Nowy Przegląd Literatury i Sztuki 1920 nr 1/Słowo wstępne

<<< Dane tekstu >>>
Autor red. nacz. W. Berent
Tytuł Nowy Przegląd Literatury i Sztuki 1920 nr 1
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ SA
Data wyd. 1920
Druk Warszawska Drukarnia Wydawnicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Przegląd
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗             ∗

W najgorszych czasach rosyjskich mieliśmy kilka takich, jak ten, zespołów pracy twórczej i krytycznej: kilka redut duchowego życia naszego w długich latach zewnętrznego docisku i wewnętrznego zastoju. Na progu życia państwowego ustała jak gdyby potrzeba wymiany i obiegu myśli w rzeczach ducha. Wyczerpana w bezsennej polityce, zadrzemała się wrażliwość ogółu nad sprawami twórczości polskiej doby ostatniej, nad losem polskiej książki, obrazu, teatru i muzyki. Opinja publiczna nie ma dziś czasu, — prosi o zwracanie się w tych sprawach do urzędników.
Sztuka, zdana na urzędy, a równocześnie na zjazdy i związki, dostała się w nieoczekiwanie duszną atmosferę ambicji politycznych, zabiegań artystów o ministerjalne wsparcia, w zgiełki opozycji kawiarnianych i sejmików, gdzie o zagadnieniach kultury naszej rozstrzyga powszechne głosowanie uczestników i gości.
Gdy w tej atmosferze, o wątpliwej wartości wychowawczej, urabiają się dziś opinje w sprawach narodowej kultury, istotne kierownictwo niemi objęła zdawna już władza inna: — duch czasów.

Twórczość niezależna doby ostatniej znalazła się całkowicie poza sferą wczorajszych i dzisiejszych zainteresowań ogółu polskiego, wręcz poza możnością jakichkolwiek oddziaływań. Najmłodsza poezja nasza, snadź pod naciskiem tej bezdomności i życiowych mate niedoli, wzięła na się z impetem przedwiekową rolę zabawiaczki tłumów. I, uderzywszy w bębny uliczne, postanowiła przez kabarety i kawiarnie narzucić indolencji polskiej swoje wartości. Traf zrządził, że w garstce tej młodzieży znalazło się kilka rzetelnych talentów dużej miary, kilka serc najwrażliwszych na współczesność naszą i świata. Że się do nich domieszało kilku prawdziwych kuglarzy, o najbrutalniejszej żądzy efektu, pstrokaciźnie szat łatanych, i chrypliwego głosu, — było to fatalnością tej osobliwej dziś drogi na Parnas.
Lecz oto książka i obraz, teatr i muzyka wstępują na drogę wskazaną przez najmłodszą poezję. Aczkolwiek nie trafiają wprost do tamtych bud ulicznych, poczynają jednakże szukać oparcia na tejże publiczności z kabaretu i kawiarni: na powojennym stanie tak zwanych „nowych ludzi“ (tak bardzo u nas zresztą nie nowych).
Malarstwo już to uczyniło. Dobroduszna kooperatywa sprzedaży na ulicy Królewskiej już nie wystarcza, należałoby się przenieść nieco dalej: do giełdy, skoro istnieje już taka haussa na obrazy, a nawet czarna giełda mętnych spekulacji niemi. Nigdy tyle Ersatzfarby nie nakładano na Erzatzpłótna, a nigdy w tak epatycznem usposobieniu nie opuszczało się wystaw, zarówno bieżących jak i dorocznych. — „Boże, ileż ci ludzie umieją!“ — streszczał niedawno swe wrażenia po zwiedzeniu jeden ze starszych i najświetniejszych malarzy naszych. A znaczy to bodaj, że nawet te imponujące umiejętności techniczne nie służą dziś do niczego. Opad głębszych aspiracji twórczych uderza i zmusza do zastanowienia.
Pozostawając tu jednak wyłącznie w zakresie spraw technicznych: — daremnie byś szukał choćby tych dawnych szlachetnych pasji do jakiegokolwiek problemu barwy, światła, czy linji, lub imania się czegoś bardzo trudnego, na borykanie się z tem z żywiołową zawziętością Gierymskiego; daremnie wypatrywałbyś jakiego szkicu zanotowanego w chwili szczęśliwej, która nie powróci, a nie pragnie być zubożoną o całą moc sugestywną momentu, — na wystawach wszystkie obrazy są pilnie wykończone na sprzedaż. „Chodziła czapla po czerwonej desce, powiedzieć ci jeszcze?“ wyziera i nagabuje z każdej ramy tych nieskończonych pejzażów, portretów, martwych natur, chłopów zakopiańskich i t. p. To nieustanne kopjowanie siebie i powielanie bez końca raz już osiągniętych, choćby doskonałych, rezultatów, to tchnienie jut nie maestrji, lecz wzorowej manufaktury, bijące nawet ze sztuki made w Krakowie, otrzymało bodziec niesłychany w dzisiejszym pokupie na obrazy.
Lecz właśnie ten zgiełk jarmarczny zdziera ostatnie złudzenia nawet przed oczyma tych, którzyby wciąż jeszcze łudzić się pragnęli: Malarstwo nasze doby ostatniej stanęło na martwym punkcie, — uświadamiają to sobie coraz to szersze koła artystów. — Zresztą nie tylko nasze malarstwo.
Teatr nasz chyli się jawnie do upadku; nawet gazety, poruszając dziś te sprawy, zrzuciły zwykłe rękawiczki — względów lokalnych. Dawni bywalcy, bądź to zrateni repertuarem, bądź to wypłoszeni cenami miejsc, odsunęli się od teatru. Przed kasy widowiskowe napłynęła fala nowa; sale wszystkich spektaklów w Polsce są codzien wypełnione po brzegi. W najbiedniejszym i najbardziej dziś głodującym Krakowie, gdzie dawniej w jednym teatrze bywały pustki, jest dziś teatrów cztery! Ta nieprawdopodobnie zwiększona frekwencja obniżyła odpowiednio i poziom artystyczny scen, wielokrotnie poniżej wszelkiego kryterjum. A choć aktorzy krzywią nosem na dzisiejszą publiczność i jej repertuar, każdy z nich woli być „Wickiem“ na syto, niż „Księciem niezłomnym“ w głodzie, (za kulisami nawet „Wickiem socjalikiem“ w atmosferze chwili).
Tenże duch czasu, który najmłodszą poezję prowadził do kabaretu, malarstwo wiedzie na giełdę, zamienia dziś teatry w tłoczne niby Colossea, gdzie głód circenses! zagłusza uliczny krzyk panem!“ — Głos sztuki zamilkł w tych cyrkach.
Muzyka, zwłaszcza koncertowa przestała być chyba sprawą naszej kultury duchowej, zamieniwszy się w sprawę cudzą. Filharmonja warszawska bowiem jest dziś osobliwym przybytkiem sentymentów obcych, gdzie na koncertach poświęconych muzyce polskiej świecą demonstracyjne wprost pustki, gdy nazajutrz, podczas wykonania np. kompozycji Skriabina, jakieś patrjotyczne wręcz dreszcze przebiegają przez nabitą salę.
Założoną była Filharmonja warszawska przed laty dla podniesienia naszej kultury muzycznej, — i to kosztem miljonowym! Dziwił się tej szczodrobliwości Nedbal za swoim wówczas pobytem w Warszawie. „My w Czechach, zaczynaliśmy bodaj że z dziesiątą częścią tej sumy.“ — I dokąd oni muzykę swoją pchnąć zdołali!... Rozbrzmiewa ona, teraz właśnie, po Zachodzie całym (już jako środek polityczny!), jednając im, nie konjunktury — zmienne i przelotne, lecz dusze ludzkie — na trwało. Myśmy przeciwstawić temu zdołali broszurę francuską o tem, co to w dawnych wiekach, za wolnej Polski, w muzyce naszej jut było i co wobec tego dziś mogłoby było być!... Syzyfowe prace niewoli naszej i w tej, jak i w tylu dziedzinach, poszły nie tylko nam na marne, ale innym na użytek, innym ku przewadze na świecie.
Do gruntownego odmuzykalnienia rdzennych warstw oświeconych, do pozostawienia w całkowitem pod tym względem barbarzyństwie przeciętnej „inteligencji“ naszej oraz szerokich warstw ludowych, — do tego wszystkiego przyczyniła się ze skutkiem kosztowna Filharmonja warszawska.
O właściwej uprawie rodzimej twórczości symfonicznej w takich warunkach nie może być mowy, na razie przynajmniej. Zresztą jest to jedyna sztuka, która bez poparcia państwowego i municypalnego (dawniej: dworskiego lub pańskiego) nigdzie na świecie istnieć nie zdołała, — jedyna! — bo nie teatr, nie literatura.
Przepędzał Platon poetów z Republiki, muzykę, — wychowawczynię pokoleń i kierownicę dusz, — radził pielęgnować. Czyżby ją chcieli przepędzić precz — na Niemcy — kierownicy Rzeczypospolitej naszej?...
Inicjatywa prywatna, która pod największym dociskiem rosyjskim dokonywała właśnie w sprawach narodowego ducha cudów odporności i obrony, złożyła dziś cały swój bagaż patrjotyzmu i dobrej woli na ramiona urzędników. Inicjatywa prywatna nie ma dziś czasu, (jest zajęta żeglugą morską).
Zaś ta urzędnicza nie uchroniła nas nawet od „katastrofy aprowizacyjnej“ w dziedzinie duchowej:
Książka obca (francuska i angielska) stała się dziś wyłącznym luksusem tych, którzy jej przeważnie nie potrzebują, acz toastują tak hucznie ostatniemi czasy nad dziejową łącznością cywilizacji naszej z kulturą romańską.
W dziejach naszych rozmaicie bywało. W ciągu ostatnich lat kilkudziesięciu wpływy kultury niemieckiej, sięgające daleko poza niedawne słupy graniczne Rzeszy, urabiały niezaprzeczalnie nasze metody pracy naukowej, organizacji technicznej i rutyny handlowej; użyczały doktrynału naszej walce klasowej, informacji dziennikom, lekarzom kontaktu z postępem ich wiedzy, podręcznikom szkolnym niejednokrotnie wszystkiego prócz języka, księgarzom pomysłów, operetce repertuaru, kabaretom dowcipu; wyciskały te wpływy piętno swoje na architekturze domów naszych, na lokalach publicznych, na przedmiotach codziennego użytku, na charakterze i ozdobach naszych wnętrzy mieszkalnych, ba! kościołów naszych... A te piętna, te cechy i właściwości bytowania stanowią właśnie o cywilizacj narodu, — tej powszedniej, nie odświętnej i toastowej.. Owe zaś fale poniemczenia zatrzymywały się jedynie u drzwi szkół i urzędów rosyjskich, u wrót cerkiewnych i więziennych bram: u zakresu wpływów tej drugiej kultury na ziemiach naszych.
Dla tak niedawnych jeszcze niewolników tych obu kultur, które już nam zamykały mózgi do koszar swoich szablonów, już mustrowały myśli nasze i znieprawiały sumienia, — byłaby bliższa łączność duchowa z Francją i Anglją teraz właśnie bardziej pożądana, niźli kiedykolwiek w dziejach.
Tymczasem mur chiński waluty naszej i nieprawdopodobnych cen na książki obce oddzielił nas całkowicie od dalszego Zachodu, — naszą naukę od jej źródeł i środków pomocniczych, naszych uczonych, pisarzy i artystów od łączności ze światem myśli zachodniej. Te zagadnienia stają się tem bardziej niepokojące, te wszak niezadługo. — już nie drzwi nawet, — lecz ściany Rzeczypospolitej staną na ścieżaj otworem dla najbliższego Wschodu i Zachodu. Acz w innej formie i na innych drogach, powrócą fale dobrze nam znanych kultur sąsiedzkich. Odbije się to przedewszystkiem na naszem życiu socjalnem i politycznem, nie pozostanie bez wpływu na nasze życie duchowe: na dalsze kształtowanie psychiki neo-polaków. I nie połączą nas toasty z kulturą romańską.
Lecz mur podobny odciął nas nieomal od własnego świata duchowego:
Książka polska, która ze wszystkich ksiąg na świecie ma swoje najosobliwsze zawsze fata, stała się, — w wolnej nareszcie ojczyźnie, — rzeczą wręcz niedostępną dla tych właśnie, dla których przedewszystkiem pisaną bywa każda książka uczciwa. Nie nabędzie jej profesor i nauczyciel, którzy utrzymują się dziś przy życiu z wyprzedaży swoich bibljotek i dobytków, nie kupi jej pisarz, artysta i student, których bytowanie dzisiejsze jest wogóle zagadką.
Oficer i urzędnik chętnieby przeczytali niejedno, gdyby rzecz otrzymali w deputacie. Nasi lekarze i adwokaci są, wiadomo, zbyt poważnymi ludźmi fachu, aby mogli poświęcić literaturze coś więcej nad chwilkę rozmowy o niej z damami. Któż tedy, u Licha, czytuje dziś polskie książki? Ziemiaństwo? to z Królestwa naprzykład? Wolne żarty!
„A jednak książki polskie mimo wszystko idą!“ — nie mówią, lecz śmieją się księgarze, i dziwią się zarazem. W charakterze tych konstatacji kryje się jakaś przykra, prawie urągliwa dola książki polskiej w dobie obecnej. Bez... władny dziś towar księgarza, moralnie rzecz niczyja, przez krytvkę nieomal poniechana, (krytyka nie ma dziś czasu: zajęta jest w dyplomacji), staje się książka polska, a łupem t. zw. paskatstwas. idzie na tajne przechowywania, jako przedmiot, którego wyprodukowanie kosztować będzie wrychle conajmniej cztery razy tyle. (Doszło do tego, że wydawcy obcinać muszą niejedne zamówienia do dziesiątej części). Reszta egzemplarzy dostaje się dziś przeważnie do rąk „ludzi nowych“, kupujących bez wyboru wszystkie książki i obrazy, jakie znajdują się na rynku: — twórcze, wartościowe i zgoła nikczemne, — w tym dziwnie dobrodusznym dziś popycie.
Ale to na razie tylko. Niebawem wyrobią sobie i ci ludzie busolę swych potrzeb i upodobań, uwyraźni się ich popyt. A podaż, nawet taka podaż nastąpić z czasem musi, gdy wydawca, jedynie w dogadzaniu potrzebom nowej publiczności, zdoła pogodzić własny interes z żądaniami zorganizowanych zecerów i zorganizowanych „pracowników pióra“.
Ça ira! ira! ira! — skoro już wyraźnie na tę nutę gra nowy chochoł czasów.
Kryzys, który zaczął się od papieru, a odbił tymczasem na. zewnętrznej szacie książki, sięga jej wnętrza.
A gdzież te niedawne jeszcze usiłowania nasze, które — łqczyły bodaj nielicznych śród nas? Nie parafjańska doraźna użytkowość, lecz ogólno-człowiecza wartość twórczości polskiej w duchowej kuźni świata? czujna zawsze łączność z kulturą dalszego Zachodu? poziom, smak i wybredność polskiego czytelnictwa? — ileż naszej pracy i doli tkwi w tem!
Głaz syzyfowy toczy się z powrotem.

Należy tedy esemprędzej imać się jego ponownie. Nie zniechęca nas ani na chwilę, że czynimy to po raz drugi, niektórzy z nas już po raz trzeci w życiu. Bardziej, niźli gdziekolwiek na szczęśliwszym dla sztuki świecie, winniśmy tu — w obecnej zwłaszcza dobie, — być wszyscy społem, dosyć jeszcze młodzi, aby bodaj od początku wszystko rozpoczynać. Bo nam to wszak, naszemu pokoleniu nareszcie! dana jest możność pracowania u odbudowy rzeczy w przyszłości już ciągłych i trwałych. Wśród jakich bo osypisk każdego okresu. wśród jakich gruzów dziejowych, pracowały poprzednie pokolenia? jakie bezcenne wartości polskiego ducha zasypywały raz po raz te ruiny?!
Czemże te nasze dziś straty, i bodaj nawet zatraty, a niedomagania chwili?...
Napomknęło się tu o najważniejszych jedynie w tym celu, aby wzbudzić na nie czujność tych wszystkich, którzy pragną im przeciwdziałać.
W dziedzinie umysłowości żłobią sobie niejednokrotnie głębsze na razie wpływy te myśli, które „przychodzą na gołębich nóżkach“, niźli przewroty dziejowe w rozhuku armat, — na razie, boć z czasem i te ostatnie urabiać będą duchowe oblicze pokoleń. W tej dziedzinie duchowej, — ciszy i skupienia, — która zwie się sztuka, a w niej twórczością niezależnq, panuje zgoła inny rytm stawań się i przemian, niźli w raptularzu kroniki dziejowej, inny czas, niż na niecierpliwym zegarze haseł i doktryn. Duchowe owoce wielkiego przypływu dni dzisiejszych spożywać może będą dopiero pokolenia następne. Tembardziej należy dziś już przystąpić do uprawy tych sadów, by każdy okwiat nowego ducha i formy strzec tyleż przed zamrozem obojętności powszechnej, ile przed poważaniem w atmosferze snobizmu.
Garstką murarzy przystępujemy zaledwie do odbudowy bodaj jednego, w miejsce tych dawnych, przybytków pracy twórczej i krytycznej, które pod pięknemi imionami swoich symbolów zapisały się w dziejach umysłowości naszej.
Nadużycie jednak nazw symbolicznych przez okres miniony przyczyniło się do ich zwulgaryzowania: imiona czasopism dawniejszych znajdujemy dziś na szyldach domów handlowych i na etykietach towarów. Dla tych, oraz innych względów, woleliśmy — w uproszczonych na zewnątrz czasach powojennych — obrać dla się imię prostsze i tylko rzeczowe, zgodne zresztą z dzisiejszemi nazwami czasopism literackich we wszystkich krajach Europy.
Za najpilniejsze zadanie uważamy, jak się rzekło, podjęcie tych głazów syzyfowych prac niedawnej niewoli naszej, które stoczyły się, po raz ostatni, z samego progu wolności. Żyjemy w czasach wielkich zamierzeń rozbudzonej siły narodu i obniżanych aspiracji twórczych narodowego ducha.
Ody nam pomogą i starsi wśród nas, ci o najrozleglejszej wiedzy i skali wyczucia, oraz ci najmłodsi, którzy tak nieoczekiwanie „wybębnili sobie“ otwarte uszy i serca ludzi, — rychło patrzeć, jak wtoczymy te głazy, tym razem może w wartki nurt światowego postępu, który wreszcie przepłynie i przez wolne ziemie nasze.
A gdy się w takim nurcie poczuje, może nawet bezwładnie toczący się kamień...?!
Ale czytelnik dzisiejszy prawdopodobnie — nie ma czasu. Nie bacząc, jak zwykle, i na to nawet, przystępujemy do pracy naszej.

***




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.