiedy inni muszą poprzestać na sześciogroszowych obiadach; więc znowu i to trzeba zapisać po stronie: WINIEN…
Za pozwoleniem!… — nagle wykrzyknął kasjer, uderzając pięścią w stół. — Winien… winien… ciągle winien… Hola, mój panie!… Trzeba nareszcie coś zapisać na stronie MA, a więc przedewszystkiem — ożenić się… Tobie dali życie, więc i ty daj życie… Ty miałeś rodziców, więc i twoim dzieciom musisz dać legalnych rodziców… To darmo… Nie można domu podrzutków zapełniać buchalterowiczami…
W miarę jak słuchałem, coraz jaśniej przed oczyma duszy zarysowywała mi się inteligentna twarz, wypukłe oczy i prześliczne włosy panny Pelagji. Uczułem lekki zamęt w głowie, przyjemne ciepło w sercu i sam nie wiedząc, co robię, wyciągnąłem, przez okienko w drutowanem przepierzeniu, rękę do zacnego kasjera. Ale on — nagłym odruchem — cofnął się i drapieżnemi palcami zasłonił koszałkę ze złotem.
Ruch ten trwał sekundę, może pół, ale było go dosyć dla wywołania zupełnej reakcji w mojej duszy. Jak zdmuchnięta świeca — zgasła wdzięczność, którą przed chwilą uczułem dla zacnego kasjera. Jego mechaniczna troskliwość o bankowe pieniądze wydała mi się prostactwem, a panna Pelagja, pomimo olbrzymiej inteligencji i jeszcze większych włosów, przerobiła się w mojej wyobraźni na osobę — w całem znaczeniu brzydką.
Jednem słowem instynktowy odruch, za który nasz bank powinien był dać gratyfikację panu kasjerowi — zabił go w mojej opinji. A jednak, nie dawniej, jak przed kilkunastoma sekundami byłem gotów… zostać jego zięciem!…
No, zaraz zięciem!… Tak się tylko mówi… W każdym razie, o ile pochwały kasjera bardzo podniosły w moich oczach jego samego i jego córkę, o tyle zabezpieczanie kilkudziesięciu sztuk złota przed moją wyciągającą się ręką obrzydziło mi ich oboje.
Muszę dodać, że pan kasjer w jednej chwili oprzytomniał, może nawet zmieszał się i, mocno ściskając mnie, rzekł:
— Już pan chcesz odejść?… A ja mam jeszcze z kwadrans czasu…
— Ale ja nie mam — odpowiedziałem tak oschłym tonem, że aż samemu zrobiło mi się przykro. Obrażać ojca dzieciom, starszego człowieka, kasjera!…
Powróciłem do swego biura, ażeby do piątej popołudniu zapisywać po stronie lewej, co nasz bank jest WINIEN, a po prawej, co MA. Ale robota szła mi nieenergicznie, gdyż z poza artykułów buchalteryjnych coraz to wysuwało się pytanie kasjera: dlaczego się nie żenię?…
To prawda: dlaczego ja dotychczas nie pomyślałem o ożenieniu się? Przecież chyba znalazłbym panienkę młodą, ładną, ukształconą, nawet posażną, a przynajmniej nie wymagającą zbytków. Czy może mam serce zdrewniałe?…
Eh!… co tu dużo gadać. Wszyscy moi koledzy wiedzieli, że dla płci pięknej mam serce raczej za miękkie, aniżeli zbyt twarde.
Już nie mówię o tem, że każda, choć trochę przystojniejsza dama, z bliżej znajomych, robi na mnie piekielne wrażenie. Ale niech tylko zobaczę na ulicy jakąś obcą, byle ładniejszą buzię, albo zgrabniejszą figurkę, a natychmiast tracę spokój i jestem gotów za nią iść — bodajby na koniec świata!
Z tego przekonać się można, że ja lubię… co to lubię?… że ja uwielbiam płeć piękną. A jeżeli dotychczas nie pomyślałem o ożenieniu się, to chyba dlatego, że tak mnie czaruje ogół kobiet, iż żadną pojedynczą zająć się nie miałem czasu. I dopiero słowa kasjera obudziły mnie z zahipnotyzowania.
Gdyby nie wypadek z koszałką, może w tej chwili poważnie myślałbym o zbliżeniu się do panny Pelagji, choćby przez wdzięczność dla jej ojca, za pochwały, jakich mi nie skąpił i za zwrócenie uwagi na potrzebę zmiany stanu. Ale teraz… Nie mogę ofiarować moich uczuć córce człowieka, który choćby przez chwilę… przez sekundę… zasłaniał przede mną koszałkę z imperjałami jak przed złodziejem!
Zresztą — czy w Warszawie jest tylko jedna panna Pelagja i jej wypukłe oczy!…
A naprzykład panna Henryka?… Jasna blondynka, może trochę za niska i za blada, ale jakie dystyngowane ruchy, jaka słodycz w obejściu, a jak gra na fortepianie!… Trudno ją nazwać doskonałą pięknością, jest tylko przystojną; lecz będzie miała ze trzydzieści tysięcy rubli posagu, ma zacnych i ustosunkowanych rodziców, tudzież brata Włodka, który wprawdzie jeszcze nie zajął wybitniejszego stanowiska między ludźmi, ale już obraca się w wytwornych towarzystwach.
Tego samego dnia złożyłem wizytę w domu panny Henryki, której nie widziałem od dwóch miesięcy, zaproszono mnie na herbatę i — od tej pory — przynajmniej dwa razy na tydzień, odwiedzałem moją najukochańszą, moją jedyną, moją przyszłą…
Moja przyszła… O boskie słowa!…
Czułem, że z każdą wizytą odkrywam w Henrysi jakąś nową zaletę. Cóżto za anielska łagodność… Jednego dnia, przy kolacji, dziewczyna usługująca wylała jej na błękitną sukienkę całą szklankę herbaty. Henia żeby drgnęła. Nic, tylko zarumieniła się i rzekła cichym, słodkim głosem:
— Jakaś ty nieuważna, Marysiu!…
Jestem pewny, że sukienka była warta ze dwadzieścia rubli i że panna Henryka miała ją na sobie ze trzy, może ze cztery razy… Złota dziewczyna!…
Nie będę ukrywał: zakochałem się na śmierć. We wtorki i soboty prawie nie mogłem doczekać się wieczora; na wizyty szedłem z przyśpieszonem biciem serca; drżałem, ażeby nie zobaczyć, że jest ciemno w oknach ich mieszkania, a ile razy spotkałem się z moją serdeczną przyjaciółką, panną Karoliną, rozmawiałem z nią — tylko o Heni. Czasem, aż uśmiechała się poczciwa Karolcia z moich zapałów i nadziei.
Nadomiar szczęścia Henia grała na fortepianie, jak uczenica Wortha… przepraszam!… Rubinsteina… Pewnego dnia, było to na siódmej wizycie, panna Henryka uszczęśliwiła mnie mazurkami Szopena. Włodek, jej brat, rozwaliwszy się na fotelu, niby czytał „Figaro,“ ale zapewne drzemał; ja zaś, stojąc za krzesłem panny Henryki, przewracałem nuty.
Nagle, gdy zapatrzyłem się w jej zgrabne rączki, jasne włosy i szyjkę z kości słoniowej, ogarnęła mnie taka tęsknota do przyszłego szczęścia, że pochyliwszy się nad jej ramieniem, rzekłem półgłosem:
— Przez całą wieczność chciałbym słuchać tej muzyki i przewracać nuty…
Moja złota… moja jasna… omyliła się o pół taktu, a w tej chwili drzemiący Włodek rzucił gazetę, ziewnął i zapytał:
— Heńka… a co on tobie chce przewracać?
— Nuty… — odparła moja słodka i znowu omyliła się o pół taktu.
Włodek przeciągnął się jak oryl i rzekł:
— Wiesz co, Nastek?… Zostań introligatorem i wynajmij pod nami mieszkanie na warsztat… a będziesz mógł przewracać kartki oprawianych książek i — słuchać, jak Henia gra.
Dowcip był tak niesmaczny, że chciałem wzruszyć ramionami. Zanim jednak zdążyłem wykonać ten zamiar, panna Henryka wybuchnęła nagle śmiechem i zerwawszy się od fortepianu, wybiegła do drugiego pokoju.
Ogłupiałem. Jakto, ona, ta ubóstwiana, ta słodka, ta moja… śmieje się z grubjańskiego konceptu swego brata?…
Dla przyzwoitości posiedziałem jeszcze kilka minut i nawet uprzejmie rozmawiałem z Włodkiem, udając, że nie spostrzegłem nic niewłaściwego. Ale gdy znalazłem się na ulicy, przy ponurem świetle gazowych latarń starego systemu, pod jesiennym deszczem, w sercu mojem zaszła piorunująca zmiana.
Więc to tak?… — myślałem, drżąc z oburzenia. — Ja ją kocham, ja ją ubóstwiam, ja w mej duszy stawiam jej ołtarze, ja pragnę dla niej życie poświęcić, a ona — drwi ze mnie?… Więc tylko wówczas miałbym prawo słuchać jej muzyki, gdybym mieszkał pod ich lokalem?…
Pomimo piekła w mózgu, czułem, że namiętność wypływa ze mnie, jak gorąca woda z samowaru, który się rozlutował. Co ja u licha upatrzyłem w tej dziewczynie?… Piękność nieosobliwa, biust żaden, posag ot taki sobie… A w dodatku brat wałkoń i karciarz, za którego ojciec już kilka tysięcy rubli długów zapłacił.
Noga moja nie postanie więcej w tym domu.


II.

Cóżto za różnica między panną Henryką, rozkapryszoną dyletantką, a naprzykład — choćby panną Karoliną… Panna Karolina nie gra na fortepianie, bo nie ma na to czasu, bo ona biedaczka zapomocą lekcyj musi uzupełniać skromne dochody swej matki.
Idealna istota! Poznałem się z nią przed dwoma laty w niezwykłych warunkach. Pewnego dnia otrzymałem list, podpisany przez Karolinę X., w którym korespondentka zapytuje, czy nie zechciałbym udzielać jej lekcyj buchalterji… Ponieważ adres był podany, więc, zamiast odpisywać, sam poszedłem z odpowiedzią. W mieszkanku szczupłem, ale czyściutkiem, zastałem przyjemną staruszkę, która, usłyszawszy moje nazwisko, przywitała mnie z pewnem zakłopotaniem.
— Mówiono, że pan jest… starszy — wymknęło się jej i kłopot wobec mnie zdawał się wzrastać.
Szczęściem w tej chwili otworzyły się drzwi i stanęła w nich młoda osoba, na widok której — znowu ja uległem atakowi nieśmiałości. Proszę sobie wyobrazić wysoką brunetkę, śniadą, z rysami greckiego posągu, z oczyma… ach! te oczy… i z tak pięknym, tak rzewnym głosem kontraltowym, że we mnie serce drgnęło, jak kwiat w promieniach słońca. To właśnie była ona, moja przyszła uczenica, panna Karolina!
Ponieważ panna Karolina nie podzielała obaw matki z powodu mego wieku, zatem — rozpocząłem wykłady buchalterji, a po trzydziestu lekcjach (nie miałem powodu śpieszyć się), moja piękna uczenica wcale dobrze zgłębiła tajniki naszej wiedzy. Czy w ciągu tego czasu nie kochałem się w niej? Albo ja już pamiętam!… W każdym razie musiała to być miłość bardzo dyskretna. Ja, skromny urzędnik banku, jeszcze nie mogłem myśleć o zapewnieniu sobie raju na ziemi, a ona, panna Karolina, opancerzyła się tak lodowatym spokojem, że brakło mi odwagi nawet do tych niewinnych umizgów, jakich dobrze wychowany młodzieniec ma poniekąd obowiązek dopuszczać się wobec pięknej kobiety.
Lekcje nasze skończyły się, moja pełna zdolności uczenica nie otrzymała posady buchalterki, którą jej obiecywano, i musiała wziąć się do wykładania arytmetyki panienkom. Ale sympatja między nami została. Widywaliśmy się rzadko, lecz gdy zobaczyliśmy się, ja zawsze opowiadałem pannie Karolinie o moich projektach lub awansach, a ona patrzyła na mnie cudnemi, czarnemi jak otchłań oczyma i… Albo ja wiem, o czem ona myślała? Może dziwiła się, że na klęczkach nie błagam o jej rączkę i serce pełne tajemnic?
Taką była osoba, co mówię: osoba?… Taką była niebianka, do której zwróciłem uczucia po katastrofie z panną Henryką i jej obrzydliwym braciszkiem.
Kiedy złożyłem pannie Karolinie pierwszą poważną wizytę, spostrzegłem na jej rzęsach bogini jakby ślady łez. Czcigodna matka również wyglądała na strapioną. Mimo to obie damy przyjęły mnie bardzo serdecznie, a ja przysiągłem w duchu, że — kapłanką mego rodzinnego ogniska będzie — albo Karolina, albo — żadna!…
Gdy po herbacie wracałem do domu, przyszło mi na myśl, że szlachetne te kobiety muszą być w pieniężnych kłopotach. Wówczas wykonałem drugą przysięgę: że dopóty nie oświadczę się pannie Karolinie, dopóki nie wzrosną moje dochody i oszczędności.
Los był na mnie łaskaw, w tej bowiem epoce zachwiała się duża fabryka (firmy nie wymienię). Właściciele przystąpili do likwidacji interesu, a mnie powierzono sprawdzenie rachunków. Napędziło mi to niezły dochód, ale i niemało roboty. Zarzuciłem rower, codzień, przez siedem miesięcy pracowałem od siódmej do jedenastej wieczór, a nieraz i przez całą niedzielę. Pracodawcy zachwycali się moją robotą, w banku co miesiąc składałem po sto pięćdziesiąt rubli oszczędności, ale z panną Karoliną, a raczej — z moją wymarzoną, z moją uwielbianą Karolcią, widywaliśmy się bardzo rzadko. Jej, naturalnie tymczasem, wystarczały moje spojrzenia, w których starałem się wypowiedzieć wszystkie uczucia i nadzieje, a ja musiałem kontentować się zagadkowym uśmiechem mojej najdroższej.
Pomimo nieczęstych spotkań miłość moja rosła niby kapitał na procencie składanym i to bardzo wysokim. Doznawałem wobec niej jakiegoś tkliwego poddania się, jakiejś wstydliwości, jakiejś wdzięczności dla tej mojej ukochanej, a jednocześnie pragnąłem dokonać niezwykłego aktu poświęcenia. Ale ponieważ w Warszawie trudno zostać bohaterem, więc obmyśliłem inny rodzaj szlachetnej ofiary. Postanowiłem, gdy skończy się likwidacja fabryki, prosić pannę Karolinę o rękę, a gdy zostanę przyjęty, pomówić na osobności z czcigodną matką i… doręczyć jej — z zebranego przeze mnie fundusiku — dwa tysiące rubli na wyprawę dla Karolci…
„— Pani — miałem zamiar powiedzieć do szlachetnej kobiety — wiem, że znajdujecie się chwilowo w trudnych warunkach; a ponieważ mogłoby to wpłynąć na opóźnienie mego ślubu z panną Karoliną, na opóźnienie mego najwyższego szczęścia na tej ziemi, więc… (Tu zadrżałby mi głos.) Więc niech pani zrobi mi łaskę i pożyczy ode mnie te oto dwa tysiące rubli…“
Po bladej twarzy staruszki w białym czepeczku spłynęłoby kilka łez… Ja, podając kopertę z pieniędzmi, przykląkłbym… Ona, po chwilowej walce z sobą, wzięłaby kopertę, położyłaby ją niedbale na stoliku i odparłaby, z trudnością powstrzymując się od płaczu:
„— Jesteś najszlachetniejszym z ludzi, panie Anastazy. Takim poznałam cię odrazu…“
Moje widzenie było tak piękne, że sam czułem łzy, wzbierające pod powiekami. Jedno tylko zatruwało mi spokój: oto myśl, że — zacna staruszka zostawi pieniądze na stoliku aż do jutra, a tymczasem służąca, brudny kocmołuch z ponurem wejrzeniem, może je ukraść…
Kiedy pewnego dnia, w styczniu, wpadłem na chwilę do drogich pań, Karolcia, moja Karolcia, wybierała się na jakiś familijny wieczorek. Miała suknię barwy jasno-pomarańczowej, a w kruczych włosach — żółtą różę. Była tak piękna, tak piękna… że chciałem upaść jej do nóg. Pohamowałem się jednak i tylko szepnąłem:
— Za kilka miesięcy będę miał coś do powiedzenia pani…
— Czy o sobie? — zapytała, rumieniąc się.
— Tak — odpowiedziałem i spojrzałem na nią wzrokiem, w którym wyraziły się wszystkie moje pragnienia i tęsknoty.
— Więc może i ja za kilka miesięcy będę miała co do powiedzenia o sobie — szepnęła.
„Aniele!…“ chciałem zawołać, ale pohamowałem się i wybiegłem z pokoju. Pomimo to, zrozumiałem, żem się prawie oświadczył i że prawie zostałem przyjęty.
— O ty droga… o ty słodka… o ty moja!…
W kwietniu rachunki likwidującej się fabryki zbliżały się do końca, a już miałem w banku trzy tysiące dwieście siedemnaście rubli z kopiejkami. Czułem się jednak zmęczony: źle sypiałem, traciłem apetyt, niekiedy myliłem się w dodawaniu, z trudnością przychodziło mi skupić uwagę… Zrozumiałem, że buchalter nie może pracować przez jedenaście godzin na dobę.
Lecz jeżeli nie będę pracował przez jedenaście godzin na dobę, jeżeli nie wyrzeknę się roweru i orzeźwiających wycieczek za miasto, w takim razie nie będę miał trzech tysięcy rubli rocznie i — nie wykarmię rodziny. Trzeba, dopóki nie awansuję, prowadzić dom z wielką oszczędnością… Obawiam się, czy nawet droga Karolcia nie będzie musiała jeszcze rok… dwa… udzielać lekcyj?…
Męczony przez takie troski, poszedłem do ukochanej dziewczyny, pojmując, że ulegam zdenerwowaniu i że, bylem spojrzał na Karolcię, odzyskam odwagę. Idąc zaś, myślałem:
Poco mam jej dawać aż dwa tysiące na wyprawę?… Wszak jeżeli dam tysiąc pięćset rubli, to wzamian, na zagospodarowanie się, będziemy mieli przeszło tysiąc siedemset?… Poco uboga panienka, nauczycielka, miałaby aż dwa tysiące rubli wydawać na fatałaszki?… Kiedy się nareszcie stanowczo oświadczę (musi to nastąpić niedługo, ponieważ obiecałem jej za kilka miesięcy…) kiedy się oświadczę, wezmę którego dnia z kasy tysiąc pięćset rubli, włożę w grubą kopertę, pójdę do szanownej matki i powiem:
„— Droga pani… droga matko… ponieważ możecie kłopotać się wyprawą panny Karoliny, więc — oto skromna sumka…”
Szlachetnej kobiecie poczną drgać usta ze wzruszenia, na rzęsach pokażą się łzy… Potem staruszka odetchnie głęboko i powie cichym głosem:
„— Taki człowiek jak ty, panie Anastazy, nie mógł inaczej postąpić…”
W tej chwili stanąłem pode drzwiami ich mieszkanka, na drugiem piętrze i zadzwoniłem. Pomimo ósmej godziny wieczór Karolci jeszcze nie było. Witając się z matką, spostrzegłem, że zacna staruszka ma nową, czarną suknię i jest ożywiona: a może tylko światło lampy takie blaski rzuciło na jej zwiędłe oblicze.
— Panny Karoliny niema? — zapytałem trochę poirytowany.
— Od dwóch dni biega za sprawunkami — odpowiedziała staruszka, uśmiechając się tajemniczo.
Za sprawunkami?… — pomyślałem. — Skądże one maję pieniądze?… Chyba zaciągnęły pożyczkę na rachunek moich tysiąca pięciuset rubli?…
Nie podobało mi się to. A tymczasem staruszka wciąż robiła miny tajemnicze, oczywiście chcąc rozbudzić we mnie ciekawość.
Ale mnie w tej chwili dręczyła myśl: czy nie byłoby stosowniej przeznaczyć na wyprawę Karolci tylko — tysiąc rubli?… W takim bowiem razie mielibyśmy na przetrzymanie trudnych czasów dwa tysiące dwieście siedemnaście rubli a może i więcej z tem, co jeszcze uda mi się zaoszczędzić.
Nareszcie powściągliwość staruszki wyczerpała się i zacna kobieta poczęła mówić zniżonym głosem:
— No, przed panem zdradzę sekret, bo pan był zawsze najlepszym przyjacielem. Wie pan, że Leon przyjechał?…
— Któż to jest? — zapytałem oschle, odgadując, że tym Leonem może być jakiś nieznany mi braciszek panny Karoliny, który przed laty gdzieś się podział, lecz obecnie, gdy siostra ma szanse wyjścia zamąż, wrócił, ażeby zamieszkać u szwagra… Ale ja się z nim prędko załatwię…
— Cóżto za Leon?
— Pan nie wie?… — zdziwiła się staruszka. — Przecież to narzeczony Karolki… Kochają się od pięciu lat.
Wielki Boże!… — pomyślałem — więc od pięciu lat serce panny Karoliny należało do innego!…
Byłem tak spiorunowany, że nie odezwałem się. Staruszka uważała to za podnietę do dalszych wyjaśnień.
— Już pięć lat — mówiła — ciągnie się romans, który mnie nawet gniewał. Zaręczyli się, potem zerwali, potem on zasypywał ją listami, a ona przez parę lat milczała, a potem oboje nie odzywali się do siebie, ale ja czułam, że poza temi gniewami, tleje dawna miłość.
Od czterech lat Leon jest dyrektorem jakiejś wielkiej kopalni w Rosji, zapomniałam gdzie to… Ma około dwudziestu tysięcy rubli rocznie i kilkadziesiąt tysięcy w akcjach tej kopalni… Kupił dla Karoli prześliczne brylanty, a zegarek!… Co zaś najważniejsze, dał jej na domowe drobiazgi sześć tysięcy rubli, przypominając, że fortepian Blüthnera sam kupi.
Ślub ma odbyć się w tym tygodniu, — ale zupełnie cichy; nawet z najbliższej rodziny nikt nie będzie — zakończyła staruszka, jakby dla dowiedzenia, że niedość jest wbić człowiekowi rozpalony nóż w serce — ale trzeba go jeszcze parę razy wykręcić.


III.

Co na te nowiny odpowiedziałem?… czy pożegnałem matkę panny Karoliny?… w jaki sposób znalazłem się na ulicy?… Alboż ja wiem!… Straszne to nieszczęście, gdy kobieta ukochana przez nas wychodzi za innego; lecz cóż wyrówna bólowi, gdy ten inny ma dziesięć razy większe dochody aniżeli my i gdy ukochana pod żadnym względem nie potrzebuje żałować tego, że nas zdradziła!
Na majowem niebie wznosił się pełny księżyc. Gdym spojrzał na niego, przyszło mi na myśl dwadzieścia tysięcy rubli rocznie i wydawało mi się, że człowiek, który ma podobne dochody, o tyle wyżej góruje nad mojemi nędznemi dwoma tysiącami, o ile ten księżyc wyżej wznosi się ponad dachy domów.
Oto są niesprawiedliwości społeczne: szczęśliwy burżuj łupi dwadzieścia tysięcy rubli za to, że Pan Bóg stworzył rudę żelazną, a inteligentny proletarjusz ledwie wypracuje dwa tysiące! Jeden usycha z miłości przy kobiecie, ucząc ją buchalterji; drugi bierze całą na własność i będzie wyrabiał z nią, co tylko mu się podoba.
Blisko do północy tułałem się po ulicach, chwilami nie wiedząc, gdzie jestem. Potem wróciłem do domu, ległem na łóżku, ale sen uciekł z mojej sypialni. Przypominałem sobie krucze włosy, śniadą cerę, kontraltowy rzewny głos panny Karoliny, a nadewszystko jej oczy… oczy pełne tajemnic!…
Ale kiedy na dnie tych tajemnic ukazał mi się cień męski, z dwudziestoma tysiącami rubli dochodu i stosem akcyj, przynoszących ogromną dywidendę, kiedy przypomniałem sobie, że ona, Karolina, od pięciu lat kochała ten cień i marzyła o nim podczas moich wykładów buchalterji i nawet wówczas, kiedy ja zabijałem się pracą dla niej, ogarnęła mię złość i zacząłem układać plan zemsty.
Był on rzeczywiście piekielny, choć bardzo prosty. Miałem zamiar zdusić w sobie nietylko miłość, ale i ambicję, zapoznać się z przyszłym mężem Karoliny i prosić go (słyszycie, ja miałem prosić jego!… —) o posadę buchaltera przy kopalni, w której był dyrektorem. Osiadłszy zaś tam i gruntownie zapoznawszy się z biegiem interesów, miałem, niby Konrad Wallenrod, wykryć nadużycia, których niewątpliwie dopuszczał się ów pan Leon w kopalni. O nadużyciach byłem pewien, bo naprzód skądżeby miał tak olbrzymie dochody, a powtóre — człowiek, którego nienawidziłem, musiał popełniać czyny kryminalne. Wykryć te zbrodnie, wepchnąć przestępcę na dno kryminału, zrujnować go, a wkońcu wyciągnąć pomocną rękę do jego żony, oto w jaki sposób miałem powetować moje dzisiejsze męki.
Kiedy w najogólniejszych zarysach obmyśliłem ten projekt, na dworze był jasny dzień, świergotały wróble, a z ulicy dochodził turkot dorożek i wozów piekarskich. O ósmej wstałem, umyłem się, następnie poszedłem do biura i siedząc nad rachunkami, zrobiłem dwa odkrycia: że jestem bardzo, ale to bardzo zmęczony i — że mój projekt zemsty nad przyszłym mężem panny Karoliny nie mógł urodzić się w głowie człowieka rozsądnego.
Na drugą noc myśli moje przybrały inny kierunek. Już nie miałem zamiaru mścić się, bynajmniej!… Mąż Karoliny sam zbankrutuje i ucieknie zagranicę, ja zaś rozciągnę opiekę nad nią i nad jej matką, która ściskając mnie, szepnie przez łzy:
„— Taki człowiek, jak pan, panie Anastazy, nie mógł postąpić inaczej…“
Trzecią noc także nie spałem, ale marzenia moje były nieco weselsze. Mąż Karoliny i tym razem zbankrutował, notabene zaraz po ślubie; lecz zamiast uciekać zagranicę, wypalił sobie w łeb. Ja zaś, po upływie czasu przeznaczonego na żałobę, odzyskałem moją najdroższą Karolcię, a z nią fortepian Blüthnera, klejnoty, które ofiarował jej mąż przed ślubem, i resztę z sześciu tysięcy rubli, przeznaczonych na wydatki gospodarskie.
W taki sposób upływała mi doba za dobą, noc po nocy. W ciągu dnia męczyłem się nad zwykłem dodawaniem, w nocy — marzyłem o bankructwie Leona, jego nagłej śmierci i — połączeniu się z Karoliną. A ile razy myśl moja wydobyła się z zaklętego koła przywidzeń, ile razy wracała mi przytomność, przypominałem sobie z trwogą, nieledwie z rozpaczą, że ja już piątą… szóstą… siódmą noc nie śpię!
Bezsenność męczyła mnie tak okrutnie, że dla wykupienia się od niej, byłem gotów wyrzec się nietylko zemsty nad Leonem, ale nawet… posiadania Karoliny. Owszem, niekiedy przychodziła mi myśl, że bylem sen odzyskał, to jednak potrafię wynaleźć szlachetną dziewicę w guście Karoliny, a jeżeli nie jej samej, to przynajmniej coś w rodzaju Amelji, Walerji, Lucylli, Hipolity… czy ja wiem wreszcie!…
Bardzo lubię mój ścienny zegar, który uroczystym głosem wybija kwadranse i godziny. A jednak — wolałem go zatrzymać, wolałem, ażeby wcale nie chodził i nie bił, aniżeli wśród nocnej ciszy słyszeć — godzinę pierwszą… drugą… trzecią… Lecz i pomimo zatrzymania zegara nie spałem, a gdy lękając się zobaczyć szary blask świtu, nie otwierałem powiek, świergot ptaków, coraz częstsze turkoty wozów, a nareszcie szelest mioteł na ulicy, przypominały mi, że już jest rano i że sen znowu stracony!…
Nareszcie doszedłem do tego stanu, że w mojej głowie istniały tylko trzy myśli: Karolina, Leon i — najgorsza, najdokuczliwsza ze wszystkich — myśl o bezsenności. Nagle uczułem trwogę: zdawało mi się bowiem, że mam początki obłąkania… Więc uwolniłem się z biura i spotniały, z bijącem sercem, około czwartej po południu pojechałem do jednego ze znakomitych lekarzy w Warszawie.
W poczekalni było tylu pacjentów obojej płci i pomimo uchylonych okien takie gorąco, że chciałem cofnąć się. Lecz pyzaty służący, który w jednej ręce trzymał książkę do nabożeństwa, a drugą zwinął nakształt skarbonki, zatrzymał mnie i szepnął, że — niewszyscy, którzy w sali siedzą, są chorymi i że niedługo przyjdzie kolej na mnie. Poradził mi też, abym zajął krzesło niedaleko pieca przy stole, gdzie leżało kilka albumów.
Na przeciwległym końcu sali, niechcący spostrzegłem młodą panienkę, gustownie ubraną, nieco mizerną, która mogłaby zainteresować mniej nieszczęśliwego aniżeli ja. Panienka rozmawiała po cichu ze starszą damą, a na delikatnej twarzyczce miała wyraz słodyczy i smutku. Mimowoli pomyślałem, że jednak byłoby nieźle, dla zabicia czasu, przypatrywać się jej, naturalnie w sposób dyskretny; ale ponieważ sprofanowałbym przez to moją świeżą boleść, więc — odwróciłem oczy.
Z drugiej strony pieca, na krzesełku, kręcił się jegomość, szczupły, niski, z nieporządnym zarostem i najeżonemi włosami. Co kilka minut zrywał się, biegł do przedpokoju i wymyślał lokajowi, że doktór zbyt długo każe mu czekać na kolej. Lokaj jednak zawsze znalazł jakieś słówko otuchy, gwałtowny jegomość powracał na swoje krzesło, obrzucał sąsiadów impertynenckiemi spojrzeniami i znowu kręcił się aż do następnego wybuchu niecierpliwości.
Pod lustrem na kanapie rozwalał się inny pan, tęgo zbudowany, który tu przyszedł w towarzystwie młodego człowieka imieniem Edward. Młody człowiek za każdym żywszym ruchem tęgiego pana wpadał w przestrach; zaś tęgi pan ze swymi sąsiadami rozmawiał — widocznie o ich dolegliwościach — co chwilę bowiem odzywał się grubym głosem:
— Powinien pani zapisać brom, to przejdzie…
A potem, wysłuchawszy pana, siedzącego z drugiej strony, rzekł:
— Z pewnością zapisze hydropatję i — przejdzie.
W tej chwili doktór zaprosił do siebie interesującą panienkę, za którą udała się dama starsza. Gdy znikły we drzwiach gabinetu, uczułem jakby wyrzut sumienia, że pilniej nie przypatrzyłem się tej młodej istocie… Gdybym ją poznał wcześniej, kto wie…
Chudy pan z drugiej strony pieca znowu pobiegł do przedpokoju, krzycząc piskliwym głosem, że to była jego kolej i że blada panienka nieprawnie zajęła jego miejsce. Tym razem argument służącego musiał być przyjemny, pan bowiem wrócił uśmiechnięty na swoje krzesło i przesiedział na niem spokojnie około dwóch minut. Zaś tęgo zbudowany jegomość z pod lustra, opowiedziawszy sąsiadom, w jaki sposób będą leczeni, zaczął zkolei opisywać im swoje własne, nic nie znaczące dolegliwości. Nie miał on trochę władzy w prawej ręce i prawej nodze, nie słyszał cokolwiek na prawe ucho i niekiedy doznawał lekkich zaćmień w prawem oku. Wszystko to zawdzięcza doktorom, co nie poznali się na jego niedyspozycji, która zresztą niebawem skończy się, ponieważ teraz właśnie trafił na dobrego lekarza.
Towarzyszący mu młodzieniec, Edward, był coraz więcej zaniepokojony.
Ponieważ znudziło mnie gadulstwo pana tęgo zbudowanego i nerwowa bieganina jegomości z powichrzonemi włosami i senna twarz jakiejś damy, drzemiącej na fotelu, więc zacząłem przeglądać album krajobrazów. Naprzód obejrzałem jakiś stary młyn, otoczony zielonością, a znajdujący się u wejścia do ciemnego wąwozu i — obudziła się we mnie chętka zwiedzenia tego wąwozu, który musiał być chłodny i przyćmiony. A jakby tam zdrzemnąć się można!… Potem zastanowił mnie widok jakby z Saskiej Kępy: las odgrodzony płotem od łąki, na której pasło się kilka krów. Ach, jakże radbym przejść się po tej łące i po tym lesie, wyszukać mały, malutki pagóreczek, wyciągnąć się na trawie… Albo ten park w nocy: na lewo słup z kompasem, wgłębi dwór śpiący, na pierwszym planie droga zasypana liśćmi… Smutek ścisnął mi serce, ale jakkolwiek przykry, milszym mi był od wspomnień, bezsenności i obaw, ażeby nie dostać bzika.
Ani się spostrzegłem, kiedy pacjenci jeden po drugim wysunęli się z poczekalni, a nareszcie i mnie lekarz wezwał do swego gabinetu.
Doktór był to człowiek szczupły, z twarzą ascety i łagodnem spojrzeniem, na dnie którego zapalały się niekiedy iskry ironji. Patrząc mu w oczy, doznawałem uczuć przestępcy kryminalnego wobec adwokata, któremu powierza sprawę. I zdawało mi się, że lada chwilę doktór przemówi:
„Kłam pan, ile się zmieści, a ja będę udawał, że wszystkiemu wierzę…“
Omyliłem się, doktór bowiem niezwykle uprzejmym tonem zapytał:
— Cóż panu dolega?
— Bezsenność… — odpowiedziałem.
— Dawno?
— Nie sypiam od tygodnia, ale prócz tego lękam się obłąkania, ponieważ ciągle myślę o tych samych osobach…
— A przypisuje pan swoje cierpienia czemu?
— Nieszczęśliwej miłości… — szepnąłem z lekkiem westchnieniem.
— Aha!… zatem ciągle pan myśli o osobie ukochanej?… Inne kobiety przejmują pana wstrętem…
— Tego nie mógłbym twierdzić…
— A przynajmniej wydają się panu obojętnemi? — nalegał doktór.
— Kobiety?… — zapytałem śmielej. — Kobiety nigdy nie wydają mi się zanadto obojętnemi.
Doktór zamyślił się.
— I dawno trwa ta nieszczęśliwa miłość? — zaczął znowu.
— Mniej więcej od tygodnia… Ale kocham się już siedem miesięcy…
— A dawniej?…
— Dawniej?… Poprzednio kochałem się przez trzy miesiące…
— A jeszcze dawniej?…
— Jeszcze dawniej doznawałem… takiego ogólnego uczucia życzliwości dla…
— Dla wszystkich kobiet… — wtrącił doktór.
— Mniej więcej… prawie…
Doktór zajrzał mi w oczy, zbadał puls, opukał i osłuchał, wciąż kręcąc głową, co mnie tak zaniepokoiło, że drżącym głosem spytałem:
— Pan doktór sądzi, że jestem bardzo chory?…
— Więc myśli pan ciągle o jednej i tej samej osobie? — przerwał lekarz.
— W dzień i w czasie bezsennych nocy — odpowiedziałem, czując, że udał mi się ładny frazes.
— A w tej chwili?…
Zastanowiło mnie pytanie, więc odpowiedziałem:
— Wie pan doktór, że stała się dziwna rzecz: od czasu, gdy wszedłem do poczekalni, już nie myślę o tej osobie i nie lękam się obłędu.
— A cóż pan robił w poczekalni?
— Przypatrywałem się trochę… pacjentom pana doktora i… oglądałem album krajobrazów…
— Aha… Więc krajobrazy tak silnie zajmują pana, że nawet odwracają uwagę od idei prześladowczej…
Wziął mnie za rękę, dotknął muskułów i nagle zapytał:
— Pan uprawia jaki sport?…
— Owszem, jeżdżę rowerem…
— Czy wogóle nie za dużo jeździ pan?
— Dawniej jeździłem dużo, ale od zeszłej jesieni ani razu nie byłem za rogatkami.
— Z powodu?…
— Jestem buchalterem, miałem wyjątkowe zajęcia i pracowałem około jedenastu godzin na dobę.
— A w niedziele?…
— Także i w niedziele…
Doktór wysoko podniósł brwi, zamyślił się i rzekł:
— Odkryliśmy więc źródło pańskiej niedyspozycji, ale zarazem i lekarstwo…
— Więc ja mogę być wyleczony?… — zawołałem z radością.
Doktór wzruszył ramionami.
— Wyleczonym pan być nie może — odparł — ponieważ nie jest pan chory… Musi pan tylko odzyskać równowagę…
— Za pomocą hydropatji… bromu… — wtrąciłem.
Doktór znowu przypatrzył mi się z uwagą.
— Nie, proszę pana — zaczął zwolna — ja, takim jak pan, nie zapisuję nawet bromu, ażeby nie sądzili, że zapomocą kilkunastu łyżek lekarstwa, uwolnią się od dbałości o swoje zdrowie.
— Nawet bromu nie? — zawołałem. — Przepraszam pana doktora, ale… ja znowu zaczynam lękać się obłędu…
Doktór wziął mnie za rękę, znowu zbadał puls, w tej chwili bardzo przyspieszony, i mówił z uśmiechem:
— Niech mnie pan posłucha z uwagą i stara się zrozumieć. Pan nie jest właściwie chory, ale cokolwiek wyprowadzony z równowagi… skutkiem nieporządnego trybu życia.
— Upewniam pana doktora… — odezwałem się, kładąc rękę na sercu.
— Nieporządek — przerwał doktór — polega na tem, że, mając muskuły jak druciane liny, nie pracował pan niemi przez kilka miesięcy, a co gorzej — w tym samym czasie przepracował pan nerwy.
Jeszcze nie rozumie pan? — mówił, patrząc mi w oczy. — Więc niech pan uważa… Jada pan codzień, czyli — codzień dostarcza pan jakiegoś kapitału muskułom i nerwom. Lecz zarazem popełnia pan dwa błędy. Naprzód — nie obraca pan kapitałem muskułów, który dzięki temu nie przynosi organizmowi żadnego procentu, a powtóre, zbyt wiele wydaje pan z kapitału nerwów, które muszą zadłużać się u innych części organizmu i — płacić lichwę. Ta zaś lichwa wyraża się w formie moralnych niepokojów i bezsenności… Czy pan zrozumiał?… Przecie jest pan buchalterem.
Ubodła mnie jego niewiara w moje zdolności, które mi wszyscy przyznają, więc odpowiedziałem śmiało:
— Pan doktór, jako niefachowy, chce wyrazić tę myśl buchalteryjną, że w księdze głównej mojego życia, w rachunku muskułów, jest zapisana tylko stronica: „WINIEN,” a w rachunku nerwów tylko stronica „MA”… No, ale przy zamknięciu bilansu może się to zrównoważyć…
— Nie, drogi panie — przerwał lekarz. — W handlu może tak jest, ale w naturze rachunek muskułów sam musi się zrównoważyć i rachunek nerwów także sam. Innemi słowy… Niech pan uważa…
— Słucham pana doktora…
— Ponieważ nerwy pańskie są przepracowane, więc — muszą parę tygodni odpocząć. A ponieważ muskuły są zaniedbane, więc — trzeba je gimnastykować. Jako zaś cyklista, posiada pan lekarstwo mocniejsze od wszelkich narkotyków… to jest rower. Gdy zacznie pan jeździć na rowerze, byle z rozwagą, nie męcząc się, wówczas muskuły będą pracowały, a nerwy odpoczną…
— I odzyskam sen?…
— Jestem prawie pewny… Byle nie drażnił się pan niepotrzebnemi rozmyślaniami. To jedno mogłoby się stać niebezpiecznem…
— Ale wspomnienia, które mnie dniem i nocą prześladują!… — westchnąłem.
— Przeciw wspomnieniom — odparł doktór — sam znalazł pan lekarstwo. Jeżeli wizerunki natury, tylko wizerunki, oglądane tam w poczekalni, odwróciły uwagę pańską od wspomnień, to tem bardziej pochłonie uwagę sama natura, gdy wyjedzie pan za rogatki. Ale powtarzam, nie wolno męczyć się!…
Powstałem z krzesła uszczęśliwiony. Cóżto za genjalny lekarz!… jaką on mi wlał otuchę w serce!… I gdyby nie Karolina…
— Kiedy pan doktór każe mi przyjść? — zapytałem, czując, że taka porada warta jest przynajmniej pięć rubli.
— Kiedy pan zechce… Chociaż zdaje mi się, że nie będzie potrzeba nowych wskazówek. Dwutygodniowy urlop… wyjazdy rowerem za miasto… nie męczenie się… zresztą — ciepła kąpiel… Oto rady, które panu i za tydzień powtórzę. Ażeby zaś nie trapiły pana złe myśli, niech pan ciągle coś obserwuje: ludzi, domy, sprzęty i niech pan ciągle zdaje sobie sprawę z tego, na co patrzy. W taki sposób, pomiędzy sobą i swojemi przywidzeniami, rozciągnie pan niby siatkę z wrażeń realnych, od których odbiją się widziadła.
Pożegnałem kochanego doktora i wybiegłem na ulicę, jakby mi skrzydła wyrosły. A więc będę zdrów!… Coto znaczy: będę? ja już jestem zdrów, już czuję, że będę spał… Byle wziąć urlop, wyjechać rowerem za miasto, a dla odpędzenia myśli o niewdzięcznej Karolinie i jej mężu, zmuszać się do obserwowania ludzi, kamienic, dam… Chociaż nie jestem pewny, czy doktór mówił o damach?…


IV.

Przepisany system leczenia tak mi się podobał, że tego samego dnia, około szóstej, poszedłem do dyrektora banku prosić o urlop. Czułem, że nie mógłbym pracować ani godziny dłużej.
Nasz dyrektor był to człowiek ogromny, trzymający się nieco pochyło. Miał siwe włosy nastroszone jak lwia grzywa i ministerjalne faworyty; gdy zamyślił się nad bankowemi interesami, podnosił oczy dogóry i zasłaniał ręką usta, przyczem niekiedy szeptał:
— A to łajdaki!…
Miał też oryginalną opinję o podwładnych urzędnikach:
— Nasz Polak — mawiał nieraz — może być wszystkiem, czem tylko zechce: muzykiem, malarzem, poetą, może tańczyć całą noc, a rano zdobyć Sommo-Sierrę; ale kupcem ani przemysłowcem nie będzie nigdy. Prędko fatyguje się milczeniem, gardzi wiedzą fachową i nie lubi pracować. Zresztą jest najprzyjemniejszym człowiekiem w towarzystwie.
Dyrektor mieszkał obok banku. Kiedy wszedłem do sieni, obejrzał mnie szwajcar, czy nie jestem złodziejem. W przedpokoju stary lokaj sprawdził, czy nie wyglądam na urzędnika wypędzonego z banku, który nachodzi prywatny lokal dyrektora z nieuzasadnionemi pretensjami. Nareszcie w salonie poczekalnym rzucił na mnie okiem kamerdyner, czy nie mam miny młodego człowieka, który przyszedł prosić o jakąkolwiek posadę, choćby na tysiąc rubli. Rozumie się, oddałem mój bilet i w kilka minut zostałem przyjęty.
Dyrektor leżał na szezlongu, okryty pledem. Podał mi dwa palce swojej pięknej, wypieszczonej ręki, potem wskazał krzesełko i zaczął cierpkim tonem:
— Cóżto, słyszę, że namawiają pana, ażebyś porzucił nasz bank i przeszedł do konkurenta?… Jeżeli kto, to pan nie powinienbyś tego robić!… Masz dobrą pensję, czekają cię awanse, no i nie zamęczasz się pracą… Otwarcie powiem, że jest to dla mnie bardzo niemiła niespodzianka…
— Ależ panie dyrektorze — zawołałem — daję słowo honoru, żem nawet nie pomyślał o niczem podobnem!…
Dyrektor usiadł na szezlongu.
— Nie?… — zapytał. — Nie?… A więc i na pana przyjaciele zrobili plotkę… Ale u nas jest to w porządku. Przyjaźń przyjaźnią, a plotka plotką… Ile masz pan pensji?…
— Sto osiemdziesiąt — szepnąłem, myśląc, że może dyrektor podniesie mi…
— Phi! — Sto osiemdziesiąt rubli na miesiąc… Ja, proszę pana, zaczynałem od dziesięciu rubli. Jak to teraz ludzie prędko dorabiają się, chociaż nie chcą pracować dłużej nad osiem godzin!… Ale jeżeli pan przyszedł żądać podwyżki, to pan źle trafił.
— Boże uchowaj!… Ja tylko przyszedłem prosić pana dyrektora o urlop, ponieważ doktór zalecił mi…
Teraz dyrektor zrzucił pled, zerwał się jak najzdrowszy człowiek i zaczął chodzić po gabinecie.
— Urlop? — dziwił się — urlop?… Pracujesz pan kilka lat i jużeś się zmęczył?… Urlop?… Któż to dziś bierze urlopy ?…
— Doktór kazał mi odpocząć… — wtrąciłem nieśmiało.
— Doktór?… Jaki doktór?… co za doktór?… po czem on kazał panu odpoczywać?… Ciekawy jestem, czy pański doktór i wtedy zalecałby urzędnikom urlopy, gdyby naprzykład — został dyrektorem banku?… Cóżto za doktór?… czego panu brakuje?…
Powiedziałem nazwisko lekarza, u którego właśnie nasz dyrektor zasięga porad, i dodałem, że jestem przepracowany. O zdradzie panny Karoliny nie wspomniałem, rozumiejąc, że to nie należy do spraw bankowych.
Dyrektor usiadł na fotelu i obu rękoma uderzył się w kolana, aż trzasnęło.
— Przepracował się pan?… ale chyba nie w naszym banku… O ile wiem, wziął pan robotę, w godzinach pozabiurowych, przy likwidacji cukrowni; więc jeżeli przepracował się pan, to nie u nas, a więc my nie potrzebujemy dawać panu urlopu…
Byłem tak rozdrażniony, że sam nie wiedząc, co mówię, ukłoniłem się i rzekłem:
— W takim razie proszę pana dyrektora o dymisję — i w tejże chwili przeraziłem się tego, com wypowiedział.
Na szczęście dyrektor zasłonił usta ręką, oczy wzniósł do nieba i, po dłuższym namyśle, odparł:
— Gdybyś pan był taki wałkoń, jak niektórzy pańscy koledzy, naturalnie z przyjemnością dałbym panu dymisję… Ale porządnemu człowiekowi wolę dać urlop. Na długoż to?…
— Przynajmniej na dwa tygodnie.
— Bardzo dobrze, na dziesięć dni… I cóż panu zalecił doktór na te dziesięć dni?…
— Wyjazdy rowerem za miasto…
Dyrektor podskoczył.
— A to masz pan jakąś wesołą chorobę, panie… panie…
— Fitulski… — wtrąciłem z ukłonem.
— Panie Fitulski!… Szkoda, że doktór nie kazał panu przez dziesięć dni latać za dziewczętami na koszt banku… Muszę ja zobaczyć się z doktorem i zwrócić jego uwagę, że nasi urzędnicy nie mają czasu na majówki… na raki i kurczęta z mizerją. A może on jeszcze kazał panu jeździć samochodem, panie Fitulski?… Winszuję recepty!…
Podniosłem się z krzesła i spytałem:
— Więc pan dyrektor pozwala mi od jutra?…
— Ja nie pozwalam… pan sobie sam pozwala… Ja tylko muszę dać panu urlop, a to wielka różnica!… Przynajmniej żeby pan miał sumienie i w ciągu tygodnia zakończył tę swoją dziwną kurację!…
Nisko ukłoniłem się, pewny, że w razie potrzeby będę mógł dociągnąć urlop do trzech tygodni. Utwierdziła mnie w tem mina dyrektora, który jeszcze bardziej pochmurniał i na pożegnanie podał mi jeden palec.
Z wizyty u dyrektora, pomimo jego opryskliwości, byłem uradowany. Urlop mam i od jutra mogę zacząć kurację, która już dzisiaj wywiera na mnie skutek cudowny. Odgadł to widać kamerdyner, zastąpił mi bowiem drogę w salonie i ukłonił się tak elegancko, że uznałem za niezbędne ofiarować mu pół rubelka.
— Stary, to tylko w gębie brzydki — szepnął kamerdyner — ale on urzędników — owszem — lubi… O lubi!…
W przedpokoju lokaj podał mi letnie palto z takiem wygięciem rąk, że zostawiłem mu na pamiątkę czterdzieści groszy i takąż samą kwotę szwajcarowi, który zdjął czapkę, gdy ukazałem się na szczycie schodów. W ciągu kilku minut o tyle wprawiłem się w rozdawanie pieniędzy, że czułem kłopot, gdy na ulicy nikt mi się nie kłaniał, nie podawał paltota i nie wyciągał ręki.
— Ach, Karolino!… — mimowoli westchnąłem, alem się pohamował. Doktór wyraźnie zabronił mi myśleć o niewiernej… Nawet ostrzegł, że to jedno mogłoby się stać dla mego zdrowia niebezpiecznem… A więc nie myślmy o niewdzięcznej i raczej zajmujmy się Warszawą, która zawsze ładna, dziś wydawała mi się zachwycającą.
Dochodziła siódma wieczór. Cóżto za ruch!… Oba chodniki na Krakowskiem Przedmieściu zapchane publicznością, a przez środek ulicy niepodobna przemknąć się między tłumem powozów, dorożek, tramwajów, rowerów, nawet samochodów. Co chwilę ktoś dzwoni, beczy, gwiżdże, popycha cię ztyłu, ociera się zboku, włazi na piersi, zawadza ci laską o paltot, parasolką o kapelusz; ale jest przy tem taki roześmiany, taki rozkoszny, tak zapomina o całym świecie a przedewszystkiem o twoich bokach i oczach, że niepodobna mieć do niego pretensji.
Warszawa jest miastem wesołem i wygodnem, gdzie na przestrzeni stu kroków można znaleźć zaspokojenie wszelkich potrzeb i przyjemności życia. Wyobraźmy sobie człowieka, któryby naprzykład spadł z księżyca na Krakowskie Przedmieście, gdzieś niedaleko Chmielnej czy Świętokrzyskiej, z kilkomaset, a jeżeli można, to i z kilkoma tysiącami rubli gotówką. Podróżny ten na końcu ręki miałby pokój umeblowany, łazienkę, skład bielizny, magazyn krawiecki i szewcki, fryzjera, sklep galanteryjny — gdzieby go wykąpano, ostrzyżono, ubrano od stóp do głów. Oporządziwszy się, w tym samym domu lub sąsiednim znalazłby cukiernię dla wypicia podwieczorku, albo restaurację dla zjedzenia kolacji, a następnie — mógłby udać się na widowisko, choćby do jednego z ogródkowych teatrzyków.
Miłe, śliczne, kochane miasto!… Twoje bruki są gładkie jak posadzka, twoje domy mają barwę szlachetnych metalów, twoje latarnie błyszczą jak gwiazdy, w sklepach gromadzą się bogactwa wszystkich części świata, a ludność jest ruchliwa i wesoła jak ptaki albo motyle…
Szczególniej kobiety… Ale o kobietach nawet myśleć nie pozwala doktór, rozumie się, chwilowo… Gdy odzyskam sen, gdy zacznę gimnastykować muskuły i uspokoję nerwy, wówczas znowu będę mógł zajmować się kobietami, które, jak słusznie zauważył jeden z poetów czy filozofów, są ozdobą ziemi i rozkoszą ludzkiego życia. Naturalnie, o ile nie zdradzają tych, którzy powierzyli im swoje szczęście…
O Karolino!… bodajbyś w dwudziestu tysiącach dochodu swego męża nie znalazła ani jednej z tych goryczy, jakie bywają udziałem skromnych urzędników, posiadających dwutysiącorublowe pensyjki… O Karolino!… a raczej o pani, bo już na wieki straciłaś prawo do słodkiego tytułu: mojej…
Ale ponieważ doktór zabronił mi myśleć o tych rzeczach, a widok ruchu ulicznego już zaczynał mnie nużyć, więc wróciłem do swego mieszkania.


V.

Doktór jest stanowczo genjalny, a jego rada, ażeby nie zagłębiać się w boleści, lecz rozpatrywać się w otaczających przedmiotach, zasługuje na nazwę: nieocenionej. Naprzykład Warszawa, którą niby znam od kilkunastu lat, dzisiaj ukazała mi się jakby w nowem oświetleniu, toż samo i moje mieszkanie. Siedzę w niem przeszło dwa lata, ale dopiero dziś widzę, że jest ono wcale ładne. Leży na drugiem piętrze, okna wychodzą na spokojną ulicę. Przedpokoik bardzo niewielki, ale na skromne potrzeby wystarcza. Salonik o dwu oknach ma obicia perłowego koloru i piec porcelanowy. Znajduje się w nim stół pokryty dywanem, sześć krzeseł, dwa fotele, duża, bardzo duża sofa, pianino, parę malutkich stoliczków, szafka na książki przyzwoicie oprawne i trochę innych drobiazgów. Zaś w pokoiku sypialnym mam tapety blado-niebieskie, jedno okno, żelazne łóżko, szafę na rzeczy, stolik, przy którym mogę pisywać i jadać, nocną szafkę, krzesła wyplatane. Słowem — mieszkanko jak pudełeczko: nawet mógłbym damy przyjmować, o ile raczyłyby…
Wszystko to odczułem i zrozumiałem dopiero dzisiaj, dzięki przepisowi doktora. W tej chwili również przychodzi mi na myśl, że należałoby nastroić pianino; bo jakkolwiek sam nie grywam, ale gdyby raczyła mnie kiedy odwiedzić jaka dama…
O kobiety!… ile wy dobrego, lecz i ileż złego możecie na ten biedny świat sprowadzić?… My, niby to królowie stworzenia, rządzimy państwami, bankami, jesteśmy kasjerami, mężami stanu, buchalterami, feldmarszałkami, a jednak ileż razy szczęście całego życia…
Basta!… doktór nie pozwolił przypominać sobie minionych cierpień, poić się słodką trucizną, która spala serce, a jednak narzuca się wyobraźni… Odurzenie w goryczy, rozkosz w bólu, nieśmiertelność w konaniu!… Wiem, że mi to szkodzi na nerwy, a jednak wciąż powracam do przeklętego, a tak ukochanego tematu…
Choć doprawdy nie pojmuję, dlaczego nie miałbym bodaj kilka minut popieścić się wspomnieniem okrutnej istoty, która rozdarła mi duszę? Spać przecież będę, jestem pewny, a chwilkę pomarzyć, powzdychać…
Byłem tak przekonany o skuteczności przepisów doktora, że pofolgowałem marzeniom… Cóż mi to zaszkodzi, jeżeli nie od dzisiaj, tylko od jutra przestanę myśleć o niej i o moich cierpieniach?…
Człowiek niekiedy czuje dziką potrzebę rozdrapywać zabliźniające się rany i to okrucieństwo na samym sobie sprawia mu przyjemność. Więc i ja czułem rozkosz, oskarżając samego siebie o niepowodzenia miłosne. Kto wie, czy słodka Henryka nie byłaby dziś moją, gdybym z nią częściej rozmawiał o sercu i poezji, aniżeli o interesach bankowych i towarzystwie cyklistów? Niedarmo jedna z jej przyjaciółek, blada i wiotka panna Cecylja, przezywała mnie prozą, jeżdżącą na rowerze…
A Karolina?… Czy ona winna, że na lekcjach buchalterji, zamiast wzdychać do niej, myślałem tylko o rachunkach?… Albo w ostatnich czasach, kiedy już postanowiłem ożenić się, czy widywałem ją jak najczęściej, czy mówiłem o wiekuistem przywiązaniu, czy przepisałem dla niej choć aby jeden wierszyk jakiego modnego poety?… Odwiedzałem ją parę razy na miesiąc, ale więcej troszczyłem się o oszczędzenie stu pięćdziesięciu rubli, aniżeli o zdobycie jej wzajemności.
Ale poco to wszystko: wystarczy jeden fakt dla dowiedzenia, że nie miałem rozumu. Jak mogłem, jak śmiałem, ja, proletarjusz z dwoma nędznemi tysiącami rubli pensji, uwielbiać kobietę, o którą starał się człowiek, mający dwadzieścia tysięcy rubli rocznie, a obok tego kapitały?
A czy nie powinienem spalić się ze wstydu, że w chwili, kiedy za Karoliną szalał dyrektor kopalni, kiedy na przedślubne wydatki złożył u jej stóp sześć tysięcy rubli, ja, nędzny buchalter, targowałem się z samym sobą, czy jej dać dwa tysiące, czy tylko tysiąc rubli na wyprawę.
I czemże jest zawód, jaki mnie spotkał, czem cierpienia, jakich od ośmiu dni doznaję, wobec zaniedbań, nietaktów, a nawet gburostwa, jakie spełniam dawniej niż od pół roku?… I to ja śmiem wyobrażać sobie, że do mego skromnego mieszkania wejdzie kiedy jaka wyższa, jaka uczuciowa kobieta, że zagra na tem pianinie, że usiądzie na tej sofie? O głupcze! powinienbyś uważać się za szczęśliwego, gdyby odwiedziła cię nie jakaś wielka dama, ale pokojówka albo przyzwoitsza kucharka…
Tymczasem noc zapadła, a ja znalazłem się w łóżku, nie wiedząc, kiedy się rozebrałem, ani ile czasu upłynęło na marzeniach. Czułem tylko wielkie podniecenie nerwowe, skórę miałem rozpaloną, oddech prędki, a w głowie, w piersiach, nawet w rękach i w nogach gwałtownie uderzały pulsa. Zdawało mi się, że pokój zaczyna chwiać i posuwać się coraz prędzej, a nareszcie tak szybko, że mi tchu zabrakło. Myśli moje zapalały się i gasły jak błyskawice, przeczuwałem, że stanie się cos dziwnego, ale nie byłem ani niespokojny, ani zaciekawiony, tylko zdecydowany.
Nagle zobaczyłem zdaleka fioletową gwiazdę, która szybko zaczęła się zbliżać, rosnąć, a gdy zbliżyła się na kilka kroków ode mnie — pękła, cicho rozsypując się niby rzymska świeca, na tysiące innych gwiazd fioletowych. W chwilę później ukazała się druga gwiazda, purpurowa, znowu zaczęła zbliżać się, rosnąć i znowu rozsypała się na gwiazdy purpurowe. Po niej nastąpiła gwiazda żółta, zielona, niebieska, znowu fioletowa, coraz w krótszych odstępach czasu, z coraz jaskrawszemi wybuchami. Było to nieme bombardowanie, które cały pokój zapełniło migotliwemi gwiazdami. Gwiazdy te, nie gasnąc, zaczęły wiązać się między sobą promieniami koloru żółtego, zielonego, niebieskiego, purpurowego i utworzyły sieć z drgających węzłów i nitek, które ciągle zmieniały barwę.
Uczułem delikatną woń niby perfum białej róży, a jednocześnie usłyszałem równie delikatny szept, ale nie w pokoju, tylko w mojej własnej piersi:
„— W taki sposób między sobą i przywidzeniami rozciągnie pan siatkę wrażeń realnych, od których odbiją się widziadła…” — mówił głos męski.
Aha!… — pomyślałem — więc tak wygląda siatka wrażeń realnych, o której mówił doktór?… teraz nie potrzebuję lękać się przywidzeń… mogę marzyć…
Dreszcz mną wstrząsnął, usłyszałem bowiem w saloniku głos jej… Karoliny… Siatka z różnokolorowych gwiazd i promieni rozwiała się i, pośród błękitnej mgły, ujrzałem niezapomnianą kochankę mojej duszy. Ubrana w czarną aksamitną suknię, Karolina siedziała na sofie i paliła mnie oczyma, w których głęboki smutek zdawał się walczyć z życzliwością.
Nie!… ja dla tej kobiety nie byłem obojętnym… Ona wiedziała, że w swoich rękach trzyma szczęście mego życia, ona rozumie cierpienia…
I znowu w mojej własnej piersi usłyszałem rzewny głos kontraltowy:
„— Tak postanowiło okrutne przeznaczenie — mówiła Karolina — że kobieta nie może uszczęśliwić każdego, który ją kocha, chociaż nie byłby jej obojętnym… Ale uspokój się, miłość twoja znajdzie nagrodę… Do którejkolwiek zwrócisz się kobiety, mnie znajdziesz, albowiem ja jestem każdą, a każda mną…”
Niebiańska postać zwolna rozpłynęła się we mgle, lecz w miarę, jak znikał obraz Karoliny, błękitna przestrzeń zaczęła napełniać się kobiecemi figurami, z początku niewyraźnemi, stopniowo zarysowującemi się coraz dokładniej i jaśniej.
Jedna miała namiętny uśmiech i oczy dziecka, druga rozpuszczone włosy i twarz świętej, trzecia, w bogatej jedwabnej sukni, zdawała się uosabiać mądrość, czwarta, z przecudnemi ramionami, wyglądała na królowę, inną, z rękoma opartemi na kolanach, stroił kostjum grecki, z pod którego wychylały się nadziemskie kształty…
Nie było dwu do siebie podobnych, a jednak każda miała coś takiego, co przypominało Karolinę.
Uczułem, że z oczu płyną mi łzy, i że razem z niemi ucieka mój żal do Karoliny, pretensje do jej męża i nieuleczalna rozpacz.
Tymczasem błękitna przestrzeń zaczęła się mącić i zapełniły ją siwe obłoki. Doleciał mnie ostry zapach cygara, a wśród dymu poczęły zarysowywać się trzy ludzkie figury. Przypatrzywszy się uważniej, poznałem olbrzymi wzrost i lwią głowę naszego dyrektora, żółtawą cerę i łysinę kasjera, a nareszcie łagodną twarz doktora. Cienie rozmawiały.
„— I skąd mu się to wzięło?… — mówił kasjer. — Człowiek spokojny…”
„— Jak telefon przed południem“ — wtrącił dyrektor.
„— Kart nie znał…“
„— Wolał kobiety…“
„— Nie bywał na wyścigach…“
„— Ścigał się na ulicy…“ — bąknął dyrektor.
„— Nie włóczył się po knajpach…“
„— Zapewne przyjmował u siebie…“
„— Ze wszystkich przyjemności znał tylko jazdę na rowerze…“ — mówił kasjer.
„— Na czem on jeździł, my nie wiemy — przerwał dyrektor. — W każdym razie był to łajdak, jeżeli nie gorszy, to i nie lepszy od innych…“
„— Kiedy bo dyrektor uprzedził się do niego za przetrzymanie urlopu…“
„— Więc niech powie doktór, w jakim stanie znalazł go…“
„— Tak — odezwał się lekarz — robi to wrażenie obłędu na tle erotycznem…“
„— Ale czy to jest obłęd?…“ — nalegał kasjer.
„— W każdym razie są halucynacje węchowe, słuchowe, wzrokowe…“
„— Cóż z nim zrobimy?…“ — zapytał dyrektor.
„— Trzeba go oddać do domu zdrowia…“
„— A więc oddaj go pan i niech już o nim nie słyszę!…“ — zawołał dyrektor.
„— Jak to on się nazywa, jak?…“ — zwrócił się lekarz do kasjera.
„— Anastazy Fitulski…“
— Jezus!… Marja!… — krzyknąłem i pół nagi wyskoczyłem z łóżka na środek sypialni.
W życiu jest wiele rzeczy strasznych, ale chyba najstraszniejszą — obłąkanie… To też doznawałem takiej trwogi, jakiej chyba nie doświadcza żaden skazaniec na szafocie. Brakło mi tchu, nie wiedziałem, gdzie jestem, ukląkłem i chciałem złożyć jakąś przysięgę, to znowu zerwałem się, ażeby uciekać z mieszkania… Może nawet wyskoczyłbym z okna, gdyby mi nie zabrakło władzy w nogach, jak się to zdarza podczas przykrego snu.
Zwolna odzyskiwałem przytomność. Znikły cienie, zniknął dym, w pokoju można było czytać. Pobiegłem do umywalni, zanurzyłem głowę w wodzie i otrzeźwiałem.
Co się to stało?… Czy spałem?… W każdym razie od podobnych snów niech mnie Bóg na drugi raz zachowa… A może to nie był sen, tylko naprawdę halucynacje?…
W tej chwili nietylko zrozumiałem, ale odczułem doniosłość przestróg lekarza, ażeby unikać przywidzeń, ażeby nie marzyć, bo to stanowi rzeczywiste niebezpieczeństwo w mojej chorobie.
Zegarek wskazywał czwartą; za kilkanaście minut wejdzie słońce. A ponieważ dziś muszę wyjechać za miasto, bodaj — z dziesięć wiorst, więc — nieźle byłoby do jakiejś siódmej godziny poleżeć w łóżku.
Znowu poleżeć?… I może znowu zobaczyć siatkę z gwiazd… widmo Karoliny… piękne kobiety… A potem usłyszeć rozmowę, że jestem warjat na tle erotycznem!…
O Karolino! gdybym kochał cię więcej aniżeli świat cały, więcej niż własną duszę, to jednak po dzisiejszej próbce wyrzekłbym się nietylko ciebie, ale wszystkich kobiet, jakie były, są i kiedykolwiek będą na ziemi… Już zrozumiałem, że lepiej zostać pustelnikiem, aniżeli warjatem…
Słońce weszło. Podniosłem rolety i ażeby zająć czemś uwagę, sam wyczyściłem kamasze i garderobę, wyjąłem z szafy garnitur cyklistowski, naoliwiłem panewki roweru i mocno napompowałem obręcze. Ledwie zdążyłem umyć się, szczęknął zatrzask we drzwiach i weszła uśmiechnięta służąca z herbatą. Widok jej sprawił mi pewien rodzaj zakłopotania i przemknęło mi przez myśl, że możeby zgodzić do usług lokaja?… Taka młoda dziewczyna włazi do mnie, kiedy jej się podoba, nie troszcząc się, że doktór zabronił mi nawet patrzeć na kobiety, nawet o nich myśleć.
— O!… — zawołała — pan sam wyczyścił kamasze?… I wyjeżdża pan rowerem? To trzeba kupić szynki i bułek… Ale wróci pan na obiad?…
Mówiąc tak, uśmiechała się poufale, przewracała oczy i wogóle robiła miny, które nie zgadzały się z przepisami lekarza. To też zirytowany przerwałem:
— Rózia za dużo gada… Można i bez gadania przynieść szynki.
Spojrzała na mnie zdumiona.
— O dla Boga!… — rzekła — co się też to z ludźmi wyrabia?… Jeszcze onegdaj…
— Mówię, ażeby mi kupić szynki!… — zawołałem, tupiąc nogą.
— Więc to tak?… — odparła rozzuchwalona dziewczyna. — Będę ja teraz wiedziała…
Wybiegła z pokoju, trzaskając drzwiami, i dopiero po upływie godziny przyniosła mi jakiś ochłap, który nazwała szynką.
Siedziałem zwrócony do okna i anim spojrzał na złośnicę. Na tem samem piętrze, naprzeciw moich drzwi, mieszka młoda wdowa, u której stołuję się i u której służy Rózia. Jeżeli nie zerwę tych stosunków, jeżeli nie wyniosę się na inną ulicę, będę do końca życia jadał obiady mdłe, w których najczęściej powtarza się mostek cielęcy, będę widywał spojrzenia pełne łez mojej gospodyni, która sądzi, że powinienem się z nią ożenić i jeszcze będę musiał znosić impertynencje Rózi, która nie wyczyściła mi dzisiaj butów i odzywa się do mnie jak do równego. Hola!… panienko…
Mieszkanie moje tak mi obmierzło w tej chwili, żem pomyślał, czyby na parę tygodni nie przenieść się do jednego z kolegów, choćby tylko na noclegi. Bo i co ja będę tu robił sam, wobec takich okropnych snów czy halucynacyj jak dzisiejsza?… A na djabła mi ten salonik z pianinem, na którem nikt nie grywa, z krzesłami, na których nie ma kto siadać, z kanapą…
No, mniejsza o kanapę, ale z Rózią muszę zrobić ład, jeżeli nie chcę doprowadzić do tego, ażeby mi kołki na łbie ciosała… I to jeszcze wówczas, kiedy doktór zabrania mi myśleć nawet o najdystyngowańszych kobietach, nie dopiero o pokojówkach.
A co!… Dochodzi już dziewiąta, a ja jeszcze w domu. Ubrałem się w popielaty kostjum, włożyłem czarne pończochy w żółte pasy, wsunąłem w kieszeń rewolwer a w torebkę na kierowniku zakalcowate bułki z wysuszoną szynką i — jestem gotów.
Przejrzałem się w lustrze… Ja tak znowu bardzo źle nie wyglądam. I łydki mam jak z żelaza… Ej!… czy kochany doktór nie przesadził ze stanem mego zdrowia?… Zresztą punkt o dziewiątej zaczynam kurację i będę żył tak higjenicznie, tak dietetycznie, że kameduła może mi pozazdrościć… A tymczasem…
— Róziu!… Róziu, proszę cię na chwilkę…
To dopiero gałgan, słyszane rzeczy?… Ani się odezwie!
Swoją drogą, gdyby odtrącić sny okropne, dzień zacząłby mi się dobrze: cały ranek, od wschodu słońca, nie myślałem o zdradzieckiej Karolinie… Doktór powinien być ze mnie kontent.
A więc w drogę. Żadnych marzeń, żadnych wspomnień, tylko przypatrywać się ludziom i rzeczom i zdawać sobie sprawę z tego, co mnie otacza. W ten sposób między mną i przywidzeniami utworzy się siatka realnych wrażeń… Br… siatka… Byle nie ta, którą widziałem dziś w nocy…


VI.

A teraz opowiem, chwila po chwili, o wszystkich myślach, jakie przesuwały mi się przez głowę, o wszystkich uczuciach, jakie poruszały serce. Uczynię to nie dla prostej reklamy, nie ażeby chwalić się wznoszeniami i upadkami ducha, ale — dla nauki moich współpacjentów. Niech nareszcie dowiedzą się, co to znaczy mieć chore nerwy, niech usłyszą, jakim nieprawdopodobnym fluktuacjom ulega dusza ludzka i — jak cudny wpływ wywiera na nią natura i świeże powietrze.
O, mój doktór — to wielki doktór!… On wiedział, co zapisać.
Na pięć minut przed dziewiątą jeszcze byłem w mieszkaniu i w doskonałym humorze. Wyniosłem rower do sieni, lekko sprowadziłem go ze schodów i — punkt o dziewiątej — znalazłem się przed domem. Ale kiedy rozejrzałem się po ulicy, kiedy zobaczyłem dwa szeregi kamienic blado-żółtych, blado-niebieskich, blado-zielonych, które przypomniały mi szlafroki szpitalne — ogarnął mnie niewymowny smutek.
Czym ja naprawdę zwarjował — pomyślałem — ażeby w takim stanie zdrowia wybierać się rowerem za miasto?… Przecie i jednej wiorsty nie ujadę… przecie mnie każdy wóz zmiażdży… przecież ja powinienem iść do szpitala i odziać się w taki blado-żółty szlafrok, a nie wybierać się na zamiejskie wycieczki.
W dodatku było mi jakby wstyd, że chcę jechać na spacer wówczas, gdy wszyscy moi koledzy, wszyscy ludzie przyzwoici, albo wybierają się do swoich zajęć, albo już siedzą w biurach i pracują. I co pomyślą znajomi, jeżeli który zobaczy mnie w powszedni dzień, wyjeżdżającego rowerem?… Chyba to, że mnie wypędzili z biura, albo że okradłem bank i uciekam!…
Zdawało mi się, że nie mogę odetchnąć głębiej, jakgdybym miał sparaliżowane płuca. To znowu uczułem, że z całego ciała wyrastają mi niby igły, cieniutkie jak włos, a długie — jak słupy telegraficzne i że temi igłami ciągle o coś zawadzam: o kamienicę, o balkon, o latarnię…
— Ależ ja nie mogę jechać!… ja muszę znowu iść do doktora… — krzyknąłem sam do siebie, aż obejrzał się przechodzący posłaniec.
Lecz przypomniawszy sobie, że doktór nie kazał mi przychodzić do siebie, dopóki nie wyjadę za miasto, machinalnie skoczyłem na siodło, ująłem kierownik, nacisnąłem pedały i — jak lokomotywa potoczyłem się gładkim chodnikiem. Zręcznie wyminąłem jakąś damę z torbą, przesunąłem się między dwoma bardzo smutnymi Żydkami, zadzwoniłem na bawiące się dzieci i o mało nie przejechałem pieska, który gryzł szpulkę do nawijania nici. Miałem uczucie, że mi wyrastają skrzydła.
A więc ja mogę jechać, bodajby siedemdziesiąt wiorst za miasto!… — pomyślałem.
Lecz w chwilę później już nie myślałem o niczem, ponieważ trzeba było ustąpić z chodnika na środek ulicy, omijać wozy i dorożki i nie potrącać stróżów, którzy jakby umyślnie, podsuwali miotły pod rower. Nawet nie wiem, dlaczego panowie ci fatygowali się zamiataniem, w nocy bowiem padał silny deszcz i umył Warszawę jak szklankę.
Cwałowałem ze siedem minut, zwalniając lub przyspieszając biegu. Naraz głód tak skręcił mi wnętrzności, że zeskoczywszy z rowera, wbiegłem do najbliższej cukierni i zażądałem czekolady. Trzeba dobrze pomieszanych klepek, ażeby jechać na wycieczkę po szklance herbaty!
Siedząc na werendzie przed cukiernią, widziałem studentów, którzy spieszyli na lekcje. Byli to młodzi ludzie, mizerni, w wytartych mundurzynach, w wypłowiałych czapkach, zafrasowani zbliżającemi się egzaminami. A jednak na ich widok uczułem jakby zazdrość…
Prawda, że oni idą do roboty a ja — na spacer; prawda, że ja będę pił czekoladę, a oni może nie jedli śniadania; prawda, że ja już mam parę tysięcy rubli rocznie, do których im bardzo daleko. Ale zato oni jeszcze uczą się i będą się uczyć, a ja już nie!… Za każdy rok uczenia się chętnie oddałbym dziś rok życia; tylko niestety — niema banku, który zdyskontowałby ten weksel.
Dopiero, kiedy człowiek dojrzeje i zdobędzie tak zwane stanowisko, dopiero wówczas rozumie nietylko wartość nauki, ale i niepowrotnosć zmarnowanego czasu. Ilu rzeczy ja dziś nie wiem, o których wiedzą inni; a ile razy palił mnie wstyd za moją niewiadomość!…
Podano czekoladę. Sparzyłem sobie usta, ale nie pozbyłem się przykrych myśli. Czy to ja dzisiaj nie mógłbym mieć dwudziestu tysięcy rubli rocznie, tak samo jak mąż niewiernej Karoliny, gdybym się był porządnie uczył?… Ależ naturalnie, że miałbym!… Przecie w szkołach uchodziłem za jednego z najzdolniejszych uczniów; tymczasem dziś moi mniej zdolni koledzy już porobili karjery, o jakich ja nawet marzyć nie mogę.
Pijąc czekoladę i jedząc świeże ciastka, przypominałem młode lata. Do szkół chodziłem we Lwowie, jednocześnie z Fryderykiem Szulcem, synem pewnego emeryta Niemca, i z Baruchem Holzenknopf, jedynakiem Żydówki, wdowy, która miała sklepik galanteryjny. Umyślnie wspominam te dwie osobistości, ponieważ przez wiele lat kpiliśmy z nich, nazywając nurkami i kowalami, za to, że każdy uczył się nietylko przedmiotów szkolnych, ale i pozaszkolnych i nie przyjmował udziału w naszych koleżeńsko-społecznych zajęciach.
Pamiętam, że w piątej klasie, cały rok zeszedł nam nad roztrząsaniem kwestji, komuby wystawić pomnik we Lwowie — Mickiewiczowi czy Słowackiemu? Jedni głosowali za Mickiewiczem, drudzy za Słowackim, inni za Florjańskim; wytworzyły się partje, miał nawet odbyć się pojedynek… A tymczasem Fryderyk Szulc i Baruch Holzenknopf znaleźli sobie tanią nauczycielkę i przez ten rok nauczyli się wcale dobrze francuskiego. Od wakacyj już każdy z nich czytał francuskie dzieła, co, o ile pamiętam, trochę mnie irytowało. Szulc i Holzenknopf… ma też kto uczyć się francuskiego!… Boże odpuść!
W szóstej klasie mieliśmy jeszcze cięższe obowiązki natury ogólnej. Przez pierwsze półrocze roztrząsaliśmy kwestję, czy średnie zakłady naukowe w Galicji nie powinnyby wysyłać przedstawiciela na sejm krajowy. W drugiem zaś półroczu spadła nam na kark sprawa niejakiego Iksowicza, podejrzanego o szpiegostwo, którego trzeba było osądzić, wyprawić mu kocią muzykę i powybijać szyby.
Tymczasem Fryderyk Szulc i Baruch Holzenknopf znaleźli jakiegoś studenta z wydziału filozoficznego, który za małe pieniądze tak doskonale wyuczył ich fizyki i chemji, że zdali egzamin ze szczególnemi odznaczeniami.
W siódmej klasie było najgorzej. Od wakacyj do Wielkiej Nocy opracowaliśmy projekt przeniesienia do Lwowa najznakomitszych zmarłych rodaków i umieszczenia ich w kościele naszego gimnazjum. Zaś po Wielkiej Nocy, prawie na same egzaminy, musieliśmy zająć się rehabilitacją Iksowicza, który wcale nie był szpiegiem i nawet położył wielkie zasługi, w roku 1848 w Poznańskiem. Zaledwie jednak ofiarowaliśmy mu dyplom honorowy i wieniec obywatelski (w jednym z wieńczących go naszych kolegów Iksowicz poznał zeszłorocznego dyrektora kociej muzyki!…), przyszła wiadomość, że Iksowicz nietylko nie położył zasług w Poznańskiem, lecz pocichu dawał pieniądze na lichwiarskie procenty w Galicji…
Naturalnie odebraliśmy mu i dyplom honorowy i wieniec obywatelski, ale byłem tak zirytowany całą tą awanturą, że o mało nie przepadłem na egzaminach. Wtedy sprawdziłem, że istotnie mam niezwykłe zdolności: nieraz bowiem w ciągu dwu dni przygotowywałem się z przedmiotów prawie całkiem nieznanych!…
A tymczasem Fryderyk Szulc i Baruch Holzenknopf, przy pomocy owego studenta z wydziału filozoficznego, tak wybornie przygotowali się ze wszystkich matematyk, że pomimo dosyć miernych zdolności, otrzymali najlepsze patenty.
Gdy byłem w szkołach, i ja i moi rodzice marzyliśmy, abym został inżynierem. Na nieszczęście matematyka przedstawiała mi tyle trudności, że musiałem wyrzec się inżynierji i pojechać do Berlina na wydział handlowy. W Berlinie, ku niemałemu zdziwieniu, spotkałem się z moimi dwoma kolegami-nurkami: Szulc uczył się elektrotechniki a Holzenknopf chemji.
I znowu przez pierwsze semestry my, handlowcy, mieliśmy dużo pracy doniosłości społecznej: układaliśmy program dla Koła polskiego w Berlinie. W roku zaś następnym, gdy Koło polskie propozycyj naszych nie przyjęło, zniechęceni do polityki, zajęliśmy się modernistyczną literaturą i sztuką. Tymczasem Fryderyk Szulc od rana do nocy przesiadywał w pracowni elektrotechnicznej, a Baruch Holzenknopf, w chwilach wolnych od zajęć w politechnice, biegał po całym Berlinie i studjował fabrykację i handel mydłem. Wszystko go interesowało: gatunki mydeł, tłuszcze, zapachy, etykiety, reklamy, ceny surowych materjałów, główne rynki zbytu… Dzięki temu zacietrzewieniu już w drugim roku studjów między berlińskimi mydlarzami uchodził za powagę.
Śmieliśmy się i z Szulca i z Holzenknopfa, mówiąc, że może wykształcą się w swoich fachach, lecz już na całe życie zostaną obojętnymi dla wyższych zagadnień ludzkiego ducha. Lecz gdyśmy się raz zeszli dla roztrząsania kwestji wschodniej, przekonaliśmy się, że tak Szulc, jak Holzenknopf wcale nie gorzej od nas znali modernistyczną literaturę i najzawilsze kwestje społeczne.
W rezultacie — Szulc, ukończywszy wydział elektrotechniczny w Berlinie i zrobiwszy parę wynalazków, starał się o posadę przy politechnice lwowskiej. Lecz gdy mu jej nie dano, przyjął miejsce w zakładach Siemensa i Halskego, gdzie płacą mu piętnaście tysięcy marek rocznie. Zaś Holzenknopf otworzył pod Wrocławiem fabrykę zbytkownych mydeł, obsadził ją Żydami i swoich robotników dopuścił do udziału w zyskach. Ja, najzdolniejszy z pośród moich kolegów, zostałem buchalterem i muszę wysługiwać się innym za dwa tysiące rubli!…
Gdybym uczył się w gimnazjum matematyki i fizyki, byłbym dziś inżynierem, a gdybym w czasie studjów handlowych więcej czasu poświęcał obranemu fachowi, zapewne miałbym dziś większą pensję i wyższy awans przed sobą.
Oto dlaczego za każdy rok nauki oddałbym rok życia i dlaczego widok studentów budzi we mnie żal i zazdrość.
Dopiłem czekoladę, dojadłem ciastko… basta!… trzeba jechać dalej. Już jest wpół do dziesiątej. W ciągu kilkunastu minut przebiegłem myślą sześć czy osiem lat życia. Dowód — co warte życie ludzkie!
Zapłaciłem kelnerowi, wskoczyłem na siodło, znowu lecę jak ptak. Niebo, o ile je widać z pomiędzy dachów, jest pogodne, termometr wskazuje dziesięć stopni, kurzu niema, słowem — piękny dzień majowy, akurat na leczniczy spacer. Czuję taki zapas sił muskularnych, iż chyba przez cały dzień mógłbym nie zsiadać z roweru… Wtem, na zakręcie ulicy…
To ona!… Karolina… O mało nie dostałem się pomiędzy tramwaj i dorożkę… Na szczęście nie była to Karolina, ale pani adwokatowa Y., bardzo piękna brunetka.
Nie, ja nie mogę jechać za miasto w takim stopniu zdenerwowania. Już wprawdzie nie mam trudnego oddechu, ale te długie igły w ciele wciąż mi się przypominają, wciąż niemi zawadzam o kamienice i balkony. W dodatku mam nową przykrość: nieopisany wstręt do zakalcowatych bułek i zeschniętej szynki, którą mnie poczęstowała Rózia. Gdyby nie wstyd, rzuciłbym na ulicę te przysmaki, tak obrzydliwemi wydają mi się po czekoladzie i ciastkach.
Co za szkoda, co za szkoda — że wypisałem się z Towarzystwa cyklistów!… Mógłbym zawrócić do cyklodromu i tam, nie narażając się na oddalenie od miasta, od mieszkania i od pomocy lekarskiej, mógłbym przejeździć kilka zaleconych godzin. Teraz zaś muszę pędzić za miasto… Choć, co prawda, doktór polecił nietylko rower, ale i wiejskie krajobrazy.
Więc brnijmy dalej. Niech się dzieje, co chce.
Pełen wahań, zbliżam się ku rogatkom. Bruk staje się coraz gorszy, domy coraz niższe, sklepy uboższe, ludzie brudniejsi. Tu z pewnością będę mógł oddać moje bułki i szynkę. Po nierównych kamieniach rower zatacza mi się, a gdy chcę jechać prędzej, podrzuca mną, aż dzwonią zęby.
Masz djable kaftan!… Od rogatek zaczyna się taki zły bruk, że ani sposób jechać środkiem drogi, która w dodatku ma z obu stron głębokie i cuchnące kanały, a za kanałami już nie chodniki, tylko ścieżki błotniste, na których łatwo kogo przejechać i zostać zwymyślanym.
Ten sznur domów niskich, drewnianych, koloru szpinakowego, brunatnego, albo czekoladowego, domów, które pochylają się ku ulicy, albo grzęzną w ziemi, nazywa się u nas przedmieściem. Sądząc po szybach zakurzonych, niekiedy powybijanych, musi tu mieszkać największa biedota. Jeden sklepik z wiktuałami, drugi z norymberszczyzną, dalej — szewc, stolarz i fryzjer (co on tu robi?) — oto przedstawiciele miejscowego handlu i przemysłu. Możnaby mniemać, że setki mil oddzielają nas od Warszawy, z jej wystawami złota, jedwabiów, ciętych kwiatów, drogich owoców, z jej cukierniami, magazynami strojów damskich i składami materjałów aptecznych, których niedługo będzie chyba więcej, aniżeli sklepów z pieczywem.
Naprzeciw domu barwy orzechowej, z szafirowemi okienicami i czerwonym dachem, rozlała się czarna kałuża, większa od niejednego z warszawskich dziedzińców. Otom wpadł!… oto spacer!… Z lewej strony kałuża, z prawej kanał, mający ze dwa łokcie głębokości, a między niemi — wąziutka błotnista ścieżka, na końcu której sterczy jakiś szpakowaty oryginał, bez surduta i kamizelki, ale zato w niezwykle brudnej koszuli i połamanym cylindrze. Uśmiecha się życzliwie i zachęca mnie, ażebym śmiało szedł naprzód. Możeby mu oddać bułki i szynkę?
Idę, a w tej chwili z bocznej ulicy wybiega czwórkami banda dzieci i wyrostków obojej płci, mogących mieć od pięciu do piętnastu lat życia. Oczywiście bawią się w wojsko, o dziesiątej z rana!… Na czele tej armji pędzi jakaś dziewucha w poszarpanej spódnicy, z kołtuniastemi włosami na głowie, na ręku z dzieckiem, którego drobna twarzyczka jest pokryta piętnami i ranami. Za dziewuchą kilkunastoletni chłopak, z grubym i ochrypniętym głosem, udaje furmana i pogania przed sobą dwu może ośmioletnich malców, a za nimi — legjon małych i dużych, w kurtkach, surducikach, kolorowych sukienkach, w czapkach sukiennych, kapeluszach albo i z gołą głową — idą wciąż czwórkami.
— Rawniajś!… — wrzasnął chłopak grubym głosem, zatrzymując się na brzegu kałuży.
Gromada wyrównała się.
— Siagam, marś!… — zakomenderował znowu i — cała banda runęła w wodę. Trzask, prask, łomot!… poczułem błoto na twarzy, na włosach i na popielatym garniturze… Zanim zdążyłem przetrzeć oczy, banda uciekła. Tylko naprzeciw mnie wciąż stał jegomość w połamanym cylindrze, śmiejąc się głupowato.
— Pięknie wychowujecie dzieci!… — zawołałem, wściekły z gniewu.
— Któż ich ma chować?… Chi!… chi!… chi!…
— Od czegóż są rodzice?…
— Rodzice poszli na robotę…
— A ochrony to nie macie?…
— Ochrony?… Chi!… chi!… chi!…
— A szkoły?…
— Iii chi!… chi!…
Pół-warjat trzymał w rękach opadające spodnie i śmiał się wciąż. Myślałem, że mu wybiję zęby, alem się pohamował i tylko rowerem zepchnąłem idjotę ze ścieżki. O kilkanaście kroków dalej spostrzegłem na kanale jakiś rodzaj mostku i nie bez trudności przeszedłem po nim na drogę. Ohydny jest ten bruk podmiejski; w każdym razie bezpieczniejszy aniżeli kałuża.
Gniewny, z zabłoconem odzieniem i powalaną twarzą ciągnąłem rower po kamieniach, złorzecząc losowi, że w tym kierunku popchnął mnie na spacer. Nagle z poza żydowskiej fury, zwolna toczącej się gościńcem, ukazała się grupa jeźdźców: dama i dwaj panowie. Mężczyźni mieli bronzowe kurtki, świeże cylindry, małe wąsiki i szkiełka w oku, dama w czarnej amazonce posiadała ogromne blond włosy i czarne oczy. Rysów nie potrafię opisać, ale były prześliczne.
Gdy zbliżyli się do mnie, koń damy, przestraszywszy się leżącej na drodze gałęzi, rzucił się w prawo, potem w lewo, potem schylił głowę ku ziemi… Lecz w tej chwili pan jadący z lewej strony, przystojny brunet, schwycił rozhukanego za lejce i w okamgnieniu uspokoił, co zabawiło damę, ale bardzo nie podobało się panu, jadącemu z prawej strony.
Wszystko to stało się w kilka sekund i wprowadziło mnie w zachwyt. Zaniepokojone konie groziły mi poważnem niebezpieczeństwem; nie myślałem jednak o tem, lecz utonąłem w bohaterskich marzeniach.
W mojej wyobraźni wypadek nie przeszedł tak gładko jak w rzeczywistości. Koń damy rozpędził się na dobre i, wobec przerażonych towarzyszów, niósł ją po brukowanym gościńcu… Dama, śmiertelnie blada, wypuściła cugle z drobnych rączek, zachwiała się na siodle i już… już… miała roztrzaskać cudną głowę o jeden z przydrożnych kamieni, gdy nagle… młodzian w stroju cyklisty rzucił się przed oszalałe zwierzę, stalową prawicą uchwycił mundsztuk, osadził konia w miejscu, a piękna dama, zemdlona, osunęła się w jego objęcia.
Tym młodzieńcem byłem — ja.
Nadjechali wykwintni towarzysze damy, zajęli się cuceniem, a przystojny brunet (ten sam, który w rzeczywistości zatrzymał konia), z kwaskowatą minę podziękował mi i zapytał o nazwisko.
„— Poważam się być niedyskretnym — mówił elegant — gdyż ojciec panny Heleny zapewne zechce złożyć panu wizytę… i osobiście eeee… tego… za bohaterskie znalezienie się…
„— Spełniłem mój obowiązek i nie oczekuję żadnych objawów wdzięczności — odpowiedziałem elegantowi, gromiąc go dumnem spojrzeniem.“
Brunet lekko zarumienił się i ścisnąwszy mi rękę, szepnął:
„— Człowiek, taki jak pan, nie mógł inaczej postąpić…“
Rozstaliśmy się. Wróciłem do domu z niezagojoną raną w sercu; od pierwszego bowiem spojrzenia pokochałem cudną Helenę na wieki.
Postanowiłem nigdy w tym kierunku nie wyjeżdżać za miasto, ażeby po raz drugi nie spotkać tej, której za cenę mego szczęścia uratowałem życie. Los jednak chciał inaczej. W chwili, kiedy powstrzymałem oszalałego rumaka, czy może wcześniej, albo później, zginął mi zegarek. Ponieważ była to droga pamiątka (kupiłem go, jeszcze starając się o Henrykę), więc ogłosiłem o zgubie w kilku pismach i obiecałem uczciwemu znalazcy dziesięć rubli nagrody.
Jakoż zguba znalazła się. Na trzeci dzień po ogłoszeniu, wszedł do mego mieszkania siwy pan, wspaniałego wzrostu, o szlachetnej fizjognomji (był nieco podobny do naszego dyrektora) i pokazując mi zegarek, spytał:
„— To pan zgubił?…“
„— Tak jest…“ — odpowiedziałem, sam nie wiedząc dlaczego, bardzo zmieszany.
„— Jeżeli tak — odparł starzec o szlachetnej fizjognomji — więc pan uratowałeś życie mojej córce… O nie wypieraj się — zawołał. — Kiedy moja córka, zemdlona padła w twoje objęcia, zegarek ten dostał się do jej kieszeni…“
Milczałem, bo i cóżem miał robić, przekonawszy się, że jestem odkryty. Szlachetny zaś starzec mówił dalej:
„— Ocaliłeś memu dziecku życie, ale — zabrałeś spokój. Posłuchaj mnie, młodzieńcze: Helena pokochała cię pierwszą i ostatnią miłością i umrze, gdybyś nie podzielił jej uczuć… Jestem bogaty… bardzo bogaty… — mówił drżącym głosem, a łzy spływały mu po obliczu. — W dzień ślubu sto tysięcy rubli daję za Heleną…“
„— Panie — odrzekłem — będę szczerym. I ja kocham pańską córkę najwyższą miłością, na jaką może zdobyć się człowiek. Ale jestem ubogi, dumny i — pańskich stu tysięcy rubli przyjąć nie mogę…“
„— Szlachetny młodzieńcze — zawołał starzec, chwytając mnie w objęcia — właśnie takiej odpowiedzi spodziewałem się od ciebie… A więc słuchaj… Helena będzie ubogą jak ty… Helena, do mojej śmierci, nie otrzyma żadnego posagu… Dam jej tylko siedem tysięcy rubli rocznej renty…“
„— Ha — odpowiedziałem — jeżeli tak… jeżeli panna Helena jest biedną…“
W tem miejscu piękne moje marzenia uległy przerwie: usłyszałem wrzawę i o kilkadziesiąt kroków przed sobą zobaczyłem widowisko, jakie chyba nieprędko drugi raz ujrzę. Na gościńcu stał wóz, otoczony gromadą kobiet i wyrostków obojej płci. Z gromady co chwilę ktoś przybiegał do wozu, schylał się i prędko uciekał, ażeby po chwili — znowu powrócić, z drugiej strony. Za pochylającymi się pędził chłop, odziany w burkę, i wykonywał batem gwałtowne ruchy zgóry nadół.
Jakaś bijatyka?… — pomyślałem, przyśpieszając kroku.
Kiedym zbliżył się o tyle, że mogłem rozróżniać fizjognomje, do wozu przybiegła dosyć młoda kobieta, w czarnej, wypłowiałej spódnicy i podartej chustce popielatej. Uklękła na ziemi i gorączkowemi ruchami poczęła zgarniać do fartucha leżące pod wozem kartofle. A tymczasem chłop w burce, mocno ująwszy plecione biczysko, z całej siły walił po plecach klęczącą. Kartofle rozsypywały się jej z fartucha, chłop walił coraz gwałtowniej, ale ona nie przestawała zgarniać. Wreszcie, zebrawszy może ze dwie kwarty kartofli, podniosła się i zaczęła uciekać w moją stronę. Prawą ręką rozcierała zbite plecy a lewą ściskała fartuch, jęcząc:
— O mój Boże!… mój Boże!…
Szlochała tak strasznie, że chłop rozjuszony opuścił biczysko. A tymczasem pod wóz rzuciły się inne kobiety i wyrostki i poczęli zgarniać kartofle, czego już im nikt nie bronił.
Możeby tej biedaczce oddać bułki i szynkę?… — pomyślałem, patrząc na skatowaną kobietę. Potem, zwróciwszy się do chłopa, zawołałem gniewnie:
— I nie wstyd wam gospodarzu tak mordować…
— To pan się wstydź!… — wrzasnął chłop i niewiele brakło, ażeby mnie zwalił biczyskiem. — Psie ścierwa!… — wołał — porżnęły mi worki nożami, wysypały kartofle i teraz kradną… Z czem ja wrócę do dom?… przecie i ja mam kogo żywić…
Za mną rozległo się ostre gwizdnięcie, a w gromadzie ktoś zawołał:
— Strażniki!…
Kartofle z pod wozu prawie znikły i banda rozpierzchła się między budynkami podobniejszemi do chlewów, aniżeli do ludzkich mieszkań. Szczególniej uderzył mnie drewniany dom piętrowy, w którym brakło chyba z połowy okien.
— O, teraz możecie się poskarżyć, jeżeli idą strażnicy — rzekłem do chłopa. — Ale bić kobiet nie wolno…
— To się pan skarż!… — odparł chłop.
Zaciął konia, zawrócił i pojechał w stronę przeciwną miastu. I ja wsiadłem na rower, a ponieważ szosa była gładka, więc potoczyłem się jak strzała. Machinalnie patrząc przed siebie, ażeby nie wpaść na świeży szaber, którym szosę tu i owdzie połatano, zatopiłem się w smutnych rozmyślaniach.
Cóżto za dzicz zamieszkuje najbliższe okolice Warszawy!… Kilkunastoletnie draby, zamiast pracować w warsztatach, bawią się w konie i w wojsko, a całe gromady dzieci, zamiast uczyć się, biegają po ulicach, obryzgują błotem ludzi spokojnych, albo na współkę ze swemi rodzicielkami, w biały dzień, na środku gościńca, rabują chłopów!… Niejednokrotnie słyszałem o podobnych łajdactwach; ale dopiero kiedym je zobaczył na własne oczy, zrozumiałem, jak straszna demoralizacja panuje na naszych przedmieściach.
Biedny chłop, on także — jak sam powiedział — ma kogo żywić… Co za szkoda, że nie oddałem mu bułek i szynki, ażeby choć w części wynagrodzić…
Nagle błysnęła mi pyszna myśl, prawdziwe natchnienie!… Gdyby na tem przedmieściu założyć ochronę, małe dzieci nie tułałyby się po ulicach, nie oswajałyby się z widokiem przestępstwa — i w rezultacie podniosłaby się moralność ogółu.
Cudowna idea!… Jak tylko spotkam zacną panią Ulińską, zaraz opowiem jej wypadek z błotem i z kartoflami i namówię, ażeby w tamtej okolicy postarała się otworzyć ochronę. Zacna kobieta, która tak mało potrzebuje dla siebie i jest niesłychanie wytrwała, z pewnością urzeczywistni mój pomysł. Ochrona… tak — ochrona!… I to koniecznie w tem miejscu, gdzie łobuzy ochlapały mnie błotem… Później możnaby założyć drugą, tam gdzie kradli chłopu kartofle.
Tymczasem leciałem po gościńcu jak sokół po niebie. Ale przypomniawszy sobie po dziesięciu minutach wściekłej jazdy, że kochany doktór nie pozwolił mi męczyć się, wstrzymałem rower i usiadłem pod topolą, obok szosy. Nie było kurzu, wozy pokazywały się rzadko, więc mogłem puścić wodze marzeniom.
I otóż zupełnie pomimo mej woli, przyszło mi na myśl, że jednak mam dziwnie poczciwe instynkta… Choćby naprzykład ten pomysł ochrony… Iluż to cyklistów, ilu nawet konnych przejeżdżało gościńcem, a przecie nikt nie pomyślał, że na tem przedmieściu należałoby otworzyć ochronę!… No, muszę przyznać, że i ludzie oceniają mnie, przynajmniej do pewnego stopnia… Ktokolwiek mówi o mnie, zawsze musi zakończyć:
— Ten Fitulski, to bestja pyszny chłopak!… Kobieciarz — bo kobieciarz, ale co za serce, jaka imaginacja, jakie szlachetne popędy!…
W tej chwili niewidzialna dłoń fantazji uchyliła przede mną zasłonę przyszłych wypadków. Dzięki ojcu mojej małżonki, Heleny, której uratowałem życie, (wtedy, na szosie), założyłem w Warszawie naprzód — niewielki kantor, a następnie „Bank do handlu z dalekim Wschodem,“ którego interesa szły tak świetnie, że po piętnastu latach uczciwej pracy miałem już kilka miljonów rubli majątku!… Tak jest, ja, ten sam Fitulski, któremu obecnie płacą sto osiemdziesiąt rubli na miesiąc, miałem swój własny bank i kilka miljonów rubli…
Moje powodzenie było tak olśniewające, a moje zasługi tak wielkie, że po ogłoszeniu piętnastego sprawozdania założonej przeze mnie instytucji, grono najpoważniejszych obywateli przyszło do mnie z prośbą, ażebym pozwolił uczcić się jubileuszem… Wyznaję, że propozycja zakłopotała mnie. Lecz gdy przewodniczący delegacji oświadczył, że cały naród pragnie złożyć hołd mojej pracy i zasługom, musiałem schylić głowę…
W dniu przeznaczonym na uroczystość, po stosownem nabożeństwie, deputacja obywatelska zawiozła mnie do Szwajcarskiej Doliny. Na ulicach stały gęste tłumy ludu i słychać było szmer:
„— To on!… To ten, co ma swój bank i zarobił dziesięć miljonów rubli… To ten, co podał projekt otworzenia ochrony na przedmieściu, gdzie go łobuzy ochlapały błotem…“
Przy wejściu orkiestra powitała nas marszem z „Aidy“, zaś w samej Dolinie bardzo liczne grono dam, z różnokolorowemi parasolkami w rękach, ugrupowało się w taki sposób, że każdą parasolkę białą, czerwoną, niebieską, różową — otaczały parasolki zielone. Tworzyło to bukiet różnobarwnych kwiatów, na tle zielonych liści.
Kiedy zeszedłem ze schodów, pokrytych dywanami, dziewczynki (córeczki urzędników naszego banku), ubrane za motyle, doręczyły mi stos telegramów z New-Yorku, Londynu, Paryża, Konstantynopola, Teheranu, Pekinu, a nadewszystko z Tobolska, Tomska, Irkucka, Jakucka i t. d. Jeden z delegatów przyjął depesze, poczem najstarsza, może trzynastoletnia dziewczynka wypowiedziała prześliczny wiersz, zaczynający się od słów:

O Ty, co jesteś chlubą narodu,
Pozwól, ażebyśmy ci za młodu...

Dalszego ciągu nie pamiętam, ale był tak wzruszający, że obecni mieli łzy w oczach. Ja pohamowałem się tylko dlatego, ażeby oszczędzić łez na najwznioślejszy moment uroczystości.
Na środku Doliny wznosiła się estrada, na niej purpurowy baldachim, a pod nim złocony fotel. Muzyka zagrała marsza z „Tannhäusera“, a jeden z otaczających mnie szepnął:
„— Niech czcigodny jubilat siada ostrożnie, bo te psiekrwie kelnery złamali nogę u fotela…“
(Co za dziwaczne pomysły w marzeniach!…)
Nie potrzebuję mówić, że usiadłem na fotelu, jak na wyostrzonym nożu, przeważnie myśląc tylko o tem, ażeby się nie przewrócić.
Tymczasem pomiędzy zielonością otaczającą Dolinę, ukazały się damy w sukniach białych, różowych, niebieskich, ponsowych, co sprawiało efekt żywych konwalij, róż, maków i niezapominajek. Muzyka zagrała Bohaterski Polonez Szopena, i rozpoczęła się defilada. Więc szli finansiści, przemysłowcy, kupcy, przedstawiciele towarzystw pożyczkowych i oszczędnościowych, przedstawiciele cechów rzemieślniczych, przedstawiciele inteligencji, a nareszcie delegowani z przedmieść. Niektórzy z pośród nich wyglądali tak okropnie, że doprawdy nie wiedziałem, co robić: utrzymywać równowagę na chwiejącym się fotelu, czy pilnować zegarka i portmonetki?
Gdy skończył się pochód, wstąpił na estradę wysoki, siwy mężczyzna (bardzo podobny do dyrektora naszego banku) i zaczął:
„— Czcigodny jubilacie! Nie będę podziwiał Twego genjuszu, dzięki któremu w ciągu piętnastu lat zdobyłeś wielomiljonową fortunę… (Głosy: Niech żyje!…) Nie będę podnosił Twoich operacyj finansowych, dzięki którym stałeś się jakby kierownikiem handlu z dalekim Wschodem… (Głosy: Brawo!… brawo!…) ale nie mogę pominąć Twoich obywatelskich uczuć, które ogarnęły najskromniejsze warstwy naszego społeczeństwa. Wszakże to Ty, nawet jadąc na spacer higjeniczny, zalecony Ci przez światłego lekarza, nawet wówczas zwracałeś uwagę na potrzeby uboższej naszej braci. Orlem spojrzeniem ogarnąłeś demoralizację przedmieść, dojrzałeś młodzież bez pracy, dzieci pozbawione nauki. Wszakże to Ty powziąłeś genjalną myśl zbudowania ochrony, w miejscu gdzie dotychczas panował występek albo lenistwo. Wszakże to Ty zachęciłeś zacną kobietę, ażeby urzeczywistniła wielki Twój pomysł, Ty dodawałeś otuchy w chwilach niepowodzenia, Ty niejednokrotnie zwiedzałeś wznoszący się budynek, a każda Twoja wizyta nietylko potęgowała siły pracowników, ale i nadewszystko w dziwnie uszlachetniający sposób wpływała na mieszkańców przedmieścia. To też, gdy przed kilkunastoma laty nie wstydzono się na przedmieściach rabować pracowitych wieśniaków, wiozących jarzyny do miasta, dziś niejeden wolałby umrzeć z głodu na cudzych kartoflach, aniżeli wyciągnąć do nich świętokradzką rękę!“
Długo jeszcze w ten sposób mówił przedstawiciel wdzięcznego społeczeństwa, ale uwaga moja była tak zajęta przewracającym się fotelem, że niewiele słyszałem. To wiem, że na zakończenie pięknej mowy reprezentant podał mi bronzowy medal wielkości talerza. Na jednej jego stronie był wizerunek ochrony, na drugiej — mój portret otoczony laurowym wieńcem.
Nagle usłyszałem turkot wozu… Ocknąłem się… Gdzie ja jestem?… Jestem przy szosie, pod topolą, a obok mój — rower.
Więc znowu puściłem cugle fantazji, znowu, wbrew najsurowszym zakazom doktora, poddałem się przywidzeniom, znowu zaostrzyłem moją chorobę!… Basta!… Od tej chwili nie pozwalam sobie na żadne marzenia… Będę patrzył, będę słuchał i tym sposobem między mną i halucynacjami rozciągnę siatkę realnych wrażeń…


VII.

W tem miejscu droga staje się coraz mniej zajmującą. Topole, dotychczas gęsto wysadzone wzdłuż szosy, ukazywały się coraz rzadziej; niektóre były obdarte z kory i uschnięte, z innych pozostały tylko pnie, strzaskane i wypróchniałe.
W dalszym ciągu drogi widocznie ktoś próbował sadzić młode drzewka; ale wszystkie były porąbane, połamane, powykręcane. Z żadnego nie wyrósł listek, sterczały tylko czarne kije. Nareszcie i kije znikły, a zostały słupy telegraficzne i kamienie pomazane wapnem, stojące jeden od drugiego w równych odstępach.
Ruch na szosie jakby ustawał. Bliżej Warszawy, co kilka minut spotykało się furki chłopskie, bryki żydowskie, niekiedy elegancki powozik i sporo pieszych podróżnych. Tutaj wyminęło mnie dwu kominiarzy z pękatemi miotłami na plecach i dwie jasno ubrane baby, z których jedna niosła w wyciągniętej ręce kamasze, jakby chciała się niemi popisywać.
Nareszcie i baby zostały wtyle, a ja znalazłem się sam, na pustej, białej szosie, mając z prawej i z lewej strony bezgraniczną równinę, tak majowo zieloną, tak bardzo zieloną, tak strasznie zieloną, że przypominała zielone fartuchy niemieckich chłopców hotelowych, albo zielonem suknem kryte stoły naszego banku.
Łan żyta, łan pszenicy… potem łan pszenicy i łan żyta, a dalej znowu — łan żyta i łan pszenicy… Każdy łan składa się z kilkunastu zagonów, każdy zagon ma kilkaset łokci kwadratowych powierzchni, a na każdym łokciu rośnie po kilkadziesiąt zielonych ździebeł, które od wschodu do zachodu słońca tylko nad tem pracują, o tem myślą i tem żyją, aby na jesień wyrobić kilkadziesiąt ziarn dobrze naładowanych mąką.
Tak pilnych, tak rzetelnych, tak uczciwych i niestrudzonych pracowników, jakimi są rośliny, człowiek już chyba nie znajdzie. Są one pracowitsze od wszystkich urzędników banku, nie wyłączając naszego kasjera, ale zarazem są tak nudne, że patrząc na ich przezacną zieloność, nie mogę wstrzymać się od ziewania. O, tamta dzika gruszka, jedyne drzewo, jakie widzę na horyzoncie, ma dla mnie tysiąc razy więcej powabów, aniżeli te zielone i płaskie łany, które mnie ze wszech stron ogarniają, zalewają, prawie chcą zatopić… Ale grusza pochyliła się i wygląda tak, jakby pragnęła cichaczem wynieść się z arcynudnej okolicy.
Tak mi tu było pusto, tak tęskno, tak źle między bogatemi polami, zapracowanemi źdźbłami pszenicy i żyta, że już chciałem wracać do miasta. Prawda, że dziesięciu wiorst jeszcze nie przejechałem, ale na pierwszy raz i tego będzie dosyć… A więc… raz, dwa, trzy!…
Wtem zdaleka, na lewo od szosy mignęło coś czerwonego i żółtego… Co to może być?… Nawet widzę jakieś krzaczki… Aha!… O to ze mnie domyślny!… Naturalnie, że dziewczyna, wystrojona w czerwony kaftan, zieloną spódnicę, i żółty fartuch, który niekiedy wiatr rozwiewał i odrzucał w moją stronę, choć ona oddalała się ode mnie.
No, oddalała się… Nacisnąłem silniej pedały i — jużem ją dopędził… Nic osobliwego, ale też i niczego dziewucha: włosy ciemne, twarz rumiana, okrągła… W oczach eleganckich warszawianek wyglądałaby ordynarnie, ale tu naprzód niema warszawianek, a powtóre — ja, jeżeli mam być szczery, nie lubię takich ultra-arystokratycznych gustów. Pyta kto sarnę: czy skończyła pensję?… czy umie po francusku?… albo czy gra na fortepianie?… Nikt nie pyta. Każdemu wystarcza, że piękne to stworzenie ma zgrabne ruchy, miły pyszczek i smaczne mięso. A tymczasem wobec wiejskich dziewcząt, nasze panny ogromnie zadzierają główki…
Trzeba się nareszcie pozbyć nieuzasadnionych grymasów… Dawno już minęły czasy, kiedy dzielono ludzi na dobrze i źle urodzonych.
— Niech będzie pochwalony — odezwałem się zrównawszy się z dziewczyną, która szła rowem.
Nie odpowiedziała. Jak to teraz pobożność upada między ludem!
— Daleko idziesz, dziewczynko?… — odezwałem się znowu.
— Gdzie oczy poniosą… — odparła krótko.
— A czy mogę jechać przy tobie?…
— Pan tędy nie przejedzie… — rzekła i wyszła z rowu na pole.
Pomyślałem, ażeby oddać jej bułki i szynkę, której obecność ciągle mi dokuczała. Więc zatrzymawszy rower, zsiadłem, a dziewucha — odbiegła jeszcze dalej za rów, a następnie zaczęła uciekać miedzą w pole.
— Stój!… — zawołałem. — Zaczekaj!… ja ci coś dam!…
Ale!… Tak pędzi po nierównej miedzy, że nie dogoniłbym jej rowerem. Głupie te wiejskie dziewuchy i ordynarne. Żadnej delikatności…
Tymczasem okolica zmieniła się. Na prawo od szosy, zdaleka, widać w szczerem polu kilka budynków gospodarskich; na lewo, tuż przy szosie, jakiś gaj. Jednocześnie zaleciał mnie dziwnie miły zapach, ale tak delikatny, że nie umiałem go określić.
Co to może być?… — pomyślałem, ale w tej chwili zapach zniknął. Może go wcale nie było?… Owszem, jest znowu… Naturalnie, że jest to woń jakichś wiosennych kwiatów, ale jakich?… Znowu zgasł…
A jednak ja tę słodką woń znałem, pamiętam ją z czasów dzieciństwa, które zeszło mi na wsi… Boże, jaki ja wtedy byłem szczęśliwy i jak żywo przypomniały mi się tamte lata!… Ale co to za zapach?…
Jestem pewny, że ogniskiem zapachu jest tamten gaj, na lewo od szosy. Ileż to stąd może być?… Niechby dwie wiorsty, więc wielka rzecz!… No, ocknijże się panie Fitulski!… nie można być zawsze niedołęgą… Poznaj bliżej tamten gaj i ten dziwny zapach… Konwalja… nie konwalja?…
Jazda!… Pomimo, że droga lekko wznosi się, znowu popędziłem jak strzała. Kiedy człowiek siadł na rower, nie może wlec się jak sparaliżowany…
W miarę zbliżania się do kępy drzew, zapach coraz silniej czuć było w powietrzu. Ależ naturalnie, że ja go znam: to pachnie czeremcha, stara przyjaciółka naszego wiejskiego domu, której od tylu lat nie widziałem! Gaj wprawdzie leży o setkę kroków od szosy, przy drodze piaszczystej i niewygodnej, ale ktoby zważał na podobne drobiazgi.
Znowu trzeba było zsiąść z roweru i pieszo przebrnąć ławicę piasku, poza którym znajdował się las, a raczej zbiegowisko ogromnych sosen, lip dziwacznie powyginanych, szerokopiennych wierzb z najeżonemi głowami, nawet dębów. Miałem wrażenie, że jestem na jakimś rynku, kędy zeszły się drzewa z różnych okolic, ażeby zobaczyć kwitnięcie jabłoni, grusz i wisien. Istotnie w głębi gaju było widać kilka czystych chałup, otoczonych małemi sadami, w których owocowe drzewa wyglądały jak zasypane śniegiem.
Przed najbliższą chatą kwitły dwie czeremchy i one rozlewały ten silny zapach, który mnie tak zaciekawił na szosie. Między czeremchami pochylał się pień wierzby, niby człowiek upadający na ziemię, a naprzeciw niego stało kilkoro ludzi i — tańczyła, wyskakiwała, klaskała w ręce gromadka rozkrzyczanych dzieci, które, o ile mogłem zrozumieć, na rozmaite głosy powtarzały:
— Jastrząb!… jastrzębia!…
Gdy zbliżyłem się do nich, spostrzegłem, że obok radosnych krzyków dzieci, toczy się spór między niewysoką babą w różowej spódnicy i żółtej chustce na głowie, a starym chudym chłopem, w sukmanie zarzuconej na ramiona. Również zmiarkowałem, że starego chłopa popiera jakiś podróżny w czarnym, zniszczonym kapeluszu, szarym surducie, z wypakowaną płachtą na plecach. Trochę zboku od nich stał chłop z odkrytą głową, z zawiniętemi rękawami koszuli i trzymał wielki kamień wapienny.
— Wy róbta, jak wam lepiej, a ja com widział, tom widział — mówił stary chłop. — Kiedy Szymek Latoch przybił sowę do płotu, piorun trzasnął i spalił mu wszystkie budynki…
— Ale jego złodzieja piorun nie mógł trzasnąć, kiedy mi niszczył kurczęta bez cały rok?… — krzyczała niska i chuda baba, w której oczach paliła się złość, a w ustach okrucieństwo.
— Jego syny i wnuki do dziesiątego pokolenia będą pamiętali karę i żaden psubrat już tu nie przyleci — dorzucił chłop z kamieniem w ręku. Miał on twarz surową i głupią.
— To nic nie pomoże!… — odezwał się podróżny z łagodną fizjognomją. — Prusak nigdyby tego nie zrobił. On strzela drapieżników, ale najpierwej buduje dla drobiu wielkie kojce z drucianych siatek, gdzie kura może sobie chodzić ile chce, a jastrząb do niej się nie dostanie.
Tymczasem dzieci wciąż tańcowały, klaskały w ręce i krzyczały:
— Jastrząb!… Jastrzębia przybili!…
Podszedłem bliżej do gromady, machinalnie spojrzałem na szeroką wierzbę, stojącą między czeremchami i — struchlałem… Do wierzby był przybity za skrzydła spory ptak z krzywym dziobem, białym brzuchem i żółtemi nogami. Ptak żył. Niekiedy rzucał się tak gwałtownie, że krew spływała mu ze skrzydeł, to znowu potężnemi szponami chwytał powietrze, to znowu kręcił głową i oglądał się nietyle przerażony, ile zdumiony swoim losem. Nagle zasyczał z bólu, a żółte palce tak dziwnie poplątały mu się, że był podobny do człowieka, który załamuje ręce.
Na ten widok zaszumiało mi w uszach i wydobyłem z kieszeni rewolwer.
— Odsuńcie się!… — zawołałem na dzieci.
— Patrzajta! patrzajta!… — wrzasnął dziesięcioletni chłopak w barchanowem odzieniu. — Patrzajta!… pan będzie strzyloł z liwerweru!…
Stary chłop podniósł rękę do kapelusza, dzieci umilkły, nawet zła baba cofnęła się o kilka kroków. Ja zaś nie potrafię opowiedzieć, jakich uczuć doznawałem w tej chwili. Gniew na barbarzyństwo chłopskie, litość dla pokrzywdzonego ptaka, bohaterska duma… rozpierały mi serce. Nade-wszystko jednak czułem, że jestem człowiekiem sytuacji i że kilkanaście par oczu przypatruje mi się z obawą i podziwem…
Stanąłem w pozycji, lewą rękę oparłem na plecach, prawą niby żelaznemi kleszczami ująłem broń, podniosłem lufkę dogóry, naprowadziłem ją na rzucającego się ptaka i — zwolna zacząłem przyciskać cyngiel… „Skończą się twoje cierpienia, biedaku…“ pomyślałem. A wtem…
— Paf!… — zawołał chłopak w barchanach.
— Żeby cię kolka sparła!… — mruknąłem, czując, że w chwili strzału rewolwer uchylił mi się wbok i kula poszła między kwitnące jabłonie. Gdyby tylko poszła!… Ale ona jeszcze zostawiła wyraźną rysę na wierzbie o pół łokcia od jastrzębia.
— Usunęło się przed wielmożnym panem drzewo!… — rzekł stary chłop, przypatrując mi się z dobrodusznym uśmiechem.
Chciałem strzelić drugi raz, ale tymczasem chłop z zawiniętemi rękawami zawołał:
— Kiedy ma bestja ginąć, niech ginie z mojej ręki… Masz!…
I rzucił w jastrzębia kamieniem z taką siłą, że prawie zmiażdżył ptaka, z którego została kupa zakrwawionych piór i drgający ogon.
Ponieważ wypadało cos powiedzieć, więc zwróciwszy się do złej baby, rzekłem:
— A na drugi raz nie przykuwajcie żywych ptaków, bo w Warszawie jest opieka nad zwierzętami i mogłaby was zaskarżyć do sądu…
Baba założyła po napoleońsku ręce na piersiach i zuchwale patrząc mi w oczy, odpowiedziała:
— Dopraszam się łaski wielmożnego pana, a czy w Warszawie zapłacą mi za kurczęta, co ten psubrat wyłapał?…
— Nie gadaj dużo!… — ofuknął ją człowiek z zawiniętemi rękawami, oczywiście mąż.
Pożegnałem ich: „Niech będzie pochwalony…“ i zawróciłem do szosy, a za mną poszedł chłop podróżny.
— Oto dziczyzna!… — rzekłem do niego, kiedy nieco odsunęliśmy się od gromady.
— Ciemnota!… — odparł wędrowny. — Takiemu się zdaje, że taniej przykuć jastrzębia, aniżeli zbudować kurom należyty kojec… Ale co prawda, nie każdy gospodarz miałby u nas pieniądze na siatkę… U Prusaków co innego… Tam i rzeczy tanie i pieniądze mają…
— Byliście w Prusach? — zapytałem.
— Oj!… oj!… — odparł, lecz nagle umilkł i odwrócił się. Za nami biegły dzieci, z któremi rozstaliśmy się przed chwilę, a najstarszy chłopak mówił krzykliwie:
— Chodźta żywo… będziemy się bawić w jastrzębia!… Macie gwoździe?… Józek będzie jastrzębiem…
Zimno mi się zrobiło, kiedym to usłyszał. Lecz zanim namyśliłem się, co robić, już wędrowny chłop zawołał:
— Dam ja ci hyclu jastrzębia, dam ja ci gwoździe, aż ci się pysk na drugą stronę wykręci… Panie gospodarzu!… — dodał, podnosząc jeszcze bardziej głos — panie gospodarzu, a chodźta ino…
Chłop z zawiniętemi rękawami i drugi, stary, bez pośpiechu zbliżyli się do nas, a podróżny opowiedział im o projektowanej zabawie w jastrzębia. Obaj wysłuchali spokojnie, tylko młodszy z nich pogroził chłopakowi pięścią i rzekł:
— A skalicz który którego, to ci podziękuję…
Poczem chłop z sukmaną na ramionach i ten z zawiniętemi rękawami wrócili w stronę chałup, a ja z wędrowcem skierowaliśmy się do szosy.
Mój towarzysz podobał mi się coraz więcej, że zaś szedł od Warszawy, więc umyśliłem podprowadzić go kawałek drogi, a następnie wsiąść na rower i wrócić do miasta.
— To byliście w Prusach? — zacząłem rozmowę na nowo.
— O, ile razy!… Co roku przez pięć lat…
— A nie wstyd to wysługiwać się Szwabom?…
Mój towarzysz chwilę milczał i patrzył na mnie smutnym wzrokiem. Wreszcie rzekł:
— Jak to każdy pan, ze wsi on jest czy z miasta, jednakowo gada… Panowie mający sami z siebie pieniądze, nie potrzebują wysługiwać się nikomu; ale człowiek prosty zawdy musi się komuś wysługiwać, czy tu, czy w Prusach…
— Ale tu wysługuje się swoim — wtrąciłem.
Chłop pokiwał głową.
— Słyszałem ja ci to nieraz — mówił — więc musi być prawda. Musi to prawda, że lepiej swojemu służyć w Wielki Piątek, aniżeli obcemu w Wielką Niedzielę… No, ale przecie człowiek musi nietylko robić, ale jeszcze zjeść i trochę odziać się i dzieci nakarmić i w piecu napalić… A skąd na to wszystko?…
— Jakże skąd?… Przecież wam płacą za robotę…
— Prawda, że płacą. Ale kiedy siedzę i robię w kraju, (żona także chodzi na zarobki), to mamy — daj Boże dobrego — sto pięćdziesiąt rubli na rok. Zaś ile razy byłem w Prusach przez lato, pomimo wydatków na kolej, mamy przez rok sto osiemdziesiąt rubli.
Stanął na drodze, oparł się o kij i mówił, patrząc mi w oczy:
— Jeszcze, widzicie panie, jest taki interes. Kiedy my, niby z kobietą, mamy sto osiemdziesiąt rubli na rok, to my już jesteśmy wielkie państwo. To już codzień jadamy barszcz i kartofle, a ze dwa, albo i ze trzy razy na tydzień kluski czy kaszę. Ale jak zarobimy sto pięćdziesiąt rubli na rok, to już barszcz u nas nie codzień, a kluski czy kasza tylko w niedzielę i jeszcze człowiek musi się na parę rubli zadłużyć…
Ponieważ to opowiadanie trochę mnie kłopotało, więc przerwałem:
— A jakże was tam Prusacy traktują?
— Dobrze traktują. Dają śpek, kartofle, krupy…
— Ale złoszczą się na was, że gadacie po polsku?…
— Co się mają złościć?… — odparł chłop. — Oni jeszcze sami uczą się po polsku. Jeden, niby pan Treskow, com u niego był w przeszłym roku, jak nieraz zacznie gadać: Świnia, psiakrew, cholera!… to tak ślicznie, jakby się tutaj urodził.
Oto głupi chłopina!… pomyślałem i ażeby skończyć z niesmacznemi historjami, rzekłem, wskazując naokoło siebie:
— Ale na wsi smutno… Pola puste… ludzi ani na lekarstwo…
Chłop wyszczerzył białe zęby w szerokim uśmiechu i zawołał:
— Albo se pan kpinkują ze mnie albo co?… Gdzież tu smutno?…
— Pusto…
— Gdzie zaś pusto? — śmiał się chłop. — Niech ino pan spojrzy — mówił, pokazując na lewą stronę szosy. — O widzi pan… raz… dwa… trzy… we cztery pary koni bronują pewno kartofle… A o tam o… Raz… dwa… chyba że ze siedmioro ludzi zrzynają wybujałą pszenicę… A o tam musi gipsują groch, a może koniczynę…
Odwrócił się w prawą stronę szosy i przysłoniwszy oczy ręką, prawił dalej:
— No, tu z brzega niema nic. Ale widzi pan tam, dalej, niby sznur drzew? Między drzewami chałupy, a przy chałupach baby płótno blichują…
Przysłoniłem i ja oczy ręką, ale nic nie dojrzałem.
— A o tam znowu sieją, pewnie mieszankę… A o tam raz… dwa… trzy pługi… I tu pusto ma być?… i tu smutno?… Przecie ja wiem, co znaczy wieś i co znaczy miasto; ale w żadnem, choćby największem mieście, nie snuje się tyle ludzi, co po naszych polach…
Ponieważ droga w tem miejscu zniżała się, więc wszystkie przedmioty, które chłop ukazywał przed chwilą, znikły i widać było tylko pole — zarośnięte z lewej strony pszenicą, z prawej żytem.
— A tutaj czy także snuje się dużo ludzi? — zapytałem, wskazując na ogromną pustkę.
Chłop podciągnął swój tłomok na plecach, znowu oparł się na kiju i patrzył na mnie zdziwiony.
— A bo nie?… — odparł. — Przecie pan widzi te zagony — mówił, wyciągając rękę do pszenicy — dyć one same się nie zrobiły. Chodzili tędy ludzie z końmi i pługami, potem z bronami… Po nich przeszli siewce, a potem znowu brony… Jak zaś pszenica dojrzeje, przyjdą chłopy z kosami, może baby z sierpem, a może i żniwiarka, co ma skrzydła jak wiatrak… A kiedy już pszenicę zetną i zwiążą, przyjadę wozy i wysuszone snopy odprowadzą do stodół. Potem owczarz zapędzi tu swoje stado, owce wyzbierają ziarno, a potem przyjdą znowu pługi i fury z nawozem, ażeby przysposobić grunt pod kartofle…
Niechże pan sam powie — zakończył — czy na polach nie snuje się więcej ludzi aniżeli w największem mieście!…
— Ale wy tych ludzi teraz nie widzicie?…
— Co nie mam widzieć?… Tylem się przecie na nich napatrzył, że ino spojrzę po łanach, zaraz mi wyrastają ze ziemi chłopy i baby, pługi, wozy, siewniki i żniwiarki…
O mało go nie uściskałem!… Ależ ten poczciwy chłop, ta najzdrowsza istota pod słońcem, która nawet z nazwiska nie zna nerwów, ten poczciwy chłop ulega przywidzeniom nie gorzej ode mnie… A kochany doktór tak mi się kazał zabezpieczać przeciw widziadłom, tak mi zabraniał marzyć, tak zalecał siatkę z wrażeń realnych!… Jeżeli ten nieborak na pustem polu widzi tylu ludzi co w mieście i pomimo to ma umysł normalny, to dlaczegóż ja, wobec widma Karoliny i garsteczki ładnych kobiet, miałbym się uważać za warjata?… Wcale nie jestem warjat i nie będę nim, choćbym po kilka godzin na dzień marzył o pięknych kobietach, które jakiś wieszcz, a może filozof, słusznie nazwał ozdobami świata…
W tej chwili cięgle idąc szosę, weszliśmy na szczyt dość wysokiego pagórka. Cóżto za niezrównany widok, pomimo całej prostoty!… Na lewo łąka, za nią wieś; na prawo jakaś rozległa woda, chata otoczona kwitnącemi jabłoniami i las. Naprzeciw, na końcu szosy, kępa wysokich drzew, z poza których wyglądają jakieś budynki. Czułem, że dusza rozpływa mi się w spokojnem szczęściu.
— Nie wiecie, co to jest? — zapytałem.
— Wiem, panie — odpowiedział chłop. — To miasteczko, Małocin.
— Daleko stąd?
— Może ze dwie, może ze trzy wiorsty…
Do tej pory ciągle mówiłem w duchu: Przejdę jeszcze paręset, jeszcze ze sto kroków i — wracam do Warszawy. Ale w tej chwili tak podobała mi się okolica, a chłop swojemi widzeniami takiej dodał mi otuchy, że zdecydowałem się jechać do miasteczka. Pola wydają mi się inne, od czasu, gdy prosty człowiek wytłomaczył mi, że roi się na nich mnóstwo ludzi…
— No — rzekłem do mego towarzysza — dziękuję wam, człowieku, żeście mnie tak rozerwali… Zato, na waszą intencję, skoczę do tamtego miasteczka…
— Niech Pan Bóg prowadzi — odparł chłop, uchylając starego kapelusza. Przytem patrzył mi w oczy, jakby miał do mnie prośbę. Lecz ponieważ nie chciałem demoralizować jałmużną dobrego człowieka, więc siadłem na rower i szybko pomknąłem w stronę ukazującego się między drzewami miasteczka.
Jadąc, myślałem, że jednak ten chłop jest naprawdę uczciwym i rozsądnym człowiekiem. Jak to on oburzał się za dręczonego ptaka… Jak on energicznie zapobiegł głupiej zabawie dzieci w jastrzębia! A jak tłomaczył ciemnym chłopom, że praktyczniej jest zbudować porządny kojec, aniżeli przygważdżać ptaki do drzew…
Zacne chłopisko… Szkoda, że mu nie oddałem moich bułek i szynki… Jeżeli naprawdę będę miał kiedy własny bank i zarobię kilka miljonów rubli, natychmiast z dziesięć tysięcy poświęcę na założenie instytucji, która tu, w kraju, dostarczałaby pracy ludziom, zmuszonym wychodzić na zarobki zagranicę. Będzie to niezłe kolnięcie Prusaków!…
Już ujechałem z wiorstę, a jednak nie mogłem zapomnieć o tym chłopie. Oto prawdziwy przedstawiciel naszego ludu: biedny, pokorny, rozsądny, a tak pełen dziwnej poezji… Nawet w pustem polu widzi pługi, brony, siewców i żniwaków…

O pieśni ludu, ty arko przymierza
Między nowemi i staremi laty!…

Czy nie byłoby dobrze (kiedy już dorobię się dziesięciu miljonów rubli), czy nie byłoby dobrze — otworzyć przy gościńcach kilka bezpłatnych gospód dla poczciwych, wędrownych chłopów?… Niechby tam sobie co zjadł, napił się, odpoczął taki podróżny… Choć coprawda, niekażdy chłop jest uczciwym… Naprzykład ten, który przygwoździł jastrzębia do wierzby, albo tamten, który tak strasznie zbił kobietę za kartofle…
Na myśl o bezpłatnych gospodach dla wędrujących chłopów uczułem głód i pragnienie. Z jakim smakiem zjadłbym teraz bifsztyk z kartofelkami i ogórkiem! A z jaką przyjemnością wypiłbym parę szklanek herbatki z cytryną!…
Szosa zaczyna się ożywiać. Minął mnie chłopski wózek, zaprzęgnięty w jednego konia; potem furka we dwa konie… Rowem idzie baba i prowadzi krowę na sznurze… gdzieś zdaleka słychać przeraźliwy kwik wieprza… Ba! gdybyż to jeden kwiczał… Ale odzywa się ich kilka, a każdy innym głosem, choć wszyscy jednakowo niecierpliwie. Całe szczęście, że niema kurzu i najmniejszy obłoczek nietylko nie gryzie w oczy, ale nawet nie zasłania prostego i cudnego widoku. Ta naprzykład wioska na lewo… Nowa chata między kwitnącemi bzami… krzaki, płoty, pole wymalowane kilkoma odcieniami zieloności… Gdzie estetyk, gdzie psycholog, który wytłomaczyłby mi, dlaczego taki pospolity, marny obrazek, tak głęboko wstrząsa duszę?… Szczęśliwi chłopi, którym całe życie upływa wśród pięknego otoczenia, w potokach światła, woni świeżego powietrza i — ciszy, ciszy, ciszy…
Już na kilkaset kroków przed miasteczkiem można poznać, że odbywa się w niem jarmark: świadczy o tem mnogość ludzi i wozów, daleki zgiełk, bliskie okrzyki, nareszcie — tak zwane sceny charakterystyczne. Podstarzały chłop, nadużywszy jarmarcznych uciech, nietylko musiał oddać bat i lejce swojej żonie, ale jeszcze w żaden sposób nie może umieścić się na wozie. Dwaj chłopi w siwych sukmanach kończą targ o zamyśloną krowę, a stary Żyd pełni między nimi rolę arbitra. Rzewnie płacze dziewczynka w różowej sukience, którą prawdopodobnie zgubili opiekunowie, a dwie baby lamentują nad nową skrzynią, u której złamało się kółko.
Miasteczko składa się z domów parterowych, przeważnie drewnianych. Główną ulicę zapełniają wozy, jedną z bocznych przyozdabia ogromna kałuża, w której — naturalnie — bawią się dzieci. Jeszcze parę kroków jazdy i trafiam na taką ciżbę, że muszę zsiąść z roweru. Trzech chłopów pakuje na wóz olbrzymią, wniebogłosy krzyczącą świnię; dwie baby — młoda i starsza — usiłują namówić podeszłego wieśniaka, żeby ubrał się w kurtkę, którą zdjął niewiadomo poco. Ludzie tłoczą się około straganów z czapkami, z pieczywem, z jaskrawemi zabawkami; kupują uprząż, sita, garnki i odzienie… Tłum popycha mnie na skład beczek i szaflików, a gdy cofam się, ażeby nie uszkodzić roweru, chwyta mnie w rozkrzyżowane ręce dziad, który wzamian za parę groszy obiecuje mi wyjednać zbawienie wieczne, choć ma twarz zarośniętą jak pinczer.
Nowa ciżba przy straganie ze słoniną i wędlinami, które wyglądają, coprawda, obrzydliwie, niemniej jednak przypominają mi, żem głodny. Ach, gdyby tak bifsztyczek z kartofelkami!…
I jak tu nie wierzyć w potęgę bezświadomych procesów duszy: ledwie pomyślałem o bifsztyku, machinalnie odwracam głowę i — o kilkanaście kroków — widzę żółty murowany domek; jedną jego połowę zajmuje sklep norymberski, drugą… restauracja!… Rozpycham tłum, wpadam w błoto, dostaję nową konewką w plecy, jakaś baba wymyśla mi, żem ją potrącił rowerem, ale znajduję się przed restauracją, niepewny, gdzie umieszczę swoją maszynę.
— Ja będę pilnował wózka!… — odzywa się jakiś chłopak, z twarzą skończonego łajdaka, ale bardzo mądrem spojrzeniem.
— A cóżeś ty za jeden?
— My mamy restaurację…
— A dostanie u was co zjeść?…
— Oj!… oj!…
— I nie zepsujesz mi roweru?…
— Jabym tam miał zepsuć!… — odpowiada chłopak z dumą.
Patrzę na niego zdziwiony, a w tej chwili czuję zboku zapach wódki i słyszę głos:
— Ho!… ho!… on i naprawićby potrafił…
Słowa te wypowiada mieszczanin z pijacką twarzą i załzawionemi oczyma. Ponieważ spostrzegłem, że jegomość ma ochotę do serdeczniejszej pogawędki, więc, zaleciwszy chłopcu, ażeby nikomu nie pozwolił dotknąć roweru, wchodzę do restauracji.
Ścisk, wrzask, zaduch, upał… Przebijam się do bufetu, odsuwam dwu chłopów padających sobie w objęcia i uciekam przed zamorusaną dziewczyną, która niosła kilka porcyj kiełbasy z sosem i kapustą. Ponieważ właściciel restauracji, człowiek otyły i ponury, w tej chwili rachuje się z trzema zgonnikami, więc znalazłszy jakiś kawałek miejsca na ławce obok bufetu, usiadłem, aby zaczekać.
Przy długim stole o parę kroków ode mnie, rozmawiało dwu ludzi: jeden żwawy brunet w wytartym surducie, drugi, w połatanym kubraku drelichowym, miał szpakowate włosy i fizjognomję zahukanego biedaka.
— Powiedziałem, że wyprawię ci wiesiele i wyprawię!… — mówił brunet, uderzając pięścią w stół.
— O la Boga!… la Boga!… — jęczał szpakowaty. — Przecie już było wiesiele…
— Coto za wiesiele!… — oburzył się brunet. — Uczcili cię ludzie, czy co?…
— Oj!… uczcili me, uczcili… — westchnął szpakowaty.
— Łgarstwo!… A ty uszanowałeś kogo?…
— Oj, uszanowałem… usza…
— Łgarstwo!… Nikomu i kieliszka wódki nie postawiłeś…
— O, la Boga!… la Boga!… — wzdychał szpakowaty.
W tej chwili żwawy brunet spostrzegł mnie i targnąwszy szpakowatego za rękaw, rzekł:
— Wstańże, ty chamie, kiedy widzisz porządną osobę… ukłoń się do nóg jelemożnemu panu a może ci co ofiaruje…
Szpakowaty powstał i ukłonił się z miną zbója; zaś brunet zwrócił się wprost do mnie…
— On jelemożnego pana prosi o błogosławieństwo…
— Jakże ja go mam błogosławić, kiedy ze dwa razy starszy ode mnie? — zapytałem.
— To jest — on niby prosi względem tego, żeby jelemożny pan czemkolwiek wygodził mu, niby na wiesiele… — objaśnił brunet.
— Ależ ja go nie znam! — odparłem zirytowany.
— O o o!… — zdziwił się brunet. — Przecie jego tu wszyscy znają… To nasz nocny stróż!…
Zdziwienie bruneta było tak szczere, że wydobyłem dwadzieścia groszy i ofiarowałem im na błogosławieństwo. Podziękowali dość obojętnie i — zwrócili się do innych gości w restauracji.
Rozmowa z brunetem miała tę dobrą stronę, że gospodarz spostrzegł mnie i zbliżywszy się, rzekł:
— Niech pan pozwoli do alkierza… Porządny gość nie ma co robić między taką hołotą…
A wyciągnąwszy pięść w stronę tych, którzy prosili mnie o błogosławieństwo, dodał podniesionym głosem:
— Ja was, śmirusy, nauczę zaczepiać ludzi po restauracjach!…
Wyszedłem do drugiego pokoju, w którym znajdowała się politurowana szafa i komoda, kilka wyścielanych krzeseł, stół nakryty kolorową serwetą i kanapa obita materjałem w niebieskie kwiaty. Na ścianach, oprócz lustra w złoconych ramach, wisiało kilka obrazów, z pomiędzy których uderzył mnie popstrzony przez muchy portret Garibaldiego i niewyraźna bitwa, zdaje się pod Magentą.
Jednocześnie otworzyły się drzwi od kuchni i ukazała się w nich wysoka, szczupła dama, lat około czterdziestu. Miała na sobie różową bluzkę, popielatą suknię z długim ogonem, a pod szyją broszkę z wizerunkiem jakiegoś gmachu.
Na obliczu damy, nieodznaczającem się pięknością, malowała się duma i zmęczenie, które wnet zatarł melancholijny uśmiech. Z godnością skinęła mi głową i zapytała, czego sobie życzę.
Dama, jak powiedziałem, nie była ani piękną, ani zbyt młodą. Lecz na tle kuchennych swędów i wrzawy restauracyjnej wydała mi się istotą niezwykłą. Musiała dostrzec życzliwość w mojem spojrzeniu i ukłonie, ponieważ oblicze jej złagodniało.
— Pan pragnąłby przekąsić? — zapytała powtórnie, wykonywając głową ruch pełen dystynkcji.
— A co jest?
— Wszystko, co pan każe.
— Więc mógłbym prosić o bifsztyk?…
— Naturalnie — odpowiedziała, lekko wzruszając ramionami. — Chociaż zwrócę pańską uwagę, że my, w naszym partykularzu, nie mamy stołecznej polędwicy, do której pan przywykł…
— O, proszę pani… — wtrąciłem.
— Dlatego, jeżeli mam być szczerą, radziłabym pieczeń wieprzową…
— Zdaję się na gust pani…
— I będzie pan zadowolony…
Miałem wrażenie, że rozmawiam z księżną. Nagle uchyliły się drzwi od restauracji i błysnęła w nich rumiana, spocona twarz gospodarza.
— Elodjo!… — krzyknął, aby zapanować nad restauracyjnym gwarem — dlaczego te psie ścierwa nie podają kiszki z kapustą?…
Zniknął za drzwiami, dama pobiegła do kuchni i wydawszy rozporządzenia, powróciła z wyrazem smutku na twarzy. Porównywając wytworną kobietę z jej grubjańskiem otoczeniem, byłem wstrząśnięty… Ona spostrzegła to i — bez wstępów — odezwała się tonem gorzkiej ironji:
— Odgaduję myśli pańskie… Jestem też pewna, że gdyby mój dziadek, Trójogon Rozpruwalski, mógł wstać z grobu, skonałby drugi raz, zobaczywszy mnie w podobnej sytuacji…
Byłem tak zmieszany, że nie wiedziałem, co odpowiedzieć… Szczęściem wzrok mój padł w tej chwili na komodę, gdzie spostrzegłem parę ciekawych przedmiotów.
— Co to jest? — zapytałem, wskazując na jakiś niby model.
— O, przed panem nic się nie ukryje! — odparła dama z uśmiechem. — To jest młyn, zrobiony przez mego syna, który ma dopiero czternaście lat…
— Aha!… tego, co pilnuje roweru — wtrąciłem.
Dama lekko zarumieniła się.
— Ten młyn poruszał się — mówiła dalej — ale pewnego dnia nasz sąsiad, pan nadleśny, zanadto silnie nakręcił sprężynę, więc pękła i od tej pory młyn stoi… A to jest katarynka…
Zaczęła obracać korbą, a w drewnianem pudełku rozległy się piskliwe tony.
— Mój syn zrobił jeszcze Mękę Pańską w butelce, szkatułkę, która się sztucznie otwierała, i mnóstwo innych wynalazków…
— Ależ to genjalny chłopiec!… — zawołałem.
— Pracowałam nad nim — westchnęła dama. — Od dziecka czytywałam mu pana Mickiewicza, pana Dumasa, pana Kraszewskiego…
— Jakież zamiary ma pani co do tego chłopczyka? — spytałem.
— Ksiądz proboszcz radził oddać go do ślusarza… no, ale daruje pan, nie mogę pozwolić, ażeby prawnuk Trójogona Rozpruwalskiego był rzemieślnikiem!… Zaś pan nadleśny mówi, ażebyśmy posłali go do Szkoły Politechnicznej i zapewne tak się zrobi, jeżeli wygramy na loterji i pospłacamy długi.
— Trzy porcje kiełbasy! — wrzasnął gospodarz, znowu uchyliwszy drzwi. Dama pobiegła do kuchni, a w chwilę później brudna służąca wniosła do pokoju pieczeń wieprzową z kartoflami. Zamówiłem dwie szklanki herbaty i siadłem do jedzenia, które wydało mi się bardzo smaczne.
Szybko załatwiłem się z pieczenią, sama pani przyniosła mi herbatę… Ledwie jednak włożyłem cukier i zamieszałem, w sali rozległ się straszny hałas a w otwartych drzwiach stanął gospodarz.
— Lubomirze! — zawołała pani — tam biją się…
— I nie!… — odparł obojętnym tonem. — Wyrzucili za drzwi Bartka i jego opiekuna…
— Czy i dziś proszą gości o błogosławieństwo?…
— Rozumie się — rzekł gospodarz — i zwracając się do mnie, zapytał:
— Czy pan kazał Felkowi pilnować welocypedu?
— Tak, prosiłem go o to…
— No no… — mruknął gospodarz i cofnął się do hałaśliwej sali, kręcąc głową.
Zaniepokoiło mnie pytanie gospodarza i jego mina, więc zwróciłem się do damy. Lecz zanim otworzyłem usta, już ona sama dała mi objaśnienie:
— Mąż mój — rzekła, spuszczając oczy — jest ojczymem Felisia i… jest trochę do niego uprzedzony… Chłopak przypomina mego pierwszego nieboszczyka, a Lubomir umie być zazdrosnym nawet o zmarłych… Wiecznie o coś podejrzewa dzieciaka!…
Ale wyjaśnienia dystyngowanej damy, zamiast uspokoić, zatrwożyły mnie jeszcze bardziej. Odsunąłem rozpoczętą szklankę herbaty i przez kuchnię wybiegłem do sieni…
Tu, we drzwiach od dziedzińca, przedewszystkiem spostrzegłem człowieka w drelichowym kubraku, który w restauracyjnej sali domagał się błogosławieństwa. W tej chwili jego kubrak był poszarpany, włosy powichrzone, a głowa rozcięta. Schylony, usiłował zatamować krew, a jego przyjaciel w wytartym surducie oblewał go wodą z kubła.
— Oj!… boli me, boli… — jęczał raniony.
— To nic, ale cię uczcili… — pocieszał go przyjaciel. — Gajowy dał ci obwarzanek… Kacper postawił ci piwa, jak się patrzy, a nawet i ten z Warsiawy, ten na cienkich nogach, ofiarował ci dwadzieścia groszy, że ha!…
Wszystko zakipiało we mnie! Jakto, więc za moją uprzejmość, za moje wsparcie, ten hultaj mówi, że mam cienkie nogi?… Ależ w całym banku nie widziano piękniejszych łydek od moich, a nawet w klubie cyklistów niewielu dorównałoby mi pod tym względem…
Byłem wściekły, pięści same mi się zaciskały, więc ażeby uniknąć awantury, skierowałem się w stronę ulicy i — wpadłem na Felka, oprowadzającego mój rower.
— Już pan jedzie? — zapytał chłopak, a w skośnych oczach błysnęło mu coś fałszywego.
— Jeszcze nie… Chcę tylko coś zobaczyć.
Otworzyłem torebkę, wiszącą pod kierownikiem: szynka i bułki są!… Genjalny chłopak nie grzeszy łakomstwem… Choć wcale nie gniewałbym się, gdyby zjadł tę łykowatą szynkę i zakalcowate bułki. Ale gdym zbliżył się do torebki, która wisi pod siodełkiem, chłopak drgnął…
Torebka zamykała się w sztuczny sposób, którego prawdopodobnie chłopak nie znał. Otworzyłem i spostrzegłem, że niema w niej angielskiego klucza do odkręcania muter, który, kiedy wychodziłem z domu, był w torebce.
— Otwierałeś do torby?… — ostro krzyknąłem na łotra. — Wyciągnąłeś mi klucz?…
— Ani mi się śniło!… — odparł chłopak, czerwony jak wiśnia.
Nie wiem, cobym począł, gdybym był zupełnie spokojny. Ale słówko człowieka w wytartym surducie, że — mam cienkie nogi — tak mnie rozdrażniło, iż wywoławszy z restauracji otyłego gospodarza, opowiedziałem mu, co się stało.
W chwilę później żałowałem mojej popędliwości. Gospodarz bowiem, pasjonat jakich niewielu, rzucił się na chłopca, porwał go za włosy, a zdjąwszy z siebie pasek, zaczął walić bez miłosierdzia… Chłopak z początku tylko wił się i syczał; potem zaczął wrzeszczeć nieludzkiemi głosami, a nareszcie przyznał się, że wyjął klucz z torebki!…
— Gdzie schowałeś?… — pytał chrapliwym głosem restaurator, fioletowy z gniewu.
— Do drewutni — wyszeptał chłopak.
Ojczym wziął go za kark i powlókł w stronę dziedzińca, wciąż bijąc. W parę minut, które wydały mi się bardzo długiemi, powrócili obaj i restaurator — oddał mi klucz.
Już nie chciałem wracać do pokoju, tembardziej, że z kuchni dochodziły mnie spazmatyczne łkania dystyngowanej matki chłopca. Obrachowałem się z gospodarzem w sieni, a podczas gdym liczył pieniądze, on mówił zdyszanym głosem:
— Głowę psie ścierwo ma za dziesięciu… każdy zamek naprawi, nawet parasol i zegarek… Z pieniędzy także nic nie weźmie… dziesięć rubli można przy nim zostawić i nie tknie… Ale kiedy psie ścierwo zobaczy obcążki, dłótko, pilnik… nie wytrzyma i musi ukraść, choć wie, że łajdactwo zawsze się wyda i że nie ominie go basarunek!…
Z kuchni dochodziły coraz głośniej spazmatyczne krzyki damy. Postanowiłem darować zapłaconą herbatę i jechać dalej. Ukłoniłem się więc gospodarzowi, a chłopcu podałem złotówkę, mówiąc:
— Za to, żeś pilnował roweru…
Ale zuchwały wyrostek przeszył mnie pałającemi oczyma i — rzucił na ziemię złotówkę!…
Ponieważ w tej chwili wybiegła z kuchni zamorusana dziewczyna, więc jej ofiarowałem odrzuconą monetę, a sam, pchając przed sobą rower, zacząłem przedzierać się przez tłum jarmarkujący.
Już nie uważałem na to, co się dzieje, ale rozmyślałem, co mnie przed chwilą spotkało. Kobieta dystyngowana, imieniem Elodja — restauratorką… chłopiec niewątpliwie genjalny i ambitny — kradnie!… Ale nie wszystko kradnie, tylko narzędzia ślusarskie… No i ten restaurator — zazdrosny o zmarłych, jak mówiła jego małżonka — także nietuzinkowy człowiek; posiada głębokie uczucia moralne, któremi, nie wiem, czy mogłaby pochwalić się wytworna dama… Dziwna plątanina wypadków i charakterów!…
Dama znowu, niezbyt młoda i niezbyt piękna, miała jednak w sobie coś interesującego… Podobać się mogła i doprawdy żałuję, że w tak grubjański sposób zerwały się nasze stosunki.
Pogrążony w myślach, znalazłem się wśród takiej ciżby, że — ani w prawo, ani w lewo… Przede mną — stragan czapnika, za mną nieprzebity tłum — z jednej strony zagrodziła mi przejście kasztanowata krowa, z drugiej…
Przecieram oczy… Nie, to nie złudzenie… Widzę stary powóz z podniesioną do połowy budą, a na koźle pannę… Nie, to nie może być kobieta… to raczej wcielenie marzeń… wszystkich marzeń mojego życia!… Przecież ja znam te pukle ciemnych włosów!… przecież ja wpatrywałem się w te oczy, w te bezdenne otchłanie rozkoszy! A ten niebiański owal twarzy… a te kochane usta… Ach, dopiero w tej chwili zrozumiałem, że prawdziwa miłość, wielka miłość jest tylko jedną z form wiekuistości!…
Spojrzała… Jak ona spojrzała na mnie!… O, stójcie… Wszakże ona i ja jesteśmy więcej aniżeli rodzeństwem… jesteśmy połowami jakiejś mistycznej istoty…
Nieba!… Powóz rusza… odjeżdża… skręca… znika między domami… a ja nawet nie mogę wydobyć się z tłumu… Los mój zdecydowany… Pelagja, Henryka nawet Karolina i dziesiątki i setki innych to były przelotne błyski stęsknionego uczucia. Ale prawdziwą miłość, miłość wieczną, miłość piękną jak świat, a mocną jak śmierć poznałem dopiero dzisiaj… w tej chwili!… I o ironjo, ani wiem jak się nazywa ta moja… ta jedynie i wyłącznie moja, ani wiem, gdzie mieszka!
Rozumie się, że postanawiam gonić tę moją ukochaną, tę wyśnioną w marzeniach i przeczuwaną w tęsknotach… Na nieszczęście — pomiędzy mną a miejscem, z którego ruszył powóz, siedzi gęsty łańcuch bab z grochem, kaszą, masłem, jajami i żadna ani myśli o usunięciu się. Więc cofam rower w stronę restauracji, ale i tu znajduję ciżbę… Krótko mówiąc — upłynęło z pięć albo i ze sześć minut, zanim, okrążywszy rynek, zdołałem wydobyć się z pomiędzy wozów, straganów, ludzi i zwierząt — na szosę.
A tymczasem powóz z mojem ukochaniem uciekał, wciąż uciekał!…
Szosa, wysadzona w tem miejscu młodemi topolami i kasztanami, wygląda bardzo ładnie; ale muszę jechać powoli, gdyż co krok wymijam wozy, ludzi pędzących krowy albo świnie, wreszcie dźwigających ciężary na plecach. Powozu ani śladu, zapewne odsunął się ode mnie przynajmniej na półtorej wiorsty, ale… poco ja uganiam się za nim?… Czy, jeżeli go dopędzę, dowiem się gdzie mieszka moja jedyna?… A choćbym nawet posiadał jej najdokładniejszy adres, czy zapoznam się z nią?… A choćbym zapoznał się z nią, czy mogę starać się o nią, zdobyć jej serce, ożenić się?… Zresztą, gdy chodzi o głęboką, wiekuistą miłość, o związek dwojga serc, które w przedbytowem istnieniu tworzyły jedną całość, czy te wszystkie zaznajamiania się, prezentacje, konkury, oświadczyny i śluby nie są profanacją najwyższych uczuć!…
W tem miejscu szosa spada w wąwóz, pomiędzy dwie strome ściany; na szczycie jednej siedzi chłopak i dziewczynka.
— Dzieci — pytam — a nie przejechał tędy powóz?…
Milczą, więc zeskakuję z roweru i zbliżam się do nich.
— Dzieci kochane, a nie widzicie tam powozu?…
Ale kochane dzieci zrywają się i wrzeszczą:
— Lucyper!… lucyper!… — co w chłopskim języku ma oznaczać — welocyped.
Jadę dalej. Z prawej i lewej strony szosy grunt falisty. Tam — widać las, tu boczną drogę między wzgórzami, która prowadzi do jakiegoś odległego folwarku. W polu kilka drzew, wąwóz zarośnięty krzakami i całe łany młodego zboża. Jak tu wesoło!… mój Boże, jak tu wesoło!… Środkiem szosy toczy się obładowana fura żydowska; na koźle drzemie furman, ze zwieszonemi nogami i fajką w zębach.
— A nie spotkaliście w drodze powozu?…
Furman kiwnął głową i drzemie dalej, mnie zaś przychodzi na myśl, że chyba dostałem bzika. Poco ja zaczepiam ludzi i co mi przyjdzie z tego, że który z nich widział, albo nie widział powozu?
Swoją drogą czuję się tak wesołym i uspokojonym moralnie, że postanawiam jechać dalej. Nie będę się spieszył z jazdą, bo tego zakazał lekarz; ale — cały dzień przepędzę na świeżem powietrzu i — odzyskam sen, jak już odzyskałem równowagę ducha.
Okolica jest coraz piękniejsza. Zdaleka widać wsie, które mają taki wygląd, jakby chyłkiem przypatrywały mi się z pomiędzy drzew. Bliżej pagórek, a na nim krzyż pomiędzy kilkoma brzozami. Wjeżdżam w niewielki lasek. W jednem miejscu drzewa tworzą niby okrągły salon: w innem — podobny salon, a na środku jego cztery młode sosenki. Wyglądają, jakgdyby przed chwilą figlowały i uspokoiły się dopiero za przybyciem człowieka.
Młody lasek skończył się, znowu łąka ozdobiona bukietami drzew, mały strumyk, płynący po czyściutkim piasku, a zdaleka obszerne wzgórza i czyste chaty otoczone ogródkami. Boże, Boże, jak tu wesoło!… Ale jak mi się pić chce po pieczeni wieprzowej, którą jadłem w miasteczku… Herbaty nie znajdę w tym raju, ale gdyby tak mleka z pół kwarty…
Znowu lasek, a przy samej szosie — nowa chata za chróstowym płotem. Świeży dach słomiany, okna duże, frontowa ściana bielona, inne barwy drzewa. Przed chatą stoi młoda i miła kobiecina w niebieskim kaftaniku, różowej spódnicy i białej chusteczce na głowie.
— Niech będzie pochwalony!…
— Na wieki wieków!… — odpowiada z życzliwym uśmiechem.
— Cóż tak stoicie przed domem?…
— A bo mój pojechał na targ z prosiętami…
— No, a dzieci?…
— U nas niema dzieci.
Rozkoszna kobieta!… Ma fiołkowe oczy i małe, choć spracowane ręce.
— A mleka u was nie dostanie?…
— Czemuby nie dostał?… — odpowiada.
— Więc dajcie mi z pół kwarty… Tylko czysto… czyściutko!…
— U nas niema brudnych naczyń…
Pyszna kobieta!… Jakie ruchy… jaki blask oczu…
Poszła do piwniczki, a ja, ustawiwszy rower pod płotem, obchodzę zagrodę, która podoba mi się coraz bardziej.
O — już moja gosposia wyszła z loszku… W jednej ręce siwy garnczek z mlekiem, w drugiej — kubek fajansowy… O — już idzie do chaty… Nie… stawia kubek za wysokim progu, a garnczek z mlekiem na ziemię (co za pełne wdzięku ruchy!…) Przyklęka… Garnczek z mlekiem znowu bierze do ręki… No… no… no!… Wyciąga swoją własną koszulę, nakrywa nią kubek i… cedzi mleko…
— Co wy robicie, u stu djabłów?…
— O!… to pan tutaj?… Przecie kazał pan podać czysto…
Drżącemi z gniewu rękoma wydobywam dwie miedziane dziesiątki i rzucam na dziedziniec. Potem biegnę do roweru, siadam i pędzę, ażeby jak najdalej odsunąć się od tego mleka, kubka, mleczarki, nawet od chaty… A cóżto za niechluje!…
Chcąc zapomnieć o obrzydliwej babie, zwracam się myślą do miasteczka, do restauracji, nawet do chłopaka, który przywłaszczył sobie mój klucz angielski. Jużci to bardzo zdolny chłopak. Wybudował zgrabny młyn, katarynkę, wprawdzie piskliwą, ale ja i takiej nie potrafiłbym wybudować… Szkoda chłopca, że się marnuje… Gdy Pan Bóg pozwoli, że będę miał swój bank i zarobię kilka miljonów rubli, każę go kształcić… Oddam go do szkoły rzemieślniczej, potem wyszlę do wyższego zakładu, naprzykład do Niemiec, potem niech popracuje w Anglji… Jestem pewien, że wyrośnie znakomity technik a może i wynalazca… Gdy zaś cały naród polski, wdzięczny za moją pracę, złoży mi publiczny hołd, tam, w Szwajcarskiej Dolinie, wówczas mój genjalny wychowaniec ofiaruje mi od siebie pomysł nowego motoru: do statków, wozów, fabryk i motor ten, na moją cześć nazwie: „System Fitulio…“
Łzy zakręciły mi się w oczach na myśl o takiej wdzięczności i o takiej sławie… Ale — pić chciało mi się coraz gwałtowniej.
Wjeżdżam znowu do lasu starego i gęstego; szosa biegnie nasypem, który z początku jest wysoki na piętro, później na dwa piętra. — Czuję wilgoć i chłód, więc wpobliżu musi być woda. Rzeczywiście jest; po obu stronach szosy ciągną się rozległe jeziora pełne wysp, kęp, zarośnięte trawą i drzewami. Nad głową przelatuje mi jakieś wielkie ptaszysko… Słychać krzyk… łopot skrzydeł… Ponura miejscowość… Licho wie, poco odsunąłem się tak od Warszawy, pomimo że doktór zalecał mi nie męczyć się… Byłaby rzeczywiście komedja, gdyby w tej dzikiej pustce rzucił się i na mnie jaki dwunożny, ale bezskrzydły drapieżca!…
Za pozwoleniem… A od czego mam rewolwer?… Niech mnie kto spróbuje zaczepić…
I w tej chwili chcę, pragnę, pałam żądzą, ażeby mnie kto napadł… Tego mi tylko brakuje do uwieńczenia spaceru!… Dopiero miałbym co opowiadać w banku i w mieście! I dopiero niewdzięczna Karolina zrozumiałaby, jaka istnieje przepaść między bohaterem, pobierającym nawet skromne dwa tysiące rubli na rok, a filistrem, choćby ten sypiał na akcjach i nurzał się w złocie.
Las rzednieje, szosa zniża się… Jestem znowu na otwartem polu, wesoły, gotów lecieć jeszcze ze dwadzieścia wiorst. Ale pić mi się chce!… Wargi mam spieczone, w ustach sucho… Zwycięstwo!… niech żyje wytrwałość!… O pół wiorsty, na prawo od szosy, widzę dom i parę gospodarskich budynków, między któremi doskonale odróżniam studnię z żórawiem.
Zjeżdżam z szosy. Dom jest stary, kryty gontami. Poza nim — jakaś rudera bez dachu i — waląca się obórka. Muszą tu mieszkać bardzo biedni ludzie. A i studnia, porośnięta mchem, wygląda wprawdzie malowniczo, ale nieapetycznie…
Na progu domu siedzi biało odziana kobieta. Leniwemi ruchami wydobywa kartofle z kosza, obiera je niedbale i rzuca do miski z wodą, tak że niektóre upadają na ziemię.
— Moja matko, nie możnaby się tu wody napić?… Tylko czystej…
Kobieta patrzy na mnie, czy nie na mnie, błędnemi oczyma. Potem zdejmuje z głowy mokrą chustkę, macza ją w misce z kartoflami i znowu kładzie na głowę.
— Chorzy jesteście? — pytam.
— Głowa… głowa boli… — odpowiada i w dalszym ciągu usiłuje skrobać kartofle.
Jestem oburzony. Cóż za ludzie są w tym domu, że pozwalają pracować tak ciężko chorej kobiecie!…
Zaglądam w okno. Na ławie, pod piecem, leży jakaś postać z obnażonemi nogami i głową tak ukrytą w rękach, że prawie jej nie widać. Na łóżku pod ścianą, jęczy kobieta z twarzą rozpaloną od gorączki, a na podłodze, na sienniku, z głową odrzuconą wtył, z twarzą żółtą jak wosk i nieprzyjemnie otwartemi ustami rozciąga się mężczyzna. Co chwilę wychudłemi rękoma szarpie na sobie koszulę, z pod której widać zaklęśnięty brzuch i ostro zarysowane żebra…
I jeszcze nie koniec: w drugiej izbie, na tapczanie, pod stosem gałganów, dojrzałem dwoje dzieci…
— Ależ oni wszyscy chorują na tyfus! — zawołałem. I jak poprzednio straciłem ochotę do mleka, tak obecnie czemprędzej siadłem na rower i zapomniałem o pragnieniu.
Cóż robić?… Rzecz prosta, jechać dalej i w pierwszej wiosce, jaką napotkam, zawiadomię o tem, co widziałem. Tyfus!… jakie szczęście, że nie piłem wody z tej studni, która musi być do gruntu zakażona i zapewne niejednego przyprawiła o chorobę.
Ciężko jechać! droga pnie się pod tak wysokie i spadziste wzgórze, iż zsiadam z roweru i wlokę się piechotą. Chwała Bogu, że trafiłem na wyniosłość, z której szczytu będę mógł rozejrzeć się w okolicy.
Krajobraz jest bardzo rozległy. Z jednej strony wzgórza widać chatę, w której częstowano mnie mlekiem cedzonem… Bliżej — las z połyskującą wodą, a najbliżej dom, którego mieszkańcy ulegli epidemji… Z drugiej strony rozciąga się wieś w polu, a tuż przy szosie — leży bardzo ładny folwark… O ile mogę dojrzeć, budynki są murowane, a między niemi odznacza się pałacyk wśród obszernego parku.
Siadam i rozpędzam się… No, jestem pewien, że za tę jazdę danoby mi medal!… Dawno już tak nie jechałem… Ziemia szybko ucieka z pod nóg; bez zawrotu głowy patrzeć na nią nie mogę; drzewa i słupy telegraficzne tylko migają, wiatr świszcze w uszy… I ja mam być chory?… ja mam być zdenerwowany?… W całej Warszawie niema zdrowszego ode mnie człowieka!…
Otóż i zbliżam się do folwarku. Wymijam domek, kryty słomą, obszerny, kędy bawi się gromadka dzieci, potem — jakieś budowle, a nareszcie, tuż przy parku, trafiam na kuźnię, przed którą stoi kowal.
— Panie kowalu — wołam — ratujcie chrześcijańską duszę i dajcie co pić, byle nie wodę…
— Może mleka? — pyta majsterek, dotykając ręką kapelusza. Tak pięknego chłopa, z taką dobrą i rozumną twarzą, dawno już nie widziałem.
— Dziękuję za mleko — odpowiadam. — Ale za szklankę herbaty z przyjemnością dałbym złotówkę…
— Czy to my szynkarze, ażeby za gościnność brać pieniądze? — uśmiechnął się kowal i zaprowadził mnie do swego domu, gdzie przed sienią dwoje bliźniąt patrzą na mnie z uroczystą powagą.
Wyszła i kowalowa, jasna blondynka, z twarzą dziecka i obiecała przyrządzić herbatę.
— Czyj to majątek? — zapytałem kowala.
— Pana Drzymały Zaspalskiego.
— Piękna fortuna!…
— I pan dobry — odparł kowal. — U niego ani człowiek, ani bydlę nie mieszka inaczej tylko w ceglanym budynku… Pensje płaci, ordynarję wydaje jak złoto, o ludzi dba… Tu parobcy służą po piętnaście lat i więcej…
— A to doskonale trafiłem — mówię. — Znacie tamten dom za górką?
— Aha, to Jakóbówka…
— Otóż trzeba natychmiast zawiadomić pana, że w Jakóbówce wszyscy chorują na tyfus… Straszne rzeczy będą się tam działy, jeżeli pomoc zaraz nie przyjdzie…
Kowal potrząsnął głową.
— Tego panu mówić nie można, bo on jest chory, a jak się czem zmartwi, to mu zaraz gorzej…
— Więc powiedzcie rządcy czy ekonomowi…
— Tego robić nie można — odparł kowal. — Pan wszystko sam dysponuje, a jakby się dowiedział, że rozporządzają się bez niego, to zaraz wpadłby w gniew i zachorowałby jeszcze gorzej…
— Więc dlatego, ażeby wasz pan nie zmartwił się, czy nie rozgniewał, kilkoro ludzi ma ginąć?… Co też wy mówicie, kowalu — zawołałem oburzony.
— Mówię, co wiem — odparł spokojnie. — Chłopu nie poradzi, nietylko tyfus, ale nawet zgniła gorączka… Ma żyć, będzie żył, ma ginąć, zginie… Ale panu zaszkodzi nawet ten wiatr, co szelepie między liśćmi…
Wzruszyłem ramionami i zacząłem oglądać się dokoła. Park jest rzeczywiście ładny: rozległy, ma dużo starych drzew, piękne krzewy, szerokie drogi. Między drzewami błyszczy woda stawu, widać białe ławki i różnobarwne kwietniki.
— O ho!… ho!… już idą… — odezwał się głos poza mną. Z kuźni wybiegł czeladnik i chłopiec, z izby kowalowa, kowal zbliżył się do mnie i — cała gromadka, przysłoniwszy oczy dłońmi, wpatrywała się w ogród, w stronę bielejącego pałacu.
Tam, na szerokiej ścieżce, obok pagórka, ukazały się naprzód dwie damy, młodsza i starsza, a o kilka kroków za niemi — pan z wielką, siwą brodą, prowadzony za jedną rękę przez mężczyznę szpakowatego, za drugą przez młodzieńca. Pochód zamykał czarny pies ze spuszczoną głową i ogonem i — chłopak w granatowej liberji, z koszykiem i okrągłą poduszką w rękach.
— Już minęła druga, kiedy państwo idą pod lipę — rzekł kowal.
— Jakto, druga? — zapytałem.
— A bo do drugiej godziny, nasi państwo siedzą pod dębem, co ma ze sto lat… później do piątej, są pod lipą, co ją jeszcze dziadek naszego pana sadził, a po piątej — idą między modrzewie…
— A cóż oni tam robią?…
— Wiadomo, że grają w karty — odparł kowal. — Pan starszy, niby nasz pan, to już ciągle siedzi na jednem miejscu; pan młodszy, niby jego syn, to się przesiada. A pani młodsza, panienka i panicz, ci zmieniają się przy stole: dwoje gra a trzecie albo spaceruje, albo zagląda innym w karty i radzi.
— I tak codzień?…
— Nie codzień. Parę razy na tydzień zjeżdżają goście. Wtedy pani i panienka krząta się około jedzenia, a przyjezdni grają z naszymi panami. Nieraz bywa ze trzy i ze cztery stoły!… — westchnął kowal. — To też wszyscy chwalą naszego pana za gościnność.
— Musi być bogaty? — wtrąciłem.
Kowal podniósł rękę.
— I jeszcze jaki!… — zawołał. — Kamerdyner mówi, że jeden słomiany kapelusz naszego pana, tyle jest warty co tęga krowa… Ale bo to i słoma: czysta amerykańska, z samych Chin…
Tymczasem gosposia wyniosła przed dom stolik, nakryła go obrusem w czerwone kwiaty, postawiła sitny chleb, masło, twarożek ze szczypiorkiem i cały garnczek herbaty. Wypiłem półtrzeciej szklanki, zjadłem parę kawałków chleba i zostawiwszy dzieciom dwa złote na pierniczki, znowu wybrałem się w drogę.
Znajdowałem się w odległości dwudziestu pięciu wiorst od Warszawy i już myślałbym o powrocie, gdyby kowal nie nasunął mi bardzo dowcipnej kombinacji.
Równolegle do szosy idzie kolej żelazna, w odległości mniej więcej dziesięciu wiorst. Ale stąd o półtorej mili, przy szosie, w stronie przeciwnej od Warszawy, leży osada, z której jest tylko pięć wiorst do stacji kolejowej. Ta droga do kolei jest najkrótsza i najlepsza; inne zaś są tak piaszczyste, że w niejednem miejscu trzeba rower prowadzić.
Dziękuję majstrowi za objaśnienie, a majstrowej za przyjęcie i jadę dalej w stronę owej osady i stacji kolei. To dopiero zdziwi się kochany doktór, kiedy mu powiem, że dziś przejechałem ze czterdzieści wiorst! bo od Warszawy, do owej tam stacji, będzie tyle… Już mam za sobą półczwartej mili, a jednak nie czuję najmniejszego znużenia; owszem, jakby rosną siły fizyczne i energja moralna.
Okolica wciąż jest piękna. Urodzaje bogate, drogi wysadzone drzewami, każda wieś, każdy dom wygląda z bukietu zieloności, na polach pełno ludzi, którzy sieją, orzą, kopią, niekiedy śpiewają. Nawet słyszałem głos fujarki i kukułkę w niedalekim gaju. Pomyślałem sobie: czy też będę miał własny bank i — ile miljonów zarobię?… a mądry ptak, gdy zaczął kukać, tak długo kukał, aż straciłem liczbę…
Mój Boże, gdybym ożenił się z wnuczką poczciwego Drzymały Zaspalskiego?… Naturalnie, że odrazu miałbym duży kapitał zakładowy, większy kredyt i szybko mógłbym się wyrobić. Oni, jak i dzisiaj, grywaliby sobie w karty, pod lipą czy pod dębem, a ja obracałbym ich funduszami i płaciłbym sześć procent…
Później kupiłbym ten majątek, trzymałbym stałego felczera, a gdziekolwiek przy szosie, czy bocznej drodze zachorowałby kto na tyfus, dawałbym pomoc. Byłoby to coś na wzór straży ogniowej: wybuchła epidemja — straż pędzi i ratuje...
— O bezwstydniku!... — zawołałem do siebie — więc ożeniłbyś się z kobietą, której nawet rysów nie widziałeś?... A cóż będzie z tą niebianką, z tą rozkoszną dzieweczką, którą ujrzałeś podczas jarmarku, siedzącą na koźle?... Przecież i dwie godziny nie minęło, kiedy w duszy przysiągłeś jej wiekuistą miłość...
Naturalnie, że będę stałym i nie zdradzę tej jedynej, tej wyśnionej, z którą w przedbytowem istnieniu tworzyliśmy jedną całość. Ożenię się z nią, a wówczas pokaże się, że ona ma bardzo bogatego dziadka, miljonowego dziadka, który po weselu wezwie ją do siebie i rzeknie:
„— Ponieważ wyszłaś zamąż za takiego człowieka jak Fitulski, więc mianuję cię jedyną dziedziczką mego olbrzymiego majątku...“
Rozumie się, że po niejakiem wahaniu, będę musiał zaakceptować szlachetną ofiarę, no — a wówczas moje finansowe plany odrazu przyjmą kolosalne rozmiary i jubileusz banku będzie mógł odbyć się nie za piętnaście, ale za dziesięć lat.
...Gdy zaś tam, w Dolinie Szwajcarskiej, powitany przez deputacje całego narodu, zasiądę na złoconym fotelu, pod szkarłatnym baldachimem i gdy prezes deputacji wręczy mi medal bronzowy wielkości płytkiego talerza... (Dlaczego medal miałby koniecznie być bronzowym, a nie srebrnym albo złotym?...) Gdy więc prezes doręczy mi złoty medal wielkości małego półmiska, wówczas, przy dźwiękach poloneza z „Halki“, zacznie się pochód malowniczych grup, które będą przedstawiały moją działalność jako obywatela kraju.
Więc naprzód pójdzie banda uliczników obojej płci, dla których pragnąłem założyć ochronę: za nimi gromada chłopów, jarzyniarzy, których uratowałem od codziennych rabunków na przedmieściach… Dalej pójdą kobiety, które z nędzy kradły kartofle, a którym ja ich grzechy przebaczyłem; potem wystąpią nadobne amazonki, którym ratowałem życie, w chwili, gdy były ponoszone przez oszalałe rumaki… Następnie będzie maszerowało założone przeze mnie towarzystwo opieki nad jastrzębiami, które chłopi przygważdżają do drzew… Dalej — towarzystwo opieki nad chłopami, zmuszonymi wychodzić na roboty zagranicę… Potem przeciągnie bardzo wzruszająca grupa tyfoidalnych, których ocaliłem od śmierci, a nareszcie — grupa genjalnych chłopców wiejskich, którym dałem możność kształcenia się i wykierowałem na znakomitych wynalazców.
Po ukazaniu się każdej takiej grupy zachwycona publiczność będzie biła potężne brawo, krzycząc:
„— Niech żyje!… niech żyje Fitulski, prawdziwy przedstawiciel narodu!…“
Ja zaś wstanę ze złoconego fotelu, wystąpię na brzeg estrady i położywszy rękę na sercu, odpowiem wzruszonym głosem: „— Damy i panowie! Przeceniacie wartość moich obywatelskich czynów… (W tem miejscu podniosę rękę do oczu…) Jedyną moją zasługą jest ta, że umiałem czuć za miljony…“
Marzenia tak opanowały mnie (wbrew radom doktora), że widziałem przed sobą niby na jawie Dolinę Szwajcarską, tłumy dam, wyglądających jak różnobarwne kwiaty, legjony mężczyzn we frakach i białych krawatach, lud wiejski w sukmanach, lud podmiejski w garniturach z Pociejowa…
Wtem — zbudził mnie turkot. Gdzie jestem?… Aha!… na szosie… Z prawej i lewej strony widzę rozległe pola zasiane żytem i pszenicą… widzę zdaleka jakąś chatę otoczoną drzewami, a naprzeciw mnie o kilkadziesiąt kroków elegancki powóz, zaprzągnięty w pyszne kare konie… Na koźle furman i lokaj w liberji, zaś w głębi powozu — dama w popielatym jedwabnym płaszczyku i czarnym kapeluszu, który przepasuje biały welon.
Jakaż ona piękna!… I gdzie ja widziałem tę twarz?… te oczy?… Skąd to uczucie braterstwa pomiędzy mną a nieznaną mi kobietą?… Jestżem ofiarą przywidzeń, czyli też świadkiem wzniosłej prawdy, że — kiedyś, w przedbytowem istnieniu, tworzyliśmy jedną całość?…
Już powóz przejechał… O, nie!… ja muszę jeszcze raz spojrzeć na nią… muszę ją choćby wzrokiem zapytać: tyżeś to, czy nie ty?… Jestżeś tą, którą przeczuwałem w marzeniach, widywałem w czasie bezsennych nocy?…
Muszę dogonić powóz, muszę ją zobaczyć… Zawracam…
Trrrach!… Wjechałem na szkło rozbitej flaszki i przerznąłem obręcz roweru.
— Bodajże cię miljon sto tysięcy…
Cykliści nieraz spadają ze swych maszyn, czasami nawet w sposób niebezpieczny. Ale takiego kozła, jakiego ja wywróciłem w tej chwili, chyba jeszcze nie widziano na ziemi!…
No i ja go nie widziałem. Usłyszałem tylko syk pneumatycznej obręczy, uczułem, że rower zatrzymał się. Coś podrzuciło mnie na siodełku, coś oderwało nogi od pedałów, coś machnęło mną i cisnęło na szosę, aż głowa znalazła się na cal od przydrożnego kamienia… Jeden, jedyny cal!… i wszystkie moje pomysły, mój bank, moje zasługi dla społeczeństwa, wszystko zakończyłoby się na publicznej drodze, w odległości trzydziestu wiorst od Warszawy.
Siadam na ziemi… Ach!… jakże mnie boli prawa noga… Złamana?… Aj!… Na szczęście nie złamana, tylko rozbita… Aj!… Co za djabelski koncept przyszedł do głowy doktorowi, ażeby wysyłać mnie rowerem za miasto?… Mnie, człowieka chorego, zdenerwowanego, który od tygodnia nie sypiał. Słowo daję, że doktorzy to rzeźnicy!… Jego nie obchodzi chory, tylko to, ażeby wziąć pieniądze…
Aj!… moja noga… moja noga!… Trzydzieści wiorst od Warszawy, a dziesięć od najbliższej stacji kolejowej… No, i co ja teraz będę robił?… w jaki sposób dostanę się do miasta!… Łaska boska, że nie skaleczyłem nogi, tylko stłukłem… Tak, ale mogłem odbić ciało od kości…
Na szosie nie widać ani jednej furmanki… Szczęściem na prawo od szosy, w odległości pół wiorsty, dostrzegam porządną chatę i budynki gospodarskie… Obok stoi krzyż, widocznie mieszkają tam ludzie pobożni a więc i litościwi…
Z trudnością dowlokłem się do rowu i przyciągnąłem nieszczęsną machinę. O tom się urządził!… W przedniej obręczy dziura tak wielka, że szczur mógłby się w niej schować, lewy pedał zgięty a kierownik skrzywiony. Przypuściwszy, że z kierownikiem, a nawet z pedałem, poradziłbym sobie, to już takiej dziury w pneumatyce zalepić nie potrafię. Wszystko to zaś trafiło mi się o trzydzieści wiorst od Warszawy!… Winszuję kochanemu doktorowi pomysłu… Oczywiście zależało mu na tem, ażebym kark skręcił!… Może jest przyjacielem małżonka Karoliny?…
Uczucie samotności i oddalenia od miasta, domu, banku, przyjaciół, wreszcie od jakiejkolwiek nadziei ratunku, tak mnie przeraziło, że mimo przykrego bólu w nodze, zerwałem się, podźwignąłem rower i powoli, wśród nieopisanych wysiłków, począłem wlec się do owej chaty. Oczywista łaska Boża, że nieszczęście spotkało mnie niedaleko od mieszkania ludzkiego, gdzie wynajmę konie, obmyję rozbitą nogę, odpocznę, a może i co zjem. Poczciwy wieśniak zapewne ma dzieci, więc gdy nie zechce wziąć pieniędzy za mleko (byle nie cedzone!), oddam malcom szynkę i bułki…
A może w dniu, kiedy naród polski uczci moje zasługi, może z pośród licznych deputacyj wysunie się jaki prosty człowiek, który ocierając łzę spracowaną dłonią, rzeknie wzruszonym głosem:
„— Panie, ja jestem owym małym chłopakiem, któremu piętnaście… nie… dziesięć lat temu oddałeś swoje bułki i szynkę..,“
A przewodniczący deputacjom, pochyliwszy się ku mnie, wyszepcze:
„— Panie Fitulski, człowiek tak szlachetny jak pan, nie mógł inaczej postąpić…“
Takie obrazy podsuwała mi fantazja, ale i ona musiała umilknąć wobec smutnej rzeczywistości. Nie wiem, czy który z uczonych lub poetów zwrócił uwagę, że rower jest nietylko istotą żyjącą, ale — bardzo wrażliwą, bardzo subtelną. Łączy on w sobie przymioty arabskiego konia i ptaka. Jest tak lekki, że prawie unosi się w powietrzu, — w czasie wyścigów okazuje szaloną ambicję, — na równej drodze toczy się jak kula, na nierównej drży, na niepewnej chwieje się, pod górę wdrapuje się z trudnością jak szlachetny rumak, którego zaprzęgnięto do wozu. Ale zato z góry — leci na skrzydłach…
A teraz proszę sobie wyobrazić, że ta istota nerwowa i delikatna otrzymała ciężką ranę… Co się z niej stanie?… Oczywiście trup… To też kiedy wlokłem mój rower ze zgiętym pedałem, skrzywionym kierownikiem i rozdartą obręczą, zdawało mi się, że z pola bitwy uprowadzam ranionego przyjaciela, który ma przestrzelone płuca, nie może iść na zataczających się nogach i co krok mdleje…
Nareszcie doszedłem szosą do drogi bocznej, pełnej piasku, kijów i wybojów, która miała mnie doprowadzić do zbawczej chaty. To była droga!… Mój nieszczęsny rower już wcale nie chciał iść; bezwładnie uwiesił mi się na rękach i wciąż upadał. Co wycierpiałem w czasie tej piekielnej podróży, nawet Dante nie potrafi opisać; ale najwięcej truła mnie myśl, że niema przy mnie doktora, któremu mógłbym powiedzieć:
„— Spojrzyj pan na mnie, na mój rower i wiedz, że to jest twoje dzieło!…“
Nareszcie zbliżam się do chaty. Ściany świeżo bielone, drzwi i ramy okien szafirowe, porządny płot… Stodółka… stajenka… obórka… A ten krzyż mchem porośnięty… Przed wrota wychodzi jakiś człowiek w kurtce i czapce z daszkiem; pewnie właściciel… Twarz surowa, ale rozumna i energiczna… Co prawda, w chwili nieszczęścia wolę mieć do czynienia z surowym, lecz energicznym, aniżeli z uśmiechniętym mazgajem.
— Niech będzie pochwalony, gospodarzu! — odezwałem się głosem, który wypowiadał wszystkie moje cierpienia i nadzieje.
Chłop coś odmruknął, ale nie wiem co.
— Potłukłem się — ciągnąłem dalej — zepsuł mi się wózek i przychodzę prosić was o pomoc…
— Ja ta nie umiem wózka naprawiać — odparł gospodarz.
— Ale mi wynajmiecie konie do stacji kolejowej. Podobno stąd jest dziesięć wiorst?…
— I koni nie wynajmę.
— Jakto?… — zapytałem zdumiony. — A gdzież ja pójdę?…
— A idź se pan, gdzie chcesz…
— Jakto?… Więc zostawilibyście na środku drogi, bez ratunku, podróżnego… rodaka… brata?…
— Jaki ja panu brat, taki będzie ratunek — odpowiedział chłop twardym głosem. Zawrócił się i wszedł do chałupy.
Rany boskie!… — pomyślałem — a tom trafił!… Ależ to zbój… na czole ma napisane, że zbój…
Mimowoli sięgnąłem do rewolweru. No, gdyby mnie teraz zaczepił, wybije ostatnia godzina dla niego, albo dla mnie… A to bydlę!…
Z chałupy wyjrzała kobieta i zdawało się, że patrzy na mnie raczej życzliwie, aniżeli niechętnie. Kto wie, czy gdybym do niej zwrócił się, nie otrzymałbym koni i nawet czegoś do zjedzenia?… Ale nie!… Raczej usiądę przy szosie i będę czekał, choćby do wieczora, na jaki przejeżdżający wóz, aniżeli skorzystam z usług tego bandyty. Niech gałgan zobaczy, jak wynajmę konie od przejezdnego furmana… Niech podlec widzi, jak będę pokazywał palcem jego chatę, którą głośno nazwę: jaskinią morderców!…
Odwróciłem się od kobiety i, naumyślnie mocniej kulejąc, ażeby uczuła wyrzuty sumienia, poszedłem w stronę szosy. Wlokłem się z pięć minut, dla dokuczenia babie; a gdym spostrzegł tuż obok gościńca wysoki kopiec graniczny, położyłem rower, a sam wlazłem na wyniosłość. Był to punkt doskonały, z którego ogarniałem wzrokiem nietylko zagrodę niegodziwca chłopa, ale jeszcze kilka wiorst szosy i bocznej drogi.


VIII.

Strapiony ciężkiem położeniem, stęskniony za domem, zwróciłem oczy w stronę Warszawy i wpatrywałem się, wpatrywałem… Po chwili, na białej wstędze szosy zauważyłem jakiś punkt ruchomy, który szybko zbliżał się w moim kierunku. Co to być może?… W każdym razie nie wóz i nie powóz… A może to który z kolegów cyklistów?… Także nie. Więc wpatrzyłem się jeszcze lepiej i poznałem, że jest to — samochód najnowszej budowy, a raczej nie samochód, ale — zupełnie nowa, dotychczas nieznana machina, do jazdy na gościńcach.
Wynalazł ją ów chłopak — mechanik, którego kształciłem na mój koszt w kraju i zagranicą, zapomniawszy, że chciał mi ukraść klucz angielski do muter. Wychowaniec mój był nietylko genjalny, lecz i wdzięczny: machinę bowiem, wynalezioną przez siebie, nazwał, jak to już wspomniałem, na moją cześć — „Systemem Fitulio.“
No i patrzcie, a ja myślałem, że to było marzenie!… Tymczasem jest to realna machina, która cichutko zbliża się, a gdy siadłem do niej — równie cicho i bez wstrząśnień wiezie mnie do Warszawy.
Założyłem ręce pod głowę, wyciągnąłem się, przymknąłem oczy i jadę, wciąż jadę, a raczej płynę. Jakiż to cudowny system komunikacji i jak powinna być mi wdzięczną ludzkość, że wykształciłem dla niej podobnego wynalazcę! To jeszcze nic, że jadę, ale jadę tak szybko, że w niecałe pół godziny jestem w Warszawie. I przez ten czas kiedy zastanawiam się, ile ja wiorst przejechałem… czuję, że cudowna machina nietylko przywiozła mnie do domu, ale nawet zaniosła na drugie piętro i położyła na mojej szerokiej, wygodnej sofie…
„— Rózia… Rózia!…“ — mimowoli zawołałem, ale gałgan dziewczyna i tym razem nie przyszła. Bardzo dobrze, niech nie przychodzi. Wolę rozmyślać o nowo wynalezionej machinie, o chłopcu, którego na mój koszt wykształciłem, i o niespożytych usługach, jakie złożyłem ludzkości, a przynajmniej własnemu społeczeństwu.
Wtem patrzę… wychodzi z drugiego pokoju jakaś elegancka dama w średnim wieku: blada, smutna, czarno ubrana… Spogląda na mnie załzawionemi oczyma i szepcze:
„— Szlachetny filantropie!… Chciałeś zakładać ochrony dla podmiejskich uliczników, przebaczałeś kobietom kradnącym kartofle, zbierałeś po miasteczkach genjalnych chłopców, ażeby ich wykształcić na wynalazców, opiekowałeś się podróżującymi chłopami, pragnąłeś leczyć tyfoidalnych, ubolewałeś nad niechlujstwem ludu wiejskiego, miałeś łzy nawet dla dręczonych jastrzębi… Ale gdy ciebie samego spotkała na szosie katastrofa, kiedy sam zwróciłeś się z prośbą do półdzikiego chłopa — nietylko odmówiono ci pomocy, ale nawet drwiono z twego nieszczęścia i z twoich odezwań się pełnych słodyczy…
„Oto masz dowód, że człowiek inteligentny nie powinien wdawać się z chamami, którzy nigdy nie potrafią ocenić jego serca, a zawsze opuszczą w dniu potrzeby!…“
„— Więc cóż mam robić?“ — zapytałem pobladłemi usty.
„— Przedewszystkiem unikaj tego, co rozmaici aferzyści nazywają — czynami… Czyny — dobre są dla pospólstwa, ale nie dla wyższych dusz, do jakich ty należysz. Natomiast naucz się pisać wiersze i wypowiadaj w nich to, co czujesz za miljony… Pięknie mówić i pięknie pisać — oto jedyna rola godna ciebie…“
Wtem nad moją głową rozległ się krzyk, na który od stóp do głów zadrżałem:
— Panie Rzempolski!… panie Rzempolski!…
Co to znaczy?… Ostrożnie zacząłem uchylać powieki… Gdzie ja jestem?… Więc nie w moim pokoju?… nie na szerokiej sofie?… Nieba!… Ależ ja jestem w otwartem polu i leżę na kopcu granicznym!… Obok mnie — zepsuty rower, a nade mną bryczka, z której wychyla się jakiś jegomość w płóciennym kitlu i wrzeszczy:
— Panie Rzempolski!… panie Rzempolski!…
Usiadłem, jakby mnie podrzuciła sprężyna i w okamgnieniu odzyskałem przytomność. Ja wcale nie jeździłem nowo-wynalezioną machiną do Warszawy, wcale nie byłem w mojem mieszkaniu, nie leżałem na mojej wygodnej sofie, nie rozmawiałem z dystyngowaną damą w średnim wieku… Ja poprostu zasnąłem tu, obok szosy, na kopcu i spałem… spałem pierwszy raz od tygodnia!…
O kochany doktorze!… o genjalny doktorze, którego przepis wrócił mi zdrowie… No, chociaż miałbym nierównie więcej do zawdzięczenia doktorowi, gdyby mi się nie zepsuł rower…
Wszystkie te myśli, długo ciągnące się w opowiadaniu, przeleciały mi przez głowę w ciągu sekundy… Miałem umysł tak świeży i wypoczęty, że nietylko logiczne kombinacje zapalały się we mnie z szybkością błyskawic, ale prócz tego, zrobiłem kilka ważnych spostrzeżeń, z równie zadziwiającym pośpiechem.
Przedewszystkiem — na koźle bryczki siedział woźnica z fioletowym nosem i pijacką fizjognomją. Cham ten przypatrywał mi się z uśmiechem impertynenckiej życzliwości, jakby chciał powiedzieć:
„My się znamy nie od dzisiaj!…“
Znamy się?… Skąd? gdzie? kiedy?… Także znajomość — z pijaczyną, który ledwo trzyma się na koźle…
Powtóre — jegomość w płóciennym kitlu i ryżowym kapeluszu był to człowiek nieduży, siwiejący blondyn, miał bardzo uczciwy, bardzo sympatyczny wyraz twarzy, na której jednak przebłyskiwał szczególny odcień: obawy, czy nieufności?… Mnie się obawia?… mnie nie ufa?…
I te spostrzeżenia trwały nie dłużej aniżeli sekundę. Tak wściekle wypoczęty miałem umysł!…
Tymczasem dziwny jegomość w kitlu mówi do mnie:
— Przypominam się… Jestem rejent Wierzgajło z Kulfonowa, a mam przyjemność rozmawiać z panem Rzempolskim?…
Podniosłem się z górki, syknąłem z bólu, roztarłem nogę potłuczoną i rzekłem:
— Byłbym prawdziwie szczęśliwy, gdybym mógł nazwać się znajomym panu dobrodziejowi — Rzempolskim, bo zapewne poratowałby mnie pan w mojej niedoli… Lecz niestety!… nie jestem Rzempolskim, tylko Fitulskim.
Szpakowaty jegomość klasnął w ręce.
— Z którychże to?… Jak na imię pańskiemu ojcu?…
— Teodor — odparłem, coraz mocniej zdziwiony.
— No, więc pan jesteś cioteczno-rodzonym siostrzeńcem mojej małżonki, z domu Fafulskiej… O Krystynie Fafulskiej musiałeś słyszeć…
— Ja nie jestem Fafulski, tylko Fitulski…
— A a a… Fitulski?… — powtórzył jegomość.
— Niech pan dobrodziej wyobrazi sobie — mówiłem z energją rozpaczy — że dziś o dziesiątej wyjechałem z Warszawy — tu, w tem miejscu, zepsułem rower i potłukłem się, a gałgan chłop, z tamtej chaty, odmówił mi wszelkiej pomocy… Nawet koni do stacji nie chciał mi wynająć, chociaż byłem gotów dobrze zapłacić…
Rodzina złego chłopa stała o paręset kroków od nas, przed zagrodą. Jegomość kiwnął w ich stronę ręką, a po chwili przybiegł tęgi, dwudziestoletni chłopak.
— Powiedz ojcu — rzekł rejent — że ten pan wcale nie jest Rzempolski, nawet nie zna Rzempolskiego… Więc niechaj stary da konia i wóz, a pan zapłaci wam do stacji, no — ile?… Dwa ruble!… Zgoda?…
— Owszem — odpowiedziałem, choć zamiast dwu rubli, wolałbym niegodziwemu chłopu dać ze dwadzieścia kijów…
Wyrostek pobiegł do zagrody, a rejent, usiadłszy w bryczce, począł badać mnie prawie jak sędzia śledczy.
— Ja także — mówił — znam trochę klub warszawskich cyklistów… Widziałem kiedyś wiceprezesa… Jakże on się to nazywa?…
— Fertner…
— O to… to… Miły człowiek!… A ten wasz kapitan… jakże mu tam?…
— Może Leppert?…
— Leppert… Leppert… To chwat człowiek!… — wykrzykiwał rejent. — Pan Fertner, jeżeli się nie mylę, to taki niski, gruby, brunet…
— Ale gdzież znowu!… — zaprzeczyłem. — Pan Fertner jest wysoki, dzielnie zbudowany blondyn…
— Przepraszam… w głowie mi się pomieszało!… Pan Fertner, zdaje się, mieszka gdzieś na Senatorskiej?… — badał dalej rejent.
— O ile wiem, mieszka tuż obok Sewerynowa… — odparłem już trochę zirytowany.
— Przepraszam… stokrotnie przepraszam za moją nieuwagę!… — wołał rejent, potrząsając mnie za rękę. — Ale stary jestem… skłopotany… więc nieraz mówię sam nie wiem co…
Chciałem potwierdzić, alem ugryzł się w język, a tymczasem rejent prawił dalej:
— Z przyjemnością wziąłbym pana do swojej bryczki, a chłopak wiózłby za nami rower… Ale, widzi pan — dodał tajemniczo — parę dni temu uciekł z więzienia Olejarek… Wie pan, ten sławny rozbójnik… Policja szuka go po wszystkich kątach, więc, gdyby nas spotkał jaki oddziałek a zaczepił o legitymacje, mógłby pan znaleźć się w kłopotliwem położeniu, no i ja z panem… A tymczasem ja jadę do Warszawy, i muszę być tam na szóstą, choćby pioruny biły…
— Ja mam przy sobie książeczkę legitymacyjną i bilet na rower — odparłem, ciągle dziwiąc się.
— A to dobrze!… bardzo dobrze… Ale pan dobrodziej śmiały!… — zaczął jegomość z innej beczki. — Taki kawał drogi puszczać się, gdy Olejarek uciekł z więzienia…
— Cha!… cha!… — wybuchnąłem szyderczym śmiechem. — A niechże tu przyjdzie ten pański Olejarek i niech mnie zaczepi!… Dostanie taką kulę w łeb…
— Pan dobrodziej masz broń? — pytał ciekawie rejent.
— Sześciostrzałowy rewolwer amerykański…
— I nie lękałbyś się pan Olejarka?…
— Nawet trzech…
— I legitymacje ma pan w porządku?
— Przecież powiedziałem…
Klasnął w ręce i podskoczył na bryczce.
— W takim razie niech pan siada i jedzie ze mną, a chłopak przywiezie za nami rower…
Ponieważ w tej chwili chłopak nadciągnął z wozem, więc rejent kazał mu wziąć maszynę, a mnie zaprosił do bryczki.
— Zawdy na mojem stanęło!… — mruknął furman z fioletowym nosem. Zaciął konie i wjechał na piaszczystą drogę boczną, która prowadziła do stacji kolejowej.
— Nie pyskuj!… — Walek, nie pyskuj, kiedy cię nie pytają — zgromił go rejent. — Co to tam widać na szosie?…
— Dwa Żydy! — odparł furman.
— Jędrek! — zwrócił się rejent do jadącego za nami chłopaka — trzymaj się synku bryczki jak ślepy sznura!… A kłonicę dobrą masz?… Bo pamiętaj, że Olejarek…
— Co nam to zrobi Olejarek? — wrzeszczał za nami chłopak. — On ino czypia się takich, co duże pieniądze mają przy sobie…
— Żeby ci język wykręciło!… — mruknął rejent.
Zacząłem przypuszczać, że jegomość wiezie pieniądze, może nawet grube… Ażeby go uspokoić, odezwałem się:
— Kto nas tu zaczepi, panie dobrodzieju?… Biały dzień… droga, wprawdzie piaszczysta, ale prosta jak strzała…
— Ze trzy wiorsty będzie szła przez las… — wtrącił rejent.
— Chociażby! — odparłem. — Przecież jedzie nas czterech… ja mam rewolwer…
— A ja to nie?… — odezwał się znowu rejent.
— No więc widzi pan… Ażeby nam dać radę, trzeba z dziesięciu napastników, a przecież tylu dziś skupić się nie może, jeżeli ściga ich policja…
— Dałby Bóg, ażeby pan miał rację! — mruknął rejent, już nieco spokojniejszy.
Mój nowy przyjaciel i protektor stanowczo miał ćwieka w głowie. W pierwszej chwili — jego pytania i obawy bawiły mnie tak, że z trudnością powstrzymywałem się od śmiechu. Wnet jednak przypomniałem sobie, że nie dawniej jak wczoraj i onegdaj, ja sam dopuszczałem się podobnych dziwactw, a między innemi — lękałem się — obłąkania. Czemże zaś ma być gorszą obawa przed Olejarkiem, aniżeli przed bzikiem?…
Te uwagi pohamowały moją wesołość i rozbudziły współczucie dla zacnego rejenta. Więc, ażeby jego myśli odwrócić w innym kierunku, zapytałem:
— Pan dobrodziej zna chłopa, który w tak niegodny sposób odmówił mi pomocy?…
— Znamy go i jeszcze jak! — odezwał się furman, przyczem odwrócił do mnie głowę i znowu mrugnął, jak na starego znajomego.
— Walek, nie pyskuj, kiedy cię nie pytają! — krzyknął rejent. A ja pomyślałem, że zrobiłby jeszcze lepiej, gdyby tak — czemś twardem — skrobnął przez łeb zuchwałego poganiacza. Bo i z jakiej racji ten pijaczyna mruga na mnie?… skąd może mnie znać?… gdzie mnie widział?…
— Chłopa tego znam od piętnastu lat — mówił rejent. — Nazywa się Mateusz Dzięgiel…
— Na imię mu Maciek — wtrącił furman.
— Walek! oducz ty się tego pyskowania, kiedy cię nie pytają! — zawołał rejent tak strasznym głosem, że furman mocniej zaciął konie i trząsnął głową ze złości, ale umilkł, tym razem na dłuższy czas.
Cóżto za nieznośna figura!
— Ten Dzięgiel musi być złym człowiekiem — odezwałem się. — Jak można odmawiać pomocy podróżnemu, w dodatku prawie skaleczonemu…
— Chłop źle uczynił, ani słowa — rzekł rejent — ale nie bez powodu. Pan dobrodziej jesteś trochę podobny do niejakiego Rzempolskiego, który także był blondyn, tęgo zbudowany i jeździł na rowerze… No a Dzięgiel wścieka się, ile razy wspomni o kimkolwiek z Rzempolskich.
— Cóż oni mu zrobili takiego? — zapytałem.
Bryczka powoli sunęła po piaszczystej drodze. Rejent uniósł się na siedzeniu, spojrzał przed siebie i za siebie, a nie dostrzegłszy nic podejrzanego, zaczął mówić:
— Nie wiem, czy pan zauważył, że istnieją rodziny będące jakby wcieleniem przymiotów albo wad ludzkich. Ja naprzykład znam jedną rodzinę muzykalną, dwie karciarskie, jedną pobożną, jedną oszczędną i tak dalej. Otóż rodzina państwa Rzempolskich jest wcieleniem historyczności — dodajmy: fałszywej i obłudnej.
U nich wszystko jest historyczne. Dzieci nazywają się: Rzepichami, Krakami, Bolesławami; sprzęty są odziedziczone po Piastach, Jagiellonach i Sasach. Mają zegar nienakręcany od chwili, w której Jan Kazimierz postanowił abdykować (ten sam zegar nie nakręcał się od dnia wyjazdu Stanisława Augusta), posiadają pióro Napoleona, papierośnicę Batorego, samowar Kościuszki i im podobne autentyki.
Oprócz historycznych sprzętów państwo Rzempolscy mają jeszcze mnóstwo historycznych wspomnień, do których stosują najzwyklejsze wypadki życia. Pewnego dnia, gdym trafił do nich na obiad, zawiadamia nas pani domu, że — nie będzie pieczeni. Zwyczajna gospodyni powiedziałaby: nie będzie pieczeni, bo nie dostaliśmy mięsa. Ale pani Rzempolska objaśniła to w taki sposób:
— Nie będzie pieczeni, ponieważ dziś mamy rocznicę zgonu Jana Zamojskiego.
Innym razem ogłosiła pani, że kartofle będą nieomaszczone z powodu rocznicy ucieczki Henryka Walezego, lecz gdy w chwilę później kucharka znalazła kawałek słoniny i podała kartofle omaszczone, pani, z najlepszą miną, oświadczyła, że będą jedli kartofle tłuste, ponieważ w tym dniu przypadają urodziny Rzepichy — małżonki Piasta.
Tacy to państwo osiedli, w roku zeszłym, na letniem mieszkaniu, niedaleko Dzięgielówki i zaznajomili się ze wszystkimi sąsiadami. Dzięgiel, chłop ambitny, bardzo prędko zaprzyjaźnił się z nimi na życie i śmierć. Naprzód bowiem pochlebiało mu, że państwo z Warszawy nazywają go bratem, a jego żonę — siostrą, a powtóre całkiem stracił rozum, gdy od pana Rzempolskiego dowiedział się, że Dzięglowie za czasów Piasta i Rzepichy byli senatorami a schłopieli dopiero skutkiem najścia do kraju Żydów i Niemców.
— Dlatego zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, że dobry obywatel nie powinien nic kupować ani od Żydów, ani od kolonistów Niemców! — zakończył stary Rzempolski.
— A kiedy u Żydów taniej — odparł Dzięgiel.
— Nic, że taniej. Kupuj drożej, ale od swoich.
— A jeżeli nie kupimy siana od Niemców, to trzeba jechać aż o dwie mile drogi — dorzucił Dzięgiel.
— Jedź o dwie mile, a od Niemców nie bierz! — odpowiedział Rzempolski.
Słuchałem tych teoryj, milcząc. Ale kiedy raz pani Rzempolska wytłomaczyła Dzięglowi, że 15-go lipca, jako w rocznicę bitwy pod Grunwaldem, żaden uczciwy obywatel nie powinien pracować (a lipiec na wsi to miesiąc najszaleńszej roboty), nie mogłem już wytrzymać i odezwałem się:
— Nie wiem po jakiego djabła cieszymy się z Grunwaldu, skoro w tej bitwie Polacy naprawdę nic nie zyskali… Usunęli Krzyżaków, ażeby zrobić miejsce Hohenzollernom…
Gdy to powiedziałem, pani Rzempolska wpadła na mnie z furją i oświadczyła, że jestem — złym obywatelem.
Od tej pory nikt z rodziny Rzempolskich nie kłaniał mi się, ja przestałem u nich bywać, a jednocześnie sympatja, jaką miał dla mnie Dzięgiel, ochłódła.
— To niedobrze — powiedział raz chłop do mojej żony — to niedobrze, że państwo Rzempolscy gniewają się na pana rejenta… Państwo Rzempolscy to ho!… ho!…
Wzruszyłem ramionami i postanowiłem czekać, co będzie dalej. Nie nudziłem się też zbyt długo, ledwie do jesieni, i doczekałem takich nowin:
Wyjeżdżając z letniego mieszkania do Warszawy, państwo Rzempolscy umówili się z Dzięglem, że on przetransportuje im rzeczy za osiem rubli. Ponieważ jednak Żyd z Kulfonowa zgodził się za siedem rubli i pół, więc wzięli Żyda, a Dzięgla zostawili na koszu. Skrzywdzili go na osiem rubli — jak mówił chłop.
W kilka dni po wyjeździe historycznej rodziny, pomiędzy chłopami i kolonistami, dotychczas żyjącymi zgodnie, wybuchły tak gwałtowne niesnaski, że ktoś podpalił kolonistę Szperlinga, a zato kum Dzięgla i jego brat cioteczny — poszli do kryminału.
Po tych wypadkach Dzięgiel wyglądał jak odurzony. Nietyle chodziło mu o brata i kuma podejrzanych o podpalenie, ile o to, że państwo Rzempolscy, aby oszczędzić sobie pięćdziesiąt kopiejek, dali zarobek Żydowi, nie jemu.
— Ja przecie wiem — mówił chłop — że Żyd jest człowiek i także jeść potrzebuje; i nie o to mi idzie, że wziął siedem i pół rubla… Ale nie mieści mi się w głowie, że tak zrobili ze mną państwo Rzempolscy… Przecie oni mnie nazywali bratem, przecie mówili, że Dzięglowie i Rzempolscy to jedno, przecie tłomaczyli bez cały kwartał, że jak się nie będziemy trzymać kupy, to zostaniemy żydowskimi i niemieckimi parobkami… No i widzicie, jak się trzymali kupy!
Tymczasem Dzięgla czekała większa niespodzianka. Pewnego dnia w aptece powiedziano mu, że pani Rzempolska i pan Rzempolski i panienki, które przebierały się za starolechickie dziewoje, że wszyscy oni, ile razy było im potrzeba, kupowali u Żydów, nietylko tkaniny, igły i nici, ale nawet cukier, herbatę i pieczywo, pomimo że w Kulfonowie była chrześcijańska piekarnia i sklep kolonjalny.
I jeszcze nie koniec: w tym samym bowiem czasie Dzięgiel dowiedział się, że młody pan Rzempolski niejednokrotnie jeździł rowerem do kolonistów i nietylko kupował u nich masło, ale mówił im, że Niemcy są czystsi od naszych chłopów, co zresztą jest prawda.
— Więc to tak u państwa — skarżył się rozgoryczony Dzięgiel — że szlachcic może brać od Niemców masło i jeszcze wydziwiać na chłopów, ale chłopu nie wolno od kolonistów nawet siana kupić dla bydlątek? Państwo mówią, że Żydy są chytre, ale ja powiem, że niejeden pan to i Żyda przeskoczył.
A chwilę pokiwawszy głową i podumawszy, dodał:
— I ja głupi poswarzyłem się z Moszkiem i z Szapsią, a mój kum i mój brat poszli do kryminału za Śperlinga!…
Od tej pory w sercu chłopa zagnieździła się i rozrosła nienawiść do Rzempolskich, której skutki widziałeś pan po sobie. Nie chciał panu dać pomocy, ponieważ wydało mu się, żeś pan podobny do młodego Rzempolskiego. A kiedy teraz przejeżdżałem około zagrody, Dzięgiel wyszedł, pokazał mi, że pan leżysz na kopcu i powiedział:
— Niech go pan rejent uprzątnie stąd, Rzempolszczaka, bo jak mi co do głowy uderzy, złapię siekiery i zgładzę pieskie nasienie…
Chłopami nie można się bawić, panie Fa… Fa…
— Fitulski — wtrąciłem.
— Tak!… tak!… panie Fitulski — kończył rejent — chłopami bawić się nie można, to niebezpieczna zabawka… No, dzięki Bogu, mamy tedy i las!…
Istotnie wjechaliśmy do lasu. Rosły w nim przeważnie sosny stare i wielkie, choć nie brakło młodych sosenek, lip dziwacznie powyginanych i krzaków. W głębi, po jednej i po drugiej stronie gościńca, było widać piaszczyste wzgórza.
— Jędrek… a jesteś tam? — zawołał rejent.
— Jestem!… jestem!… — odpowiedział jadący tuż za nami chłopak.
— Walek, uważaj — mówił rejent. — Nie myśl djabli wiedzą o czem, tylko oglądaj się na prawo i na lewo, ażebyś… ażebyś nie wjechał na korzeń i nie wywrócił. Szczególny las!…
Do tej pory nic osobliwego nie zauważyłem w tym lesie, lecz gdy rejent nazwał go „szczególnym,“ spostrzegłem na urwistym pagórku sosnę pochyloną w tak dziwny sposób, jakby nam się przypatrywała. Potem zobaczyłem drugą, garbatą sosnę, obok małej sosenki i zdawało mi się, że jest to babka z wnuczkiem. Na lewo od drogi dwie sosny coś sobie szepczą do ucha, a na prawo — znowu jakaś grupa familijna: wysoka sosna — niby mąż, niska a gruba — niby otyła żona, przed nimi mała sosenka — niby dziecko, a za nimi krzak jałowcu — niby piesek…
Wjechaliśmy na szczyt wzgórza, a jednocześnie rejent zawołał:
— Patrzaj!… patrzaj!… kogo tam widać?…
— Jakieś dwa idą, z miejska odziane — odparł niechętnie furman.
— Jędrek, pilnuj się!… — wrzasnął rejent. A potem rzekł do mnie zniżonym głosem:
— Miej pan rewolwer w pogotowiu… Nie podobają mi się tamci dwaj…
— To nasz rzeźnik i organista… — wtrącił furman, przypatrzywszy się uważniej.
— Nie łżyj Walek… nikt ci za to nie zapłaci… — ofuknął rejent.
— Przecie nie łgam… Rzeźnik i organista…
— Ich szczęście — mruknął rejent, ściskając krótki rewolwer dużego kalibru.
Dwaj podejrzani o niebezpieczne zamysły minęli nas i nietylko przywitali życzliwie, ale nawet uśmiechnęli się.
— Nareszcie!… — zawołał rejent, uderzając się w kolano. — Już i las się kończy. A ja tam zawsze będę dziękował Bogu, że obeszło się bez awantury…
— Co ta mogło być!… — mruknął furman.
— Nie pyskuj Walek, kiedy cię nie pytają — krzyknął rozweselony rejent.
— Ale pan rejent z Dzięglem jest znowu w dobrych stosunkach — odezwałem się.
— Stara znajomość, nie byle co ją zerwie — odpowiedział rejent. — Byłbym przysiągł, że któremu z tych dwóch gałganów będę musiał strzelić w łeb!…
Niedobrze jest z poczciwym rejentem… — pomyślałem i rzekłem głośno:
— Czy wolno wiedzieć, w jaki sposób pozyskał pan ufność tego dzikiego chłopa?…
— Dzięgla? — spytał rejent. — W bardzo prosty sposób. Naprzód — nigdy go nie oblagowywałem, co niekiedy trafia się panom z inteligencji… A powtóre — w stosunkach z nim i wogóle z chłopami nigdy nie narzucałem moich upodobań, lecz zawsze starałem się służyć ich własnym interesom.
Dzięglowi naprzykład, raz dałem garniec dobrych kartofli do sadzenia… Drugi raz ostrzegłem go, ażeby nie kupował ziemi od aferzystów… Innym razem moja córka wyleczyła Dzięglową z febry… A przy każdej sposobności powtarzam każdemu chłopu: im więcej włożysz w ziemię nawozu i pracy, tem większe będziesz miał dochody…
— A moralnego wpływu pan rejent nie stara się wywierać na nich? — spytałem.
— Pan myśli, że wskazywanie chłopu drogi do dobrobytu to wpływ niemoralny? Proszę pana — mówił, kiwając głową — z długoletniej praktyki mogę zapewnić, że gdy chłop nie lęka się głodu, ma porządną chatę i coś niecoś gotowizny, to zaraz prenumeruje „Gazetę Świąteczną“ albo „Zorzę,“ kształci dzieci i staje się tak dobrym obywatelem jak my dwaj… Wprawdzie nie deklamuje, nie blaguje, ale obywatelem jest.
Nagle poczciwy rejent zaczął znowu klaskać w ręce i zawołał:
— Stacja!… patrz pan, nasza stacja!… Walek dostanie ode mnie złotówkę a Jędrek dwadzieścia groszy…
Słuchając tych wykrzykników, nie mogłem opanować zdziwienia.
— Pan rejent zawsze jest tak… wzruszony w podróży?… — zapytałem.
Bystro popatrzył na mnie i odparł z uśmiechem:
— Chcesz pan powiedzieć, czy zawsze w podróży zachowuję się jak kandydat do Jana Bożego… Wcale nie!… Wyjeżdżam z domu przynajmniej raz na tydzień i podróżuję jak wszyscy ludzie. Ale dziś… Mój panie, od dwu dni biegam rozdrażniony, jak kot z pęcherzem, dwie noce nie spałem i ciągle trapiły mnie przeczucia, że dziś do stacji nie dojadę bez wypadku… Rozumie pan?…
— Najzupełniej rozumiem!… — odpowiedziałem z głębokiem przekonaniem. — Ja także przez kilka nocy nie spałem i ciągle zdawało mi się, że zwarjuję…
— No, tośmy obaj z tego samego pułku!… — zawołał rejent. — Chociaż, powiem panu, że jeżeli w tych dniach nie oszalałem, to muszę mieć tęgą głowę…
Zaczynałem nietylko rozumieć, ale i odczuwać stan duszy rejenta. Musiał mieć jakiś djabelny kłopot, z którego wypłynęły wszystkie ekscentryczności.
Bryczka zaturkotała po bruku i w chwilę później wysiedliśmy przed stacją. Rejent był jak odrodzony: poklepał pijaczynę furmana, Jędrkowi, zamiast obiecanych dwudziestu groszy, dał złotówkę i krokiem młodego chłopaka pobiegł do dworca.
Ja także zapłaciłem Jędrkowi obiecane dwa ruble, oddałem zepsuty rower posługaczowi i nareszcie ofiarowałem pół rubelka pijaczynie Walkowi, słusznie myśląc, że im mniej mu dam, tem on mniej przepije.
Fioletowonosy furman zdjął czapkę i kłaniając mi się, rzekł:
— Ja jakiem ino zobaczył na kopcu, zaraz poznałem wielmożnego pana i powiedziałem panu rejentowi, że trzeba odwieźć pana do stacji.
— Poznałeś mnie? — odparłem zdziwiony. — A gdzieżeś mnie pierwej widział?…
— Przecie na jarmarku w miasteczku widziałem pana i pan mnie. I jeszcze patrzył się wielmożny pan we mnie, jak w cudowny obraz…
— Ja?… w ciebie?… jak w cudowny obraz?… — zawołałem — i nagle błysnęła mi myśl, że nietylko rejent, ale i jego furman mają przewrócone klepki w głowie. — Gdzieżeś ty był?…
— Przecie mówię, że byłem na jarmarku z naszą panią i panienkami. Tylko nie byliśmy bryczką, ino powozem.
Serce zaczęło mi bić gwałtownie.
— Co, byłeś na jarmarku powozem?… A na koźle…
— Jużci, że byłem na koźle — odparł Walek. — Gdzieżem miał być…
Myślałem, że pijaczynę chwycę w objęcia. Więc powóz, który tak nagle uciekł przede mną z jarmarku, to był powóz rejenta, a słodkie dziewczę z niebiańskim owalem twarzy, z puklami ciemnych włosów, z nieskończonością w spojrzeniu, ta ukochana, ta jedyna, ta którą przeczuwałem w marzeniach, ta wyśniona… była córką — najpoczciwszego, najzacniejszego rejenta!… No, i niechże teraz ośmieli się kto twierdzić, że niema przeznaczenia!…
Dołożyłem Walkowi rubla i pędem wbiegłem do stacyjnego budynku, ażeby odnaleźć rejenta. Naturalnie, że nie ośmieliłbym się wspomnieć o jego ślicznej, o ukochanej córce… Chciałem tylko podziękować mu, podziękować z całego serca, że poratował mnie w ciężkiej potrzebie, no — i o ile będzie można — pragnąłem zawrzeć z nim bliższą znajomość.
Ale ani w poczekalni, ani w biurze, ani w bufecie nie było rejenta. Wtedy machinalnie otworzyłem drzwi do damskiego pokoju i zobaczyłem widok, na który serce we mnie zamarło.
Na stoliku stała flaszeczka z bezkolorowym płynem, obok niej kieliszek podzielony na gramy… A przy stoliku siedział rejent oparty na łokciach i — płakał!…
Przerażony schwyciłem go w objęcia i zawołałem:
— Co panu jest?… co pan pije?… dlaczego pan płacze?…
Rejent otarł łzy i spojrzał na mnie z wyrazem życzliwego zdumienia. Potem uśmiechnął się i odparł:
— Nic… nic… Uspokój się pan… Wypiłem łyżkę bromu na ułagodzenie nerwów i za godzinę będzie mi dobrze…
— Ale co się stało?… Przed kilkoma minutami był pan zupełnie wesoły…
— I jeszcze będę wesoły… będę… Tymczasem jestem rozdrażniony… Widzisz pan — mówił rejent, wciąż przypatrując mi się z życzliwością — trzeba wierzyć przeczuciom… Mówiłem, że musi mnie spotkać nieszczęście i spotkało… Pociąg spóźnił się o godzinę… Nie będę na szóstą w Warszawie…
— Ależ w spóźnieniu się choćby o parę godzin nie widzę żadnego niebezpieczeństwa! — zawołałem.
— Przeciwnie — odparł — jest niebezpieczeństwo… Mam do załatwienia ważny interes pieniężny, w którym już chybiliśmy dwa terminy… Obecnie nasz wierzyciel nie zechce czekać dłużej, zerwie układy… Moja dość bliska rodzina straci cały majątek, a ja sam kilkanaście tysięcy rubli.
Znowu zaczęły drżeć mu usta, a zaczerwienione oczy napełniły się łzami.
— Panie drogi! — zawołałem, chwytając go za rękę — ależ to przesada… Jestem urzędnikiem Banku Kredytowego i trochę znam się na interesach… Nikt nie może zerwać układów dlatego, że siła wyższa nie pozwala panu stawić się na godzinę szóstą… A przecież spóźniony pociąg to siła wyższa.
— Oni o tem nie wiedzą — odparł złamanym głosem.
Poznałem, że poczciwy rejent stracił wszelką energję. Więc rzekłem:
— Gdzie ma odbywać się pańska sprawa?…
— U rejenta Łabińskiego…
— No, panie, ależ ja go znam. To w całem znaczeniu porządny człowiek i on wszystkiemu zapobiegnie…
— Jakim sposobem? — pytał ojciec mojej najdroższej, mojej jedynej, mojej wyśnionej…
— Niech mi pan rejent pozwoli działać — zawołałem. — Niech mi pan zaufa na chwilę jak… synowi.
— Ależ ufam ci… ufam! — odparł rejent, całując mnie. — Gdybym wiedział, że jesteś urzędnikiem Banku Kredytowego, że znasz Łabińskiego, nigdy nie odważyłbym się robić z tobą głupich ceremonij tam… na kopcu…
Pobiegłem do biura telegraficznego, wysłałem pośpieszną depeszę do Warszawy i w dziesięć minut byłem zpowrotem u rejenta, który tymczasem nieco ochłonął z rozdrażnienia. Tylko nie wiem, czy już brom zaczął działać, czy to był moralny wpływ mojej energji…
— Uspokoił się pan? — zapytałem.
— Tak, troszkę… Rozumie się, że trzeba było wysłać telegram… ale już mi zabrakło konceptu…
— No, widzi pan, jak wszystko dobrze się składa…
Pokręcił głową i pokiwał ręką.
— Jeszcze daleko do dobrego!… Ponieważ rejent Łabiński zawiadomiony, więc nie lękam się katastrofy, ale nie wiem, co robić ze sobą… Do domu wracać boję się…
— Poco do domu? — wtrąciłem. — Niech pan jedzie do Warszawy…
Rejent zbliżył się do mnie i szepnął:
— W Warszawie nocować w hotelu także się boję…
— Pocóż nocować w hotelu? — zapytałem zdziwiony. — Ja mam dwa pokoje, skromne wprawdzie, ale przyzwoite i bezpieczne. I jeżeli tylko ma pan do mnie choć trochę zaufania…
— Jak do syna! — odparł rejent. — Skoro wiem, że jesteś urzędnikiem Banku Kredytowego, że znasz Łabińskiego…
Byłem tak wzruszony… tak wzruszony… że… pocałowałem staruszka w ramię… Zdawało mi się, że każde jego słowo zbliża mnie do mojej najdroższej… do mojej jedynej…
Nie wiem, czy pod wpływem hołdu, jaki mu złożyłem, czy nagłego natchnienia, poczciwy rejent rzekł do mnie:
— Wszystko ci opowiem, ażebyś wiedział, jakie czasem na człowieka spadają zgryzoty… Ale wyjdźmy stąd na otwarte powietrze… Ściany miewają uszy…
Cóżto za straszną tajemnicę ma mi opowiedzieć rejent… — pomyślałem.
Wyszliśmy wzdłuż plantu, za stację.
— Kiedy pomyślę — zaczął rejent — w jaki dziwaczny sposób zachowuję się od kilku godzin, nietylko wstyd mi, ale nawet lękam się, ażebyś nie poczytał mnie za warjata…
— Ależ panie!… — zawołałem — ja także wczoraj i onegdaj robiłem to samo. Kiedy nerwy rozigrają się z jakiegokolwiek powodu…
— Otóż mój drogi — przerwał rejent — u mnie nerwy rozigrały się z kilku powodów. Opowiem ci to jak najkrócej…
Chciałem mu wyrazić dozgonną wdzięczność, za ten dowód prawdziwie ojcowskiego zaufania, ale zacny rejent nie pozwolił mi zabrać głosu.
— Moja siostra cioteczna, musisz ją znać, Jarzębina Przewracalska…
— Słyszałem tylko o jej synu: wielki elegant…
— O tak!… — westchnął rejent. — Otóż moja siostra cioteczna ma spory majątek ziemski, dochodny, ale zadłużony i przytem głupio zadłużony. Dzięki warunkom umowy, jej główny wierzyciel mógł zażądać w kwietniu, ażeby do 10 maja wypłaciła mu dwadzieścia tysięcy rubli, których potrzebował na pokrycie jakichś tam należności…
Idąc ciągle wzdłuż plantu, rejent zatrzymał się w drodze, pomyślał i ciągnął dalej:
— Pomijam bardzo ważne i niesłychanie przykre okoliczności uboczne związane z wypłatą owej sumy. Dość, że chybiliśmy dwa terminy: nie zapłaciliśmy ani 10, ani 12 maja… Ja zaś dopiero we wtorek otrzymałem telegram od Łabińskiego, że jest źle i że jeżeli na dziś, na godzinę szóstą wieczór, nie dostarczę dwudziestu tysięcy rubli, nasz wierzyciel zerwie układy, postara się o pożyczkę gdzie indziej, a majątek siostry wystawi na licytację. Co gdyby nastąpiło, siostra byłaby zrujnowana, a ja straciłbym piętnaście tysięcy rubli, które mam u niej na czwartym numerze.
W tem, co opowiadam, niejedna rzecz wyda ci się niejasną i niedokładną, ale… pomijam szczegóły… Dość, że musiałem w ciągu dwu dni, w marnem miasteczku i okolicy, zebrać dwadzieścia tysięcy rubli, za które w grudniu roku bieżącego zapłacimy dwadzieścia trzy tysiące!…
— Cóż za warunki! — odezwałem się.
— Warunki szkaradne, ale — musieliśmy je przyjąć… Bądź co bądź, ja podczas tej gonitwy za pieniędzmi już byłem tak zirytowany, że przez dwie ostatnie noce literalnie oka nie zmrużyłem. I to mnie podcięło…
— Spodziewam się…
— A no widzisz. Ale słuchaj dalej. Kiedy dziś mam jechać na kolej, dowiaduję się, że z więzienia uciekł sławny rozbójnik Olejarek i że krąży w okolicach Kulfonowa. Skóra na mnie ścierpła, ponieważ w całem mieście wiedziano, że mam dwadzieścia tysięcy rubli i że zapewne gdzieś z niemi pojadę… Rozumiesz moją trwogę?… Bo przecie specjalnością Olejarka było napadanie i zarzynanie kasjerów, wiozących pieniądze…
— Tak, to nieprzyjemnie! — odezwałem się.
— Szczęściem — mówił rejent — miał dziś do Warszawy jechać nasz jeometra, człowiek odważny, silny i wybornie strzelający z dubeltówki. Więc wziąłem go na swoją bryczkę, on zabrał dubeltówkę i… jazda!… Tymczasem patrz, co się dzieje: o trzy wiorsty za Kulfonowem spotykamy komisarza, który przypomina jeometrze, że miał być dziś u niego, że do niego jedzie i… z drogi zabiera mi chłopa razem z dubeltówką!…
Przez dwa dni miałem jak najgorsze przeczucia; ale od chwili gdy jeometra opuścił moją bryczkę, niezachwianie uwierzyłem, że — musi mnie spotkać jakieś nieszczęście. pomimo to jechałem dalej… z dwudziestoma tysiącami rubli przy sobie — dodał rejent ciszej, choć dokoła nas nie było nikogo.
W drodze myślę: trzeba wstąpić do Dzięgla i zabrać go ze sobą. Jakoż wstąpiłem, ale Dzięgiel nie mógł jechać do stacji. Na szczęście powiedział mi, że obok drogi zemdlał czy zasnął młody Rzempolski, któremu zepsuła się maszyna.
Z Rzempolskimi, jak ci mówiłem, moje stosunki są zerwane; ale w takiej chwili zapomniałem o nieporozumieniach. Myślę sobie: Rzempolski chce dojechać do stacji, ja potrzebuję towarzysza, więc go zabiorę, a dla większego bezpieczeństwa każę Jędrkowi, ażeby jechał za nami.
Taki miałem projekt. Więc zrozumiesz moje przerażenie, kiedy usłyszałem od ciebie i przekonałem się, że nie jesteś Rzempolskim, że nawet nie jesteś Fafulskim, kuzynem mojej żony… Na szczęście dodał mi otuchy twój uniform cyklistowski i pomyślałem: jeżeli jest cyklistą, musi być porządnym chłopakiem… Tak… jeżeli jest!… Ale jeżeli jest przebranym bandytą?…
Oto dlaczego zacząłem wypytywać cię o Fertnera i Lepperta, których znam z widzenia i ze słyszenia. Prawda, że wypytywałem cię niezgrabnie; wybacz mi przez wzgląd na kłopot i trwogę, jaka wówczas nade mną panowała… Ale ciebie to nic nie obchodzi…
— Jako żywo! — zawołałem, chwytając go za ręce. — Tak mocno odczuwam pańskie niepokoje, jakgdyby chodziło o mego własnego ojca…
— To, że mi współczujesz, widzę, ale ciebie nic nie obchodzi, że… Że ja mam tu, przy sobie… a właściwie na sobie, dwadzieścia tysięcy rubli…
Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu.
— Proszę pana — odparłem — moi koledzy wożą sumy dziesięć razy większe i nic nas to nie obchodzi… W mojem skromnem mieszkanku, które pan dobrodziej raczy poznać, leżało przez noc osiemdziesiąt pięć tysięcy rubli i nawet nie myślałem o nich… My, bankowcy, dużo widujemy pieniędzy…
Poczciwy rejent wyciągnął do mnie ręce i, już nie wiem po raz który, ucałował w oba policzki.
— Owszem — rzekł — skorzystam z twojej gościnności, ale pod warunkiem…
Gorąco mi się zrobiło. Odgadywałem, jaki to będzie warunek, lecz mimo to odparłem:
— Niema warunku, na który, ze strony pana dobrodzieja, nie zgodziłbym się…
— Postawię ci jeden, ale mocny: oddasz mi wizytę jak najrychlej i od tej pory, ile razy pozwoli ci czas, będziesz do nas przyjeżdżał, do Kulfonowa…
W tej chwili uczułem, że moja najdroższa, moja wymarzona, moja jedyna… zbliżyła się do mnie nie dalej jak na wyciągnięcie ręki. W mojej duszy zapanował uroczysty nastrój, zrozumiałem bowiem, że ona jest tą właśnie kobietą, którą los mi przeznaczył… I nie wierzyć tu w przeznaczenie!…
Nagle rejent stanął na drodze. Widać było, że rozmyśla, że waha się… Wreszcie rzekł zniżonym głosem:
— Już powiem ci wszystko, ażebyś do dna zrozumiał stan mojej duszy…
Słyszałem bicie pulsu w skroni…
— A czy wiesz, dlaczego nie zapłaciliśmy dwudziestu tysięcy rubli na termin? I czy wiesz, dlaczego ja, Wierzgajło, przez dwa dni musiałem zbierać pieniądze od Żydów i zobowiązać się do ich lichwiarskiego procentu?… Oto dlatego, że mój siostrzeniec, wysłany przez matkę z gotówką do Warszawy, zamiast zapłacić dług, przegrał w karty dwadzieścia tysięcy rubli…
Dlatego już trzeci dzień biegam jak warjat, drżę o posag mojej córki, lękam się napadu Olejarka, piję brom, kompromituję się w oczach ludzi, którzy mnie nie znają… Dlatego płaczę z rozdrażnienia… Dlatego — szeptał, zaciskając pięści — że mojemu siostrzeńcowi podobało się przegrać dwadzieścia tysięcy rubli, które mu powierzyła matka!…
— Karciarz?… — zapytałem, nie wiedząc, co mówić.
— Do tej pory bawił się kartami, jak u nas wszyscy. Grał w domu z matką i z rządcą, grywał u sąsiadów, grywał w Warszawie, grywał wieczorami, grywał z rana… Wszystko to jednak były sumy niewielkie. Dopiero teraz, mając w rękach dwadzieścia tysięcy rubli, spróbował szczęścia na większą skalę, no — i udało mu się… Nasz wierzyciel wścieka się… matka leży ciężko chora… mnie widzisz jak wyglądam… ludzie drwią z nas, albo krzywo na nas patrzą…
— A cóż on?
— Rozmawiał wczoraj z jednym z naszych sąsiadów i zapewnił go…
— Że nie weźmie kart do ręki?… — wtrąciłem.
— Nie, że odegra się na pewno — odparł rejent.
— A skąd weźmie pieniędzy? — zapytałem.
— Czy ja wiem?… Może pożyczy, może kogo okradnie, a może sfałszuje weksel, czy ja zresztą wiem, co on zrobi. A ty grasz? — zapytał nagle.
— Jak żyję, nie grałem!… Mogę powiedzieć o sobie to, co pewien mędrzec: nie piję, nie palę, nie gram w karty, nie…
Ale poczciwy rejent znowu schwycił mnie w objęcia i znowu zawołał:
— Zazdroszczę twoim rodzicom… Jakże chciałbym mieć podobnego… siostrzeńca.
Z przerwy, jaką zrobił rejent, odgadłem, że nie chodziło mu o siostrzeńca, ale… zupełnie o kogo innego… To też czułem się jak nowonarodzony. A gdy weszliśmy do bufetu, zjadłem dwa spore kurczęta na zimno i głęboki talerz sałaty.
— No… no!… — mówił rejent — jeżeli w waszym banku wszyscy urzędnicy tak chorują, to chciałbym być…
— Naszym akcjonarjuszem?… — zapytałem.
— Nie. Waszym urzędnikiem — odparł rejent.
— A jednak — rzekłem — jeszcze onegdaj byłem naprawdę ciężko chory i kto wie, czy nie bardziej rozdrażniony, aniżeli pan… Ale trafiłem na genjalnego doktora, który jako lekarstwo zapisał mi podróż rowerem i… do śmierci pozostanę wdzięcznym temu wielkiemu lekarzowi…
— Ho!… ho!… — zaśmiał się rejent.
— Tak, panie. Mądra rada tego człowieka powróciła mi równowagę ducha, sen, apetyt!… A nadewszystko… umożliwiła mi znajomość z panem…
Lecz ponieważ rejent niespokojnie położył obie ręce na wypchanych bankocetlami piersiach, więc szybko dodałem:
— Ja tak lubię wieś, tak zawsze pragnąłem poznać kogo na prowincji, ażeby choć raz… dwa razy na rok…
— Co to dwa razy!… — przerwał rejent. — Dwadzieścia dwa razy i jeszcze w tym roku musisz nas odwiedzić w Kulfonowie. Pejzaż tam nieszczególny, ale zobaczysz, jak będą ci wdzięczne — moja żona… moja córka… za to, że ocaliłeś im ojca…
Chciałem zjeść jeszcze jedno kurczę na zimno, ale — już nie było…


IX.

Stanęliśmy w Warszawie dopiero o ósmej wieczór. Ja w tej chwili wynająłem dorożkę i z poczciwym rejentem, tudzież z popsutym rowerem, popędziliśmy co koń wyskoczy do rejenta Łabińskiego. Mój przyszły teść, zacny Wierzgajło, co chwilę zapytywał mnie: czy naprawdę wysłałem ze stacji depeszę do Łabińskiego?… czy jestem pewny, że depesza doszła?… i czy opinja publiczna zgodziłaby się na to, ażeby surowy wierzyciel wystawił na licytację rodowy majątek Jarzębinów Przewracalskich?… Widocznie w kochanym staruszku, pomimo bromu, znowu rozigrały się nerwy. Ale ja pytań i wątpliwości jego słuchałem tylko jednem uchem: uwagę moją bowiem zajął przedmiot napozór błahy, a jednak dokuczliwy.
Na koźle, obok dorożkarza, stał mój rower; na jego kierowniku huśtała się ceratowa torebka, a w niej żylasta szynka i zakalcowate bułki, które dziś z rana wywiozłem z Warszawy.
Ach! gdyby kto wiedział, jak mi obmierzła i ta szynka i te nieszczęsne bułki… Poprostu — czułem wyrzuty sumienia, żem nie oddał tych produktów jakiemu biedakowi, których napotykałem w drodze… Zresztą nawet znalazłszy się na stacji, jeszcze mogłem zrobić z nich prezent pijaczynie Walkowi, a choćby Jędrkowi… no i nie zrobiłem… I wiozę zpowrotem do Warszawy ten nędzny ochłap, który po dziesięciogodzinnym pobycie na świeżem powietrzu może cuchnąć…
O, gdybym mógł szynkę i bułki wyrzucić na ulicę… Ale czy podobna pozbyć się tej zmory wobec mnóstwa przechodniów? Dorożkarzowi także ofiarować tego nie mogę, ponieważ obrazi się na mnie i zwymyśla… O, niegodziwa Róziu, coś ty mi narobiła!…
Kochany Łabiński czekał na nas w kancelarji i powiedział, ażebyśmy przyszli z pieniędzmi nazajutrz o dziewiątej rano, a sprawa z wierzycielem będzie załatwiona. Gdy mu zaś napomknąłem o obawie rejenta Wierzgajły, że wierzyciel, z powodu niestawienia się dziś o szóstej, mógł zerwać układy i przystąpić do licytacji majątku Przewracalskich, Łabiński obraził się.
— A cóżto kolega myślisz — zwrócił się do Wierzgajły — że my, w Warszawie, nie potrafilibyśmy obronić uczciwego człowieka od krzywdy, choćby się o kilka godzin spóźnił?… Tyle jeszcze mam zaufania do kolegi, że w razie potrzeby, sam założyłbym za was…
Wierzgajło był tak rozczulony, że o mało znowu nie rozpłakał się. A gdy, wsiadłszy w czekającą na nas dorożkę, jechaliśmy ku memu domowi, staruszek, ściskając mnie za obie ręce, rzekł:
— Kochany Fitulski, taką masz dla mnie szczęśliwą rękę, że jestem zdecydowany…
„Wydać córkę za ciebie…“ pomyślałem, bliski omdlenia z rozkoszy.
— Że jestem zdecydowany — ciągnął rejent — poradzić się u twego lekarza. To musi być naprawdę wielki człowiek, skoro ciebie w jeden dzień wyleczył, i musi być uczciwy, skoro ty tak dobrze mówisz o nim…
Bez dalszych przygód zajechaliśmy do mieszkania. W sieni oddałem rower stróżowi, a następnie wprowadziłem mego przyszłego teścia na drugie piętro z taką ceremonją jak księdza w czasie procesji. Rejent bardzo był zadowolony z oznak czci, jakiemi go otaczałem, a gdy weszliśmy do mieszkania — staruszek stanął w progu i parę razy gwizdnął:
— Fiuuu?… Posadzka froterowana… dywan… portjery… Fiu!… pianino… a jaka szeroka sofa… Kochany Fitulski, czy ja ci tu nie będę przeszkadzał?…
Pytanie tak mnie zmieszało, że doprawdy nie wiedziałem co odpowiedzieć. Szczęściem weszła Rózia. Rejent gwizdnął jeszcze raz: fiuuu! co mnie znowu zmieszało. Więc dla przecięcia niemiłej sytuacji, kazałem zrobić kotlety cielęce z groszkiem, przynieść marynowanych zakąsek i podać herbatę.
Po saloniku, rejent obejrzał mój pokój sypialny, odczytał tytuły książek w bibljotece i wciąż pogwizdywał. Ale gdy przed kolacją znalazła się stara śliwowica, a po kolacji kieliszek niezłego węgrzyna, staruszek rozłożył ręce i rzekł:
— Mój drogi… ja nie wiem, czy w Warszawie znalazłbym drugiego tak porządnego chłopaka jak ty…
Zarumieniłem się i od niechcenia dodałem, że jego łaskawą opinję podziela jeszcze parę osób, a nadewszystko nasz kasjer główny.
— Lubi mnie — dodałem, spuszczając oczy — lubi mnie za to, że co miesiąc odkładam pięćdziesiąt do sześćdziesięciu rubli na oszczędności i że już zebrałem przeszło trzy tysiące dwieście rubli…
— A jaką masz pensję? — zapytał nagle poczciwy rejent.
— Tymczasem mam sto osiemdziesiąt rubli miesięcznie… Ale pan kasjer główny utrzymuje, że dostanę awans…
— Tysiąc osiemset, a trzysta sześćdziesiąt — liczył głośno rejent — to już jest kawałeczek chleba…
Posiedzieliśmy jeszcze chwilkę przy kieliszku, a wtedy rejent powiedział mi, że jego jedyna córka, Zochna, będzie miała ze czterdzieści tysięcy rubli posagu, tudzież murowany dom, piękny ogród i kilkadziesiąt morgów ziemi w Kulfonowie…
Ponieważ staruszkowi już zaczęły kleić się oczy, więc zadzwoniłem na Rózię, ażeby posłała łóżko i sofę. Kiedy weszła, zapytałem gościa drogiego, gdzie będzie spał?…
— Chyba pozwól mi spać w twoim pokoju — odparł, mrugając okiem i wskazując na swoje piersi, wypchane banknotami.
Zgodziłem się z największą chęcią, a następnie wydałem Rózi dyspozycję co do jutrzejszego śniadania. Lecz gdy dziewczyna powiedziała nam dobranoc i wyszła, staruszek nagle rozmyślił się i rzekł, że — woli spać w saloniku, na sofce.
Przekładałem, że na łóżku będzie mu wygodniej, a w drugim pokoju nawet bezpieczniej z dwudziestoma tysiącami rubli. Ale rejent uparł się, więc musiałem ustąpić i tylko od sieni zamknąłem drzwi na klucz.
— A cóżto? nie były u ciebie drzwi zamknięte?… — spytał rejent, widocznie zaniepokojony.
— Owszem, tylko że… są zamknięte na zatrzask… Ale ponieważ pan życzy sobie nocować tutaj, więc dla bezpieczeństwa…
Trzeba było iść spać. Pobożny rejent, ukląkłszy przed sofą, głośno zmówił pacierz, później zaś, gdy zdjął kamizelkę, wszedł do mego pokoju i pokazał mi na swych piersiach duży plastron, który szeleścił pod palcami.
— Wygląda to, jakby pan miał zamiar fechtować się na szpady — rzekłem.
— Gdzież znowu!… To dziś rano uszyła mi moja żona… Tu jest dwadzieścia tysięcy rubli…
Gdy wrócił do saloniku, zgasiłem lampę i zasnąłem jak kamień. Lecz po tym pierwszym śnie, głębokim, spadły na mnie marzenia, chyba najdziwniejsze, jakie miałem w życiu… Śniło mi się, że uzbrojony w rewolwer, schwyciłem Olejarka i dwunastu jego współbandytów. Zuchwali mordercy nawet nie próbowali bronić się. Stanąłem tylko przed nimi, spojrzałem i — natychmiast złożyli broń. Nie koniec na tem: jeszcze bowiem przyznali się do wszystkich zbrodni, wskazali miejsce, gdzie mieli ukryte pieniądze i — bez szemrania zdecydowali się iść za mną do Warszawy, kędy czekało ich srogie więzienie.
Był to wypadek poskromienia bandytów tak nadzwyczajny, że wiadomość o nim rozniosły telegrafy po całej Europie i Ameryce. Nasze społeczeństwo postanowiło uczcić mnie — wjazdem triumfalnym.
Wsiadłem więc na samochód, a raczej na nową maszynę zwaną „Systemem Fitulio,“ jechałem zwolna, a za mną, krok w krok, postępowała schwytana przeze mnie banda, z Olejarkiem na czele. Tłumy ludu na ulicach były tak gęste, jak na pogrzebie najsławniejszego artysty. Krzyczano, klaskano w ręce, obsypywano mnie kwiatami, a wszyscy złodzieje kieszonkowi zobowiązali się tego dnia nie wyciągać nikomu zegarków i portmonetek.
Byłby to najpiękniejszy dzień w mojem życiu, gdybym nie widział, że na kierowniku machiny wisi moja ceratowa torebka z szynką, która już zaczęła cuchnąć. (Jakie to niedorzeczne sny niekiedy prześladują człowieka!)
Pamiętam, że na rogu każdej ulicy występowała jakaś delegacyjka z mową do mnie; wiem, że mowy były prześliczne, ale — nie rozumiałem żadnej, ponieważ moja uwaga zajęta była przez niegodziwą szynkę i jej mdły, nieznośny zapach…
Na placu Teatralnym zobaczyłem wysoką estradę, na niej kilkaset najpiękniejszych dziewic z całej Europy, a wśród nich… moją najdroższą, moją jedyną, moją wymarzoną… Z początku zdawało mi się, że to Karolina, ale wnet przekonałem się, że to była Zochna, córka poczciwego rejenta, którą sam los wskazał mi na małżonkę.
To też gdy jeden z mówców zapytał mnie, jakiej żądam nagrody za bezprzykładne bohaterstwo — odpowiedziałem, wskazując na drogą Zosię:
„— Oto moja nagroda…“
Już spłonione dziewczę wyciągnęło do mnie rączkę… już zacna matka podniosła koronkową chustkę do oczu… już ojciec, kochany rejent, wydobył z kieszeni akt, mocą którego wyznaczył sto tysięcy rubli posagu mojej jedynej, gdy wtem…
(Nie!… doprawdy, że nie mam odwagi mówić, co dalej zaszło… Ale ponieważ był to tylko sen… Co za niedorzeczne sny bywają!)
Otóż w chwili, kiedy miałem na wieki połączyć się z moją wymarzoną, wystąpił na estradę jakiś siwy jegomość, bardzo podobny do dyrektora naszego banku, i rzekł:
„— Wybacz, bohaterze, podziwiany na obu półkulach, ale nie wolno łączyć ci się dozgonnym węzłem z żadną pojedynczą kobietą, a więc i z obecną tutaj panną Zofją Wierzgajło…“
„— Jakto?… Co to?“ — zawołałem oburzony.
„— Naród postanowił, że taki jak ty bohater należy do wszystkich kobiet…“
(No, czy słyszał kto kiedy o podobnym śnie?…)
„— Do wszystkich?“ — zapytałem.
„— Do wszystkich młodych i pięknych, ani jednej nie wyłączając. Pojmujesz, czcigodny panie — mówił siwy starzec — że społeczeństwu bardzo zależy na tem, ażeby posiadało jak największą liczbę bohaterów…“
„— To prawda!…“ — szepnąłem smutny jak grób.
„— Więc poddajesz się pan woli narodu?…“
„— Czy aby jesteś pan pewnym, że tej ofiary żąda ode mnie naród?…“
„— Spojrzyj, bohaterze, po tym oceanie głów…“ — odparł starzec podobny do naszego dyrektora.
„— Żąda tego cały naród?…“ — powtórzyłem.
„— Jak jeden mąż…“
Rozumiałem, że dalszy opór byłby czynem nieobywatelskim, więc…
Nagle uczułem, że ktoś zerwał ze mnie kołdrę i trzęsie mną, wołając: „Fitulski… bój się Boga!…“
Usiadłem na łóżku… Pokonanie Olejarka i dwunastu bandytów, triumfalny wjazd do Warszawy, — wreszcie nie mające sensu zmuszanie mnie do wielożeństwa — wszystko to był sen… W rzeczywistości stał obok mnie rejent, ze świecą w ręku, odziany w swój plastron…
Co się stało? — zapytałem, czując, że serce we mnie zamiera.
— Ktoś puka i chce otworzyć drzwi — szepnął wylękniony rejent.
— Chce otworzyć? — powtórzyłem. — Aj do djabła!… Niech pan zostanie w moim pokoju…
Wybiegłem do saloniku, z saloniku do przedpokoju, w przedpokoju otworzyłem zamek, potem zatrzask… Ale w sieni — nie było nikogo. Odetchnąłem.
— Nic niema!… — rzekłem do rejenta. — Może śniło się panu dobrodziejowi pukanie?…
— Co mi się miało śnić?… Ja wcale nie spałem i wyraźnie słyszałem, że ktoś z tamtej strony jakby wkładał klucz do zatrzasku…
Aż złapałem się za głowę… Bodaj piorun spalił taką robotę!… Potem zakląłem rejenta, ażeby położył się, zapewniłem, że nic mu nie grozi, że drzwi są doskonale zamknięte i że pukali zapewne chłopcy od szewca, który tu mieszka na poddaszu…
— Damże ja im!… — irytował się rejent. — Znam komisarza tutejszego cyrkułu i opowiem mu, co za łajdaki mieszkają w tym domu… Wynajdzie on tych chłopców…
— Ależ na miłość boską, niech im pan rejent przebaczy… To głupie dzieciaki, a gdy raz zwrócą na siebie uwagę policji, mogą być zgubieni…
Starowina uspokoił się i nareszcie zasnął, ale ja przez parę godzin nie zamykałem powiek, a chwilami zdawało się, że znowu grozi mi bezsenność.
O wpół do ósmej z rana, stosownie do mego polecenia, Rózia przyniosła nam na śniadanie: czekoladę, herbatę, szynkę i jaja na miękko. Poczciwy rejent nie mógł odchwalić się, że mam taką punktualną, zręczną i nawet bardzo przystojną pokojówkę. Ale ja odpowiedziałem oschle, że to nie moja, tylko mojej gospodyni służąca, na Rózię zaś patrzeć nie mogłem. Tak mi obmierzła za wczorajszą szynkę, bułki i wiele innych nietaktów.
Jak przepowiedział Łabiński, o dziesiątej kwestja spłacenia długu Jarzębinów-Przewracalskich została załatwiona. Wierzyciel z początku wyglądał ponuro, następnie jednak udobruchał się i powiedział:
— Czekałem tak długo i cierpliwie tylko przez szacunek dla rejenta Wierzgajły. Bo gdybym miał sprawę z jego siostrzeńcem, już od paru dni rozpocząłbym starania o licytację… A rejent dobrodziej niech pilnuje panicza, bo wam cały majątek przegra w karty…
Mówiący to jegomość był otyły, czerwony, nosił brudny surdut, a na karku miał grubą fałdę. Wogóle nie podobał mi się.
Uściskawszy Łabińskiego, wprost z kancelarji zawiozłem przyszłego teścia do doktora, który tak prędko i szczęśliwie mnie wyleczył. Genjalny lekarz bardzo starannie opukał, obsłuchał i wypytał rejenta i w rezultacie przyznał mu, że jest trochę rozdrażniony. Recepty jednak nie dał żadnej, tylko kazał wyjechać na sześć tygodni, dla odpoczynku, do Nałęczowa.
Kiedy wyszliśmy od doktora, rozweselony rejent zawołał:
— No, kochany Fitulski, skoro masz urlop na dwa tygodnie, więc zabieram cię do Kulfonowa… Nie słucham żadnych wymówek, żadnych tłomaczeń… nie wykręcisz się!…
Cóż miałem robić wobec tak serdecznych zaprosin?… Uściskałem kochanego rejenta i powiedziałem, że mogę odwieźć go i na kilka godzin wstąpić do jego domu. Dłuższą zaś wizytę złożę za kilka dni.
Tym sposobem o godzinie pierwszej siedzieliśmy w wagonie, o drugiej znaleźliśmy się na stacyjce, o czterdzieści wiorst od Warszawy, a w kilka minut później — jechaliśmy starym, wynajętym powozem do Kulfonowa.
— Cóż, Olejarek złapany? — pytał wesoło rejent furmana.
— Eh!… on się tam złapać nie da — odpowiedział łyk kulfonowski. — Ale on już u nas nie będzie…
— Powiesi się psubrat?…
— Ni… Tylko napisał do samego naczelnika, że już bać się nie potrzeba, bo on wyjedzie do Ameryki… Na takie prześladowanie — pisał — nie głupim tu siedzieć…
— Słyszałeś pan? — rzekł do mnie rejent. — Rabuś i morderca narzeka na prześladowanie!…
— Bo i pewno — wtrącił furman. — Już ze dwa dni na wszystkie strony go ścigają jak zająca… Świętej cierpliwości potrzeba, żeby to wytrzymać.
— Słyszałeś Fitulski!… — znowu zawołał rejent i począł wykładać furmanowi, że Olejarek jest to taki zbrodniarz, którego powinno się nietylko ścigać, ale — rozstrzelać, powiesić i upiec na wolnym ogniu.
Ale ja nie słuchałem tych dowodzeń, pogrążony w myślach o czekającem mnie szczęściu. Za parę godzin zobaczę i bliżej poznam tajemnicze dziewczę, które po raz pierwszy ujrzałem w miasteczku, ale znałem oddawna w tych krainach, kędy człowiek jest czystym duchem, a duch — bezgraniczną miłością.
I co za nadzwyczajny zbieg wydarzeń!… Choroba nerwowa… zalecenie doktora, ażebym leczył się spacerami za Warszawę… spotkanie na jarmarku. A potem — zepsucie roweru… okrucieństwo chłopa… spotkanie z rejentem i zawarcie z nim dozgonnej przyjaźni. A ile razy on już nazwał mnie synem… ile razy uściskał mnie i ja jego… Zaprawdę, że był to chyba najcudowniejszy zbieg wypadków, jaki kiedykolwiek zdarzył się na kuli ziemskiej!…
Anim spostrzegł, kiedy przejechaliśmy kilkanaście wiorst i na horyzoncie ukazały się domy Kulfonowa. Przeważnie były drewniane, kryte gontem, tu i owdzie jednak przeglądały blaszane dachy i ściany z tynku.
Na przedmieściu, obok stodół krytych słomą, rejent pokazał mi wysoką kupę gruzów.
— Historyczne to miejsce! — rzekł. — Tu przed kilkunastoma laty zaczęto kopać studnię, w której na głębokości pięciu łokci, studniarz ugrzązł w kredowem błocie. Zapadał się przez trzy godziny, ludzie rozmawiali z nim, mówili z nim pacierz, nawet podawali wódkę zapomocą sznura, ale jego samego uratować nie potrafili… Utonął w gęstem błocie, w obecności kilkuset osób, w biały dzień.
— Nieprawdopodobne! — zawołałem zdumiony.
— A jednak prawdziwe. Wypadki tego rodzaju stanowią ilustrację naszej energji, przytomności umysłu… czy ja zresztą wiem czego jeszcze?
Zajechaliśmy przed dom murowany, z gankiem spowitym w dzikie wino. Rejent żwawo zeskoczył z bryczki. Na ganku ukazała się dama w szarej sukni, z siwemi włosami i miłą twarzą, na której było znać ślady piękności.
— Patrz, Maryniu! — zawołał rejent — oto jest Fitulski, człowiek, który w ciągu dwu dni więcej złożył mi dowodów przyjaźni, aniżeli inni przez dziesięć lat…
A gdy dama patrzyła na niego trochę zdziwiona, dodał:
— Fitulski, Maryniu, wczoraj konwojował mnie do stacji, pocieszał w strapieniu serdeczniej, aniżeli najbliższy krewny, pomagał mi załatwić interesa, dał mi nocleg i karmił mnie w swoim domu… Przyjmijże go jak… kuzyna…
Mogę powiedzieć, że słuchając tych pochwał, rumieniłem się od stóp do głów. Ale milczałem, gdyż serce było przepełnione oczekiwaniem mojej najdroższej, mojej jedynej, mojej wyśnionej… Zdawało mi się, że widzę przez drzwi jej słodką twarzyczkę, jej ciemne włosy, jej niewinny uśmiech, jej spojrzenie wesołe i pytające…
Weszliśmy do przedpokoju, gdzie zdjąłem palto, a następnie do jasnego saloniku. Nagle osłupiałem… Zdawało mi się, że marzę na jawie…
— Mój serdeczny przyjaciel Fitulski — mówił rejent — moja córka Zofja…
Przede mną stała w białej sukni prześliczna panna: wysoka, zgrabna blondynka z niebieskiemi oczyma i wyrazem niezwykłej powagi w obliczu… No, jednem słowem: zachwycająca panna, która przecież — ani jednym rysem nie przypominała mojej ukochanej, mojej wymarzonej. Tamta panienka, którą widziałem na koźle powozu, którą na wieki pokochałem w czasie jarmarku, tamta — wyglądała całkiem inaczej!…
— Musisz zabawić gościa, kochana Zosiu — odezwała się pani rejentowa. — Ojciec, widzę, odrazu pobiegł do kancelarji, a ja zajmę się obiadem…
Przecudna panna Zofja lekko zarumieniła się, ale rzekła do mnie pewnym głosem:
— Podobno najłatwiej ludzie zaznajamiają się ze sobą na spacerze, więc chodźmy do ogródka…
I popłynęła naprzód jak nieziemskie zjawisko, a ja za nią — odurzony, rozmarzony, pełen wahań i bolesnych przewrotów… w duszy…
W ogrodzie było mnóstwo drzew owocowych, a wszystkie kwitły. Panna Zofja z pomiędzy grusz pokazywała mi diuszesy, bery, kalebasy, winiówki, ananasówki… z pomiędzy jabłoni: renety, kosztele, oliwki, kalwile, glogierówki… Ale ja nietylko nie odróżniałem ich, lecz wcale nie widziałem.
— Pana chyba to nie zajmuje? — zapytała nagle cudna dziewica.
— Przeciwnie, pani — odpowiedziałem, prawie nie panując nad sobą. — W najwyższym stopniu zajmuje mnie każde słowo pani, każdy ruch jej rączki… Zdaje mi się, że już nawet pokochałem drzewa, o których mówi pani z takiem zamiłowaniem. Ale myśl moja zajęta jest czem innem. I może nie obrazi się pani, jeżeli wspomnę o rzeczach nie mających związku z ogrodnictwem…
— O ile zrobi to panu przyjemność — odpowiedziała, zapłoniona jak róża.
(Czułem, że porywa mnie natchnienie…)
— Czy nie wydaje się pani dziwnym — zacząłem — taki zbieg wypadków. Młody człowiek, zdrów przez całe życie, nagle dostaje przypadłości nerwowych… Traci apetyt, chęć do pracy, nie sypia, unika ludzi i tylko marzy… tylko czeka na ukazanie się istoty, której nigdy w tem życiu nie widział…
Panna Zofja, aby ukryć pomieszanie, uklękła i zaczęła rwać fiołki. Lecz słuchała…
— Człowiek ten poszedł do doktora, który — uznał go zupełnie zdrowym, ale jego nerwowe niepokoje uważał za objaw niezwykły.
„Są rzeczy na ziemi i niebie, o których nie śniło się filozofom“ — powiedział doktór do pacjenta i kazał mu wyjechać jak najdalej za miasto na spacer. „Może tam — mówił doktór — może na łonie czystej natury znajdziesz pan ukojenie swych cierpień, na które sztuka lekarska nie ma środków…
(Zeznawałem przed sobą, że opowiadanie moje nie jest zbyt ścisłem: był to jednak dowód, że staje się poetycznem.)
Stosując się do rady genjalnego lekarza — mówiłem dalej — chory pojechał dziesięć… dwadzieścia… trzydzieści wiorst za Warszawę… Nagle pęka mu rower… podróżny o mało nie traci życia… A gdy omdlały z bólu odpoczywa pod krzyżem… przeznaczenie zsyła mu zacnego starca, który nietylko wyciągnął do niego dłoń pomocy, ale jeszcze zaprosił… przywiózł do swego domu, gdzie stęskniony, złamany życiem podróżnik spotyka osobę… Nie!… spotyka anioła, którego widywał w marzeniach, oczekiwał w niepokojach, wyrywał się do niego w samotności… Od tej chwili podróżnik odzyskał sen, spokój, nawet szczęście całego życia. Ta, której szukał…
Zosia podniosła się z klęczek i rzekła:
— Może teraz pójdziemy do pokoju?…
— Pani… ten zrozpaczony a jednocześnie najszczęśliwszy z ludzi…
— Słyszę doktora Biedrońskiego — przerwała mi czarująca istota — musimy tam iść…
— Pani… brakuje mi słów na wypowiedzenie uczuć… Jeżeli jednak nie obraziło cię moje zuchwalstwo, jeżeli nie jestem ci wstrętnym… racz mi dać na pamiątkę jeden z tych fiołków… jeden… jedyny…
Moja najdroższa… moja wymarzona… moje ukochanie… wzięła garstkę fiołków i podając mi je, rzekła:
— Za to, że pan wczoraj pocieszał i uspokoił tatusia…
Najmilsze w życiu kwiatki schowałem do pugilaresu.
— Aniele! — szepnąłem, a Zosia pobladła.
W tej chwili wszedł do ogrodu szpakowaty jegomość, ruchliwy, ale niezgrabny i szorstki, z dużemi wąsami, nieogoloną brodą, podobny do ekonoma na małym folwarku. Zobaczywszy nas, zawołał:
— Zabieram pana warszawiaka do siebie!… Ty, Zochna, idź pomagaj matce, a ja pokażę panu moje muzeum… Jestem Biedroński, tutejszy konował, przez grzeczność nazywany lekarzem…
— Fitulski! — odpowiedziałem, dosyć obojętnie ściskając podaną mi rękę.
Byłem zły jak szatan… Także miał kiedy przywlec się nudny doktór i ciągnąć do jakiegoś tam muzeum, które mnie nic nie obchodzi. No, ale trudno. Jeżeli moja najdroższa musi pomagać matce… Zresztą, nacieszę się nią do końca życia…
Kiedy wyszliśmy na błotnistą ulicę, doktór zaczął wymachiwać rękoma i mówić:
— Panowie warszawiacy nazywacie Kulfonów obrzydliwą dziurą. Ale żaden nie zada sobie fatygi, ażeby sprawdzić, czy to jest naprawdę dziura i czy zawsze była taką… W mojem, nic nie znaczącem muzeum, szanowny warszawiak znajdzie: kamień z bruku, jaki istniał w Kulfonowie jeszcze w XVII wieku; bak, na którym wieszano złodziei; plany dwu łaźni z XVI wieku, z których dziś nie pozostało ani śladu nietylko na gruncie, ale nawet w zwyczajach ludności… Posiadam też rozmaite dokumenta świeckie i kościelne, a między innemi — zabawny wyrok w sprawie o wiarołomstwo. Upewniam szanownego warszawiaka, że dziś żaden trybunał nie zdobyłby się na podobne rozstrzygnięcie kwestji. Albowiem: wiarołomnej żonie kazał ówczesny sąd wyliczyć dwadzieścia rózeg, uwodzicielowi — siedemdziesiąt pięć.
— Oj!… oj!… — syknąłem na myśl o cierpieniach i kompromitacji biednego człowieka.
— A mężowi — ciągnął doktór — mężowi, który pozwolił na wiarołomstwo, kazano…
— Może wypłacić odszkodowanie? — zapytałem z ironicznym uśmiechem.
— A tak, właśnie… kazali mu odliczyć pięćdziesiąt rózeg.
Nie wiem, dlaczego przygoda męża była mi całkiem obojętną.
— Oto nasz dom — rzekł lekarz i zatrzymał się na widok zapłakanej baby, która biegła naprzeciw niemu. — Czego to Wawrzyńcowa? — zapytał.
— O la Boga! — zawołała kobieta — a dyć niechże się pan doktór zmiłuje i podejdzie do mego…
— Co się stało?…
— Rznął mój sieczkę o teraz o… i tak sobie rękę zarznął, że mu chyba wszystkie palce odleciały…
— Bodajże ci trąba spuchła! — mruknął lekarz i pociągnął mnie do sieni swego domu. — Haniu!… Hanko!… — zawołał — przyprowadziłem gościa… Zajmij się nim, bo ja muszę pędzić do tego osła Wawrzyńca…
Doktór zniknął we drzwiach na lewo, a ja… skamieniałem… We drzwiach z prawej strony, odziana w szarą, płócienną sukienkę, stanęła — ta sama niebiańska dziewica, którą pierwszy raz ujrzałem podczas jarmarku, siedzącą na koźle!…
— Niechże pan pozwoli do pokoju — odezwała się głosem, który pozbawił mnie reszty przytomności.
Był to salonik, ozdobiony meblami obitemi amarantowym utrechtem. Lecz na stole, przykrytym serwetą szydełkowej roboty, zobaczyłem kilkanaście rzadkich i gęstych grzebieni, tyleż kawałków żółtego mydła i ze sześć sztuk różnokolorowych wstążeczek.
Ponieważ ciągle milczałem jak posąg zdumienia, więc moja zachwycająca… moja ukochana gosposia zaczęła udzielać mi objaśnień.
— Dziwi pana ten materjał?… Ja myślę! — mówiła dźwięcznym głosem, który sięgał mi do dna duszy. — Otóż widzi pan, papuś chce tutejsze dzieci przyzwyczaić do tego, ażeby się choć raz na miesiąc kąpały. Papuś zbudował dla nich łaźnię, gdzie ja dozoruję dziewczynki, a nasz felczer chłopaków. Które z dzieci dobrowolnie co tydzień przychodzi do kąpieli, otrzymuje za piątym razem grzebień rzadki albo gęsty, stosownie do potrzeby… Po dwu kąpielach każde dziecko dostaje kawałek mydła do domu, a za trzy kąpiele — chłopcy otrzymują ołówki, a dziewczęta wstążeczki… Ale czego pan tak na mnie patrzy? — zapytała trochę zmieszana.
— Czy pozwoli mi pani — rzekłem — opowiedzieć historję, do której nie będą wchodziły ani grzebienie, ani nawet łazienki?…
— Pan myśli, że my takich historyj nie opowiadamy sobie? — odparła. — Po całych dniach mówimy tylko takie; a naszemi małomiasteczkowemi zajęciami bawimy warszawiaków, ponieważ chcemy uchodzić za działaczki społeczne…
— Aniele! — szepnąłem.
Hania spojrzała naprzód na mnie, potem na drzwi drugiego pokoju i odrzekła najnaturalniejszym tonem:
— Zdawało mi się, że pan mówił do kogoś, a tu jest nas tylko dwoje…
Odczułem ironję w tych słowach, ale mówić — musiałem. Niekiedy strumień uczuć jest tak gwałtowny, że porywa i unosi człowieka, choćby go miał rzucić w przepaść…
— Czy zechce pani wysłuchać zadziwiającej historji…
— Ach, owszem, ja bardzo lubię straszne historje! — zawołała panienka, a w jej oczach zapaliły się iskry ciekawości. — Może siądziemy?…
(Uczułem, że skrzydlaty rumak poezji unosi mnie za światy…)
— Znam pewnego młodego człowieka… — zacząłem. — Dość przystojny, względnie zamożny, mający przed sobą karjerę… Koledzy szanują go, zwierzchnicy ufają mu… I nie można powiedzieć, ażeby nie cieszył się życzliwością płci pięknej…
— O, to musi być dobry człowiek! — wtrąciła Hania. — Kobiety lubią tylko dobrych…
— Krótko mówiąc, znajomy mój posiada wszystkie warunki do szczęścia, a jednak szczęśliwym — nie jest… Nie był — chciałem powiedzieć…
— Biedak — westchnęła Hania. — Pewnie mu ktoś umarł… U nas od czasu śmierci mamy, także uciekło szczęście…
— Młody człowiek, o którym mówię, oddawna jest sierotą, więc już oswoił się z tą niedolą. Obecnie cierpiał z innych powodów: tęsknił… Nie chodził do teatru, koncerty rozstrajały go, unikał liczniejszych towarzystw… Ale nadewszystko widok pięknych i młodych kobiet napełniał go niewymownym smutkiem, czuł bowiem, że tylko jedna mogłaby mu dać szczęście, ale tej jednej, tej oczekiwanej, tej do życia niezbędnej — jeszcze nie spotkał…
— Szkoda, że nie pojechał do wód — przerwała moja najdroższa. — Podobno u wód najłatwiej znaleźć taką wymarzoną…
Każde jej odezwanie się było pełne prawdy i tak naiwne, że chętnie upadłbym jej do nóg…
— W tym roku — mówiłem dalej — kiedy na niebie zaświecił początek maja, kiedy z ziemi wyjrzały kwiaty, a wśród gąszczów załkał słowik…
— Ach, jak pan pięknie opowiada! — szepnęła moja jedyna.
— Młody człowiek stał się smutniejszym, aniżeli dotychczas. Nadto ogarnął go niepokój, który wzmagał się z dnia na dzień, zwiastując wielkie nieszczęście, albo nadmiar szczęścia… Wkońcu jednak uległ błaganiom przyjaciół, których zatrwożyła jego bladość, błędny wzrok, bezsenne noce…
— Jak to dobrze, że on sypiał z przyjaciółmi!… Gdyby był sam, mógłby się zabić…
— Sypiał sam, ale koledzy odgadli, że jest chory i gwałtem zaprowadzili go do najsławniejszego lekarza… Doktór zbadał pacjenta i ze smutkiem odpowiedział, że jest to cierpienie moralne, na które medycyna nie ma lekarstwa…
— Ach panie, jeżeli on ma umrzeć, to niech pan lepiej nie kończy…
— Niech pani będzie spokojna: młody człowiek nie umarł, ponieważ doktór kazał mu szukać ratunku na czystem łonie natury…
— Pewnie wysłał go do Ojcowa, albo do Nałęczowa? — zawołała Hania.
— Nie, kazał mu po prostu codzień jeździć rowerem kilkadziesiąt wiorst za rogatki… Kiedy młody człowiek wybrał się na pierwszą wycieczkę, i kiedy już wynieśli mu rower na ulicę, oparł się o siodełko, i z bezdennym smutkiem w sercu pytał: dokąd jechać? poco jechać?… Wtem, nad jego głową przeleciał — biały gołąb. Młody człowiek wsiadł na rower, podążył za ptakiem i — znalazł się na drodze, która prowadziła w te strony… — dodałem ciszej, choć w tej chwili przysiągłbym, że przygoda z gołębiem była prawdziwą. — Przejechał dziesięć wiorst — mówiłem dalej — dwadzieścia… ale tęsknota, zamiast zmniejszyć się, rosła… Nareszcie kiedy zajechał do małego miasteczka, w którem odbywał się jarmark i kiedy jego niepokój dosięgnął tych granic, poza któremi czeka nas tylko śmierć… nagle podniósł oczy i ujrzał powóz, a na koźle — cudnej piękności dziewczę, na widok której jego serce…
— Pan mówi o sobie! — przerwała mi moja wyśniona. — Bo ja przypominam sobie, że widziałam pana wczoraj na jarmarku…
— Pani mnie spostrzegła? — zawołałem, składając ręce.
— Nawet powiedziałam do Zochny Wierzgajłówny: patrz!… patrz, jak ten cyklista jest podobny do Lecha Rzempolskiego… Ale Zochna i jej matka są tak wytworne, że nigdy nie oglądałyby się za żadnym mężczyzną… Zresztą powóz ruszył…
— Powóz ruszył i zostawił mnie w rozpaczy, którą ukoić może tylko śmierć… Na szczęście wdało się w to przeznaczenie, zbliżyło mnie z panem rejentem, którego nie znałem dotychczas i…
— Pan wierzy w przeznaczenie? — zapytała moja najdroższa, moja wyśniona.
— Jakże nie mam wierzyć?… Czyliż moje tęsknoty, moja choroba, przepis lekarza, spotkanie wczorajsze z panią w miasteczku, a wreszcie to, że dziś mogłem opowiedzieć pani moją historję…
Hania pokręciła cudną główką.
— Mnie się zdaje, że ja nie powinnam słuchać tej historji — rzekła, bawiąc się kawałkiem różowej wstążeczki.
— Ale wepchnąć mnie na dno rozpaczy powinna pani? — zapytałem.
— Proszę pana, skończmy to…
— Ale pani nie pogardza mną?… nie nienawidzi?
— Ależ nie!
— Dziś muszę wracać do Warszawy pijany szczęściem, ale uleczony z tęsknoty… O, gdyby pani dała mi jaki talizman, choćby — ten kawałek wstążeczki, do której ma prawo każda dziewczyna…
— Owszem, ale pod warunkiem, że co tydzień będzie się pan kąpał — odparła, podając mi bezcenny upominek.
— Bóstwo moje! — szepnąłem.
— Ach, Boże! — westchnęła — jak to przypomina stare powieści.
Wyjąłem pugilares i otworzywszy go, ażeby schować drogą wstążeczkę, znalazłem — pęczek fiołków, które przed półgodziną darowała mi Zosia.
Muszę wyznać, że w tej chwili jakby drgnęło we mnie złe przeczucie. Ale ponieważ wszedł rejent i zabrał mnie na obiad, więc nie miałem czasu bliżej zastanowić się nad sytuacją.
— A ty, Haniu — zawołał rejent z ulicy — najpóźniej za godzinę przyjdź z ojcem na czarną kawę… Bo nasz kochany gość chce dziś uciekać do Warszawy…
Potem wziął mnie pod rękę i zaczął coś opowiadać o pogodzeniu rodziny chłopskiej, kłócącej się o spadek po ojcu. Ale ja w tej chwili nie miałem ani czasu, ani chęci przysłuchiwać się jego anegdotom, zajęty niesłychanemi wydarzeniami.
Co tu robić?… Droga Zosia, a szczególnie jej ojciec, w niedwuznaczny sposób okazywali mi życzliwość. Pół godziny temu, daję słowo, byłem gotów żenić się z Zosią; uważałem bowiem, iż los ją wskazał mi na małżonkę… Lecz teraz, gdy odnalazłem moją tajemniczą nieznajomą z jarmarku, w osobie Hani, gdy obok czarujących wdzięków poznałem jej szczerość i prostotę, w tej chwili słodki obraz Zosi nietylko zbladł mi w duszy, ale nawet zacząłem pytać samego siebie: czy ona była kiedy tą moją jedyną i wyśnioną, którą kochałem pierwszą i ostatnią miłością?… Czy ja naprawdę ją kochałem?
Okropne położenie!…
Walka, tocząca się w mojej duszy, uległa nowemu zaostrzeniu. Gdy bowiem znalazłem się w domu rejenta, gdym spojrzał na Zosię, która obrzuciła mnie poważnym i rozmarzonym wzrokiem, ocknęły się we mnie wątpliwości. Jużci w łagodnej fizjognomji, w królewskiej postawie i ruchach pięknej Zofji jest coś, co w mojem sercu budzi przedbytowe wspomnienia. Ja nie mogę obojętnie traktować tej niebiańskiej istoty, która nigdy… nigdy… nie była mi obojętną.
A kiedy siedliśmy do obiadu, kiedy najdroższa dziewczyna wybierała dla mnie najlepsze kąski, gdy rumieniła się na każdą moją uwagę, musiałem zapytać sumienia, czy ja w rzeczy samej kocham Hanię i czy moje uczucie dla niej nie jest zwykłym hołdem, jaki mężczyzna składa każdej pięknej kobiecie?…
Co robić?… co robić?… Co za niesłychana sytuacja!…
Obiad skończył się, a ja, przypomniawszy sobie, że niebawem doktór przyjdzie z Hanią, zapytałem swego serca, jak powinienem zachowywać się wobec tych dwu tyle drogich mi, a tak różnych kobiet?… Która z nich powinna zostać moją małżonką, a która siostrą?… choć nie wątpiłem, że obie były dla mnie siostrzanemi duszami.
Kto zresztą wie, czy w przedbytowej krainie, owa doskonała istota, zwana przez poetów „androgyne“ składa się nie z dwu, lecz z kilku dusz ludzkich: jednej męskiej i dwu lub więcej kobiecych?
Gdyby tak było, gdyby fizjologja zdarła kiedyś zasłonę z tej tajemnicy, nasze dzisiejsze pojęcia o miłości i małżeństwie musiałyby się bardzo zmienić!
Kiedy w takich tonąłem myślach, odezwał się nagle rejent:
— Oho, coś się stało!… idzie doktór sam i jakiś rozhukany…
— Nie lubię tej jego miny — dodała rejentowa.
— Doprawdy, że pan doktór wygląda na rozdrażnionego — wtrąciła spokojnym głosem moja najdroższa, moja wyśniona Zosia.
W tej chwili wpadł doktór. Jego ruchy były gwałtowniejsze i bardziej szorstkie, aniżeli kiedym widział go po raz pierwszy.
— Witam państwa… witam! — zawołał, nikomu nie podając ręki. — Moja Zochno, może wpadłabyś na chwilę do Hani, bo ona cię bardzo potrzebuje…
— Stało się jej co? — zapytała, blednąc, Zosia.
— Tak… tak… Ale to nic wielkiego… Trochę sparzyła się…
— Boże… Boże! — szepnęła Zosia.
— Mówię ci, że to nic — odparł doktór. — Idź do niej natychmiast i powiedz, że i ja zaraz wrócę…
Zosia wybiegła. Rejent z żoną niespokojnie spojrzeli po sobie.
Doktór parę razy przeszedł się po pokoju, coś mruczał, machał rękami… Nagle stanął przede mną i szorstkim tonem zapytał:
— Cóż, panie warszawiaku, jak to było z tym rozpaczającym młodym człowiekiem, któremu doktór kazał szukać zdrowia na łonie pięknej natury?…
Zdumienie moje było tak wielkie, że nie mogłem odpowiedzieć ani słowa.
— Milczysz pan?… Więc nawet nie dowiemy się, jak wyglądał ów gołąb, który wskazał panu drogę do nas, do Kulfonowa?…
Milczałem jak posąg gniewu i tylko piorunującemi spojrzeniami karciłem impertynenta.
— Cóżto znaczy, kochany doktorze? — wmieszał się rejent. — Mówisz tak, jakbyś miał co przeciw naszemu gościowi…
— Ta!… ta!… ta!… Piękny gość… Ależ to skończony bałamut, który oświadcza się pannom już w pięć minut po zaznajomieniu się z niemi.
Na twarzy rejenta błysnęło przykre rozczarowanie…
— Skądże ty wiesz, że on się oświadcza… a właściwie… wypowiada uczucia życzliwości?…
Włosy stanęły mi na głowie, tem bardziej, że i rejentowej zaczęły drgać powieki. Czyliby i Zosia powtórzyła rozmowę ze mną swoim rodzicom?…
— Jakto, skąd wiem?… Przecież powiedziała mi Hania, że blagował jej o tęsknotach, nazwał ją aniołem, zażądał wiecznej pamiątki…
— No, fiołki nie są wieczną pamiątką… To do niczego nie obowiązuje — odezwała się rejentowa.
— Nie fiołki, tylko wstążeczkę wziął od niej…
— Ależ fiołki…
Myślałem, że oszaleję. Więc obie zdradziły moje — że tak powiem — incognito!…
— Panie doktorze — odezwałem się — rozmowy, jaką miałem z córką pańską, którą czczę i podziwiam za jej społeczną działalność, rozmowy tej nie mam potrzeby zapierać się przed nikim… Tak jest, nazwałem pannę Hannę aniołem, za to, że opiekuje się biednemi dziećmi i prosiłem ją na pamiątkę choćby o kawałek wstążeczki, ponieważ nie mam zwyczaju wozić ze sobą sztambuchów… Jeżeli to uważa pan za obrazę dla siebie, jestem gotów dać wszelką satysfakcję… Adres mój zna pan rejent…
A was — rzekłem, zwracając się do obojga rejentów — a was, szanowni i czcigodni państwo… żegnam… Raczcie wierzyć, że chwilowa znajomość z wami będzie dla mnie najpiękniejszem wspomnieniem, które poniosę do trumny…
Głos mi zadrżał… Ukłoniłem się rejentostwu, wyszedłem do sieni i schwyciwszy palto, wybiegłem na ulicę w stronę poczty.
— Fitulski… stój!… wróć się!… — wołał za mną poczciwy rejent.
Ale ja nawet głowy nie odwróciłem. Serce pękało mi na myśl, co powiedzą o mnie Zosia i Hania, gdy powtórzą między sobą rozmowę, jaką miałem z każdą z nich.

W pół godziny później leciałem ekstrapocztą w stronę stacji, kipiący gniewem na wszystkich doktorów i na tego z Kulfonowa i na tego z Warszawy, który kazał mi wyjeżdżać na spacery za miasto. Jak można było proponować tego rodzaju system leczenia i narazić mnie na tak ciężkie nieprzyjemności!
Czy on myśli, że podobna awantura nie rozstroi mi nerwów gorzej, aniżeli niesypianie?
Ale i panny z prowincji są też wyborne… Gdybyś jej grzech śmiertelny opowiedział, ona zaraz musi powtórzyć rodzicom!


KONIEC TOMU III




  1. Przypis własny Wikiźródeł Edward Manteuffel-Szoege (1908-1940).
  2. Dalszy ciąg rozdziału (po kreskach) przekreślony jest w rękopisie czerwonym ołówkiem: Prus może chciał go zupełnie usunąć, a może sformułować w innej redakcji.
  3. Dalszy ciąg rozdziału, następujący po kreskach, Prus przekreślił.
  4. Na tem kończy się rękopis „Sławy“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.