Nowy Przegląd Literatury i Sztuki 1920 nr 1/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbiorowy
Tytuł Nowy Przegląd Literatury i Sztuki
Podtytuł R. I, tom I, nr 1
Redaktor Wacław Berent
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ SA
Data wyd. 1920
Druk Warszawska Drukarnia Wydawnicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
NOWY
PRZEGLĄD
LITERATURY I SZTUKI
Czerwiec 1920.
Nr. 1. Rocznik I. Tom I.
NAKŁAD INSTYTUTU WYDAWNICZEGO „BIBLJOTEKA POLSKA“
SPÓŁKA AKCYJNA w WARSZAWIE.

Składano i tłoczono w „Warszawskiej Drukarni Wydawniczej“


(Tamka 46) pod kierownictwem St. Rzeszowiaka.




∗             ∗

W najgorszych czasach rosyjskich mieliśmy kilka takich, jak ten, zespołów pracy twórczej i krytycznej: kilka redut duchowego życia naszego w długich latach zewnętrznego docisku i wewnętrznego zastoju. Na progu życia państwowego ustała jak gdyby potrzeba wymiany i obiegu myśli w rzeczach ducha. Wyczerpana w bezsennej polityce, zadrzemała się wrażliwość ogółu nad sprawami twórczości polskiej doby ostatniej, nad losem polskiej książki, obrazu, teatru i muzyki. Opinja publiczna nie ma dziś czasu, — prosi o zwracanie się w tych sprawach do urzędników.
Sztuka, zdana na urzędy, a równocześnie na zjazdy i związki, dostała się w nieoczekiwanie duszną atmosferę ambicji politycznych, zabiegań artystów o ministerjalne wsparcia, w zgiełki opozycji kawiarnianych i sejmików, gdzie o zagadnieniach kultury naszej rozstrzyga powszechne głosowanie uczestników i gości.
Gdy w tej atmosferze, o wątpliwej wartości wychowawczej, urabiają się dziś opinje w sprawach narodowej kultury, istotne kierownictwo niemi objęła zdawna już władza inna: — duch czasów.

Twórczość niezależna doby ostatniej znalazła się całkowicie poza sferą wczorajszych i dzisiejszych zainteresowań ogółu polskiego, wręcz poza możnością jakichkolwiek oddziaływań. Najmłodsza poezja nasza, snadź pod naciskiem tej bezdomności i życiowych mate niedoli, wzięła na się z impetem przedwiekową rolę zabawiaczki tłumów. I, uderzywszy w bębny uliczne, postanowiła przez kabarety i kawiarnie narzucić indolencji polskiej swoje wartości. Traf zrządził, że w garstce tej młodzieży znalazło się kilka rzetelnych talentów dużej miary, kilka serc najwrażliwszych na współczesność naszą i świata. Że się do nich domieszało kilku prawdziwych kuglarzy, o najbrutalniejszej żądzy efektu, pstrokaciźnie szat łatanych, i chrypliwego głosu, — było to fatalnością tej osobliwej dziś drogi na Parnas.
Lecz oto książka i obraz, teatr i muzyka wstępują na drogę wskazaną przez najmłodszą poezję. Aczkolwiek nie trafiają wprost do tamtych bud ulicznych, poczynają jednakże szukać oparcia na tejże publiczności z kabaretu i kawiarni: na powojennym stanie tak zwanych „nowych ludzi“ (tak bardzo u nas zresztą nie nowych).
Malarstwo już to uczyniło. Dobroduszna kooperatywa sprzedaży na ulicy Królewskiej już nie wystarcza, należałoby się przenieść nieco dalej: do giełdy, skoro istnieje już taka haussa na obrazy, a nawet czarna giełda mętnych spekulacji niemi. Nigdy tyle Ersatzfarby nie nakładano na Erzatzpłótna, a nigdy w tak epatycznem usposobieniu nie opuszczało się wystaw, zarówno bieżących jak i dorocznych. — „Boże, ileż ci ludzie umieją!“ — streszczał niedawno swe wrażenia po zwiedzeniu jeden ze starszych i najświetniejszych malarzy naszych. A znaczy to bodaj, że nawet te imponujące umiejętności techniczne nie służą dziś do niczego. Opad głębszych aspiracji twórczych uderza i zmusza do zastanowienia.
Pozostawając tu jednak wyłącznie w zakresie spraw technicznych: — daremnie byś szukał choćby tych dawnych szlachetnych pasji do jakiegokolwiek problemu barwy, światła, czy linji, lub imania się czegoś bardzo trudnego, na borykanie się z tem z żywiołową zawziętością Gierymskiego; daremnie wypatrywałbyś jakiego szkicu zanotowanego w chwili szczęśliwej, która nie powróci, a nie pragnie być zubożoną o całą moc sugestywną momentu, — na wystawach wszystkie obrazy są pilnie wykończone na sprzedaż. „Chodziła czapla po czerwonej desce, powiedzieć ci jeszcze?“ wyziera i nagabuje z każdej ramy tych nieskończonych pejzażów, portretów, martwych natur, chłopów zakopiańskich i t. p. To nieustanne kopjowanie siebie i powielanie bez końca raz już osiągniętych, choćby doskonałych, rezultatów, to tchnienie jut nie maestrji, lecz wzorowej manufaktury, bijące nawet ze sztuki made w Krakowie, otrzymało bodziec niesłychany w dzisiejszym pokupie na obrazy.
Lecz właśnie ten zgiełk jarmarczny zdziera ostatnie złudzenia nawet przed oczyma tych, którzyby wciąż jeszcze łudzić się pragnęli: Malarstwo nasze doby ostatniej stanęło na martwym punkcie, — uświadamiają to sobie coraz to szersze koła artystów. — Zresztą nie tylko nasze malarstwo.
Teatr nasz chyli się jawnie do upadku; nawet gazety, poruszając dziś te sprawy, zrzuciły zwykłe rękawiczki — względów lokalnych. Dawni bywalcy, bądź to zrateni repertuarem, bądź to wypłoszeni cenami miejsc, odsunęli się od teatru. Przed kasy widowiskowe napłynęła fala nowa; sale wszystkich spektaklów w Polsce są codzien wypełnione po brzegi. W najbiedniejszym i najbardziej dziś głodującym Krakowie, gdzie dawniej w jednym teatrze bywały pustki, jest dziś teatrów cztery! Ta nieprawdopodobnie zwiększona frekwencja obniżyła odpowiednio i poziom artystyczny scen, wielokrotnie poniżej wszelkiego kryterjum. A choć aktorzy krzywią nosem na dzisiejszą publiczność i jej repertuar, każdy z nich woli być „Wickiem“ na syto, niż „Księciem niezłomnym“ w głodzie, (za kulisami nawet „Wickiem socjalikiem“ w atmosferze chwili).
Tenże duch czasu, który najmłodszą poezję prowadził do kabaretu, malarstwo wiedzie na giełdę, zamienia dziś teatry w tłoczne niby Colossea, gdzie głód circenses! zagłusza uliczny krzyk panem!“ — Głos sztuki zamilkł w tych cyrkach.
Muzyka, zwłaszcza koncertowa przestała być chyba sprawą naszej kultury duchowej, zamieniwszy się w sprawę cudzą. Filharmonja warszawska bowiem jest dziś osobliwym przybytkiem sentymentów obcych, gdzie na koncertach poświęconych muzyce polskiej świecą demonstracyjne wprost pustki, gdy nazajutrz, podczas wykonania np. kompozycji Skriabina, jakieś patrjotyczne wręcz dreszcze przebiegają przez nabitą salę.
Założoną była Filharmonja warszawska przed laty dla podniesienia naszej kultury muzycznej, — i to kosztem miljonowym! Dziwił się tej szczodrobliwości Nedbal za swoim wówczas pobytem w Warszawie. „My w Czechach, zaczynaliśmy bodaj że z dziesiątą częścią tej sumy.“ — I dokąd oni muzykę swoją pchnąć zdołali!... Rozbrzmiewa ona, teraz właśnie, po Zachodzie całym (już jako środek polityczny!), jednając im, nie konjunktury — zmienne i przelotne, lecz dusze ludzkie — na trwało. Myśmy przeciwstawić temu zdołali broszurę francuską o tem, co to w dawnych wiekach, za wolnej Polski, w muzyce naszej jut było i co wobec tego dziś mogłoby było być!... Syzyfowe prace niewoli naszej i w tej, jak i w tylu dziedzinach, poszły nie tylko nam na marne, ale innym na użytek, innym ku przewadze na świecie.
Do gruntownego odmuzykalnienia rdzennych warstw oświeconych, do pozostawienia w całkowitem pod tym względem barbarzyństwie przeciętnej „inteligencji“ naszej oraz szerokich warstw ludowych, — do tego wszystkiego przyczyniła się ze skutkiem kosztowna Filharmonja warszawska.
O właściwej uprawie rodzimej twórczości symfonicznej w takich warunkach nie może być mowy, na razie przynajmniej. Zresztą jest to jedyna sztuka, która bez poparcia państwowego i municypalnego (dawniej: dworskiego lub pańskiego) nigdzie na świecie istnieć nie zdołała, — jedyna! — bo nie teatr, nie literatura.
Przepędzał Platon poetów z Republiki, muzykę, — wychowawczynię pokoleń i kierownicę dusz, — radził pielęgnować. Czyżby ją chcieli przepędzić precz — na Niemcy — kierownicy Rzeczypospolitej naszej?...
Inicjatywa prywatna, która pod największym dociskiem rosyjskim dokonywała właśnie w sprawach narodowego ducha cudów odporności i obrony, złożyła dziś cały swój bagaż patrjotyzmu i dobrej woli na ramiona urzędników. Inicjatywa prywatna nie ma dziś czasu, (jest zajęta żeglugą morską).
Zaś ta urzędnicza nie uchroniła nas nawet od „katastrofy aprowizacyjnej“ w dziedzinie duchowej:
Książka obca (francuska i angielska) stała się dziś wyłącznym luksusem tych, którzy jej przeważnie nie potrzebują, acz toastują tak hucznie ostatniemi czasy nad dziejową łącznością cywilizacji naszej z kulturą romańską.
W dziejach naszych rozmaicie bywało. W ciągu ostatnich lat kilkudziesięciu wpływy kultury niemieckiej, sięgające daleko poza niedawne słupy graniczne Rzeszy, urabiały niezaprzeczalnie nasze metody pracy naukowej, organizacji technicznej i rutyny handlowej; użyczały doktrynału naszej walce klasowej, informacji dziennikom, lekarzom kontaktu z postępem ich wiedzy, podręcznikom szkolnym niejednokrotnie wszystkiego prócz języka, księgarzom pomysłów, operetce repertuaru, kabaretom dowcipu; wyciskały te wpływy piętno swoje na architekturze domów naszych, na lokalach publicznych, na przedmiotach codziennego użytku, na charakterze i ozdobach naszych wnętrzy mieszkalnych, ba! kościołów naszych... A te piętna, te cechy i właściwości bytowania stanowią właśnie o cywilizacj narodu, — tej powszedniej, nie odświętnej i toastowej.. Owe zaś fale poniemczenia zatrzymywały się jedynie u drzwi szkół i urzędów rosyjskich, u wrót cerkiewnych i więziennych bram: u zakresu wpływów tej drugiej kultury na ziemiach naszych.
Dla tak niedawnych jeszcze niewolników tych obu kultur, które już nam zamykały mózgi do koszar swoich szablonów, już mustrowały myśli nasze i znieprawiały sumienia, — byłaby bliższa łączność duchowa z Francją i Anglją teraz właśnie bardziej pożądana, niźli kiedykolwiek w dziejach.
Tymczasem mur chiński waluty naszej i nieprawdopodobnych cen na książki obce oddzielił nas całkowicie od dalszego Zachodu, — naszą naukę od jej źródeł i środków pomocniczych, naszych uczonych, pisarzy i artystów od łączności ze światem myśli zachodniej. Te zagadnienia stają się tem bardziej niepokojące, te wszak niezadługo. — już nie drzwi nawet, — lecz ściany Rzeczypospolitej staną na ścieżaj otworem dla najbliższego Wschodu i Zachodu. Acz w innej formie i na innych drogach, powrócą fale dobrze nam znanych kultur sąsiedzkich. Odbije się to przedewszystkiem na naszem życiu socjalnem i politycznem, nie pozostanie bez wpływu na nasze życie duchowe: na dalsze kształtowanie psychiki neo-polaków. I nie połączą nas toasty z kulturą romańską.
Lecz mur podobny odciął nas nieomal od własnego świata duchowego:
Książka polska, która ze wszystkich ksiąg na świecie ma swoje najosobliwsze zawsze fata, stała się, — w wolnej nareszcie ojczyźnie, — rzeczą wręcz niedostępną dla tych właśnie, dla których przedewszystkiem pisaną bywa każda książka uczciwa. Nie nabędzie jej profesor i nauczyciel, którzy utrzymują się dziś przy życiu z wyprzedaży swoich bibljotek i dobytków, nie kupi jej pisarz, artysta i student, których bytowanie dzisiejsze jest wogóle zagadką.
Oficer i urzędnik chętnieby przeczytali niejedno, gdyby rzecz otrzymali w deputacie. Nasi lekarze i adwokaci są, wiadomo, zbyt poważnymi ludźmi fachu, aby mogli poświęcić literaturze coś więcej nad chwilkę rozmowy o niej z damami. Któż tedy, u Licha, czytuje dziś polskie książki? Ziemiaństwo? to z Królestwa naprzykład? Wolne żarty!
„A jednak książki polskie mimo wszystko idą!“ — nie mówią, lecz śmieją się księgarze, i dziwią się zarazem. W charakterze tych konstatacji kryje się jakaś przykra, prawie urągliwa dola książki polskiej w dobie obecnej. Bez... władny dziś towar księgarza, moralnie rzecz niczyja, przez krytvkę nieomal poniechana, (krytyka nie ma dziś czasu: zajęta jest w dyplomacji), staje się książka polska, a łupem t. zw. paskatstwas. idzie na tajne przechowywania, jako przedmiot, którego wyprodukowanie kosztować będzie wrychle conajmniej cztery razy tyle. (Doszło do tego, że wydawcy obcinać muszą niejedne zamówienia do dziesiątej części). Reszta egzemplarzy dostaje się dziś przeważnie do rąk „ludzi nowych“, kupujących bez wyboru wszystkie książki i obrazy, jakie znajdują się na rynku: — twórcze, wartościowe i zgoła nikczemne, — w tym dziwnie dobrodusznym dziś popycie.
Ale to na razie tylko. Niebawem wyrobią sobie i ci ludzie busolę swych potrzeb i upodobań, uwyraźni się ich popyt. A podaż, nawet taka podaż nastąpić z czasem musi, gdy wydawca, jedynie w dogadzaniu potrzebom nowej publiczności, zdoła pogodzić własny interes z żądaniami zorganizowanych zecerów i zorganizowanych „pracowników pióra“.
Ça ira! ira! ira! — skoro już wyraźnie na tę nutę gra nowy chochoł czasów.
Kryzys, który zaczął się od papieru, a odbił tymczasem na. zewnętrznej szacie książki, sięga jej wnętrza.
A gdzież te niedawne jeszcze usiłowania nasze, które — łqczyły bodaj nielicznych śród nas? Nie parafjańska doraźna użytkowość, lecz ogólno-człowiecza wartość twórczości polskiej w duchowej kuźni świata? czujna zawsze łączność z kulturą dalszego Zachodu? poziom, smak i wybredność polskiego czytelnictwa? — ileż naszej pracy i doli tkwi w tem!
Głaz syzyfowy toczy się z powrotem.

Należy tedy esemprędzej imać się jego ponownie. Nie zniechęca nas ani na chwilę, że czynimy to po raz drugi, niektórzy z nas już po raz trzeci w życiu. Bardziej, niźli gdziekolwiek na szczęśliwszym dla sztuki świecie, winniśmy tu — w obecnej zwłaszcza dobie, — być wszyscy społem, dosyć jeszcze młodzi, aby bodaj od początku wszystko rozpoczynać. Bo nam to wszak, naszemu pokoleniu nareszcie! dana jest możność pracowania u odbudowy rzeczy w przyszłości już ciągłych i trwałych. Wśród jakich bo osypisk każdego okresu. wśród jakich gruzów dziejowych, pracowały poprzednie pokolenia? jakie bezcenne wartości polskiego ducha zasypywały raz po raz te ruiny?!
Czemże te nasze dziś straty, i bodaj nawet zatraty, a niedomagania chwili?...
Napomknęło się tu o najważniejszych jedynie w tym celu, aby wzbudzić na nie czujność tych wszystkich, którzy pragną im przeciwdziałać.
W dziedzinie umysłowości żłobią sobie niejednokrotnie głębsze na razie wpływy te myśli, które „przychodzą na gołębich nóżkach“, niźli przewroty dziejowe w rozhuku armat, — na razie, boć z czasem i te ostatnie urabiać będą duchowe oblicze pokoleń. W tej dziedzinie duchowej, — ciszy i skupienia, — która zwie się sztuka, a w niej twórczością niezależnq, panuje zgoła inny rytm stawań się i przemian, niźli w raptularzu kroniki dziejowej, inny czas, niż na niecierpliwym zegarze haseł i doktryn. Duchowe owoce wielkiego przypływu dni dzisiejszych spożywać może będą dopiero pokolenia następne. Tembardziej należy dziś już przystąpić do uprawy tych sadów, by każdy okwiat nowego ducha i formy strzec tyleż przed zamrozem obojętności powszechnej, ile przed poważaniem w atmosferze snobizmu.
Garstką murarzy przystępujemy zaledwie do odbudowy bodaj jednego, w miejsce tych dawnych, przybytków pracy twórczej i krytycznej, które pod pięknemi imionami swoich symbolów zapisały się w dziejach umysłowości naszej.
Nadużycie jednak nazw symbolicznych przez okres miniony przyczyniło się do ich zwulgaryzowania: imiona czasopism dawniejszych znajdujemy dziś na szyldach domów handlowych i na etykietach towarów. Dla tych, oraz innych względów, woleliśmy — w uproszczonych na zewnątrz czasach powojennych — obrać dla się imię prostsze i tylko rzeczowe, zgodne zresztą z dzisiejszemi nazwami czasopism literackich we wszystkich krajach Europy.
Za najpilniejsze zadanie uważamy, jak się rzekło, podjęcie tych głazów syzyfowych prac niedawnej niewoli naszej, które stoczyły się, po raz ostatni, z samego progu wolności. Żyjemy w czasach wielkich zamierzeń rozbudzonej siły narodu i obniżanych aspiracji twórczych narodowego ducha.
Ody nam pomogą i starsi wśród nas, ci o najrozleglejszej wiedzy i skali wyczucia, oraz ci najmłodsi, którzy tak nieoczekiwanie „wybębnili sobie“ otwarte uszy i serca ludzi, — rychło patrzeć, jak wtoczymy te głazy, tym razem może w wartki nurt światowego postępu, który wreszcie przepłynie i przez wolne ziemie nasze.
A gdy się w takim nurcie poczuje, może nawet bezwładnie toczący się kamień...?!
Ale czytelnik dzisiejszy prawdopodobnie — nie ma czasu. Nie bacząc, jak zwykle, i na to nawet, przystępujemy do pracy naszej.

***



Z POEMATU
„MARCHOŁT GRUBY A SPROŚNY, JEGO
NARODZIN, ŻYCIA I ŚMIERCI
MISTERJUM TRAGIKOMICZNE“.
(Sceny środkowe z obrazu trzeciego: Marchołt-Król czyli tryumf i upadek Marchołta).
RADCA, PIERWSZY I DRUGI OBYWATEL, MARCHOŁT, KTOŚ.

RADCA. Majestacie!
Wielki królu miłościwy,
w nieskalanej lśniący szacie —
Nieskalanych niema szat —,
Czy nie rzekłeś, że ten świat,
że te nasze ziemskie niwy
to szulernia,
gdzie brat brata w ferbla kładzie?
MARCHOŁT. Tak!
RADCA. Że ten świat nasz to kawiarnia
pospolita, aż ogarnia
człeka strach.
MARCHOŁT. Tak!
RADCA. O, tak!
I me słowa są te same!...

Słuchaj, oto,
co Ci powiem: Królu!... Ach!...
szedłem zawsze pośród ciernia —
męczeństwa to mego znak —
chciałem, królu, wymieść błoto,
lecz na radzie — — —
dzisiaj zwrot nastąpił nowy!
Niema co już łamać głowy,
dziś mnie losy z tobą skuły — —
PIERWSZY OBYWATEL. I ja jestem strasznie czuły
na zło wszelkie, a że lubię
zgłębiać prawdę i, o zgubie
świata myśląc, na sposoby
rozmaite — —
DRUGI OBYWATEL. Prosta rzecz:
wszyscy pójdziem w swym orszaku,
wszyscy weźmiem palmy w ręce,
całe drzewa,
i w podzięce,
że nam pan nasz ulgę czyni,
że nas zbytnio na przetaku
nie przesiewa,
że choć wie on, co jest ziarno,
a co plewa,
to zbyt czarno
na nas ludzi — — —
więc też wkroczym razem z tobą
do świątyni,
która, słyszę, niema krat,
ani nawet żadnych bram,
a jeżeli, to otwarte
przez dzień cały i przez noc,
jest przestronna,
wielce wonna...

MARCHOŁT. Jeno że was dobrze znam,
jeno że mam na was bat,
wy pełzacze i pływacze,
pańskiej śliny zlizywacze,
gdy na waszą splunie kartę
jakiś możny, mocny pan,
na rachunki te powszednie,
na te cyfry, pospolicie
z ksiąg patrzące,
na te liczby, które we dnie,
które w nocy
pośród ciasnych mrocznych ścian
ustawiacie!

Zdaje wam się, że w pokorze
przyjmujący tę pogardę,
którą życie wasze darzą
twarde, harde
one duchy, ach! od gniewu
i nadziei w przyszłe dnie,
w zwycięstw czar,
płomienistą lśniące twarzą —
zdaje wam się, że snadź w sobie
sił nie mając, by ich zgnieść,
potraficie
na godzinę albo dwie
uchronić się od zalewu
ognistego, który tamci
wszcząćby mogli i na zawsze
przy tym waszym, pełnym żłobie
w te płomienie, w te najkrwawsze,
najognistsze.
strąci rzeki,
wszystkich was!

Znam-ci ja was; dobrze znam-ci,
wy rachmistrze,

tacy sprytni, tacy chytrzy,
a tak głupi:
nikt przyszłości nie przekupi,
chociaż w norze
jaknajskrytszej
każdy z was się ukryć może,
choć mijają wam tygodnie,
choć uchodzą wam miesiące,
całe lata, całe wieki!...
Iżby było wam wygodnie
spać i jeść,
co wam honor, co wam cześć?!...
Co wam znaczy
wielka duma?!
Pychę macie,
dąs prostaczy,
jeśli w szacie
postrzępionej
zobaczycie
swego kuma,
nędzne życie!
Ale gdy przed wami stanie
w swej postaci
żywot równie, jak wasz, marny,
albo może i marniejszy,
jeno odzian w tkań i haft,
w złotogłowia i robrony,
w materyję,
która plecy jego kryje
zdobniej, suciej i bogaciej,
niżli wasze,
wówczas sobie pluć dajecie
w lichą kaszę
i słodziutko, uniżenie
sami się chowacie w cienie!...
Chciałem sobie w czas dzisiejszy,

gdy się z jego kołowrota
nowa, złota
snuje nić,
tylko kpić z was, tylko drwić,
a wszelako gniew mną miota,
może nawet ból i żal,
że tak chełpić się lubicie,
iż umiecie patrzeć w dal,
a patrzycie w ciemną noc!
Wy, z rozumu swego proc
puszczający, o, nie kule,
jeno jakiś piasek mnogi,
który spada wam pod nogi!
Wy, tak czule
grzebiący się w własnym mule,
własnych celów omamiacze,
przerabiacze
na swój sposób wszelkich prawd,
jeśli prawd tych święta moc
do drzwi waszych zakołacze
i wy wpuścić ją musicie —
nie, że wiecie,
iż to wasze nędzne gnicie
jest jak śmiecie —
o, jak bagno, w którem grzęźnie
życia wóz
i na twarde świata drogi
wyjść nie może
w tym oporze
błota, trawska, trzcin i łóz,
tylko z lęku, tylko z trwogi,
iż daremny opór wasz
albo zbytnio wstrząśnie wami,
lub zawiedzie was pod straż
dni, iż idą i iść będą
bezlitośnie

pod koniecznych praw komendą,
z wichrami, piorunami,
i przemienią tych na więźnie,
którzy sami,
obłąkanie
czy zaprzańce,
opierają się ich wiośnie!...
RADCA. Panie! Królu! Każdy z nas
i naprawia i urabia,
jako umie,
ludzką rzecz — —
PIERWSZY OBYWATEL. Każdy, panie, w swym rozumie
przy ogólnym staje kotle
i tak warzy i tak smaży,
i tak smaży,
jak go tylko na to stanie — —
DRUGI OBYWATEL. Niema tęgich dziś kucharzy,
a tem sobie to tłomaczę,
królu, panie — — —
MARCHOŁT. Lecz jest tęgość w mojej miotle,
urabiacze,
naprawiacze
ludzkiej sprawy,
gdy profitu wam nie dawa
ludzka sprawa!
Puste garnki, a nie puste,
to nie mięso w nich się tłuste
na biesiadę świata warzy,
jeno jakiś chudy płyn
tak! wodnista jakaś ciecz,
wstrętna zgoła,
która zdoła
najgłodniejszych dziś nędzarzy

doprowadzić do wymiotów!
Świat ten spuchnie,
gdy uwierzy w waszą kuchnię,
a uwierzyć ponoć gotów,
bo mu los dopieka srogo,
bo mu zbawców dzisiaj trzeba,
a zaś zbawcą jest mu ten,
kto go kłamem wprawia w sen!
O, ty lęku, o ty trwogo,
jakżeż słodko, jakżeż błogo
usypia nas marny kłam!...
Was, podjadki wy bez czoła,
was przypuścić do kościoła — —
dla was mi budować tyn,
boży chram,
który sięgać ma do nieba?
Precz mi, precz!

Radca i obaj obywatele znikają. Zjawia się

KTOŚ. A dla kogo?
MARCHOŁT. A dla kogo? Dla — człowieka!..
KTOŚ. Ci nie ludzie?
MARCHOŁT. Ale jacy?
KTOŚ. Tacy, królu, i owacy:
Z jednakowej wyszli pracy,
na jednakim ich warsztacie —
w jednakowym wszystkich trudzie — —
MARCHOŁT. Tania mądrość, bardzo tania!
KTOŚ. Zawsze-ć mądrość...
MARCHOŁT. Nikt nie wzbrania,
abyś wasan z przekonania
czy z przekory naśladował
mądrość — radców...
KTOŚ. Mądrość świata!
MARCHOŁT. Dla mądrości takiej bata

dziś potrzeba — mam ją gdzieś!
Zrozumie to każdy Grześ,
nawet owce, nawet ciele!
KTOŚ. Mam ją gdzieś: Przepraszam wielce,
że śmiem, królu, wpaść w twój ton,
w niedomówień twoich nutę —
pragnę przecie
zauważyć, iż wyzute
są z szczerości
obchodzenia, omijania,
gdy się prostą chce iść drogą.
Zawsze-ć lepiej, godniej, szczerzej,
jeśli taki król uderzy
w pełny dzwon!...
Prawda, człek i tak pochwyci,
ale po co taka, królu,
delikatność w niciach twych.
MARCHOŁT. A więc dobrze: mam ją w rzyci
tę ich mądrość, a jeżeli
trzeba jeszcze nieco śmielej,
iżby mieli — —
byś miał złoto, a nie szych,
to mnie mogą -
to możecie,
ty i oni — — —
KTOŚ. Niech Bóg broni!
dosyć! dosyć!... Mam ją, królu,
mniejsza o to, gdzie — — — A czemu
na wspomnienie tej mądrości
skaczesz, królu pozłocony,
aż do pował?
Sfolguj złemu,
bo już całkiem pękniesz z bólu
gdy potrzaskasz sobie kości,
gdy rozbijesz sobie twarz — —

MARCHOŁT. Wasan jesteś, co? konował,
że tak o me kości dbasz?..
Skąd pan? na co?.. Z jakiej strony? — — —
KTOŚ. Jakiego tu masz — człowieka...
MARCHOŁT. Nie żądamy, nie wzywamy...
wścibskie, widać, są wasany,
chociaż na nich nikt nie czeka...
skąd?.. zdaleka?
KTOŚ. Czy zdaleka,
czy też zbliska, toć to chyba
rzeczą jedną!
A czym człowiek, pies, czy ryba,
czy też jakiś inny „ktoś“,
nie zmieni się świata oś,
gwiazdy na to nie pobledną,
słońce na to nie zagaśnie...
MARCHOŁT. Właśnie, właśnie,
ale przecie...
Powiedz waćpan w krótkiem słowie...
KTOŚ. Albo w długiem, toć to równie...
Rzecz wiadoma
na tym świecie:
ziarno, słoma,
kłos, czy źdźbło...
MARCHOŁT.
Wszystko w końskiem ujrzysz g.....!...
KTOŚ. O! o! o
Czy pan w szkole
zawsze byłeś tak pojętny?
Ale prawda: nie mów, wole,
ca się działo...
MARCHOŁT. Ktoś wykrętny —
Nie wykręcaj, nie zagaduj!
Chwyć za wymię
mądrość świata, mleka nadój,

lecz dla innych! Ja w tym dymie
skąpałem się już za młodu —
o, tam w lesie, tam na błoni,
na polanie...
pod szumiących drzew namiotem...
KTOŚ. Lub pod cichych — wiem coś o tem!
Nie uczynisz pan zawodu
tej mądrości...
MARCHOŁT. Owszem, może wręcz otwarcie
wrócę do niej,
gdy mię siły już opuszczą,
gdy połamię sobie kości,
gdy nie będę mógł już powiek
wznieść, mój Ktosiu... gdy na karcie
mego życia palec boski
już ostatnie będzie głoski
mazał, ścierał...
ale dzisiaj...
KTOŚ. Gdy z tą tłuszczą...
bo dla ciebie każdy człowiek,
może inny, niźli ty,
jest po trochu
lub też całkiem zgniły, zły,
niewart ani wiązki grochu,
zalicza się do motłochu...
MARCHOŁT. Kłamiesz wasan!...
KTOŚ. Krzyknij raczej
po swojemu: „Precz, sobaczy
Bierzpomordzie“... Bijesz w mordę
ludzką hordę
i wraz w pysk walisz bezlitośnie,
gdy ku twojej nie chce wiośnie!
KTOŚ. Daruję ci!
KTOŚ. Zbytnia łaska! zbytnia cześć
Trzeba znieść!...

Tak się dzisiaj oto święci:
dawniej, dawniej,
za ginącej już pamięci,
różni, sprośni Marchołtowie,
sprośni, panie, lecz zabawni,
przed królewskie szli się trony
swą mądrością w grubej głowie
popisywać, zawezwani,
a dziś Króle Salomony
nieproszeni...
MARCHOŁT. Jak to piecze,
jak to rani!
Ale jednak, mój ty — człecze,
czy nie człecze, wyznać muszę:
Król Salomon już jest w ciupie
swoją mądrość, panie, chrupie,
swą mądrością w piecu pali,
bo mu drewien...
KTOŚ. Dali, dali
albo dadzą!
Zresztą inni pozostali,
co się władzą
dzieląc z swymi
poddanymi,
jak przystało
na tych mędrców, którzy ciało...
MARCHOŁT. Ja na duszę ludzką dybię
i nie chybię...
KTOŚ. Chybisz wasan, bo w swym trybie,
w swem pędzeniu oszalałem
mądrość twoja nie pamięta,
że jest — ziemia obok nieba,
że na wieki jest sprzągnięta
dusza z ciałem
i że liczyć się potrzeba...

MARCHOŁT. Z ludzkiem łajnem!
KTOŚ. Rzecz zwyczajna...
MARCHOŁT. I z naturą tego łajna...
KTOŚ. Jeśli nie chcesz w nadzwyczajnem
ugrząść łajnie!...
MARCHOŁT. Nadzwyczajnie!
Deklinacja prawie moja!
KTOŚ. Jak ci się to raz zdarzyło...
MARCHOŁT. Nieraz, Ktosiu!
KTOŚ. Tem ci lepiej!
MARCHOŁT. Za to człowiek rad im wrzepi...
KTOŚ. Albo oni człowiekowi...
MARCHOŁT. No i będą wszyscy zdrowi!...
KTOŚ. Wszyscy, panie? Tak jest pewna
twa ostoja,
tron twój z drewna?
MARCHOŁT. Z drewna? z drewna? Może, panie
Królowanie...
KTOŚ. Tak! Nie z tego jest-ci świata
twe Królestwo, bo to, zda się,
mój grubasie,
chciałeś rzec...
Rzuć to w piec!
Puść do kata,
mój ty Królu malowany,
te nieludzkie twoje plany...
MARCHOŁT. Nie skusisz mnie
KTOŚ. Ja nie kuszę,
jeno mówię:
na prawdziwym siądziesz tronie,
wykowanym z srebra, złota,
nie złożonym z kołków, z płata,
czy też z desek, czy też z pali,

z których ongi wyciosali
i ciosają jeszcze dalej
szubienice albo krzyże...
MARCHOŁT. Na co złota, na co srebra?
Jeśli tylko moje żebra
nagą kością mi nie świecą —
czyż świecidła mnie oblecą?
K’temu dusza ma nie płonie,
nie rozpali się tem lice!...
A twe, panie, szubienice...
KTOŚ. Trza się, królu, ubezpieczyć,
bo gdy tylko człek przewącha,
że chciałbyś go odczłowieczyć...
A te skronie?..
O, ja prawdzie nie ubliżę,
jeśli powiem, że mizernie
wyglądają w tej koronie,
która raczej przypomina
głóg i ciernie...
MARCHOŁT. To, czy owo,
toć to przecie jednakowo
ciśnie zawsze,
a czy mniej lub więcej krwawsze...
KTOŚ. A to berło, wszak to trzcina,
którą ongi...
MARCHOŁT. Albo kij!
Bij mnie waćpan, dalej, bij!
KTOŚ. A ten płaszcz twój — o, mocarzu...
MARCHOŁT. Mów: nędzarzu,
jeślić to przyjemność sprawia
nie mam w sobie pychy pawia...
KTOŚ. Ktoś tam kiedyś wlókł się w górę
w taką samą skry t purpurę...
ja nie kuszę, jeno radzę —
nie! ja mówię: chcę rzetelną

posiąść władzę,
która ludzi uspokoi
i po ludzku ich napoi
i nakarmi i gotową
zawsze będzie szyć im nową
suknię, panie, na ich plecy,
albo starą im połata
na ich arcyludzkie ciało —
wybór kutej i bez świecy
znajdziesz łatwo: albo, albo —
albo spokój, albo bój,
papierowy królu mój!...
MARCHOŁT. Już się stało!
Już wybrałem... kroczę dalej,
choćby tron ten potrzaskali!
Mych zamiarów nic nie zmieni!
Jedna dla mnie, nie dwie bramy:
KTOŚ. Śmieszna chwalbo!
Idą twoi — uwiedzeni,
z których chciałeś mieć — olbrzymy!
Adieu, addio,
caro mio!
Dziś się jeszcze zobaczymy!...

(znika)

MARCHOŁT. Caro mio?... Mniejsza a to!...
Chociaż nikt mnie nie podtrzyma,
otwartemi ja oczyma,
pewnym krokiem,
a nie chyłkiem, a nie bokiem...

(na scenę wchodzą)

MINISTROWIE. My cię, władco, podtrzymamy

— — — — — — — — — — —

JAN KASPROWICZ.
ZŁE SPOJRZENIE.
...„Za wieczny niepowrót zmarłych,
Za konających bezsilność“...
Juljan Tuwim „Litanja“.

Przeżycie wewnętrzne, które ma być tutaj uprzytomnione, zdarzyło się w półtora roku mniej więcej po śmierci dziewiętnastoletniego młodzieńca, syna doktora Zenona Ł., prowincjonalnego lekarza w środkowej „Galicji“. Zmarły był jedynakiem. Zgasł w ciągu krótkiego czasu na galopujące suchoty. Na nic się nie zdała wiedza ojca, jego znakomitych kolegów i przyjaciół, wszelkie ich wysiłki, zabiegi i środki zaradcze. Po śmierci syna doktór Ł. pozostał w tem samem miejscu i w tym samym domu. Po dawnemu leczył pacjentów i przykładał się wśród swego otoczenia do spełniania różnych obowiązków społecznych. Sąsiedzi wzdychali przelotnie, patrząc na niego i mrużyli oczy z tak zwanem współczuciem, którego, po prawdzie, nikt nie czuł i czuć nie mógł. Potem i to ustało. Zapomnieli. Któż bowiem i jakim sposobem może mieć wiadomość o istocie cudzej, zwłaszcza wewnętrznej, niedoli?
Ludzie nowi, przyjezdni, którym zdarzyło się zawierać znajomość z najbardziej wziętym z lekarzy tej środkowogalicyjskiej Abdery, z „nadzwyczajnym djagnostą“, nie domyślali się wcale, że ów tęgi, spokojny, przenikliwy, przyjemny i wykwintny człowiek, — jak mówiono „gentelman w każdym calu“, — miał niedawno tak ciężkie przejście. Sam doktór Zenon mocował się ze swoją klęską, jak na mądrego mężczyznę i świadomego lekarza przystało. Wiedział, że jego przebita dusza nie może na ziemi znaleźć przyjaciela. Możnaby powiedzieć, że pierwszy okres po śmierci syna zniósł lepiej, niż okresy późniejsze. W miarę oddalenia od tamtych wyraźnych chwil, coś psuło się coraz bardziej w zegarze wytrwania. Przedewszystkiem — co do pracy lekarskiej. Tuż po katastrofie doktór Zenon zapomocą tej właśnie praktyki „ubijał“ swą boleść, przydeptywał ją szybkimi, dalekimi marszami do chorych. Znieczulał się pracą, jak chloroformem. Nie zostawiał sobie wolnego czasu na obcowanie oko w oko z nagiem uczuciem. Mówiąc w najgłębszym już sekrecie, obrazami srogich ludzkich cierpień opijał się, jakoby winem tęgiem i uodporniał, jak spirytusem. Patrzał dzień w dzień, a częstokroć w ciągu długich nocy na udowodnienia i unaocznienia, że nie on jeden jest skazańcem. Przesiadywał u wezgłowia chorych dzieci ponad wszelką normę i miarę, już nie jako lekarz, lecz jak pielęgniarz. Wydobywał z objęć śmierci głowiny płonące od ogniów gorączki i powracał uśmiechy na twarze udręczone. Gdy ojcowie i matki witali jego zjawienie się łzami radości, a żegnali je błogosławieństwem, on sam szedł wśród tych objawów gnuśny w sobie, zaledwie postrzegając, czego w istocie dokonał. Ten szczególny nastrój uczynił zeń znakomitego lekarza. Nie żywych ludzi leczył ten pielęgniarz, filantrop i dobroczyńca, lecz mocował się z samemi chorobami. Ścigał je w kryjówkach i niedosięgłych pieczarach bytowania, zupełnie jak gdyby polował na tajemnicze potwory, byty okrutne i straszliwe w swej strukturze sekretnej, wymykającej się z pod objęcia przenikliwości ludzkiego rozumu.
Zagadkowe stwory przyrody — tyfus plamisty, szkarlatyna, ospa, nosacizna, gruźlica i tak nieskończony szereg innych — pociągały go teraz nie tak, jak dawniej. W głuchoniemej pasji swej mścił się teraz na nich, wyrywał je z dziupli i skrytek, chwytał w pół drogi, umiał w lot poznać się na ich planach, wybiegach, narowach i zdradzieckich przyczajeniach, na ich podspodniem życiu, splecionem z krwią, kośćmi i mięśniami człowieka, a tak nieubłaganie wrogiem tej krwi, kościom i mięśniom. Tak to wytrwale i niemal bez chwili przerwy pracując z wytężeniem wszystkiego rozumu, pamięci, czujności, zdobytej i wciąż przez studja pomnażanej wiedzy, operując myślą ćwiczoną i nieomylnie dokładną, — doktór Zenon sam na sam zostając ze sobą, ocknąwszy się ze snu w nocy, idąc w dal i powracając do punktu wyjścia, nie mógł znaleźć przedmiotu, czy tematu, o którymby mógł myśleć. Jego własna, istotna, niejako wewnętrzna, myśl ześlizgiwała się ze wszystkich rzeczy tego świata i ze wszelkich pojęć, napełniających świat wewnętrzny. Zaprawdę — ten tak rozumny człowiek — nie mógł o niczem myśleć. Wszystkie myśli zlatywały w otchłań czasu i niosły się w przestrzeni. Miesiąc jest taki a taki, dzień taki a taki w miesiącu, upłynęło tyle a tyle miesięcy, tyle dni, — oto były istotne, wewnętrzne myśli. Trzeba dziś, lub nazajutrz iść w takim a takim kierunku, do takich oto ludzi, a raczej do nazwisk, wypisanych w lekarskim karnecie, — oto była wszystka, wewnętrzna wola. I tak oto, — jako wspólnicy drogi życia, — stowarzyszył się z osierociałym jedyny towarzysz — pusty czas — i jedyna towarzyszka — jałowa przestrzeń.
Wszystko zaś inne było obojętną i obcą miazgą przydarzeń.
Przeczytawszy w pewnej książce, iż Perykles ateński zniósł bez żałoby śmierć dwu swych świetnych synów, doktór Zenon doświadczył wzburzenia wewnętrznego, jak gdyby osobistej insultacji, a nawet zniewagi. — Cóżem ja jest za człowiek? — z pogardą zapytywał samego siebie. Wnet jednak zjawiła się usłużna refleksja:
— Ba! Gdzież jest pewność, że ów Perykles czuł śmierć swych synów, skoro ją zniósł bez żałoby? Może dlatego zniósł śmierć synów bez żałoby, ponieważ wcale ich nie żałował. Może był człowiekiem-drewnem, twardym pniakiem bukowym, którego żadnym sposobem nie ima się zgniłość uczucia, gdyż jego cały skład wewnętrzny aż do rdzenia jest bukowy. Toż, według świadectwa Shelley’a, stary „ojciec“ Cenci modlił się żarliwie, szczerze i z uniesieniem, ażeby Bóg poraził śmiercią dwu jego synów. Nie jest jednolity, jak u zwierząt, lecz jest wieloraki, złożony i zagadkowy gatunek ojca w rodzaju ludzkim.
O pewnej, późnej nocy, gdy, zbudzony ze snu, szedł do chorego dziecka z nieszczęśliwym ojcem, który obok niego dreptał, pogadując, wdzięcząc się a po tysiąckroć przepraszając, akomodując się i zalecając, żeby „znakomitego djagnostę“ dobrze usposobić, doktór Zenon poczuł w sobie ostre nadpęknięcie. Ziąb i dreszcz nie w ciele, lecz w głębi duszy. Śmiech gruby w głębi. Szli na dalekie przedmieście przez puste pola, śniegiem zasłane, przez pagór garbaty i przykry. Buty doktora przemokły, zmaczane w śniegu zakończenia spodni wilgotną masą chlapały dookoła zziębniętych kostek. Brnąc w ciemności z zagona na zagon, doktór zagadnął współtowarzysza:
— Jak się też panu wydaje, czy czas naprawdę istnieje? Bo ja...
— Albo przestrzeń? Jak pan sądzi?
Stroskany ojciec, zajęty jedyną myślą, żeby jaknajprędzej i jaknajpomyślniej dostawić lekarza do łóżka swej chorej dzieciny, coś tam wymiamlał. Nie o odpowiedź chodziło...
— Mnie się wydaje, — perorował doktór, — że mają słuszność indusi, nauczając, a teraz w tej ciemności szczególnie wyraźnie to zobaczyłem, iż czas jest to w gruncie rzeczy tylko porządek następstwa w naszem poznawaniu rzeczy na świecie. A znowu sławiona przestrzeń, to nie co innego, tylko kierunek ustawienia przedmiotów tej ziemi. Jedno i drugie nie są to wcale jakoweś zewnętrzne trwania, lecz dwa sposoby ujęcia tego, co my, biedne kretyny, wiemy o otoczeniu.
Towarzysz drogi potakiwał z zapałem, wiarą i entuzjazmem:
— Skoro pan doktór przyszedł do takiego przekonania, a, w takim razie...
— Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość — to przywykliśmy nazywać wyrazem czas, a potem powiedzieliśmy sobie, że on trwa, jako byt samoistny. Jest to poprostu pusta ideja, nazwa bez rzeczy. Tu, tam, w tamtym kierunku — to znowu przestrzeń. A wszakże to, co nazywamy czasem w naszem odczuwaniu rozszerza się albo kurczy, staje się nieskończonością, albo się unicestwia, jeżeli je mierzyć miarą radości, albo miarą boleści. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość, — a jedno w drugie wchodzi, jak linja zwinięta w punkt geometryczny, staje się nicością, jak mgnienie oka.
— Pan doktór doskonale to przedstawia...
— I wielki myśliciel niemiecki, poswojemu rozumując, powiada, iż sam w sobie, poza przedmiotami, czas jest niczem. Jest to, według niego, podmiotowy warunek naszego zmysłowego rzutu myśli. A przestrzeń? To, co nazywamy przestrzenią, jest jedynie formą wyobrażeń naszej zmysłowości, w których mieszczą się przedmioty zewnętrzne. Lecz ta forma przedmiotów, jako istota, poznać się nie daje i poznaną być nie może. Czy człowiek ślepy ma wyobrażenie przestrzeni? Czy głusi, ślepi, daltoniści, neurastenicy, a także nieszczęśliwi, przyswajają sobie zjawiska w sposób przyrodzony każdemu przedmiotowi, w postrzeganiu powszechnem ludzi zdrowych i normalnie obojętnych?
Zeszli parowem ku przedmieściu i mijali chałupę, gdzie o tej tak późnej nocy rznęła siarczyście muzyka i rozlegały się wściekłe tupania, śpiewy i wrzaski. Zdawało się mijającym, że te weselne wyrwasy wysiepią belki z węglów, a hołubce wyrzucą ciężki dach z wiązania.
— O, Boże mój! Ci ludzie teraz tańczą i tak się weselą... — szepnął ojciec chorego dziecka, mijając tę budę radości.
— Jakże jesteś szczęśliwy.. — odpowiedział mu doktór w myśli. — Na progu dopiero stoisz, skoro cię takie przeciwieństwo dotyka i uraża. Nie wiesz ty, bracie, co znaczy za życia, chodząc po ziemi, leżeć w grobie, gdzie już wszystko jest tożsamością, gdzie już niema przestrzeni i gdzie już czasu wcale niema.


W trakcie operacji, które prowincjonalnemu lekarzowi wypadało dokonywać w najtrudniejszych zazwyczaj warunkach, samemu, kędyś w domostwach odległych, bez narzędzi i środków pomocniczych, — w ciężkich wypadkach, gdy trzeba było zwalczać chorobę, wyrastającą z brudu, nędzy, wszy i zaduchu, — przy barłogach napoły zgniłych, wśród szmat zetlałych od lepkiego potu, — w dobie najtrudniejszych rokowań i decyzji, skoro przyszło ważyć się na środki i przedsięwzięcia ostateczne, doktór Zenon odwoływał się do pomocy swego „asystenta“, niewidzialnego współpracownika, zgasłego syna. W owych ostatecznych chwilach — na wezwanie modlitewne, na westchnienie z samej głębi trzewiów i jestestwa, jakby na skutek rozpęknięcia się serca — zawsze przybywał niewidzialny. Samego nie było ani widać, ani słychać, ani czuć, ani można dotknąć, ani niczem zewnętrznem. czy wewnętrznem objąć, — a przecie objawiał się w czynnej pomocy, w tajemnicy współdziałania. Utwierdzał lub osłabiał powziętą myśl, mocno i nieodwołalnie rozstrzygał decyzję, niemal podsuwał i prawie kierował narzędzie. A wówczas nigdy nie chybiła ręka i nie wzięło złego skutku zarządzenie. Niewidzialne synowskie dłonie odganiały wszy, gdy wypadło w mroku ludzkiej jaskini, rozświetlonej płomyczkiem naftowej lampki siadać na tapczanie nędzarza z tyfusem plamistym, a rozpalonego ciała i pościeli z gałganów dotykać rękoma, ubraniem i włosami. Niewidzialną synowska twarz zasłaniała od zarażonych plwocin, od jadu pryszczów i krost, charknięć i kałów. Coś jakoby święta rękawiczka okrywało rękę, badającą zaraźliwe choroby. Doktór Zenon bardzo rzadko odwoływał się do swego anioła. Ilekroć miał to uczynić w ostatecznej rozterce, wśród trwogi człowieczej przed wyratowaniem życia, lub porzuceniem nędzarza w konaniu, serce w nim zdawało się umierać. Wiedział, że odrywa swego syna od jakichś prac innych, niedosięgłych i niepojętych dla ziemskiego rozumu, że go przymusza do powrotu na ten padoł, gdzie młodociane jego ciało tyle przecierpiało, a dusza przeżyła smutek tak straszliwy. Poczytywał te swoje modlitwy przywołujące za grzeszny egoizm, za nadużycie świętości, prawdziwie za świętokradztwo. Lecz w ciągu owych przelotnych chwil, tak niewymownie krótkich, jak złożenie i rozłożenie skrzydeł motyla, czuł w sobie dawne swe szczęście. Śniło mu się na jawie, że znowu są razem, że dokądś idą ramię w ramię i radzą o swych własnych zagadnieniach, o sprawach powszechnych lub domowych. Uczucie miłości stawało znowu w piersi pustej, jak wówczas jakiegoś w zimie dnia, gdy szli szeroką drogą podczas srogiej zamieci i zasłaniali się nawzajem od wichru i śniegu bijącego w oczy, a ogrzewała ich tasama we dwu ciałach pałająca miłość. Gdy było rozewrzeć oczy, — pustka znowu była i cisza. Świadomość znowu była, opleciona zwątpieniem. I głęboka, głęboka wewnątrz rana.


Z okna doktorskiego mieszkania, z okna tego „gabinetu“, gdzie przyjmował chorych w godzinach popołudniowych, widać było na rozległości widnokręgu dwa łagodne wzgórza, zstępujące niepostrzeżenie zboczami, w rozległą dolinę. Na jednej z tych pochyłości stała kępa wyniosłych drzew. Podczas „ordynacji“, między jedną poradą a drugą, doktór Zenon spędzał zazwyczaj nieco czasu przy oknie, niby to zażywając chwili wytchnienia. Wpatrywał się wówczas w swój widok, tak mu znany. Nie była to martwa ziemia, lecz kształt widomy wszystkich bez wyjątku przeżyć. Ów skrawek gruntu wszystko wiedział. Nasycony był spojrzeniami boleści od samego początku strasznej choroby, poprzez agonię i śmierć, aż do ostatnich, pustych chwil. Gdyby jakowaś niepojęta siła zdołała ścisnąć owe dwa wzgórza, rzeka łez popłynęłaby z nich w cichą dolinę. W tę to dolinę zniżało się o zachodzie słońce. Kępa drzew rzucała wówczas długi cień. Między dwie pochylnie pagórków zdawał się iść w ślad za słońcem ostatni wygon ziemski, żłobowina jedynej drogi z tego na tamten świat. I wciąż to samo, zawsze jednakie, a nigdy nierozstrzygnione pytanie szło w tę drogę pod cieniem samotnych drzew, z tego na tamten świat:
— Gdzie jesteś? Kto cię teraz przyciska do serca? Czyli twój tam pobyt jest tylko snem tak nieskończonym, iż spłynął w małość nieskończoną, jak linia w punkt geometrów, leżący w sobie samym, bez miejsca bytu i wymiaru wzdłuż i wszerz? A przecie do mnie przychodzisz! Jakimże sposobem dowiadujesz się, że cię wołam? Skąd przychodzisz? Czyli twój tam pobyt jest służbą niewiadomą, niepojętą i na wieki tajemną? Komu służysz? Co przedsiębierzesz? Jakie masz do wykonania prace? Czyliż mnie jednemu nie możesz powierzyć tej tajemnicy jakimś znakiem, snem, objawieniem? Ja sekretu nie zdradzę! Będę go strzegł, jak źrenicy oka! Umrę z nim! Przeczysty skaucie, przeczysty duchem i ciałem, nieskalany brudem ziemi, czyli tam jesteś także skautem w zastępach Boga? Czy ci tam ziemi i tutejszych prac — żal? Czy ci tam lepiej, niż tu?
Myśli bezsłowne na podobieństwo łez, wypływających samowolnie z oka, wypływały z człowieczej nędzy, zanosiły się w daleki ów widok na horyzoncie i spływały samochcąc w przedwieczne słowa psalmu: „Oświeć oczy moje“...


Tuż przed domem, po drugiej stronie drogi, rozciągała się uprawna łączka, prostokąt starannie przez właściciela ogrodzony, — a nieco dalej, w głębi stał dom parterowy, drewniany, z gankiem, typowy dworek na przedmieściu prowincjonalnego miasta. W dworku tym mieszkała rodzina, nieznana doktorowi osobiście, gdyż nikt z tej rodziny nie zasięgał jego porady lekarskiej, lecz od dawien dawna znana mu z mimowolnego sąsiedzkiego podpatrzenia. Ojciec w tej familii, jakiś ongi urzędnik, stracił był wzrok i, jako zupełny inwalida, pozostawał na opiece żony, kobiety niezmiernej pracy, zapobiegliwości i nieustającego poświęcenia. Trzecią w tej rodzinie osobą był syn, jedynak, wyrostek lat siedmnastu, czy ośmnastu, uczeń gimnazjalny, prymus w szkole, i „pociecha tudzież cała nadzieja“. Czwartą istotą żyjącą w niskim domku za drogą był pies Dunaj, taks długi, niski, na typowo koślawych nogach, do którego nazwa wspaniałej rzeki pasowała, jak pięść do nosa. Prymus Antoś i niski Dunaj żyli w stałej kompanji i nieustającem dotrzymywaniu sobie towarzystwa. Doktór Zenon Ł., nie spoglądając na zegar, mógł oznaczyć godzinę, skoro zobaczył Dunaja, wystającego na drodze, węszącego z przejęciem powietrze, z niecierpliwem ziewaniem, przestępywaniem z nogi na nogę, a nie bez zawziętego drapania ziemi pazurami. Znaczyło to, że Antoś już w podskokach nadciąga na obiad, że tam już gdzieś w oddali, na kamieniach podmiejskiej drogi zgrzytają jego buty, grubo podkute gwoździami. Rodzina niewidomego niewidomego sąsiada nie mogła sobie pozwolić na luksus utrzymywania służącej. Całą pracę domową, w kuchni i mieszkalnych pokoikach, spełniała matka Antosia, przy czynnej i wydatnej jego pomocy. Ten duży, tęgi, muskularny, doskonale zbudowany i znakomicie wygimnastykowany młokos nosił wodę do kuchni, rąbał drwa, zamiatał pokoje, odgarniał w zimie śnieg, czyścił ubrania i buty, skrobał kartofle i biegał z koszem po sprawunki do sklepów. Nieraz przyszło mu przełknąć gorzką drwinę z ust młodych pokojówek i kucharek wśród śmiechu za nim rzuconą, gdy gnał do magla ze stosem bielizny, albo pchał na wózeczku worek z kartoflami. Puszczał to jednak mimo uszu, jak zresztą wiele innych ludzkich opinji. Był to Antoś śpiewający. Wszystko robił śpiewając i podskakując. Możnaby powiedzieć, że ten młody człowiek pędził życie w prysiudy, a wszelkie czynności życiowe traktował, jako nieuniknione przerwy między jedną piosenką a drugą. Te rozmaite śpiewanki zdawały się nosić go po świecie, jak skrzydła noszą ptaka. Wszystko załatwiał z wiatrem w przegony. Gdy z wiadrami pełnemi wody ze studni sąsiada pędził poprzez łączkę, zdawaćby się było mogło, że w kuchni jego rodziców wynikł groźny pożar i że on go właśnie dzielnie tłumi. Gdy szedł do szkoły, przestrzeń znikała mu z pod podkutych obcasów i podeszew, nabitych gwoździami tak raptownie, iż szybkości jego kroków sam Dunaj żadną miarą nadążyć nie mógł. Nieraz doktór Zenon słyszał okrzyk matki Antosia, witający powracającego ze sprawunkami: — Już jesteś! Dopiero wyszedł, już jest z powrotem! Moje dziecko, nie łachaj tak, przecież buty...
Następowały wymowne apostrofy co do butów, strasznych cen zelówek, zestawienia cen dawnych i nowych i tym podobne litanje mizerji ludzkiej. Mało to wszakże skutkowało. Buty w istocie łachały się na mniemanych brukach podmiejskich w sposób złowieszczy. Sprawność i sprężystość Antosia nadewszystko ujawniała się podczas zbiórek zastępu skautowskich „wilków“, do którego należała niemal cała jego klasa.
W jesieni, w zimie, wczesną wiosną, nim właściciel łąki obwieścił, że nie wolno deptać wiosennej murawy, na tej małej przestrzeni odbywały się harce, manewry, parady, rewje, defilady, tudzież zwyczajne, pozafrontowe skoki, tańce, łamańce, gonitwy i igrzyska tego grona młodzieży. Mogło się wówczas zdawać, że jesienna gruda, albo miazga jałowa w przedwiośnie spłachetka gruntu z łona swego wyrzuciła nagle zastęp szczególnych kwiatów. Kapelusze z dużemi rondami, zielone chustki na szyjach, wielobarwne wstążki u ramion, bronzowe ubrania i jasne laski migały w oczach widza, jak wielobarwna kwietna rabata. Oczy widza cofały się pod powieki, albowiem w tym zespole nie mógł dopatrzyć się swojego kwiatu. Niegdyś hasał tu, jako najpiękniejsza latorośl. Nadmierne „czuwania“ po nocach, zbyt gorliwe pochody ze zbyt wielkiemi ciężarami na ramionach, spoczynki w polach na mokrej ziemi, czatowanie w wilgotnych rowach przyczyniły się w niemałej mierze... To też oczy doktora uciekały pod powieki od widoku skautów i ich manewrów. Lecz krzyk ich komendy, trąbki, śpiewy docierały wszędzie, gdziekolwiek się skrył przed ich bolesnym, — niestety! — widokiem. Na wiosnę już właściciel łączki nie pozwalał nikomu nogą stąpić na rozkwitający kobierzec kwiatów żywych. Uprawiał starannie swoją murawę tomasyną, bronował ją pilnie i polewał czasu suszy. To też rodziła mu trawy przebujne i kwiaty nieznane, niewidziane w tych stronach. Soczyste, wielkie kule koniczyny nasycały wszystek przestwór jasnej zieleni swoim radosnym kolorem, wyniosłe miodowniki przywabiały do koron swych tysiące pszczół, a smugi błękitnych i białych kwiatów nadawały temu zagajnikowi traw czarujące odcienie. Wówczas nikt już nie maścił stopą wonnej łączki. Szanowali ją wszyscy i tylko oczyma dopuszczali się wypasania bujnych kwietników sąsiada. Z wyjątkiem jednej jedynej niekulturalnej istoty, — z wyjątkiem krótkonogiego i obwisłouchego Dunaja. Ten komunista brodził samowolnie wśród najpiękniejszych roślin, zadzierając łeb do góry, gdyż zupełnie ginął w gajach miodowników. Coś tam wywąchiwał, żuł, podgryzał, próbował i wypluwał, ćwicząc się, widocznie, w znajomości psiej wiedzy lekarskiej czy aptekarskiej, na własny jedynie stosowanej użytek.
Jedna tylko istota nie czerpała ani jednego kształtu, nie piła oczyma ani jednej barwy z różnobarwnej łączki gospodarza, uboższa w tym względzie od psa Dunaja, uboższa, niż wszystkie pszczoły, trzmiele, muchy i osy. Był to ojciec Antosia. Na ciasnym ganku niskiego domu siedział godzinami, z twarzą wzróconą w stronę łąki, nieruchomy i niemy, jak gdyby właśnie pogrążony we wzrokową kontemplację cudnego kwiatów i traw ogrojca. Któż wie? Może słyszał, jak barwy wysmukłych dzwonków powstają? Może rodzenie się i kształtowanie cudokrzewów, których kielichy pisane są barwami niebios i zorzy porannej, rozpoznawał i uczuwał nozdrzami? Może niewiadomym zmysłem, który pociemku w ciele swem wyszukał, urobił i wydoskonalił, zdołał docierać z odległości do zapachów, w dzieciństwie swem, za szczęśliwych dni jasnowidzenia, na łonie duszy wypiastowanych?
Pod małą wystawą dachu zawsze obok ojca kręcił się Antoś w nieodstępnem towarzystwie Dunaja. Doktór Zenon nie słyszał z odległości rozmów ojca i syna. Dolatywały do niego tylko szczątki wyrazów i niewyraźne dźwięki. Antoś ojcu coś tam opisywał w trawach, wskazywał miejsce, ostrożnie i delikatnie stąpając, by ani jednej trawy nie zmaścić. Dotykał w gąszczach centurji, w smugach smółek jakowychś łodyg i liści.
Gdy mżył majowy, ciepły deszczyk, przepuszczony jakoby przez gęste na wyżynach sito, Antoś w krótkiej pelerynie i Dunaj z wysoko podkręconym ogonem brodzili miedzą w dalekich okolicach łąki. Skaut poprawiał brzozowe witki kołków, podtrzymujące prostackie żerdzie płotka. Przepuszczał zassane wody w pewnych rowkach, odprowadzających wilgoć do głównego rowu. Komuś tam z plemienia kaczeńców, czy niezapominajek dopomagał w trudach żywota przy czynnej asyście Dunaja, życzliwie usposobionego dla wszelkich poczynań swego dużego przyjaciela.


W pogodne dni letnie ojciec Antosia wychodził do miasta. Miał wówczas na sobie kapelusz z szerokiemi skrzydłami, archaicznego nieco kształtu, lecz świeży, jakby go wczoraj nabyto w modnym magazynie, paltot wyczyszczony, buty „wyglancowane“ ze skautowską dokładnością i finezją, spodnie zaprasowane według ostatniego przepisu elegancji. Przechodzień, nieświadomy istoty rzeczy, mógłby był poczytywać wyprostowanego starszego pana za dandysa z przedmieścia, który o swą powierzchowność dba aż do przesady. Antoś zawsze prowadził ojca pod ramię. Byli obadwaj już niemal jednego wzrostu. Szli zawżdy krokiem miarowym, o czemś własnem zcicha rozmawiając, — być może o tych kamieniach, których liczba niepoślednia leżała na drodze, ażeby snać który z nich nie obraził nogi niewidomego.
Gdy tak pewnego dnia ci dwaj powracali z miasta do domu, doktór Zenon przypatrywał im się ze swego okna. Wzrok jego wszczepił się w tę parę i przez spojrzenie wysunęło się z serca straszliwe żądło zazdrości. Głowa, jakby głaz lity odwaliła się na futrynę okienną, a wargi szeptały do niewidomego starca:
— I cóż z tego, że jesteś ślepy? I cóż? Idziesz z nim, jakby ze swemi własnemi oczami. Widzisz przez niego. Twoje strupieszałe serce ma w sobie drugie serce żywe, młode, niewinne, twórcze i święte. Ręka potężna i tkliwa podtrzymuje każdy twój krok. Ramienia twego dotyka ramię cudze, a zarazem własne, jakby wieczność potęgi. I cóż, że jesteś ślepy! Przestrzeń dla ciebie znikła i przeistoczyła się na czas, to prawda. Ale, gdy idziesz ramię w ramię z dorastającym synem, przez to jego ramię wraca w ciebie nanowo przestrzeń. Jesteście dwiema istnościami w jednej. Jesteście cudem natury. Tak oto, ty ślepy, jesteś panem nad pany, królem nad króle. A ja? Ze mnie wydarte jest wszystko, przestrzeń i czas, światło i zmrok, sen i czuwanie. Jestem kamień, który noga wszechmocna kopnęła i odrzuciła z drogi, żebym wam nie zawadzał w przechadzkach pod słońcem. Cóżem jest? Nawet nie nicość!


Gdy nadeszła pierwsza rocznica śmierci syna, doktór Zenon zamówił w parafji żałobne nabożeństwo. Ale proboszcz był chory i terminu nabożeństwa nie można było narazie ustalić. Koledzy zmarłego chcieli uczestniczyć w tem nabożnem wspomnieniu, to też zajmowali się szczegółowo kwestją daty. Pewnego dnia doktór Zenon, posłyszawszy, iż ktoś stuka do drzwi wejściowych mieszkania, poszedł otworzyć. Zobaczył na progu Antosia, syna niewidomego sąsiada. W swem skautowskiem ubraniu, wyprostowany młodzieniec ów trzymał w ręku list od proboszcza. Uśmiech nieopisanej piękności, w którym zawarte było wszystko, stał na wargach gońca, kiedy ów list podawał. Gdyby ten uśmiech można było cudownym sposobem zdjąć z warg jego ludzkich i utrwalić w zewnętrzności, byłby to najwyraźniejszy dokument bytowania ducha wiecznego. W liście było zaproszenie na nabożeństwo.
Wkrótce potem nadeszła pierwsza po zgonie rocznica urodzin zgasłego. I oto znowu starsi i młodsi koledzy, jakby rewanżując się za pierwsze nabożeństwo, które nie z ich inicjatywy zostało odprawione, zamówili „swoją“ mszę żałobną.
Pewnego dnia ktoś znowu rano zastukał do drzwi doktora Zenona, a gdy on sam je otworzył, zastał na progu znowu Antosia, syna ślepego sąsiada. Jak za pierwszym razem, taksamo teraz skaut z tym samym cudnym uśmiechem podał doktorowi list z zaproszeniem na nabożeństwo.


Mało-wiele upłynęło czasu od tych nicnieznaczących i nicniemówiących wypadków, — od brzmienia tonu organów i ponurego w nich śpiewu, w którym się słowo Boga straszliwego objawia.
Pewnego dnia, brnąc swemi codziennemi ścieżkami od chorego do chorego, doktór Zenon zaskoczony został w pół drogi przez młodzieńca w skautowskim przyodziewku, poszarpanym i, poplamionym. Drżąc, szlochając, plącząc jedne rzeczy z drugiemi, zdrożony i blady ów chłopiec zawiadamiał, iż wiezie na wozie, wynajętym w górach, zwłoki kolegi, który spadł ze szczytu w Tatrach podczas wycieczki paru skautów. Kolega zabitego nie miał odwagi zawiadomić rodziców. Pytał doktora, jak to zrobić? Tembardziej, że ojciec ofiary jest ślepy... Doktór Zenon zachwiał się na nogach. Pobiegł drogą, wskazaną mu przez młokosa. Szli szosą, co tchu parę wiorst w górę za miasto. Ukazał się wreszcie wóz drabiniasty, zaprzężony w jednę szkapinę, która przez pół dnia i całą noc ciągnęła od gór w małopolskie niziny smutny ów ciężar. Doktór odrzucił płachtę, okrywającą skrwawione zwłoki. Zobaczył Antosia, a raczej potargane, zmiażdżone i roztrzepane jego zwłoki. Zdziwił go jedynie uśmiech niebiański, ocalały na resztce twarzy.
— Gończe mój, gończe!... — szeptał lekarz z załamanemi rękoma, z oczyma zasłanemi łzami. — Któż to ciebie dwukrotnie do mnie przysyłał? Kto cię przysyłał?
Ale święty uśmiech młodzieńczy, do tamtego należący świata, na pytanie to nie dał odpowiedzi. Na wieki został sobą, zawarłszy tajemnicę.
W wysokich górach, które przed niezliczonemi secinami lat moc niepojęta dla ludzkiego umysłu zdala przyniosła i osadziła na glebach wyłonionych z morza, w górach, które stały kilkanaście tysiącoleci w wichrach szalonych i w cichej niebios pogodzie, — czekał tajemniczy sprawca na lekkomyślne ręce Antosia. Czatował przez nieprzejrzany ów ocean czasu, aż junak samotny, gnany przez pasję i męstwo młodości, wedrze się na szczyt strzelisty i potężnemi rękoma chwyci za skrzyżal najwyższego cypla. Tam właśnie czekał nieśmiertelny wróg. Z wieku na wiek podkruszał granit od spodu, zlewał go potopem deszczu i mroził szronami zimy, aż go skruszył i w podatną, ruchomą bryłę zamienił. Gdy jej się uchwyciły ręce Antosia, wraz z nim, runęła z wysokości stu metrów. Zabiła go, lecąc poprzez powietrze, rozszarpała go, rozgniotła postokroć i napoiła się jego krwią, wylaną aż do kropli ostatniej ze wszystkich jego żył. Połamała mu raz, drugi, trzeci i dziesiąty sprężyste golenie i silne przedramiona, rozdarła gardziel, wyrwała z niej i przepłoszyła piękne, bujne piosenki, któremi chwalił rozkosz bytowania...


Doktór Zenon, jak wiadomo, mieszkał w tej samej części miasta, co rodzice zabitego Antosia. Niezależnie od prośby skauta, jemu to, jako lekarzowi, wypadało właściwie iść z zawiadomieniem o wypadku do domostwa tych ludzi. Ale doktór zatrwożył się w sobie. Nie miał siły być posłańcem do tych dwojga od ich Antosia. Tchórzowsko tedy, nie patrząc w stronę małego domu niewidomego sąsiada, wrócił do swego mieszkania i zajął się swemi sprawami. Tego dnia i następnych dni nie spoglądał w tamtę stronę. Nie patrzył nawet na zachód słońca, gdy zorza rozpościerała się zwolna między dwoma wzgórzami.
Ale na trzeci, czy na czwarty dzień, przypadkowo wyjrzawszy oknem, zobaczył jednak ślepego człowieka i jego tonę. W tych samych ubraniach, tylko czarnemi paskami krepy przybranych, szli skądsiś do domu. Żona prowadziła pod ramię niewidomego. On szedł, jak zawsze, wyprostowany, sztywny, uroczysty, zimny. Jej twarzy, na szczęście, — nie było widać pod gęstym, czarnym z krepy woalem. Patrząc na nich, doktór myślał:
— Dowiadujecie się, sieroty, prawdy o rzeczach zewnętrznych i rzeczach wewnętrznych, o Bogu i swojej własnej istocie. Tak, tak! Twarde są kamienie naszej drogi...
Dwoje tych ludzi skręciło z gościńca na ścieżkę, prowadzącą do ich siedziby. Kobieta znikła w głębi domostwa, a niewidomy, jak przyszedł z miasta, tak usiadł na ławce ganku, w kapeluszu i paltocie, z laską w ręku. Patrzał niewidzącemi źrenicami na tę łączkę, skąd przed kilkoma jeszcze dniami słychać było śpiew jego chłopca, albo zdrowy jego głos. Stary człowiek siedział tak długo w milczeniu i nieruchomości, jakby zastygł, czy skamieniał. Nie wiedział, iż podpatrują go czyjeś oczy, że czyjeś spojrzenia mierzą i ważą jego uczucia.
Doktór, jak zazwyczaj, oparty o futrynę okna, nie mógł odejść z tego miejsca. Kilkakroć wyciągał rękę do nieruchomego starca, ale ta ręka opadała wzdłuż ciała. Kilkakroć czuł w piersiach podnoszący się krzyk, ale nie mógł go wydać. Czemże miał przerwać ciszę przepaści, w której przebywała tamta dusza? I cóż z tego, gdyby u kolan mu wyznał:
— Najadłem się i napiłem się widokiem twoim w głodzie moim i straszliwą stała mi się ulga moja...
Miałże mu opowiedzieć historję swego złego spojrzenia?
Mały pies Dunaj wybiegł ścieżką z niemego domu na drogę i ze łbem, zwróconym w stronę miasta, ku drodze kamienistej wąchał powietrze, przestępował niecierpliwie z nogi na nogę i drapał ziemię pazurami. Pobiegł do domu i znowu wrócił za chwilę, żeby czynić to samo. Tak z dziesięć razy... Wreszcie uczuł snać zwierzęcą swą wiedzą tajemną istotę rzeczy. Wydało się, iż jego łeb chwycił paraliż, szyja mu się wyciągnęła w górę i pies znagła zawył przejmująco, żałośnie. Posłyszawszy ten głos, ślepy człowiek ruszył się, zatrząsł, zakołysał, zatrzepotał. Ręce jego rzuciły się w przestrzeń, szarpać poczęły zarost i raz wraz plaskać w pustej próżni. Głos straszliwy, nie podobny do żadnego z głosów zwierzęcych ziemi, głos nie podobny do żadnego z krzyków ludzkich wybiegł z jego piersi. Nikt wokół nie poruszył się od tego głosu, nikt nie przyszedł z pomocą, lub pytaniem, — ani żona, ani lekarz, ukrywający pod powiekami spojrzenie swoje. Tylko pies, przejęty tęsknotą, zawył do wtóru.

STEFAN ŻEROMSKI.
OSTATNIA PRZEJAŻDŻKA WE DWOJE.
(THE LAST RIDE TOGETHER).
I said — Then, dearest, since ’tis so...
I.

Rzekłem — Najdroższa, skoro tak,
Gdy wreszcie znam swej doli szlak,
Gdy nic nie waży miłość ma,
Gdy życia cel się wali z dna,
Gdy tak być musi i nadszedł czas —
Całe me serce hołd ci, cześć,
Błogosławiąco, rwie się nieść!
Nadzieję daną odbierz — chcę
Tylko pamięci o tym śnie
I nadto — prośby nie bierz za złe —
Jedź ze mną konno ostatni raz.


II.

Pani ma czoło chyli w dół,
Te ciemne oczy, gdzie nawpół
Duma się skrzy i dobroć drga,
Wlepiła we mnie, mgnienie, dwa,
Ważąc śmierć, życie: dobrze! — Ach!
Krew mi zawrzała siecią żył;
Niepróżny więc ten pomysł był:
Z panią mą oto będę mógł
Razem oddychać, mknąć przez smug,
Dzień jeszcze jeden jam znów jak bóg.
W wieczór — snadź runie świata gmach.


III.

Cyt! znasz ten chmur zachodnich pas,
Falisto-pierśnych, które wraz
Słońca, księżyca wieńczy blask
I wieczornicy pełnej łask — ?
Gdyś patrzał w nie w miłosnym śnie,
Uczucie-ś miał, że twój to szał
Tę chmur, słońc, gwiazd wichurę zwiał
I ściągał k’tobie lśnień tych sklep,
Aż ciało mdlało z bliskości nieb! —
Tak, na lęk gnąc się — z szczęścia-m ślepł! —
Mig się o piersi wsparła me.


IV.

Pomknęli-m. Duch znękany mój
Wygładzał się, jak zmięty zwój,
Furkocąc, chłonąc w wiatru tchach,
Rozwiał się dawnych nadziej gmach.
Z chybionem życiem czyż walczyć czas?
Gdybym to zrobił, tamto rzekł,
Wygraćbym mógł, lub przegrać bieg.
Mogłaż mnie kochać? czemuż nie?
Lecz nienawidzieć — też! któż wie?
W razie najgorszym, dziś byłbym — gdzie?
A oto kłusujem, dwoje nas.


V.

Błądziłżem w słowach, czynach sam?
Zabiega każdy — któż rzekł: mam? —
Mknęlim; duch śnił, by zkąd-ś od gwiazd,
Czar nowych krain, nowych miast,
Gdy wkrąg pomykał obszar ziem.
Myślałem: — Wciąż się trudzi człek,
Wciąż dźwiga z toni klęsk na brzeg.
Kres trudów tych? Porównaj-no:
Zamierzeń moc, dokonań źdźbło,
Dziś — i wiar, snów minionych tło!
Jam śnił: pokocha; a oto mkniem.


VI.

Dłoń z mózgiem w parze — widziałż czas?
Któż z nas miał myśl i śmiałość wraz?

Kiedyż pełń ducha wcielił czyn?
Byłż kto, co nie czuł ciała win? —
Jedziem — i widzę, jak pierś jej drga.
Moc wieńców świat ma — jeno dąż!
Pięć słów i w każdem stanu mąż!
Sztandar utkwiony w kości stos,
Żołnierski czyn! Cóż zań da los?
Że go wymieni Opactwa cios?
Darujcie! lepsza przejażdżka ma.


VII.

Co to ma znaczyć, wieszczu? Tak,
Twój mózg drga w rytm, jak skrzydły ptak,
Co czulim ledwie, mówisz nam;
Że piękno wszystkiem, rzekłeś sam
I w rymów pary zakląłeś je.
To coś, to nawet dużo — lecz
Posiadłżeś sam najlepszą rzecz?
Czyś — biedny, chory, łup wczesnych zim —
Bliższy choć krztę wyżynom swym,
Niż my, dla których tajnią rym?
Śpiewaj upojny szał jazd! Ja mknę.


VIII.

A ty rzeźbiarzu wielki — szmat
Sztuce-ś dał życia, rab a rad,
I ot twa Wenus — patrzymż w nią?
Nie — w lica dziew, co w żarach brną!
Godzisz się? mnie-ż podnosić żal?
A cóż, muzyku — włos jak śnieg,
Śród nut, bez słów spędziłeś wiek.
Nagrodą-ż ci tej chwalby chłód:
„Melodyi cud w swych dziełach splótł,
Lecz znamy kres przecie muzycznych mód!”
Jam oddał młodość; lecz mkniem dziś w dal.


IX.

Cóż dobre dla nas? Gdyby los
Zlać szczęście chciał, bym w bezbrzeż wzrosł

Jestestwem całem, — jeszcze wszak
Trzaby żyć nadto tak lub tak;
Szczęście mieć, by z niem mrzeć, czcza to mqła.
Stawiąc, gdzieś, kiedyś, krok u met,
Gdy duch w krainę chwały wszedł,
Jak dostrzedz to? Gdzież dowód, znak?
Drżąc przed zagadką padam wspak.
Ziemia tak dobra? Czemż nieba szlak?
Dziś nią i niebem — przejażdżka ta.


X.

Lecz — ona milczy długo zbyt! —
Cóż — jeśli niebem wieczny świt
Piękna i mocy, wzrok, co tkwi,
Gdzie życia kwiat raz pierwszy lśni,
I opętanie takim snem?
Cóż — gdyby wciąż mknąć przed się tak,
Życiem odwiecznem, wciąż nowem wszak,
Różnem nie treścią, lecz uczuć skrą,
Gdy każdy mig — wieczności dno,
Cóż — jeśli niebem to, że z nią
Mkniem, mkniem we dwoje, na wieki mkniem?

ROBERT BROWNING.
przełożył
Miriam.
POLONIUSZ.
(RZECZ O POLSCE W SZEKSPIRZE).

Jubileuszowy rok Szekspira, tj. 300-lecie od daty śmierci (3 Maja 1916 r.) rozbudził, jak to można było spodziewać się, nawet mimo srożącej się wojny, wzmożony ruch w pracach naukowych, poświęconych najnieśmiertelniejszemu poecie wszechczasów. Znacznie już atoli przed trzechsetleciem, tj. w ostatnich latach przed wojną, wezbrała fala prac i studjów z dziedziny szekspirologji w piśmiennictwie każdego z narodów europejskich, pojawiły się studja oryginalne i ciekawe, powiększające olbrzymi dorobek mózgowy ludzkości w kierunku poznania makrokosmu szekspirowskiego, dorobek, który razem zebrany stworzyłby bibljotekę o więcej niż półkrocia tomów. Nie zabrakło przy nadchodzącym w roku 1916 jubileuszu szekspirowskim prac fundamentalnych i w językach narodów pomniejszych i małych, jak np. w duńskim, czeskim, węgierskim, holenderskim, gdzie wszędzie istnieją od lat dziesięciu lub więcej, poważne Towarzystwa szekspirowskie, tj. asocjacje nietylko fachowych znawców i uczonych w piśmie ale i miłośników i lubowników Szekspira. Możnaby przy tej sposobności sparafrazować znaną maksymę, że kulturę danego narodu mierzy się nie tylko ilością zużywanego mydła, ale, jeżeli o intelektualnej uprawie umysłów mowa, to ilością i jakością prac w twórczość poety się zagłębiających. Niestety, my pod tym względem stoimy na bardzo szarym końcu, a ostatnie pokolenie nic nie przydało do skromniutkiego rejestru poprzednich; logja polska utknęła przy czasach Kraszewskiego, Struvego, Spasowicza, dość przygodnie i jednostronnie z Szekspirem się parających, a jedyne dzieło, którem możemy się rehabilitować przed intelektualną elitą angielską, tj. Matlakowskiego benedyktyńska apologja Hamleta, mocno już omszała i pyłem bibliotecznym zatrąca. Żywimy niezłudną nadzieję, że w przyszłości niedalekiej. kiedy przy fakultetach filozoficznych naszych pięciu uniwersytetów z katedry angielszczyzny szerzyć się będzie wiedza o potędze anglosaskiego piśmiennictwa, młodzi adepci tej wiedzy nadrobią w tych brakach i powoławszy do życia „Polskie Towarzystwo Szekspirowskie“, zrównają nas i w tej dziedzinie kulturalnej choćby z... Węgrami lub Czechami.
Z dzieł kapitalnych, które z okazji jubileuszowej pojawiły się w dziedzinie szekspirologii[1], ale w naszych opłakanych warunkach dość trudno i z wyjątkami tylko dostępne są lubownikowi polskiemu, na pierwsze miejsce wybija się pragmatyczna biografia Sidney Leego (1913, str. 770), która wraz z późniejszymi jego supplementarni drukowanymi w „Contemporary Review“, (np. Sh. and Public Affairs 1913), oraz z pracami biograficznymi Ch. W. Wallace’a, Ernesta Lawa, D. Masson’a, Wetza, Engela i innych, całkowicie wyczerpują już temat i sprawiają, że żywot doczesny Szekspira omal niema już dla nas ni żadnych tajemnic, ni żadnych niejasności, że bytowanie autentyczne twórcy Króla Lira znamy w całej rozciągłości i w tysiącach szczegółów znacznie lepiej i dokładniej od jego spółczesnych i rówieśnych. Wszystkie mroki omal są już rozjaśnione, wszystkie wątpliwości usunięte, nielogiczności rozwikłane, wszystkie karty odkryte. Rezultatem tych pedantycznie krytycznych, sumiennych, ściśle naukowych badań jest przedewszystkiem doszczętne obalenie mytu Bakoniańskiego j zbyt długo utrzymującej się ongiś fikcji, jakoby autorem szekspirowskich dramatów był filozof z Verulamu. Figlarna hypoteza Morgana, podtrzymana przez Speddinga i Smitha, a energicznie i efektownie rozreklamowana przez ekscentryczną amerykankę miss Delię Bakon, blisko pół wieku mistyfikowała świat uczonych, głównie dzięki poparciu takich powag niemieckich, jak Kuno Fischer i Gervinus, w których konserwatywnych głowach pomieścić się nie mogło, aby aktor, histrjon i poeta Szekspir mógł stworzyć szereg arcydzieł tak głębokiej filozoficznej treści. I Bakonianów podtrzymywali w tym naukowym obłędnym błędzie wyznawcy poglądów tych, że autorem dramatów jest hr. Southampton, to znowu, że hr. Rutland, w każdym razie szlachcic świetnego pochodzenia. Już uczony niemiecki Ernest Sipper (1904), a po nim Stoppes angielski wstrząsnęli całkowicie logiką hypotezy Bakoniańskiej, kiedy jeszcze inni uparci fantaści jak A. Kniepf, Donnelly, Wigston, Rapp, A. Weber von Ebenhof wyszukiwali mozolnie nowych argumentów i dokumentów na stwierdzenie tego, co z za oceanu apostołowała miss Delia „Słonina“, że tylko lord Słonina z Verulamu, (syn nieprawy królowej Elżbiety i lorda Leicestera) mógł sobie pozwolić na pisanie arcydzieł. Dziś po pracach Wallace’a i Leego teorja Bakoniańska faktycznie już nie istnieje, aczkolwiek można mieć pewność, że jeszcze znajdą się monomani poszukujący. na manowcach i czepiający się drobiazgów, dedukujący z błahych powodów, opierający, cały gmach swych koncepcji na fundamentach ze słomy a z zaciętością i zapamiętałością jakby jakichś literackich dedektywów londyńskich, starający się udowodnić, Ze fenomenu Szekspira wogóle nie było, jak nie było Homera; Hamleta zatem napisało konsorcjum wykwintnych lordów lub dostojny biograficznie sir Francis, byle tylko nie sam master William, a „winowajcy“ poszukiwać należy koniecznie gdzieindziej.
Dzięki pracom Wallace’a, który przeglądnął przez lat kilkanaście przeszło miljon aktów w Public Record Office, oraz syntetycznej biografji Leego nad wszystkimi tymi poszukiwaczami jakiegoś „godniejszego“ Szekspira, przejść już będzie można do porządku dziennego, niezaprzątając sobie nimi czasu; w bibljotece szekspirjologicznej będą podciągnięte pod rubrykę curiosów. Ponieważ zaś równocześnie z tą wiedzą specjalną olbrzymie postępy zrobiła wiedza historyczna o całej epoce Elżbietańskiej, tak, Ze w świetle tej wiedzy nowy Ooadby mógłby napisać nowe dzieło o „Anglji za czasów Szekspira“, przeto przy dzisiejszym stanie nauki, pełna już i mocna w konturach postać, występuje na tle pełnego i wiernego obrazu swego środowiska i swych czasów; cały zaś szereg, cały rój zagadek i kwestji złączonych z postaciami Szyllocka, Prospera, Krola Lira, Malvoglia, Falstaffa, Troilusa, Tymona Ateńczyka, Korjolana, zostaje wyświetlonych i rozwiązanych. Dziś dopiero przy możliwości drobiazgowego i ścisłego zrekonstruowania sobie definitywnego wizerunku merry old England z jej życiem politycznym, obyczajowym, religijnym, etycznym, ekonomicznym, odcyfrowalne są wszystkie niejasności i wszelkie plamy pozorne w tekstach, dziś dopiero jasne są i wyraźne wszystkie aluzje aktualne u Szekspira, jeżeli oczywiście staniemy na stanowisku, Ze wszelkie nawet najnieśmiertelniejsz e zjawiska literackie to nie tylko wyniki indywidualnych procesów twórczych, ale to znaki (signes) i równocześnie dokumenty historyczne pewnych procesów i ewolucji historycznych, narodowych, socjalnych, a nawet gospodarczych, skoro staniemy na stanowisku, te i genjusz byle synergetyczny z otoczeniem, ze środowiskiem, z narodem nie tylko tworzy wartości i prawdy nowe, niebywałe, nieistniejące ale także ogniskuje i skupia w sobie wartości i prawdy istniejące i pospólne, ergo, te nie tylko sam jest żródłem promieniejącego światła i ciepła, ale sam świeci przez wyjątkową moc i możność zbierania w sobie, i wchłaniania rozproszonych w społeczności swej i w czasach swych promieni. Skoro zaś nawet dla ogarnięcia indywidualności lirycznej i emocjonalnej, nieodzownem jest zapoznanie się z nieuchwytną treścią duchową czasów, w których indywidualność taka wykwitła, to konieczność zapoznania się z tłem wzmaga się dla krytycznego badania, jeżeli interesujemy się dramatystą.
W pełni rozkoszować się można, rozsmakować i poddać urokowi utworu dramatycznego z dawnej, zapadłej epoki, dziś jeszcze tylko wtedy, gdy się zna tajemnicę jego genezy, całości tycia czasów, z których fragment syntetyczny uwiązł w dziele literackim. Snobom i symplistorn winien imponować autorytet i aureola nieśmiertelnego nazwiska. Może więc snob sobie ziewać, ale ma obowiązek podziwiać i mówić o „arcydziele“ z respektem i rewerencją; dla nowocześnie rafinowanego i wysubtelnionego człowieka, poniektóre „arcydzieło“ zawierałoby niekiedy taką sumę prostactwa, kalectwa, rubaszności, brutalności, rękodzielnictwa, gruboskórności, złej roboty i prymitywności, te byłoby nie do przesłuchania i nie do przetrzymania a satysfakcję artystyczną dawało mniej nit względną, gdyby nie“ wtajemniczenie“, gdyby nie rozkosz erudycyjna, nie to ustawiczne widzenie i słyszenie podwójne, nie to przemiłe obcowanie, nieoficjalne. a prywatne z autorem, którego żywot i jego sprawy i jego czasy dokładnie się zna. Wtedy dopiero i tylko, powtarzamy, dla wtajemniczonego Eschyles tyje nanowo, a nieśmiertelność Goethego nie jest niekiedyśmiertelnie nudną. Jeszcze na Edypa można patrzeć z admiracją i głaskać książkę, zamknąwszy oczy, jak zimny marmur kolumny, ale już Moliera „Świętoszek“ frapuje tylko, gdy się, oderwawszy oczy, kontempluje kalwarję jego smętnej egzystencji; aureole Radna czy Schillera spłowiały i zbladły do niemożliwości, gdyż filisterstwo ich bezbarwnych, bezprzygodnych żywotów nie nęci nawet do rozrnyśliwań kto, jak, poco i na co te nużące i wodniste aleksandryny poprawnie i natchnienie wyklecił. Ze wszystkich zaś wielkich dramatystów stary Szekspir intryguje zawsze i po wieki rozciekawiać będzie nie tylko dlatego, że się z każdego wiersza, z każdego zwrotu myślowego wyczuwa demoniczną suwerenność tej natury, nie tylko dlatego, że wszystkie swe postacie stworzył z prawdziwej a nie papierowej gliny i tchnął w nie ducha a nie rymy i rytmy i nie tylko dlatego, że w duszę wszechczłowieka wszechczasów zapuścił sondę psychognosty aż do najgłębszych jej sztolni i pokładów, ale także z tej racji, że Szekspir jest całą Anglją bez reszty i całą swą epoką bez reszty i całym kontynentem, szóstym kontynentem, własnym, odrębnym, swoistym, przez siebie stworzonym światem.
Różne czasy różny Szekspir zajmować będzie; w tej epoce badaczów pociągnie jako filozof, w innej jako socjolog, w innej jako pieśniarz poematów miłości, w innej jako autorytet w patologji, kryminolog, jurysta etc. Nierównie ważniejszem dziś znów jest zdanie sobie sprawy z Szekspira, jako politycznego myśliciela swych czasów, jako świadomego obywatela wielkiego imperium, jako wyobraziciela patryotyzmu angielskiego, którą 10 dziedzinę aż do przedostatnich czasów, t. j. do prac Saintsbury’ego, Steevensa, Stedefelda, wreszcie do świeżych dzieł Brandta, Pellisiera, Boulengera, cokolwiek ze strony uczonych komentatorów odsuwano na drugi plan, podczas gdy właśnie cały szereg praktycznych polityków jak Palmerston, Blucher, Bismark w lekturze szekspirowskiej często szukali rady kierunku, pouczenia, wytycznych, a nasz największy i najnieszczęśliwszy mąt stanu, rzymsko posągowy Margrabia, Hamleta umiał na pamięć. Dziś jut dzięki wysokiemu poziomowi, rozległości i wszechstronności wiedzy szekspirowskiej, możemy sobie zdać sprawę do jakiego stopnia w zwierciedle dramatów szekspirowskich odbija się polityczne życie Elżbietańskiej epoki.
Szekspir należy, a raczej jest primus inter pares, do tych największych twórców, u których moment pierwszej koncepcji dzieła nie jest momentem najścia stanu nadświadomości i szału twórczego, ale dla których moment koncepcji wogóle jest czemś drugorzędnem i małoważnem, których twórczość natomiast zasadza się na najdoskonalszem, celowem, trzeźwem obmyśleniu i konsekwentnem przeprowadzeniu wielkiego planu literackiego. Jako organizator swego dzieła wchłaniał w siebie wszystkimi porami całą treść swych czasów, całe stubarwne życie, pełne kontrastów i dylematów, problemów i dysonansów, brał do swej świadomości wszystkie elementy i męty przewalającego się życia, więc piękno, brzydotę, heroizm i tchórzostwo, zbrodnie i ofiarności, podniosłości i cudactwa, najintensywniej i najosobiściej interesował się wszystkimi objawami zewnętrznego, okalającego go świata, nic co ludzkie i co spółczesne nie było mu obcem, i z chaosu barw i form, charakterów i wydarzeń, ze spienionych nurtów życia ogółowego, zawiłości motywów, ze splotów konfliktów, wydarzeń, faktów i wrażeń, z theatrum mundi mózg jego wydedukowywał i organizował projekcje świata zewnętrznego, ale spółczesnego, na deski sceniczne. Jego „tragical histories“ nie były ani w jednej uncji utworami sztuki, tworzonej dla samej satysfakcji rodzenia dzieła sztuki, ani sztuki dla literatury sub specie aeternitatis, ani też zeznaniami li tylko jego osobistych przeżyć, przemożeń i przezwyciężeń, czy rozłożonymi na polyfonię głosów konfesjami dziecka wieku XVI, ale powstawały jako w plastyczne kształty zaklęte rezultaty jego przemyślań i przeboleń i doświadczeń związanych tysiącznerui nićmi z jego spółczesnością i społecznością. Z wspaniałej plejady dramatystów Elżbietańskich, z których kilku zasługuje w pełni na miano genjalności (Marlowe, Webster, Johnson, Kydd), ten jeden aktor z fachu wybił się już za życia na plan pierwszy, gdyż jut w samem zamierzeniu swej twórczości miał o doniosłości i o misji sztuki dramatopisarskiej pojęcie najgórniejsze, rosnące wciąż, at wreszcie wypowiadające się, dumnie w tym akcie Hamleta, w którym szkic dramatyczny, odegrany przygodnie przez cygańską trupę aktorów wędrownych, spełnia rolę trybunału wiekuistej etyki, druzgoce zbrodniarza na tronie i obala dynastję. Tematy i osnowy szekspirowskie pozwalały już domyślać się (zanim dzisiejszy stan nauki o Szekspirze definitywnie to stwierdził), te master William teatr uważał i podnosił planowo i rozmyślnie do godności instytutu, w którym rozstrzygają się boje ideowe, toczą się walki w obronie starych lub dla przeforsowania nowych wartości idealnych, instytutu, w którym objawiają się widomie najwyższe siły kulturalne rasy, a dusza narodu w utworach scenicznych przeziera jak w zwierciedle. Dzisiejszy stan nauki o Szekspirze wykazuje nadto jeszcze więcej, te twórca takich panteistycznych poematów jak „Opowieści zimowej“ i „Snu nocy letniej“, piszący nadto pod przewodem czysto idealistycznego imperatywu twórczego, nie uchylał się i nie unikał nawet przeprowadzania pewnych konkretnych celów politycznych w swych tylko bardzo pozornie oderwanych od swej spółczesności arcydziełach. Dziś już wiedza o Szekspirze dała nam klucze do otwarcia tych skrytek i uświadomiła nas, dlaczego Korjolan jest tak pojęty a nie inaczej, czyje pomysły wygłasza Prospero, dlaczego w Szylloku uwięził po wieczne czasy psychę semicką. Pod tym kątem patrzenia o kilku wielkich utworach Szekspira możnaby zaryzykować zdanie, jako o sztukach do pewnego stopnia nawet tendencyjnych, o kilku innych jako o zawierających sceny, sytuacje lub charaktery z pewną wyratną tendencją programatycznie pisane. Można na to się ważyć tem śmielej, odkąd znakomity uczony niemiecki von Willamowitz-Moellendorf udowodnił, że Oresteja, a więc najczystsza tragedja attycka, była sztuką w pojęciu owoczesnych spółcześników greckich tendencyjną, orężem w walce o pewne wonczas aktualne idee. To bowiem, co nam przedstawia się:jako dramat absolutny, wszech’udzki, czysto etyczny, to dla Eschylosa było także demonstracją polityczną za utrzymaniem areopagu, tego najwyższego Trybunału nad krwią i mieniem i stwierdzeniem boskiej (od Ateny) genezy tej ludzkiej instytucji społecznej, równocześnie demonstracją przeciw klerykalnemu wyzyskowi deIfickiego Apollina, przeciw pojęciu, aby bóg Apollo domagał się krwawej zemsty rodowej aż na matce, która u Greków była najwyższą świę tością. Willamowitz-Moellendorf stwierdza niezbicie, że Oresteja była środkiem w walce pewnych zwalczających się ideałów i obozów etyczno-politycznych i że ta attycka tragedja miała dla spółczesnych słuchaczów i widzów takie także czysto aktualne walory, jak dla nas np. „Tkacze“ Hauptmanna, „Wróg ludu“ Ibsena, „Klątwa“ Wyspiańskiego. lub „Potęga ciemnoty“ Tołstoja. Szekspir jest nieporównanie bliższym nam, niż czasom Eschylowskim, jest w pewnej mierze człowiekiem już zgoła nowoczesnym, epokę jego egzystowania wyświetla dla nas wiedza historyczna już tak dostatecznie, że obecnie i tu dostrzec już możemy wszelkie włókienka wiążące poszczególne „histories“ Szekspira z jego społecznością i spółczesnością I oto wiedząc teraz, że jego twórczość cała nie unosi się, zawieszona w powietrzu, jak duch nad wodami, wiedząc że ten angielski patryota, nacjonalista i imperjalista w każdym calu sztukę dramatu ważył jako najwyższe objawienie, najsilniejszy eksponent, jako plastyczną syntezę kulturalnych możliwości narodowych, jako dźwignię wzmożonego spotęgowanego życia ogółowego, jako szczytną spółpomoc poety w przeparciu pewnych ukochanych ideałów ku ich realizacji w tyciu powszedniem, możemy z tej zasady wychodząc rozpatrzeć się i w najnieśmiertelniejszym i najnowożytniejszyrn utworze szekspirowskim, to jest w „Hamlecie“. Jest to tem więcej pociągającem, te w tragicznej historji duńskiego królewicza, pełnej politycznych wprost jut dźwięków i zatrącań i aluzji, jest też jedna postać, a raczej tylko figura, którą największy genjusz światowładnej dziś rasy anglosaskiej nazwać sobie raczył: Poloniusz. Dlaczego tę właśnie, niestety, a nie inną z tysiąca swych kreatur, to postaramy się wybadać i wyświetlić w nadziei, te z czasem ktoś więcej „uczony w piśmie“ rojenia niniejsze albo jak bańkę mydlaną zdmuchnie, albo, opierając się na. badaniu ścisłern, utwierdzi i utrwali.

II.

Nazwisko Shakespeare w pewnych powiatach Anglji, z 16 wieku, szczególnie w Warwickshire było tak pospolitem, jak u nas Kwiatkowski, Karpiński, Kozłowski; mógł je nosić i wódz i szewc i bohater i stróż nocny. Shakespeare znaczy dosłownie „rzucacz grotem“, Grotowski. W samem Rowington naliczyły badania między rokiem 1564 a 1616 sześciu Shakespearów, Grotowskich, noszących imię Williama. Stąd się więc wzięły te przerozmaite legendy i anegdoty z życia naszego Szekspira, które w 50 lat po śmierci jut wówczas za wielkość uważanego poety, zebrał niejaki Aubrey i wszystko, co się tyczyło rozmaitych Szekspirów Williamów, t. j. woźnych sądowych, stolarzy, kramarzy, constablów, woźniców, swobodnie zwalił na conto autora sonetów! Wszystkie te baśnie o kradzieży dziczyzny w lesie, o kłusownictwie, o trzymaniu koni szlachcie przed teatrami londyńskimi, o procesach i pieniactwie, o kłótniach z toną, o dwuch łóżkach w testamencie, o piwowarstwie, o kamieniczkach, o nagrobku z przekleństwem i t. p., można jut dziś porozdzielać między kilkudziesięciu Szekspirów i to nawet Williamów z czasów Elżbiety i Jakóba. Poeta Szekspir był z profesji aktorem, a jeszcze ściślej instruktorem, reżyserem, przedsiębiorcą i współwłaścicielem teatrów, z czasem może właściwie rodzajem intendenta zrzeszeń aktorskich, najpierw pana podkomorzego królewskiego, poczem samego króla jegomości Jakóba. Dla tych trup dworskich najpierw przerabiał i adoptował gotowe jut, stare skrypty sceniczne, pocz em sam oryginalne jął pisać, często na specjalne zamówienia osób wysoko postawionych, nawet samej królowej. (Wesołe kumoszki z Windsoru, grane na teście w Somerset-House). Amerykański szekspirolog Ernest Law w pracach swych (z r. 1910 i 1912), udowodnił dokumentami, które sztuki byłego przedsiębiorcy z Globe-Teatru grane były przed dworem i królową w Saint James Palascie. Stwierdzono jut, te trupa Szekspira (Lord Chamberlaine servants) w r. 1602 stała się trupą dworską (His Majesty servants, King Players), jakoteż, te list Jakóba I, gratulujący Szekspirowi „Makbeta“, nie koniecznie jest apokryfem. Przy wjeździe koronacyjnym Jakóba I, pochód uroczysty przez City otwierały His Majesty Servants z Szekspirem na czele, który w inscenizacji pochodu brał pierwszorzędny instrukcyjny udział. Wytaczamy tu te szczegóły, aby wyjaśnić, te Szekspir, aczkolwiek nie był figurą oficjalną dworską, nie był „courtierem“, ale z dworem królewskim pozostawał w pewnym kontakcie i aczkolwiek profesjonalny tylko aktor, mógł stale stykać się z society dworską i z dystyngowaną peerage. Udowadniają to nadto sonety poświęcone lordowi Southamptonowi, udowadnia wreszcie romans 44 letniego poety z damą dworu miss Mary Fitton (Dark Lady), usuniętą następnie z tegoż dworu z powodu niemiłych afer z hrabią Pembroke. To, że w Londynie mieszkał sobie kątem u perukarza francuskiego Montjoya przy Silver-Street, że przez jakiś czas prowadził żywot cygana literackiego i wysiadywał wraz z kolegami playwrightami (cieślami sztuk) w Tawernie pod Syreną, te i t. p. szczegóły, którymi rozkoszują się Bakonianie, Gervinus i Vischer i inni, wyprowadzając z tego wnioski, że taki „szynkowniany włóczęga“ nie mógł znać manier i obyczajów dworskich, nie mógł mieć filozoficznej uprawy umysłu, nie mógł być wtajemiczony w arkana polityczne, te i t. p. szczegóły biograficzne wyrwane lutnie z pewnych lat, nie przesądzają tego, że Szekspir szybko mógł zbrzydzić sobie rubaszną kompanję z Mermaid-Tawern i więcej gustował w towarzystwie takich courtierów, np. jak Tomasz Sackville, który był i dworzaninem doskonałym i autorem licznych pięknych utworów dramatycznych, czy komedjopisarzy Earla of Oxford lub H. Barkera lorda Morley, niżeli w towarzystwie kolegi Greena, który nań wypisał paszkwil, zwąc go „an absolute Johannes Factotum“, „sroką ubierającą się w cudze piórka“. Stwierdzono dalej. dokumentarycznie, że aktor Szekspir pozostawał w nader serdecznych stosunkach z sir Filipem Sidneyem, zaufanym doradcą królowej i jedną z najlepszych głów dyplomatycznych ówczesnego imperjurn, Czy master William towarzyszył mu w podróży do Italji, gdzie ten dyplomata dłuższy czas przebywał w Wenecji, czy Szekspir wogóle był w Italji (jak twierdzi upornie niemiecki badacz E. Engel), to jeszcze kwest ja otwarta i przychylać się raczej należy do poglądu, że ten wielki obywatel Europy „z granic miłej ojczyzny nigdzie nie jeżdżając“ — jak mówił o sobie Mikołaj Rey. Stwierdzony naukowo stosunek serdecznej zażyłości z sir Filipem, już pozwalał znać aktorowi kulisy polityczne ówczesnej Anglji. Zresztą trzeba też wziąć pod uwagę ten najważniejszy szczegół, że wysoka szlachta ówczesna i dwór specjalnie popierały teatr i jego ludzi, wbrew i na przekór purytańskiemu mieszczaństwu z City, które znowuż wszystko, co miało związek ze sceną, uważało za dzieło Belzebuba i histrjonów nie pozwalało nawet grzebać na cmentarzach. Twórczość dramatyczna wogóle nie wliczała się do literatury nadobnej, a jedyny wyjątek zrobiono dla Szekspira, którego uczony koneser Francis Meres jut wówczas (1590) komplementował, wyratając się, „te jeżeliby Muzy Helikonu mówiły po angielsku, to wyrażałyby się językiem Szekspira“. Szykany dla teatrów ze strony municipality, constabullary, szeryfów i kleru angielskiego, starała się wynagrodzić im arystokracja, która znowuż specjalną protekcją otaczała twórczość Lillyego, Peela, Chipmana i... Szekspira.
Królowa Elżbieta bywała kilkakroć gościem spółki Burbadge i Shakespeare, siedząc sobie w drewnianej loty na scenie. Wywdzięczając się za to stanowisko, dworu, autorzy dramatyczni wysoko cenili ideę monarchiczną i sławiąc wielkich regentów wszystkich czasów i narodów, podtrzymywali na deskach teatrów blask monarchizmu, dyskredytując raz po raz demokratyczne i republikańskie ustroje. Szekspir, choć pochodził sam właściwie z drobnego mieszczaństwa (yeomairy), dla plebejuszów nie miał istotnie ani szczypty sympatji, czy choćby pobłażania, a niema omal ani jednego dramatu jego, w którymby nie manifestowały się niechęć, lekceważenie, a często pogarda dla „the general“, dla pospólstwa, gawiedzi, ciżby, tłuki. Wszystkie figury z ludu są u niego groteskowo śmieszne i karykaturalnie przerysowane. Nie można się dziwić, ani nihiliście Tołstojowi, ani fabianiście Shawowi, te z tak specjalną i tak barbaryjną awersją odnoszą się do fenomenu Szekspira. Trudno bowiem zajść dalej w bagatelizowaniu demosu i jego wybrańców, jak zaszedł ten mieszczuszek z Stradfordu z ducha pełen gentliness and nobility, którego imiennicy dosłowni byli siodlarzami czy pachołami po browarach..
Cześć dla monarchizmu, broniącego też teatru przed dążnościami do zagłady ze strony Purytańskiego mieszczaństwa (Malvoglia) przeglądała z każdej kroniki Henrykowej (Henryka V, Henryka II, Ryszarda III, Króla Jana), z „Miarki za Miarkę“ (gdzie w księciu jest żywy konterfekt króla Jakóba), najsilniej z Henryka VIII, którego Szekspir wyczyszcza ze wszelkich ciemnych plam, i odmalowuje jako sprawiedliwego, uczonego, światłego i świetnego suwerena. Należy sobie tu przypomnieć, że Anglja tych czasów ma wyjątkowe szczęście do genialnych władców i że życie Szekspira przypada na okres, kiedy blasku majestatowi angielskiemu dodawały sukcesy na wszystkich polach. W tych latach kształtuje się w wielkich zarysach the first country of the world. Lew brytański kładzie poraz pierwszy łapy na najdalszych punktach globu. Są to dni wielkich odkrywców, zuchwałych organizatorów i pierwszych piratów irnperjalistycznych. Przed oczyma Szekspira rozgrywa się potężny dramat Waltera Raleigha, tego Korjolana Elżbietańskiej ery. Kiedy William ma Iat 25, idzie na szafot piegowata, otyła olbrzymka szkocka, queen Mary z rodu Stuartów, w dramatach Szyli era, Lebruna i Słowackiego przeinaczona na piękną, wiotką i nieszczęsną; kiedy Szekspir ma lat 45, jej syn wstępuje na tron. W r. 1567 funduje się giełda londyńska, w 1569 powstaje Moscovy Company i pierwsze kumanie się handlu angielskiego z przestworem rosyjskim, w r. 1579 zakłada się Eastland Prussia Company w Gdańsku i pierwsze styki z Sarmacją, w r. 1581 Levante Company, w r. 1600 East India Company. Jedynemu rywalowi politycznemu na wielką skalę, tj. potężnemu władcy w Escurialu, wypowiada się bezwzględnie wojnę na śmierć i życie. Mała Brytanja postanawia cugle światowładcze wyrwać z rąk wielkiego Filipa i zdruzgotać potęgę państwa, w którem słońce nie zachodzi. W środkach nie przebiera i nie jest wybredną. Right is might. Elżbieta podsyca i prowokuje Niderlandów. Kiedy w 1568 r. rząd Hiszpanji papistowskiej wysyła pieniądze dla wojsk Alby konsystujących w Niderlandach, okręty, na których jedzie złoto Filipa, ścigane przez piratów, chronią się do Plymouth. Anglja złoto konfiskuje. Kiedy w r. 1580 poseł hiszpański grand Mendoza zanosi przed Elżbietę skargę na piratę Drakego, rabującego po Oceanie Spokojnym, królowa, finansowo tajemnie związana z Drakem w jego przedsiębiorstwach korsarskich odpowiada grandowi: „przestwory morza i powietrza należą’ do wszystkich“. Wobec tak swoistego i oryginalnego poglądu na „wolność mórz“, stosunki dyplomatyczne z Escurialem rozluźniają się, a w r. 1585 przychodzi do oczekiwanego w Londynie niecierpliwie zerwania dyplomatycznego. Rozpoczyna się pojedynek dwuch mocarstw, który Europę dzieli na dwa zwalczające się obozy. Na kontynencie pamiętają jeszcze starą decyzję zjazdu Hanzy w Lubece z r. 1579, głoszącą przepędzenie panoszącego się już wszędzie handlu angielskiego ze stałego lądu. Cesarz Maksymiljan inspirowany z Rzymu pracuje nad stworzeniem antyangielskiej ententy: Ligi Północnej. Do rzędu państw wrogo usposobionych do Anglji, organizowanych gospodarczo przez Hanzę, a politycznie pokumanych z Rzeszą Niemiecką, podległych podszeptom „papistowskim“ należy i wielka jakaś Republika na Wschodzie Europy, jakieś dziwne państwo Polonusów, w którem tron nie przechodzi dziedzicznie z ojca na syna, ale króla każdorazowo ośmielają się obierać optimates na jakiejś dziwnej a certain convocation of politic worms. podobnie zresztą jak jeszcze w drugiem tylko państwie europejskiem, w ongiś potężnej... Danji... Lew angielski ostrzy sobie pazury przed pierwszym skokiem na kontynent. Nawalizm angielski wprawił się już i wyegzercytował w pomniejszych napadach. Epoka stuletnich wojen z Francją już minęła dawno. Calais, przezwane Cales, już od r. 1558 z powrotem jest własnością słodkiej dla Stuartów Francji („Adieu plaisant pays de France! O ma patrie la plus chérie“). Król Henryk „Terror of the France“ należy już do historji, do Westminsteru, do „gesta Britannorum“ i grany jest w teatrze“ Globe“, w imperjalistycznym dramacie napisanym przez aktora Szekspira. Francja Walezjuszów popiera nawet teraz Anglję Elżbietańską w dziele zniszczenia handlu Hanzeatów, co stanowi wtóry pryncypalny cel „englisch policy“. Jedną łapą ma lew zgnieść Hiszpanję, drugą Hanzę. Przedtem wprawił się, jak powiedziano, na ustawicznych napadach to na Burgundję, to na Niderlandy, to na Islandję, to na Danję, szczególnie na tę ostatnią rozżarty, jakby się mścił za odległe w średniowieczu czasy hołdownictwa, kiedy to angielscy książęta musieli tej „pijackiej Danji“ (Hamlet Akt. I. IV, 19) składać hommagjum i lenno. Z Hanzą Brytanja była ongiś w doskonałej przyjaźni; Edward I nadał Hanz iejprzywileje „carta mercatoria“, parlament zatwierdził, a w Londyńskim City wznosił się wspaniały gmach sukiennie hanzeatyckich Stalhof. Ale wonczas już zaczynał rozwijać się, wzrastać. przemysł angielski sukienniczy a z nim dążność do emancypacji i samodzielności. Hanzeatcy kupcy, którzy dawniej czuli się w Londynie jak u siebie, t. j. jak w Brugge, w Luttich, w Lubece, w Antwerpii, w Gdańsku, w Krakowie, w Królewcu, w Rydze, czy na Islandji lub w Nowogrodzie, zaczęli boleśnie odczuwać emulację kupców angielskich. W epoce Elżbietańskiej za potężną Hanzeacką kooperatywą handlową nie stała już żadna moc militarna, to też imponować już Anglikom Drakego, Raleigha, Cabota nie mogła i wnet zaczęła być postponowaną. „Privilegia pacticia“ zamieniono Hanzeatom na privilegia graciosa, aż wreszcie w r., 1579 Elżbieta znosi wszelkie przywileje Hanzeatów. Powoli też Hanza zaczyna ulegać i kapitulować, manufaktury flamandzkie przenoszą się dobrowolnie do Londynu. Wypierana na Zachodzie ogranicza swą wzmożoną działalność na Wschodzie, t. j. na Bałtyku, na przenikaniu pokojowem w głąb Moskwy, na handlu narwskim przez Rygę i Rewel i na zacieśnięciu węzłów symbiozy gospodarczej z Polską. Ale i tu wszędzie idzie za nią w te tropy konkurencja angielska, nowoczesna, bez skrupułów, obijająca średniowieczne i przestarzałe metody handlowe Hanzeatów. uzbrojona w ostre pazury i w zdrowe kły „iron-eatorów“ „łamaczy marmurów“ i selfmademanów owoczesnych. O tem wszystkiem mizerny aktorzyna, ale i świadomy jut civis britannicus Szekspir, „Zimowej Baśni“ autor, szczegółowe może mieć wiadomości czy to od pierwszych turystów po Polsce, czy to od pierwszych posłów, czy to z pierwszego fachowego pisma shopkeeperów, tj. „Mercatora“.
I tu nad Bałtykiem styka się handlowa ekspansja angielska poraz pierwszy z dwoma organizmami państwowymi słowiańskimi, z oligarchiczną republiką Polonusów, „usanionych“ (sledded Polacks, Hamlet I.1.) i wygolonych (shaved Polacks, Webster, dramat: White Devil) i z autokratyczną satrapją, która uchodzi jut nawet za cesarstwo (Szekspir: Baśń Zimowa: „Ludmiła, cesarza moskiewskiego córa“), oraz z jakimś szczepem między tymi organizmami (Chaucer: „Pilgrim in Littove hadde he reysed and in Ruce“). Z pierwszem z tych państw jest Anglia jut od wielu lat w częstych stosunkach. Tu do tego państwa Polonusów chronią się liczni emigranci prześladowani za religję papistowską (Percy Douglas, Derby) i tu znajdują schron jak np. taki książę Lancaster, hr. Bertie aż... w Krożach. Tu osiada wielu niskich Szkotów (szkutów) zakładając swoje breverjes i bogacąc się I tak dalece, te tony tych merchants (merchy) ratą ubogą ludność tubylczą wytwornością strojów i swobodą obyczajową. W Gdańsku rezyduje od r. 1568 stale governor angielski. Równocześnie do Anglji emigrują nasi skrajni i zbyt radykalni różnowiercy. Nasi Arjanie księgi swe śmiało dedykują królowi Jakóbowi, protektorowi Szekspira. W Londynie osiada na stałe Joannes Łaski i tu zostaje superintendentem cudzoziemskiej gminy różnowierców z kościołem przy Austin Friars (Augustynów). Ożeniony z Angielką ma z nią dziewięcioro dzieci, bierze udział we wszystkich wielkich dysputacjach religijnych, cieszy się ogólnym mirem purytanów, aż wreszcie za krwawej Marji Tudor podlega banicji. Wtedy to chroni się z rodziną i swymi wyznawcami na okręt duński, na którym atoli spotyka go burza, która rzecz dziwna rozbija okręt z wygnańcami 6 skały Hamletowskiego... Elsinore. Drugi Łaski Olbrzych, także wielki uczony, zostaje courtierem, dworzaninem Elżbietańskim i on to w roku 1583 stacza słynną rozprawę z Giordanem Brunem, przebywającym wonczas w Anglji (od 1583-1588) wobec całej elity umysłowej londyńskiej. Królowa Elżbieta koresponduje osobiście nietylko z królami: Zygmuntem Augustem, z Batorym i Zygmuntem III, ale i z kanclerzem Zamoyskim i z kilku przywódcami dysydentów. W obozie katolickim polskim ma wielka monarchini i protektorka Szekspira opinję najgorszą. Za jawne protegowanie dysydentów odpłacają jej najgorszymi inwektywami, uważając za poczwarę moralną, za „nierządnicę Babilońską“, co wreszcie znajduje gruby wyraz w paszkwilu Cichockiego w „Altoquia Osiecensia“. Stosunki jednak są jeszcze między mocarstwem wschodniem a Anglią Elżbietańską bardzo ścisłe i ciągłe, o czem świadczy choćby to, że w londyńskim Public Record-Office z tych czasów „Transacta inter Angliarn et Poloniam“, (zbadane dotychczas i zreferowane tylko po niemiecku przez prof. Warschauera z Wrocławia) liczą aż 118 tomów! Do stolicy państwa Polonusów przybywają raz po raz His Majesty thes ambassadors: Jan Herbert i William Salkins i konferują z senatorami, z królem, z dostojni, kami duchownymi. Więcej niż prawdopodobnem jest to, że muszą tu mieć do czynienia przedewszystkiem z pewnym bardzo wysokim księciem kościoła, dyplomatą, szczególnie obeznanym ze sprawami Północy, Gdańska, Szwecji, i Danji... Ci dwaj i Żorż Carrew przebywają w Warszawie dłużej i wtedy gdy są tu delegaci Hanzy, patrycjusze z Gdańska,... i gdy przyjeżdżają ze specjalnymi misjami delegaci papiescy i z koJlegium de propaganda fide... Interesy obrabiają przeważnie handlowe i handlowo-religijne. Business as usual. Pertraktuje z nimi więcej niż prawdopodobnie pewien chancellor of Poland and bishop of Poznan, którego najżywsza działalność polityczna przypada na lata 1590-1607. Jest to Wawrzyniec Laurentius Goślicki Grzymalita, assistant for a state, królewski consellor, mąż stanu pierwszej klasy i statysta na europejską skalę i skutkiem tego prawdopodobnie bardzo mało znany w dziejopisarstwie polskiem. Teolog, astrolog, filozof, mówi wszystkimi językami, pisze nawet po grecku, krasomówcą jest w stylu najdoskonalszym i potęgą w senacie i w królewskiej Radzie. Laurentius Grimaldi Goślicki odgrywa wielką rolę w roku 1587 przy elekcji nowego króla, a jego elegantissimi orationes, jego cyceroniańska swada przyczynia się mocno do obioru Zygmunta III. „Elekta witał piękną mową, wychwalając i te cnoty, których ów nie miał“, jak mówi kronikarz spółczesny. Ten to chancellor był jednym z głównych tuzów i filarów obozu katolickiego w epoce panowania trzech królów i on to krzyżował i stawał okoniem wobec propozycji angielskich zawarcia korzystnego traktatu między Gdańskiem a Anglią, byle English subjects, poddani królowej Jejmości „stając na ziemi polskiej nie doznawali żadnych przeszkód lub trudności w odprawianiu swego nabożeństwa“, Ten sam Goślicki występował ostro przeciw kandydaturze Jana na troll szwedzki, podczas kiedy i Danja i Anglia wtedy solidarnie protegowały Sudermańczyka, a Danja posyłała nawet Sudermańczykowi skrycie odważnych ochotników do Inflant. Ten sam też Goślicki, zacięty przeciwnik potężnej ale różnowierczej rodziny Łaskich, ze szczególnie srożył się przeciw londyńskiemu Joannesowi a Lasco (którego burza na morzu rozbiła o skalisty przylądek Elsinghor) i pisał przeciw dysydentom ważne: „De hereticis excursus“. Znakomitością atoli europejską w całem tego słowa znaczenip stał się Goślicki dopiero przez swoje opus magnum, t. j. vademecum czy brewiarz cywilny prawdziwego męża stanu, godny zająć miejsce obok Cortegiana Castiglione, t. j. książkę p. t. De optirno senatore.
Tę to książkę znał prawdopodobnie albo w każdym razie mógłby ją poznać nawet taki Szekspir, który wedle Baconianistów nie mówił żadnym językiem obcym a tylko angielskim. Mógł o niej wiedzieć albo z. relacji swego protektora i przyjaciela sir Sidneya, posła Elżbiety w Wenecji, lub też mógł ją mieć w samym Londynie, gdyż między r. 1568 a 1600 książka ta znajdowała się już w bibljotekach wielu arystokratów londyńskich, wydana raz w Wenecji w r. 1568 a drugi raz w Bazylei w r. 1593 w tłumaczeniu angielskiem pod tytułem: „The Accomplished Senator. In thwo books writen originally in Latin by Lawrence Grimaldi Goslicki, Senator and Chancellor of Poland and Bishop of Poznan. Printed of Venise in the year 1568“.
Z tym to accomplished senatorem, ale i accomplished Polakiem i consellorem króla Zygmunta III, ciężki orzech do zgryzienia mieli panowie posłowie królowej Elżbiety, gdyż za nim stały też potężne wpływy Watykanu i Stanów niemieckich. Ten to Polonus Goślicki szedł twardo i niezłomnie po linji politycznej, wytkniętej przez Possewina, a kontynuowanej dalej przez nuncjusza Bolognettę, protegującej na polu ekonomicznem znajdującą się już w ofenzywie, a raczej w. dekadencji i odkwicie Hanzę, a przeciw angielskiej penetracji we Wschodnią Europę, dalej przeciw wszelkim zakusom Anglji usadowienia się mocnego na brzegach morza Bałtyckiego, wreszcie przeciw cynicznie otwartej i szczerej tendencji Anglji Elżbietańskiej do jaknajprędszego „wprowadzenia do Europy Rosji“ (prawosławnej i antypapistowskiej). Trzeba tu jut bowiem przypomnieć, że od czasów, kiedy jeden z Iwanów zajął republikę nowogrodzką (1478) z jej Iaktorją hanzeatycką, inny Groźny Narwę, a trzeci z Iwanów rozpoczął parcie moskiewskie na Zachód ku Liflandji, ku Bałtykowi, ku morzu, polityczny kurs angielski (ustalony in nuce jut w dziełku z r. 1436. (The Libell of Englich Policye) zaczął coraz więcej iść na rękę zamierzeniom moskiewskim i dążyć do tego, aby carom rosyjskim podać dłoń angielską na wybrzeżach Bałtyku. Londyńskich merchants adventurers, „zuchwałych kramarzy“ nęciły olbrzymie tereny i tajemnicze bogactwa, o jakich słuchy jut zaczęły dochodzić na giełdę w City, przywożone przez pierwszych podróżników. Ale jut i wtedy zaczęła się też ta do dziś dnia istniejąca emulacja między wówczas Małą Brytanją, a wielkimi stanami niemieckimi o fawory Iwanów i Wasylów, bo i cesarz Maksymiljan, który pierwszy przyznał Wasylowi tytuł „Kaiser und Herscher aller Reussen“ już wtedy, to znaczy przed elekcją Henryka Valois w Polsce, nosił się z ideą podania ręki Iwanowi na suchym kontynencie poprzez rozdzieloną między obydwu Polskę. Wieści o zwycięstwach Batorego na Inflantach (od 1579-1582) przyjmowano i w Londynie i na dworze cesarza Maksymiljana z równą niechęcią i lodowatą sztywnością. Ani Anglicy, ani Niemcy porówno nie brali do serca misji cywilizacyjnej Polski na Wschodzie Europejskim i nie uznawały w Sarmacji przedmurza kultury śródziemnomorskiej, co głosił już w r. 1550 ni mniej ni więcej, tylko sam Niccolo Macchiavelli w swych „Discorsi“ w roz dziele o Titusie Liwiuszu. Sam Macchiavelli! Jut wtedy piękne i szczytne ideały w polityce tak Niemiec Maksymilianowskich, jak i Anglji Elżbietańskiej nie wchodziły wcale w grę i nie były czynnikiem rozstrzygającym a wyłącznie interesy ekonomiczne. Równocześnie Niemcy dostarczały Moskwie armat, broni, amunicji, budowniczych fortec, puszkarzy, rzemieślników, przed czem przestrzegał je uroczyście książe Alby (1570) i Anglja dostarczała Moskwie na gwałt armat, broni, amunicji, puszkarzy, rusznikarzy, instruktorów, budowniczych fortec, przed czem znowuż w imię zagrożonego chrześcijaństwa ostrzegał Anglję w uroczystym liście do królowej Elżbiety nasz Zygmunt August, protestując przeciw „uzbrajaniu barbarzyńców“. Ale business is business. Miarodajną osobistością co do Wschodu Europy był w londyńskim rządzie adventurer Cabot, założyciel Moscovy Company, która Elżbiecie złotyła formalny memorjał w sprawie konieczności ekspansji handlowej na Rosję. W memorjale tym przedstawiono dosłownie, te:.„potęga i bezpieczeństwo Anglji zalety od żeglugi na Morzu Północnem i na drogach rzecznych moskiewskich, na opanowaniu handlu z Rosją, a przez nią z Azją. Doniosłość tych stosunków handlowych jest tak wielką, jak zdobycie Ameryki“. Anglja miała do zbycia kule, proch, armaty, a potrzebowała lnu, smoły, drzewa budowlanego i futer. To rozstrzygało jut wtedy. Kluczem do Rosji miało być opanowanie żeglugi narewskie] po zgnieceniu oczywiście organizacji i wpływów Hanzeatyckich. Perspektywa stworzenia sobie nowych rynków zbytu i eksploatacji niewyczerpanych bogactw wschodnio-europejskich jakiegoś nowego Dominion Wirginia, była dla Londynu zanadto nęcącą, aby w zestawieniu z uboższą i nie posiadającą... futer krainą Polonusów można było się jeszcze namyślać, kogo na Wschodzie Europy wybrać sobie na aljanta i pupila. Jut więc za panowania Elżbiety i za czasów Szekspira gruntuje się la orjentacja polityczna, która kontynuowana potem przez wieki, idzie linją stałą constans tradycjonalnie od Cabota aż do Balfoura, poprzez układy Jerzego II z Elżbietą Piotrówną (1742), Jerzego III z Katarzyną (1766): poprzez lorda Aberdeena, przyjaciela doradcę Mikołaja I i Disraelego, broniącego tegoż Mikołaja wobec „uroszczeń“ Polski (!), ta zasada popierania antypapistowskiej Rosji, wyznawana i przez Burkego, ta zasada, w imię której poseł angielski w Warszawie Hailes w r. 1789 doradza nam stanowczo zrzec się Gdańska, zdając sobie chyba jasno sprawę z tego, że bez Gdańska Polska musi być bezpańska i „smale nation“.
Za czasów Elżbiety i Szekspira ta okoliczność,“ że państwo Polonusów, stojące wówczas na wysokim poziomie kulturalnym, w złotym okresie swej potęgi politycznej i intelektualnej, spełnia istotnie misję odgraniczania Europy od Azjatów i jest dosłownie „antimurale Christianitatis“ (Macchiavelli), ani nie imponowała, ani też nie spędzała snu z powiek statystom Elżbietańskim. Najbliższym celem ich dążeń było zdruzgotanie polityczne Hiszpanji a ekonomiczne Hanzy; kto dopomagał w. tych dążeniach panom z Londynu, był aktualnie ich przyjacielem, kto przeszkadzał aktualnie, ich wrogiem. Państwo Polonusów z konieczności organicznych i terytorjalnych, stanęło po stronie przeciwnej. Już za Batorego zrodziły się mocne dysonanse między Anglją, a Polską, Z Elbląga, gdzie przeniesiono faktorje angielskie z powodu zatargu z mieszczaństwem gdańskiem, z Elbląga, będącego siedzibą i fortecą ekonomiczną Eastland-Prussian Company, przez „Szkutów“ opanowanego, wywożono rocznie za 600.000 florenów, samego zboża 110.000 łasztów. Psuło to krew i Gdańskowi i katolickiemu obozowi w Warszawie. Hanzeaci nie przestawali ani na chwilę starań i presji, aby zniesiono składy w Elblągu rujnujące ich doszczętnie na Wschodzie, tak, jak na Zachodzie rujnowało ich zupełnie usadowienie się Anglików nad Łabą i otwarcie składów angielskich w Hamburgu. Pretensje Hanzeatów popierał oficjalnie wysoki kler instruowany z Niemiec i Watykanu. Niektórzy jego dostojnicy mieli w tej agitacji antiangielskiej nie tylko żar religijny przeciw heretyckim Angliczanom, ale i całkiem realne interesy; taki arcybiskup Kurowski na własnych okrętach handlowych wysyłał do Flandrji zboże i budulec. Monsignore Possewino znowuż, vir ultramontanus, judził oficjalnie na Londyn i doradzał wprost zamknięcie brzegów bałtyckich przed inwazją zachłannych heretyków. Żywą korespondencję w materji tych ustosunkowań handlowych wiódł nasz King Stephen z Queen Elisabeth, a posłowie obu państw jeździli do stolic raz po raz. Zgodne i przyjazne stosunki atoli jeszcze trwały.
Kompletnie dopiero zachmurzył się firmament polityczny nad oboma państwami podczas angielsko-hiszpańskiej wojny. Kontynent europejski, jakby przeczuwając, jakie mu grozi niebezpieczeństwo i jak żylasta, muskularna rasa wstaje na nogi i zabiera się do porządkowania świata, przechylił się raczej na stronę hiszpańską, organizowany do wspomagania Filipa II przez statystów Maksymiljana II. Dolały oliwy do ognia niefortunne odezwania się w Warszawie o Papieżu sir Johna Herberta, przebywającego tu w sprawie układów z Polską Eastland Prussian Company.
Państwo Polonusów wspierało swym zbożem, wywożonem kontrabandą przez Hanzeatów, imponującą wszechpotężną flotę księcia Medina Sidonia. Ale los nie sprzyjał wielkiej Armadzie arcykatolickiego króla, który nie domyślał się, że ma do czynienia z marynarką Raleighów, Draków, Cabotów i... Fortimbrasów. nAffla vit Deus (anglicanus) et dissipati sunt“ 1588. Ze wspaniałych galon i korwet zostały les bons restes. Największe mocarstwo wieku XVI leżało zdeptane i rozszarpane u stóp lwa brytańskiego. Mogła już tryumfować i mieć powody do radosnego używania życia merry old England. Z sześćdziesięciu okrętów hanzeatyckich, które wiozły zboże dla Hiszpanów, lwią część skonfiskowano, a część wysłano na dno morza. Teraz już cały świat stał przed Brytanami otworem, skoro potęga Hiszpanji i Hanzy należały już do przeszłości. Radowała się z tych wiktorji i sukcesów i wielka monarchini w swych komnatach w Sommer-set-House, radował się w swych izdebkach przy Silver-Street, gloryfikator Henryków i Johnów, i pierwszy (jeszcze znacznie przed Carlylem) twórca anglo-saskiego hero-worship.
Można sobie wyobrazić, jak działał nań ekscytująco tryumf tej grand lady Elizabeth, przed którą korzyła się teraz Europa, a która bywało siadywała sobie niekiedy wraz z dworem na jego scence i przysłuchiwała, krztusząc się od śmiechu, jego „Kumoszkom z Windsoru“ i bredzeniom bramarbasowym jego Falstaffa. W skromnym autorze albiońskich „histories“ wzbierała cześć dla tej genjalnej kobiety na tronie za jej świetne sterowanie olbrzymiejącą z dnia na dzień nawą państwową. Znał on dobrze dwór, parliament, nobility, statystów i consellorów królowej, i wiedział, że tylko w mózgu tej jedynowładczyni dojrzewały wszystkie idee i plany imperjalistyczne. wszystkie zuchwałe ryzyka i śmiałe decyzje. On, który tyle się naczytał Plutarcha i Saxogrammaticusa, tyle kronik, tylu przewertował dziejopisów dla preparowania swoich scenicznych ekstraktów, wiedział. już teraz, co waży kiepski monarcha z Eskurialu a co świetna monarchini z Windsor-Castle. Wiedział“ że ta wspaniała soli-, damość i zgoda, ten Burgfrieden, union sacrće, jaka mimo różnic wyznaniowych i dzielnicowych zapanowała w Anglji tempore belli z Filipem, a do której on aktorzyna-autorzyna namawiał tak plastycznie w swoim „Henryku VII“ z desek scenicznych, doprowadzoną została do skutku tylko dzięki mądrej, przezornej, przewidującej wewnętrznej polityce królowej Elżbiety. Łatwo wytłumacz alna psychologicznie wiara Szekspira w wielką dziejową misję rasy Anglosasów, którzy jedną mocną stopą stoją już za oceanem w dalekiej Colonia Virginia, a drugą już stawiają w jakiejś mistycznej Moscovy, zachwyt nad tą imperjalistyczną ekspansją, o której słyszał tyle ze wszystkich stron od kupców, marynarzy, caperów, podróżników, adventurerów i cudzoziemców napływających do nowej rnetropolji świata, kojarzył się w mózgu szekspirowskim ściśle z kultem nabożnym dla tej przemądrej lady z Wind soru, w której ręku spoczęło i berło Kartuta i trójząb Posejdona. Mocno autokratyczny a jednak tak fortunny i pełen niebywałych w dziejach sukcesów regiment krć lowej, wzmocnił w nim jeszcze ugruntowany już z lektu ry dziejów ojczystych pogląd o nieomylności i nietykal ności monarchicznego systemu.
Tymczasem jednak o uszy Szekspira zaczęły obijać się jakieś głuche wieści, jakieś niejasne wiadomości o prą dach podmywających fundamenty tronów w Europie, o jakichś państwach i krainach, w których kompetencja jedynowładców jest ograniczoną, o jakichś uczonych mężach, którzy odmawiają boskiej genezy majestatowi królewskiemu, o jakichś narodach, które same na convocatiach politycznych obierają sobie panującego. Wstrząsnąć nim musiał do głębi zapewne spisek Roberta Essexa przeciw królowej, gdyż bogata imaginacja wysnuwała już przed nim obraz drogiej Anglii, pozbawionej np. takiej monar chini na tronie, jak Elżbieta a oddanej na pastwę wojny domowej. Być może, że wazniejszych szczegółów o no wych monarchomachach z kontynentu udzielił mu łaskawie sir Filip Sidney, który studjował ustrój republikański u źródła, t. j. w upadającej Wenecji dożów, być może, że opowiadał mu coś szczegółowszego o tem jeden z po dróżników po... Wschodniej Europie, sir Fynes Morrison..., nie jest wykluczonem, że znakomity już autor, którego tak komplementował sam Francis Meres, zetknął się tej osobiście z Jerzym Carrewem, specjalnym delegatem Anglji do Gdańska, być też może, że pożeraczowi foliałów wpadła w ręce któraś z licznych książek zwalczających tę zara zę republikańską, wiejącą z przeklętego kontynentu. Nie bezpieczeństwo tego obłędu monarchomachicznego musiało już być dość wielkie, skoro w Oxfordzie odbyła się w asystencji samej królowej publiczna dysputacja o tendencjach elekcyjnych na stałym lądzie i o tem, jak to wyglądają kraje rządzone przez obieralnych z woli optymatów monarchów, zmuszonych przez jakieś certain convocation of politisen worms do przysięgania na jakieś pacta conventa. Może wśród książek jakie przywoził z za kanału dla swego pupila sir Filip Sidney znalazły się też obok przepysznie oprawnej bazylejskiej: „The Accomplished senator“ by Laurence Grimaldi, obok Straparoli, G. Bruna i Macchiavella, obok Essayów ukochanego przez szlachtę angielską Michała Montaigne’a, mate znalazły się i dzieła Bodina lub Barclaya, uczonych, wojujących z monarchomachami i dyskredytujących te państwa, w których królów się obiera a nie dziedziczy.
Dwie zasię były budowle państwowe w Europie, które modni teoretyczni monarchomachowie na Zachodzie cytowali jako przykłady, delektując się nimi i idealizując ich ustrój świeżo zainicjowany i zrealizowany. Temi państwami były: mała, słaba Denmarcken i szeroko rozpostarte, dziwnie niespokojne, jeszcze mało znane, ale jut wsławione militarnymi sukcesami państwo „usanionych“ i „wygolonych“ Polonusów. O militarnych sukcesach Sarmacji pisał nawet sam, modny w Anglji Elżbietańskiej, sieur Montaigne w swych Essayach, chwaląc króla Batorego. Że zaś sieur Michel starał się wyrobić sobie jakieś głębsze pojęcie o tej mitycznej krainie, świadczy o tem egzemplarz kroniki Herburta w przekładzie Balduina z pełnym uwierzytelnionym naukowo podpisem Montaigne’a w paryskiej Biblioteque National, tak jak znowu o wgłębieniu się Szekspira w samego Montaigne’a świadczy egz egzemplarz Essayów (wydanie Floria) z stwierdzonym krytycznie podpisem W. Shakespeare w bibliotece British Muzeum w Londynie. Znał pan Montalgne nadto osobiście naszego Reszkę (Resciusa), z którym się przyjaźnił w Rzymie (1581) i od niego mógł się wielu rzeczy o Polsce wywiedzieć. Nie była zresztą ta Sarmacja w one czasy tak mało znaną jakby się zdawało, lecz owszem od momentu afery z Henrykiem Anjou z jego elekcją i z jego dezercj, ą była już na ustach wszystkich. Równie jak Anglja, także i Rzym raz po raz wysyłał tu swoich Possewinów, Bolognettów i Boterów, którzy musieli swym mandatom składać o tej krainie „uniwersalne relacje“. Nieliczne w Europie dzieła o krainie Sarmatów, jak Herburta Kronika, Kromera w Bazyleji wydane „Dzieje“ (1559), jak opis Jana Krasińskiego, w Bononji wydaną „Polonję“ (1574), rozchwytywali politycy i statyści. Trzeba z góry wyznać, że dopiero elekcja Valezego i związana z nią awantura polityczna zaintrygowały elitę narodów zachodnich i rozpaliły ciekawość co zacz.za nacja, która w tak oryginalny sposób wchodzi sobie w krąg politycznych afer europejskich, prezentując się przedewszystkiem jako państwo antyabsolutystyczne i monarchomachiczne.
Danja za czasów Elżbiety i Szekspira, Montaigne’a i Goślickiego była już quantite negligeable, państewkiem, w którem ciągle „coś się psuje“, a w którem jeszcze kołacą się echa i tradycje dawnej, ale już bezpowrotnie zagrzebanej wielkości. Było to nie zachodzące, ale dawno zaszłe słońce w zestawieniu z wschodzącą gwiazdą państwa Batorych i Zygmuntów. W Anglji Elżbietańskiej mogła służyć za model państwa w upadku i degryngoladzie. „Złożeniem z tronu Chrystyana Danemarek wykazała tylko, jak uszczuplenie praw majestatu jeno do nieszczęść prowadzi“ pisze o niej monarchista Bodinus profesor z Collège de France, dobry znajomynaszego kanclerza Zamoyskiego w swych: „Le six livre de la Republique (1576). A na innem miejscu tensam mąż uczony w swem „Methodus ad faciles historiarum cognitiones (1588): „I państwo duńskie i polskie nazwać się godzi arystokracją, ponieważ w obu do prerogatyw szlachty należy rozstrzyganie o pokoju i wojnie, życiu i śmierci obywateli“. W epoce szekspirowskiej w Danji na tronie zasiadał (od 1588) małoletni król Chrystyan, a w imieniu jego rządy sprawowało czterech assistents for a state, czterech conseillorow aż do koronacji (1596). Choć oba te państwa, tak często cytowane w szekspirowskim Hamlecie, a małem morzem od siebie oddzielone, jednako i omal równocześnie ścieśniły i ograniczyły władztwo, swych królów, to jednakże ze sobą pozostawały w ciągłych sąsiedzkich zatargach, a maleńkie „państwo opilców“, „państwo więzienie“, państwo o świńskiej opinji (śwmisch phrase), jak o niem ostro mówią w Hamlecie często nawet przed Anglją skarżyło się na gdańskich i polskich piratów, by wreszcie znowuż właśnie w roku “ 1600 pogodzić się definitywnie z Sarmacją, ba, nawet w Londynie wytaczać przez posła skargi swoje na angielskich rybaków, na co zresztą otrzymało od Elżbiety słynną odpowiedź, te „wody duńskie są jeszcze morzem oblewającym brzegi angielskie“. Już więc za czasów Szekspira Danja luterska, ale ośmielająca się wtrącać swoje zdanie w sprawach: „dominium maris Baltici“ nie cieszyła się żadnymi względami. Ze zasię linje polityki angielskiej wiodą we wszystkich stronach świata prosto do celu i te jej metody są tradycyjne i constant, przeto w dwieście kilkanaście lat po napisaniu dramatu o królewiczu z Elsingor stało się, te pod Elsingorem 16 lipca 1807 roku wylądował nowy angielski Fortimbras z wojskiem, by następnie brzydko zbombardować Kjopenhawn pod pozorem, te Danja tak popiera Napoleona, jak np. Polska w r. 1568 wspomagała swem zbożem księcia Medina-Sidonia... Nie miała więc mała ale zuchwała, dokuczliwa i naprzykrzająca się Danja dobrej marki nad Tamizą. Zamachy jej szlachty na samowolność królów uważane były w parlamentarnej ale Elżbietańskiej Anglji za zuchwałość, skargi jej posłów na rybaków angielskich za bezczelność, a gdy ze sceny np. padały ostre słowa o „kraju pijaków“, o „Danemark is a prison“ (Hamlet) itp., to w publice musiało to wywoływać żywy rezonans.
Był atoli we Wschodniej Europie drugi naród, wielki ale daleki, mniej znany, ale bardziej oryginalny, o którym z admiracją i respektem wyrażali się wszyscy monarchomachowie tych czasów: szkot Buchanan, Hotman, Beza, autor dzieła: „De jure magistratus in subditos“ (1590), Boucher, biskup z Senlis Rossaeus, autor dzieła: „De justa rei publicae Christianae in reges impios et haereticos autoritate“ i wreszcie najgorszy z nich, także jak Rossaeus zacięty papista, Wilhelm Duplessis des Mornay, znany pod pseudonimem: Juniusa Brutusa, autor wprost rewolucyjnej j Rousseau zapowiadającej książki pt.: „Vindiciae contra tyrannos.“ Całą tę literaturę musieli znać chyba lordowie prowadzący politykę ówczesnego Johna Bulla i organizujący wewnętrzny ustrój imperium. Czy aktor Szekspir miał możność, sposobność, czas i odpowiednie quantum zainteresowania się tą polityczną literaturą w to można śmiało wątpić, ale również śmiało można przypuszczać, że tenże aktor-autor politycznych „histories“, mógł się zapoznać z jedną przynajmniej książką zwalczającą tę całą tendencję do republikanizmu zmierzającą, tj. z dziełem niejakiego Barclaya, gdyż mamy w ręku dowód, że na określenie narodu Polonusów używa omal tego samego słowa, co właśnie Barclay. Tego to Wilhelma Barclaya nie należy indentyfikować z jego synem Janem autorem słynne „Euformia“ i „Icon Animorum“, tj. opisowej geografji europejskiej, w której jest tak fatalny i ujemny opis ówczesnej Polski, że nań aż Barclayowi musiał ostry dać respons nasz Łukasz Opaliński. Widocznie w tym klanie szkockim z ojca na syna dziedzicznie przechodziła jakaś idjosynkrazja do nacji polskiej.
Pisał bowiem surowo o polskich tendencjach republikańskich taki rojalista skrajny Beccaria, zwalczając apoteozę Sarmacji, skoncypowaną przez Bezę, jak np.: „Podobają ci się (Bezo) nadzwyczajni Polacy i chciałbyś, aby wszyscy ich naśladowali. Bardzo łatwo ci w to uwierzą. Ale Polska chociaż utrzymuje nadal nazwę Królestwa, to jednak bardziej właściwie Republiką niżli Królestwem winna się nazywać. Nie bardzo bowiem rć żni się od takiej Republiki weneckiej, tem chyba, że król polski używa pewnej swobody, której dożom weneckim newet nie przyznają“. Jest to jeszcze bardzo łagodnie, gdy się zestawi z filipiką sfrancuziałego Szkota jurysty i papisty Barclaya, który przeniósł się na stałe do Pa ryża i tam wydał dzieło p. t. De regno et regali pote state adversus Buchananum, Brutum, Bucherum et re łiquos monarchomachos libri sex. (1600). Znając praw dopodobnie z ust francuzki ch dworaków króla Henryka III (późniejszego we Francji Henryka IV), wszystkie perypetje elekcji Walezego i jego niefortunnego borykania się z Małopolski możnowładcami, znając prawdopodobnie słynne odezwanie się Firlejowe: „si non jurabis non regnabis“, występuje Barclay w niesłychanie gwałtowny sposób, przeciw ustrojowi rządowemu w Sarmacji: „Idź precz Brutusie! idź wraz z twymi wichrami buntowniczymi i podnietami rewolucyjnymi! Weź twe jadowite Vindicia i wybierz się w drogę do Sarmatów żyjących na wozach, jeśli nie będziesz mógł już znaleść jakichś większych od nich barbarzyńców, którzyby się dali zwieść twoim malowanym podstępom“. Do Polaków, żyjących na wozach wysyła tedy szkot Barclay swego adwersarza Brutusa; na żyjqcych na saniach Polaków nacierał wedle słów Horatia stary król Hamlet (I, 1), jak pisał rojalista Szekspir, wyobrażający sobie gdzieindziej znowu, że w krainie Polońusów panuje ciągle polska zima („Komedja Omyłek“). Widzimy z tego, jak podobnie charakteryzują Polaków jako nieukulturalnionych nomadów, żyjących pierwotnem jakoby życiem, monarchista jurysta ze Szkocji i monar chista dramaturg ze Stradfordu. Nie miały, stanowczo nie miały miru w ówczesnej Anglji Elżbietańskiej takie polskie wynalazki, jak elekcja viritim, pacta conventa, przejście summum ius imperyi w ręce oligarchji szlacheckiej, prawa poddanych do krytyki i kontroli zwierzchności królewskiej, oraz inne tym podobne ograniczenia królewskiego absolutum dominium.
Najsilniejszy atoli wyraz tej niechęci angielskich sfer politycznych dla polskiego zdegradowania króla do roli republikańskiego doży, dała sama królowa Elżbieta w odpowiedzi posłowi polskiemu: wysłanemu od nowego króla Zygmunta III do Londynu, Piotrowi Działyńskiemu po jego słynnie podobno zuchwałej i niegrzecznej przemowie na dworze (r. 1597). Niefortunna oracja pana legata musiała istotnie stać się wypadkiem dnia, faktem ogólnie znanym w Londynie i komentowanym po pałacach lordów i tawernach literackich, skoro Camden w „Annales rerum anglicarum regnante Elisabetha“ (Leyda 1625) podaje in extenso respons królowej rzucony ex promptu polskiemu ambasador, respons, w którym jest taki passus ostry: „Nigdy w życiu takiej mowy nie słyszałam i nie mogę się dosyć nadziwić waszej zuchwałości i swawolności. Jeśli wam to król wasz zlecił, w co powątpiewam, to chyba dlatego, że król wasz sam młodzik i wszedł na tron nie przez zwykle dziedzictwo, ale przez elekcję; Nie mógł się tym trybem nauczyć jeszcze obyczajnego sposobu traktowania spraw z innymi monarchami“. Sic dixit regina Britannorum.
Niepodobna, aby do uszu Szekspira nie doszła zaraz relacja o tym formalnym skandalu na dworze królewskim przy pierwszej recepcji posła z dalekiego kraju, który stał po stronie wrażej Hiszpanji podczas wielkiej wojny: który szykanował angielskich kupców i zamykał i pieczętował ich sukiennice w Eblągu, z kraju, z którego emigrowali tak kulturalni i światli mężowie, jak Lascy, z kraju mocno „zarazonego republikanizmem, w którym certain convocation of politish worms zmuszała króla obieranego viritim do przysięgania na jakieś pacta conventa, no i wreszcie z kraju, który wydał świetnego assistent for a state oratora, biegłego dyplomatę, ale niechętnie zorjentowanego wobec first country of the world, głównego consellora króla Zygmunta III, the accomplished senatora Goślickiego, Polonusa...
Montaigne’owi i monarchomachom ta Sarmacja się podobała, master Williamowi zaczynała się mocno niepodobać.

ADOLF NOWACZYŃSKI.
(D. N.)

TERCYNY.
I.

Kiedyż życia girlandy spleciemy we wieńce
i w jeden łańcuch luźne skujemy ogniwa;
kiedyż poznamy wreszcie, że siewce i żeńce

są jedni i że jeden siewu czas i żniwa;
że we wiecznem istnienia morzu nasze życie
jako fala urasta i znowu odpływa,

za nic sobie skon mając i za nic powicie?
Kiedyż nam wszystkie w jedną złączą się godziny,
byśmy z wszechświatów tętnem zlali serca bicie?

Kiedyż poczniemy wątpić w śmierć i w narodziny?



II.

Szczęśliwy naród nie zna, co pisane dzieje,
a lutnia ma, choć rada życia rozkosz sławi,
umilkłaby, w zbyt szczęsne zaklęta koleje.

Spójrzcie, czy serce moje tak jak wasze krwawi,
słyszcie, zalim rozterką równą jest targany,
bo tylko takiej pieśni jestescie ciekawi!

Przyłożcie ręce wasze; bo i ja mam rany, —
ręce jakoby ślepców, w ciemni, szukające,
bowiem dziwnie nas nęcą boleści przemiany,

radość ma jedną postać, a żałość — tysiące.



III.

Obacz tę chwilę, którą dopiero przebyłeś!
Nie byłaż ona może tą chwilą jedyną,
o której ongiś, chłopcem będąc, już marzyłeś?

Zaliż nie będziesz kiedyś, gdy już lata miną,
smutne życia godziny pokrzepiał jej snami
i żeś jej nie zatrzymał, sam się korzył winą?

Ona ci tak w pamięci zapłonie ogniami,
jak to gwiaździste niebo nad morzem bez krańca...
a wszak ci wysunęła się między palcami,

Jakbyś bezmyślnie suwał paciorki różańca.



IV.

Nie będzie moim celem, com wymyślił wczora,
com jutro mocen zmienić; w samem życiu zasię
mieści się dla mych kroków rozmach i zapora.

Ono mną pokieruje wszędy, w każdym czasie
i niecelującemu rękę poprowadzi
i nie da mi poprzestać na ziemskim popasie.

Ono nieświadomemu z zaświatów zgromadzi,
co ojce dokonali, sam zdziałam i syny;
a że z pod nóg mi pryśnie świat, niech mi nie wadzi, —

bo z ducha rzeźbić będę, gdy nie stanie gliny!



V.

Trzeba wyprężyć żagle do biegu chutliwe,
mięśnie skurczyć, nim ramię mieczem zada cięcie,
aby strzałę wypuśić trza napiąć cięciwę!

Niechaj ta pieśniom moim służy za zaklęcie!
Niechaj wezbraną siłą przepełnię mą duszę,
by w każdym rytmie święte zadrgało napięcie!

Bo tak ku innym światom me pieśni poruszę,
jak lejcem, co ściągnięty, przecie pędza konie
i tak też struny lutni mej naprężyć muszę,

by na nie Bóg w harmonji swojej złożył dłonie.



VI.

Wzgardzę obroną pancerza i miecza,
hełm zrzucę, z ręki upuszczę pawężę,
bo w mojej walce tak mnie ubezpiecza

moc ducha, iż mnie żaden grot nie sięże,
zaś wróg mój, który mi szykował plagi,
a serce zimną stalą krył, polęże.

Bo w życie idę, kędym przybył nagi
i skąd odejdę, jakom był zrodzony,
i nie mam innej, niż serce, przewagi,

ani silniejszej, niźli pieśń, obrony.



VII.

Dla piersi mych — zaświatów zbyt rzadkie powietrze,
nie dla wędrowca z dolin zimne, górskie szczyty,
a dłoń ma szuka ciągle w próżni, z czem się zetrze,

a stopa wokół bada, gdzie gościniec bity.
Bom jest z Twojej pańszczyzny, Twej zapisan glebie,
i, żeś mię takim stworzył, spełniam los najmity.

Lecz nie usłużę Tobie tak w każdej potrzebie,
— boś przecie sam swój wszechświat przeciął przez połowę,
i każda z tęsknot moich, którą tu pogrzebię,

tam w górze przed Twym tronem butnie wzniesie głowę!



VIII.

Wiem Panie, że niepróżno w Twej chorągwi służę,
że niedarmo me piersi pancerz Twój oblekły!
Za Ciebie znów się skryję, jak w grodzkie zamurze,

gdym bywał przeciw wrogom za szańce wyciekły,
gdym krokiem i orężem obce mierzył strony.
O Panie! Me tęsknoty przeciw mnie się zrzekły,

i muszę je utwierdzić poza zamku brony,
by nie pierzchnęły w dale, jak stada sokole;
bom jest przez wrogów w grodzie Twoim oblężony.

i tylko w cieniu szańców Twoich walczyć zdolę.



IX.

Tyś rozbrat między sobą uczynił a nami
i oto przeciw Tobie budujemy szańce
i w walce z Tobą trwając — gonimy cię snami.

Tyś nam śmiercią na poły przeciął światów krańce,
przedzielił, jak świątynię, ciężkiemi zasłony,
aby swym cieniem ćmiły wieczności kagańce.

Tyś poza ból tęsknoty skrył nam ląd wyśniony,
bo jesteś któryś ptakom nakazał odloty:
jako nam rozdzieliłeś ich ojczyste strony,

i rozłożyłeś morza między ich tęsknoty.

WŁADYSŁAW KOŚCIELSKI.
O GAZDOSTWIE KASPROWICZOWSKIEJ „KSIĘGI UBOGICH“.

Do form przeskromnych i najprostszych, w budowie rytmów i rymów szarych i niewyszukanych, do zwrotek robotą ciesielską z grubsza ledwo gładzonych, mową szorstką, chropawą a nieozdobną wiązanych, do motywów zgoła niepozornych, w melodji i obrazowaniu najpospolitszych, sprowadza Kasprowicz wytrawnym kunsztem grę swej twórczej wyobraźni w poezjach w „Księgę ubogich“ zebranych. Monotonnym, zrzadka, bo zaledwie czterykrotnie w całym cyklu przerywanym i urozmaiconym, tokiem ośmiozgłoskowych czterowierszy, o jednym tylko, przeważnie parzyste wiersze sprzęgającym rymie, ciągną się te strofy, zgrzebne i twarde, skiba za skibą, równo wzdłuż bruzdy odwalone żelazem, snując się i wijąc, niby jaki płot chruściany, wierzbowymi przetykany prętami, dookoła zagrody upleciony. W całości i w ogólnym swym charakterze jednolicie utrzymane, dociągnięte są one pod każdym względem wolą poety także i w szczegółach do założonego im z góry stylu prymitywu. Prymitywizm to jednak równie daleki od prostotliwej, nieświadomej siebie naiwności, jak i zgoła niepodobny do naśladowniczych wzorków i ludowej sztuki stosowanej. Jest to prymitywizm ekspresji z wolnego doboru rozmyślnie i celowo użytych środków artystycznego wyrazu, prymitywizm wielkopański, świadomy swego możnowładztwa, który przekipiałą bujność swą i przelewność mocno w garści dzierży i powściąga, a zasobami swego dobrze zaopatrzonego śpichlerz a rozrządza“ z oszczędnością do skąpstwa niemal posuniętą, nie z musu, ale z wyrachowania rozumnej i dbałej, bacowsko zapobiegliwej gospodarki. Prymitywizm to zatem nie sa morzutny, z gołębiej prostoty serca lub siermiężnej pierwotności płynący, ale ustanowiony i podjęty świadomie, jako eksperyment poetycki, przeprowadzony zaś konsekwentnie, skutecznie i z powodzeniem, a jedną z szans swego powodzenia czerpiący właśnie i z samego kontrastu, jaki niewątpliwie zachodzi między tą do przesady przybraną sobie, skrajną w.pozorach skromnością, a zamaszystością i rozmachem szerokiego, zgoła nie chudopacholskiego gestu, co się pod tą z pozoru niepokaźną i poślednią ukrywa szatą. Swoisty charakter własny, odrębny ton całej „Księgi ubogich“ zasadza się może na tym osobliwym właśnie kontraście między całkiem zresztą widoczną intencją pewnego na zewnątrz chełpliwego wynoszenia się owem potulnie przybranem, rzekomem ubóstwem strzechy, czem bogatej, tem radej, a jawnie szczodrym dostatkiem w domu i suto dla gości zastawionym stołem kmiecia na zagrodzie, równego wojewodzie. Jest pewien swoisty styl rodzimej meskinerji w tem poetyckiem poprzestawaniu na małem, w tej przepisanej sobie z finezją artystycznej dyecie.
Dlatego nie należy dać się zwieść tytułem, ani pozornego ubóstwa tej „Księgi ubogich“ brać nadto ściśle i dosłownie. Sam autor, definiując ją zresztą taką nazwą, jeśli nie uczynił tego przez pewien odcień ironji, uległ prawdopodobnie autosugestji pod wpływem niejakiej analogji z równie religijnie nastrojonemi natchnieniami Rabindranatha Tagore, które mniej więcej równecześnie spolszczał. W Kasprowicza poezjach jednakowoż nie szukać ewangielicznej uległości i pokory, ani seraficznie uduchowionych wzlotów duszy, ani naiwnie prostaczej, w cudowność wiary Fiorettów Franciszka z Asyżu lub mistycznego stapiania się z Bóstwem, ani wyzwolenia się z więzów indywidualności i całkowitego aż do samounicestwienia wsiąknięcia w wszechstworzenie, ani wreszcie choćby istotnie owego litościwego miłosierdzia i umiłowania przedewszystkiem maluczkich i przeubogich, jako sercu jego najbliższych, którym, jak chce jedyna im w cyklu poświęcona, jednorazowa wzmianka, oddaje wszystko, co ma w duszy z najszlachetniejszej przędzy. Oczywista chodzi tu nie o faktyczne, prywatne i czysto osobiste wzruszenia poety, z które mi wzmianka ta może być lub nie być —mniejsza o to — w zgodzie, ale o konkretną, rzeczywistą treść, o samą zawartość jego poezji, o te warstwy i struny życia duchowego, o które ona przedewszystkiem potrąca i uderza.
Pod tym zaś względem nie trudno chyba odrazu zmiarkować, że jako ton zasadniczy i górujący wybija się w tych poezjach — i to ich urok niepospolity stanowi — pewna, im tylko właściwa hardość i buta, która choć pozory skromności przybiera, praw swych i dzierżaw świadoma „nieraz i w pychę porasta, pychę serca, co chełpić się lubi“. Nie trudno też odczuć, że jest w nich pewna sytość i opiłość dojrzałej pełni, pewna bezbożnie święta, pogańska już niemal lubość życia, pewna wierność jego urodzie i krasie, wszechobecny, żywiczny, korzenny zapach ziemi. Bo też pod znakiem słońca zrodzona Księga ta ustom z pragnienia rozwartym podaje w glinianym czerepie z, winnic słonecznych napój, nektar żywota słodki, o prawdziwie chłodnym, cudotwórczym smaku wody, ze zdrojów tatrzańskich bijącej. Ozon jest w tych wierszach, tchnienie gór, krystaliczna Tatr atmosfera.
I istotnie: krajobraz tatrzański, Tatr panorama, wierszom tym, ostro je od całej reszty świata odrzynając, służy za ramy kompozycyjne, wyłączne tło i kanwę zarazem, jak i za główne motywy haftu, który na nich autor, ścieg za ściegiem, od ręki prima vista wielkim rzutem z mocą wyrwidęba ciska.
U podnóża Tatr, w ich obliczu, na letnich wywczasach, procul negotiis, zdala od światowego zgiełku i wielkomiejskiej ciżby, na łonie natury, w ustroniu, dokąd nawet echem swego huku życia szumiące morze nie dociera, urodził się cykl wierszy zebrany w „Księgę ubogich“. Powstawały improwizowane na codziennych, samotnych przechadzkach w polu, pod gładkim nieba szafirem, chłonąc zewsząd rozlaną wkrąg skwarną zadumę upalnych dni letnich i kontemplację zawieszoną w bezdennej ciszy odludzia. Czas, miejsce i sposób powstania tych wierszy, ukształtówały wszystkie rysy ich Iizjognomji i wyżłobiły się tak głębokim i niezatartym rysem na ich charakterze, że dają się bez trudu z każdego ich przekroju w najmniejszym choćby odłamku odczytać.
Myliłby się jednak, ktoby sądził, że znajdzie w nich coś nakształt wspomnień i wrażeń z wakacyjnej willegiatury, jakiś ekstrakt nastrojowych impresyj, przygodnych szkiców, dorywczych notatek lub przelotnych muśnięć powierzchni rzeczy, spraw i zjawisk, otaczającego świata. Nic podobnego. A raczej coś wręcz temu wszystkiemu przeciwnego. Kwietyzm kontemplacyjny, wywczasy letnie i sama przyroda tatrzańska oddziałały tym razem na poetę przedewszystkiem jako odczynnik — w uświadomieniu sobie, skrystalizowaniu, wykluciu się, na wierzch i stwardnieniu pewnych najtrwalszych, niezmiennych i nieprzemijających wartości jego życia wewnętrznego, pewnych najistotniejszych, najbardziej własnych pierwiastków twórczości, słowem owego duchowego stanu posiadania, który stanowi skalny fundament, opokę całej jej dotychczasowej budowy. Ponadto jednak — i to o charakterze „Księgi ubogich“ rozstrzyga — zarówno ów stan kwietyzmu, jak Tatry i ich przyroda służą tu poecie jedynie za zewnętrzne wykładniki złóż kruszcowych, na dnie własnego wnętrza spoczywających, za transparent jeno, z poza którego samorodny skarb podziemny z głębin tych przebija się i przeziera. Do motywów najskromniejszych i najniepozorniejszych, do form najbardziej elementarnych i prymitywnych uproszczone wzory, na ekranie tym się rysujące, odsłaniają jednak, niby linje frauenhoferowskiej analizy spektralnej, w całej czystości i pełni wnętrze i skład chemiczny specyficznie Kasprowiczowskiej gleby. To też poezje te czyta się jak palimpsest: obrazy, przedmioty, zjawiska i sprawy widzialne na powierzchni świata zmysłowego nie mają w nich swego samoistnego bytu, nie istnieją zgoła dla siebie i przez siebie tylko, są to znaki, runy i hieroglify, zapomocą których Kasprowicz wypowiada tajemnice swego świata duchowego, atoli nie epizodyczne przygody duszy z pobytu na wsi, jakieś sielankowe uniesienia lub liryczne zachwyty, ale najgłębszą i zasadniczą treść swego stosunku do Boga, do wieczności, do ludzi, życia, śmierci i własnej twórczości. Kładki to o prostej i chwiejnej, zczerniałej poręczy, a jednak rzucone przez przepaść „nad rzeką w wieczność płynącą“, na brzeg tamtej strony. Wszystko tu się mieni i dwoi. Zwyczajny kołowrót zmian, przesilenia i zamierania wiosny i jesieni, lata i zimy są tem, czem być się wydają, ale i czernś innem także, czemś więcej jeszcze. Wszystko choć korzeniami tkwi mocno w gruncie sokami ziemi nabrzmiałe, łatwo dostępne, zdawałoby się, i dotykalne, a z przyziemnego bytu rade, w każdym momencie wydłuża się jakby w nieskończoność, rozciąga i wnika w jakiś świat czwartego wymiaru, świat utkany z wybitnie Kasprowiczowskiego żywiołu. Na przeolbrzymiej karcie odcinają się kształty i głoski jakiegoś alfabetu nadludzkich ogromów, wzrokiem zwyczajnym niedosięgłe i nieczytelne. Najczyściej i najprościej wyraża się tym sposobem w „Księdze ubogich“ samo sedno twórczości poety. Te zwrotki, jakby toporem rąbane w granicie, głoszą mądrość turni tatrzańskich: piętrzą się coraz wzwyż, a ciążą wciąż ku ziemi. Z budowy swej, ducha i składu zawiera tak zbiór ten nieodrodne wzory jego Muzy, o swoistym, jemu tylko właściwym ciężarze gatunkowym. Poezja to masywnie bryłowata, muskularnie barczysta, raczej rozłożyście wkrqg rozparta, niż strzelista, nie tyle obłoczna, przeźrocza i wiotka, ile zwarta w sobie, jędrna, krępa i krzepka, która na zawsze wierna ziemi stąpa po niej równo i mocno, grunt twardy mając pod stopami i znacząc ślad swój „krokami jak śmierć wielkimi, krokami wielkimi, jak życie“.
Zrozumieć tedy snadno dlaczego Tatry to właśnie przyszło Kasprowiczowi wybrać sobie za swą właściwą i najściślejszą ojczyznę. Tutaj wszak dopiero, gdzie sama przyroda, gdzieindziej w mozaikę mnogich drobiazgów rozprysła, ześrodkowuje się, skupia i zgęszcza w kilka zaledwie i to najpierwotniejszych motywów o gigantycznych zarysach płaszczyzn i linji, tutaj dopiero w tej olbrzymiej krynicy niezniszczalnego piękna, wynurza się z wnętrza i do głosu dochodzi głęboki wtór poezji Kasprowiczowskiej, od samego początku stale w niej podspodnim odzywający się nurtem. Tutaj dopiero, w kręgu widowiska, na którem rozściela się odblask dziwów z poza świata, wzorując się na niem i na jego miarę, poeta odnajduje z powrotem swą moralną integralność, swe poczucie tożsamości, gdzieindziej po manowcach się gubiącej, i jakby grubą warstwą napływowych nalotów zgłuszonej. Tu mu się dusza na nowo prostuje, ockniona dźwiga się i umacnia. A z tej oczyszczającej kąpieli pełniej, promienniej i bogaciej wychodzi jego poezja. Jasna i przejrzysta jej toń jak przez zwierciadlaną płytę ukazuje w „Księdze ubogich“ samo dno i głaźne podłoże najtrwalszych. zasadniczych pierwiastków jego twórczości: czerstwość, krzepkość i tężyznę w całej ich bezpośredniej nagości i czystości. Tu się pierwiastki te ostatecznie zbiły w grunt twardy i mocny, jak krzemień, tu się one nareszcie ułożyły w stan stałej i niezachwianej równowagi, że statyka turni i skalnych krzesanic, kamienny bezruch bloków i grani, żlebów i wirchów, czy łóż potoków. przed wiekami wymarłych, zdają się być już tylko projekcją, odbiciem i obrazem tego wewnętrznego układu duszy.
Nareszcie osiągnięty został błękitny stan trwałego spokoju, błogobyt dojrzałego statku. Kipiący niegdyś war ostygł, płynna lawa ścięła się i skrzepła w żyzną glebę, trysła bujną roślinnością i leży w czerwcowych omżach południa, niby łąka rozkwitła. Gdzieś głęboko pod skorupą, już tylko tli się jeszcze żar dawnych ogni. Żeglarz, zda się, przybił do lądu i jakby na dno w przystani kotwicę zarzucił. Znikąd powiew nie marszczy tu tafli lustrzanej, cisza i niezmącony spokój wyłania się z głębi, w którą niebo wieczyście promieniuje swe tło, a góry śniegami pokryte blask swój i kształt rzucają. Nic się tu, zda się, nie dzieje i na nic już nie czeka. Żadnego zawichrzenia, żadnego sił roztargania. Ni gromu ni burzy. Za siódmą górą i za siódmą rzeką grzmi gdzieś żcia whzburzonłe morbe. Rozpędowe koło losów człowieczych stanęło w biegu, wstrzymane jakby za sprychy ręką wielkoluda. Sam czas tu przystanął i, oniemiały oddech zaparłszy, stoi zasłuchany z palcem przy ustach. Nic się tu dokoła od lat nie zmieniło i nic dokoła nie zmieni. Chwila dłuży się, jak wieczność. W błogobycie wywczasów, w gnuśności żywota, w słodkiem dolce far niente chwyta się ją za skrzydła i trwać się jej każe w nieskończoność. W obrębie zawsze tych samych pól. w okolu bliskich i znajomych, szczytów, zaglądających wiecznie w okna i w duszę z oddali, pod kopułą niebieską rozbłękitnionych, po niewielkim życia obszarze, tą samą niezmiennie chodzi się drogą, temi samemi wałęsa ścieżkami jednostajnego roztocza, utartym zwyczajem witając słowem bożem rozsiane wkrąg tajemnice świata w halkyońskiej pogodzie, w głębokiem, mądrem pojednaniu z potężnymi rytmami, „które tkają życie i śmierć, które zapewniają trwanie przyrody.“ Oto i nieprzerwanie bijące źródło natchnienia, tło i psychologiczny podkład owego „podmuchu wieczności“, który w „Księdze ubogich“ ciasne wnętrze zwrotek, niby zrąb zczerniały modrzewiowego kościoła, akordami wypełnia organów.
Podtatrzański zakątek przeistacza się taką drogą w jakąś odludną ultima Thule, jakąś oazę z krańców świata, gdzie na samej już rubieży nieba i ziemi, na pograniczu nieomal pól elizejskich zbudował sobie Kasprowicz dom dla swej poezji. Dał mu fundament zeskalnych odłamów, głęboko wkopanych w ziemię, niewysokie z płazów świerkowych sklecone ściany i parę okien z widokiem na Tatry, niby wał ochronny, zamykające horyzont od reszty świata. W skład swej poezji i do jej wnętrza przepuścił takie tylko motywy, które w wąskie ramy tych okien ująć i zmieścić się dały. Na tem ich obramieniu i zacieśnieniu do szczupłej jeno skali polega właśnie istota kompozycji w „Księ, dze ubogich“, rzekome „ubóstwo“ jej budowy. Alę sama zagroda stoi tak zbudowana, w najbliższem sąsiedztwie jakby „z wiecznością“, tuż z nią o miedzę granicząc. W jej lichych opłotkach, na kilkułokciowej grzędzie, poeta, cuda bożego władztwa zgarniając, rad i dumny ze swego gazdostwa, gromadzi najdroższe swoje skarby, cały swój dobytek. A świat, co to zacisze dokoła pełne otuchy i pewności siebie otacza, służy poecie już tylko za straż przyboczną, która nad bezpieczeństwem jego mienia, nad całością jego duchowego stanu posiadania czuwa. Same Tatry straciły już tu pierwotną dzikość, grozę i niesamowitość. Oswoiły się i obłaskawione wydają się już, jakby poufałym staroświeckim sprzętem, przydomowionem, czujnem i wiernem zwierzęciem, członkiem rodziny już niemal i istotnie niepodobna się już prawie wyznać, czy tu człowiek, na przyzbie usiadłszy zagrody, fajeczkę pykając, wartuje u bram „wieczności“, czy może sama wieczność, niby poczciwy Bryś na łańcuchu, opiekuńcze nad strzechą roztaczając skrzydła, pilnuje dobytku człowieka.
Ale kwitnący dokoła Edenu żywopłot z malw, maków, nasturcji i słoneczników, nie chroni izolowanych od reszty świata jego mieszkańców od najazdu mocy piekielnych. I w to rajskie ustronie, wałem ochronnym ta’{ ściśle od gromadzkiego życia odcięte, w tę zaczarowaną wyspę Robinsona czy Prospera, mącąc brutalnie błogą jej ciszę, wtargnęły krwawe wieści z pobojowisk, głuche odgłosy współczesnej gigantomachji. Nie jakoby huragan wojenny grozą bezpośrednio odczutej i doznanej klęski wdarł się do wnętrza zagrody, lub zgoła, jakoby jej budowniczy i gazda i sercem czy duchem dał się bezpośrednio wciągnąć i pochłonąć wirom rozszalałych, wichrów, spuszczonych, jak psy wściekłe ze smyczy. Wśród powszechnego zamętu i rozgromu na tym podhalańskim spłachciu ziemi, zdołano zachować w domowem zaciszu spokój niezachwianej ataraksji i ścisłą jakby neutralność. I nie jakoby ambrozyjską harmonję poezji tu przeżytej miały do dna samego wzburzyć i zatruć męty. Przyćmiły ją zaledwo tylko j zmroczyły dysonanse: od kilku kropel goryczy, na chwilę tylko mętnieje napój w puharze, zanim męty opadną na dno. Ale jasna i czysta linja książki łamie się przez to i psuje, a jej ornament pewną dotąd kreślony ręką, chwieje się i wypacza. W obrazie świata, w którym wszystko przybrało niezmienny stan skamieniałego spoczynku, nad którego stałą równowagą statyczną zda się czuwać sama wieczność, postawiona na straży fakt tak niespodziany i nowy, O dynamice tak potężnej i ustalony porządek rzeczy druzgocący, jak wojna, właściwego pomieszczenia oczywista znaleźć nie może. Wyczuć też nie trudno, jak się poeta z nim boryka i zmaga, aby go odpowiednio przyprawiwszy, w wąskie ramy wyznaczonego sobie z góry stylu prymitywnej prostoty wcisnąć i jak mu przy tem nieraz ciężko uniknąć niebezpieczeństwa sztucznej stylizacji.
Gdzie człowiek i czyn człowieka całkowicie zniknął z widowni, gdzie zbiorowa ludzka społeczność, jej rola dziejowa, wszelki ślad historycznej działalności, gruntownie z pola widzenia są wyeliminowane, gdzie sama nawet przyroda służy już tylko za tło dla projekcji ostatecznie skrystalizowanego układu duszy, tam wojna, jako dramat światowy, w którym zorganizowane w narody gromady ludzkie, celowo i świadomie partję dziejów o najwyższe rozgrywają stawki, staje się jakimś spiskiem uknutym przeciwko niebu, zamachem szatana, przerastającym miarę i możność ludzkiego czucia i rozumienia. Wzrok, który „światów bezmiary w miernej dowidzą kropelce“, w rozpętanym demonizmie dziejów nie chce dostrzec wiecznotrwałych pierwiastków ludzkiego bytu. W zjawisku tak par excellence społecznem, z powszechnych dążeń człowieka i ogólnych stosunków międzyludzkich wyrastającem, widzi się jeno bezmyślny, ślepy mechanizm potwornej machiny, która skądś z zewnątrz na zgubę świata zesłana, rozsiewa dokoła mord, zniszczenie, popioły i zgliszcza. Okazuje się tedy, że i poczucie wieczności może mieć także swoje granice, dot zresztą ciasno zakreślone.
Wobec tego kataklizmu, tak żywiołowego, jak ogień, powódź, głód i zaraza, „ubogiemu kmiotkowi“ cóż pozostaje innego, jak, ręce załamawszy, uzbroić się w nieprzemożoną wiarę i niezachwianą pewność siebie, przeczekać i wytrwać, aż zawierucha naogół ziejąca minie, jak mija mór i pożoga? Byleby jeno od zagłady uchronić swój dobytek, swe mienie duchowe, utrzymać stan swego posiadania, byleby jeno z straszliwej zawiei ocalić skarb, co się zdobyło, ów granitowy materjał, w fundamentach ukryty i z duszą wyjść cało. Jest niewątpliwie i w takiej postawie jakaś cząstka żałosnej naszej polskiej, z czasu wojny, rzeczywistości, przymusowo poniekąd skazanej na bierność i od czynnego udziału w tytanicznym ludów turnieju odsądzonej. I w tym momencie proste ściany Kasprowiczowskiej zagrody rozszerzają się poza ciasny horyzont liryki czysto jednostkowej, rosną i symboliczną przenośnią swego ubóstwa obejmują wiekową niedolę całej ziemicy polskiej jak ona długa i szeroka, A z kart „Księgi ubogich“ słoneczna wstaje otucha i z pod powłoki pyłu i dymów wybija się na wierzch wieczyście uśmiechnięta błoń życia, nad którą poranna nieci się zorza.
W chramie narodowej poezji twórczość Kasprowicza reprezentuje zachowawczy, niepożyty pierwiastek chłopskiego hartu i chłopskiej odporności, nieustępliwy instynkt prostego, biologicznego trwania i nieugiętą moc ostania się wśród wszelkiej, jakiebybądź były, zmiennych losów kolei.

OSTAP ORTWIN.


NIEMCY
(WCZORAJ I DZIŚ).
I.

Na dnie Morza Północnego pomiędzy czerwonym Helgolandem a zieloną Anglją, aż daleko na północ ku czarnym wybrzeżom owych pianą obluzganych wysp skalnych, które za dawnych czasów były schroniskami rozbójniczych wikingów, żyje pewien gatunek raków morskich, należących do rodziny „paguridae“, a zwanych przez niemców „rakiem pustelnikiem“. W akwarjum morskiem na Helgolandzie można było przed wojną oglądać i badać dziwne obyczaje tych mieszkańców morza, posiadających co prawda, jak każdy rak uczciwy, nożyce, ale pozatem niemających żadnej skorupy ochronnej. Swą bezbronną różową nagość rak pustelnik chowa w pustych konchach ślimaczych, znalezionych na dnie morza, czego wynikiem jest, że tylna część jego ciała przybiera spiralny kształt konchy, w której połową swego jestestwa żyje. O ile taki rak ma „swoją“ skorupę na grzbiecie, robi wrażenie bardzo pewnego siebie, udzielnego panka. Skorupa cudza i nożyce własne tworzą jedną całość zbrojną, Zygfrydowską. Każdy rak pustelnik posiada widocznie wrodzone zdolności umiejętnego noszenia skorupy każdej wielkości na swoim grzbiecie, czego wynikiem są atoli wielorakie tragiczne powikłania. Rak silny, wielkich rozmiarów naprzykład, któremu przypadł w udziale przykry los znalezienia zbyt małej skorupy lub któremu pancerz dotychczasowy stał się z biegiem czasu za ciasny, szuka — ma się rozumieć — możności jaknajrychlejszego poprawienia swego niewygodnego bytu i osiąga swój cel, wyszczypując mniejszych i słabszych współbraci ze skorup przynależnych, co mu się tem lepiej udaje, im większa jest dysproporcja pomiędzy ciałem a skorupą przeciwnika. Tem łatwiej można bowiem wówczas sięgnąć w walce bratniej jedną z twardych nożyc poza grzbiet przeciwnika i dotrzeć do nagiego spiralnego zadu, szczypiąc ofiarę bez miłosierdzia. W podobnie niemiły sposób eksmitowany lokator konchy ślimaczej porzucić musi swoją skorupę i w całej swej bezbronnej różowości ukazuje się oczom raków-współobywateli. Jego zachowanie w tej widocznie nader przykrej i żenującej sytuacji zdradza najwyższy stopień. niepokoju i bezradności, ustępujący jedynie z chwilą znalezienia nowej skorupy lub słabszego współbrata, któremu można przemocą ochronną konchę odebrać.
Dziwna rzecz, jak w tym drobnym epizodzie z tajemniczych głębi Morza Północnego, zwanego również Niemieckiem, powtarza się w sposób naiwno-zwierzęcy coś z owej odwiecznej, tak umiejętnie ukrywanej problematyki niemieckiej, która w chwilach przełomowych dziejów Europy wychodziła niejednokrotnie na jaw. Dusza niemiecka, żyjąca, jak w skorupie ochronnej, w pewnego rodzaju kunsztownych rusztowaniach, zmienianych i przebudowywanych misternie, stosownie do warunków i okoliczności, ukazuje się w pewnych krytycznych momentach w swej nienaruszonej żadną ewolucją historyczną prymitywnej nagości i zadziwia nas swojem szczerem barbarzyństwem, przypominającem świadectwo Tacyta i menumentalne sagi o wikingach islandzkich. Niemcy sami tę osobliwość duchową ujęli w symbol narodowy „der deutsche Michel“, a potwierdza ją nawet jeden z najkulturalniejszych europejczyków niemieckiego pochodzenia, sam mistrz Goethe w znanym komentarzu tak wielce przez pruskich władców lubianego „deutsch reden“, które jest równoznacznikiem „pięści niemieckiej“ a w ustach Mefistofelesa brzmi djabelsko-przewrotnie: „Im Deutschen lügt man, wenn man höflich ist.“ (Wszelka uprzejmość jest śród Niemców kłamstwem).
Pomimo komplikacji rasowych, utrudniających ogromnie wszelką psychologję nacjonalną, można jednak współczesne narody europejskie rozpatrywać jako całokształty ideowo-rasowe, a mianowicie na zasadzie dwuch praw zasadniczych: psychologji mas i idei nacjonalnej. W demokracjach nowożytnych prawa te odgrywają nawet rolę znacznie ważniejszą, niż W państwach dynastycznych. Dla Niemców ideą nacjonalną stała się w karby militaryzmu pruskiego ujęta forma „Państwa“. Za rzeczywistego twórcę jej uważać należy Bismarka. Ale właśnie to wcielenie dziejowe idei państwowej niemieckiej, której szkodliwe i wrogie ludzkości wpływy zdemaskowane zostały przez wojnę światową i znalazły pozatem wymowny wyraz w całej ekspansji ekonomicznej Cesarstwa niemieckiego, obliczonej na bezwzględne zawładnięcie wytwórczością ekonomiczną świata, jest niczem innem, jak znamiennym wyrazem problematyki niemieckiej.
Od kiedy problematyka niemiecka odgrywać poczyna rolę w dziejach świata? Moment ten dziejowy nastał z chwilą, gdy niemcy złotą, misternie cyzelowaną konchę władzy światowej cezarów rzymskich wypełnili swemi apetytami barbarzyńców. Germanowie jako spadkobiercy Romy — tak przedstawia się zagadnienie, którego komplikacje stają się tragedją dziejową duszy niemieckiej. Niektórzy badacze historji niemieckiej, uwzglę, dniający należycie moment rasowy, jak np. Arthur Moeller von den Bruck w swem monumentalnem, psychologicznie wprost nieocenionem ośmiotomowem dziele „Die Deutschen“, odnajdują przedewszystkiem w kontraście idei politycznej Hohenstaufów i Welfów to rozdroże, które znamionuje tragedję problematyki niemieckiej. Pokonany przez Hehenstaufów Welf, Henryk Lew jest dla nich wyrazicielem i rzecznikiem zdrowego instynktu narodowego, skierowanego ku utwierdzeniu i zorganizowaniu wewnętrznych sił narodowych, któremi z iście romantyczną rozrzutnością szafowali Hohenstaufowie. Władcy ci, uwiedzeni snami o potędze światowej, szukali dla swej polityki imperjalistycznej oparcia na ziemi italskiej. Mniemanie wytej wspomnianych badaczy potwierdzają ostatnio krytyczne dociekania germanistów nowoczesnych, które przedewszystkiem w pismach Ryszarda Benza znalazły wyraz znamienny pod względem zaprzeczenia dla kultury niemieckiej doniosłości renesansu. To wyparcie się przez niemców współczesnych całej swej przeszłości łacińsko-europejskiej, coraz częściej zaznaczane przez nowoczesnych rzeczników „czystego“ ducha niemieckiego, a ostatnio tak dobitnie komentowane przez znanego badacza języka niemieckiego Edwarda Engla[2], daje dużo do myślenia. Wobec tego nasuwa się mimowoli pytanie: czy rzeczywiście natura i instynkty teutotonów zdołały zrosnąć się organicznie z konchą przyjętego ustroju imperjum rzymskiego. Jeżeli nie, to czyż nie należałoby porównać dorobku dziejowego niemców z szeregiem konstrukcji, rusztowań bez duchowego jądra, których mieszkańcem przygodnym stał się teuton-barbarzyńca? Jakżeż znamienne są w tem oświetleniu tragiczne słowa najpotężniejszego genjusza nowoczesnych Niemiec, Fryderyka Nietzschego, który w swym testamencie duchowym (w „Antychryście“) czuje się zniewolony podnieść przeciwko niemcom oskarżenie dziejowe, brzmiące jak bezwzględne przekleństwo.

„Ach ci Niemcy, ileż nas oni już kosztowali. Napróżno — to zawsze było dzieło niemców, Reformacja, Leibnitz, Kant i tak zwana filozofja niemiecka; wojny o „wolność“; państwo — każdym razem jedno napróżno względem czegoś, co już istniało, co już niepowetowane.... To są moi wrogowie, wyznaję, ci niemcy, pogardzam w nich wszelkim rodzajem niechlujstwa w pojęciach i wartościach, tchórzostwa przed każdem rzetelnem Tak i Nie. Prawie od tysiąca lat skłaczali i plątali wszystko, czego swymi dotknęli palcami, mają na sumieniu wszystkie połowiczności — trzy ośmości! — na które Europa jest chora....“

Zamknięcie życia w rusztowaniach najprzeróżniejszych konstrukcji i konchach systemów jest właściwym tragizmem problematyki niemieckiej. Konstruktorzy mechanizmów, budowniczowie systemów wyrozumowanych chorują beznadziejnie na zanik sił duchowo twórczych. Znana im jest do najdrobniejszych ułamków proporcja mechaniczna, znane im są kategorje — gieometrja i algebra, że tak powiem, mechaniki życiowej — ale obcemi im się stają coraz bardziej owe błogosławione siły, które budują życie. Ich dusza własna, nie mając możności stykania się ze światem inaczej jak przez rusztowanie wymędrkowanego systematu, karleje. Napróżno wyszkolone wirtuozostwo techniczne stara się spiętrzać wokoło tej duszy chorej całe kondygnacje systematów, napróżno usiłuje z djabolizmem czarnych magów tchnąć życie sztuczne w mechanizmy zbudowane według najnowszych patentów, zaśmiać się zwodniczym śmiechem E. T. A. Hoffmanna, wyrwać retortom Wagnerowskim tajemnicę homunculusa!.... Ostatnio, w końcowym już okresie wojny światowej, jeden z wybitnych uczonych niemieckich, lekarz naczelny zakładu obłąkanych w Langenhorn pod Hamburgiem, Dr. Bischoff wynalazł aparat do mierzenia skali wrodzonych zdolności i rozeszła się śród „szerzycieli kultury“ i wielbicieli potęgi „Deutschland über alles“ wieść radosna, że ostatnia kategorja praktycznego poznania znaleziona została i nowe do niesłychanych skarbów sezamu otwarły się wrota, które powetują wszelkie straty eskapady wojennej.....
Dusza konstruktora nie zna intuicji, zna tylko natchnienie zimne i upojenie ogromem materjalnym, jak o tem świadczą dzieła takich wyrazicieli potęgą upojonej duszy niemieckiej, jak Alfred Paquet, Norbert Jacques, Ernst Lissauer lub autorowie „Żelaznych Sonetów“, znani obecnie pod nazwą „Werkleute aus dem Hause Nyland“.[3]
Dusza konstruktora rozumie tylko logikę sędziego śledczego (dlatego właśnie tak lubują się niemcy w pewnych dziełach Dostojewskiego) i machjawelizm odgadywania myśli — z niedomówień. Nawet w dziełach na tyle wyzwolonego niemca, jak Fryderyk Nietzsche, uderza prawie na każdym kroku, jako cecha charakterystycznie niemiecka, bezustanne szukanie „arriere pensée“ logiki dziejów.
W nowoczesnych Niemczech Hans Heinz Ewersów i Meyrinków, Heimów i Wedlów może jedynie w twórczości braci Hauptmanów Gerharda i Karola znaleźć można protest świadomy przeciwko tej tysiącoletniej chorobie[4], przeciwko temu ujarzmieniu duszy przez mechanizmy konstrukcji wyrozumowanych, przeciwko temu uwielbieniu materji, temu odwiecznemu niebezpieczeństwu duszy germańskiej, o którem już wiedziała saga północna o kowalu Wielandzie — temat, który podobno od lat wielu zajmuje Gerharda Hauptmana. Dusza nowożytnych Niemiec, upojona snami o władztwie nad światem, wyrzekłszy się z pogardliwym giestem faustowskich zapasów, Szyllerowskiego: „Seid umschlungen Millionen“, djonizyjskiego upojenia życiem i jasnowidzącej wrażliwości romantyków, budziła się tylko, aby bluznąć bolesnym cezaryzmem Franka Wedekinda, ironją Ryszarda Dehmla, który obdarzył niemieckiego Michałka żydowską Beatrice,[5] chichotem clownowskim Scheerbarta, a już niekiedy zaledwie snuły się jej pieśni tak gwiezdne, jak wizje kosmiczne Alfreda Momberta, jak arcykapłańskie całopalenia Stefana George, wyznania rzewne Jerzego Marji Rilcke, głębokie uświadomienia Schlafa, lub owa tęczowa z tysiącoletniego tragizmu wytrysła gra italsko-germańska, która od czasów Gotfrieda Kellera i Arnolda Boecklina, znalazła nowy, znamienny wyraz w twórczości Waltera Calé i Rycardy Huch.
Siłą konstruktorów jest wirtuozostwo w opanowaniu materji, wszelkiego rodzaju technika mechaniczna i logiczna, wszelkiego rodzaju chemja, klasyfikacja, biurokratyzm i militaryzm. W militaryzmie pruskim atoli objawia się nam coś więcej jeszcze, niż samo wirtuozostwo i umiejętność techniczna: Tutaj dusza wojownicza teutońska, o której już Tacyt w swej klasycznej „Germanji“ powiada, że „łatwiej namówić ich do zaczepki nieprzyjaciół i na sławę ciała, jak do uprawy roli i oczekiwania żniwa“, objawia się oczom naszym bez żadnych osłonek, taż sama dusza, której wyznania bezwzględne wśród łun wojny światowej taką nas napełniały grozą.
Przy ocenie życia umysłowego narodu, badacz-sprawozdawca szuka zazwyczaj dokumentów śród najprzedniejszych przedstawicieli nacjonalnych. Niechaj mi wolno będzie, ze względu na okres miniony ogólnego wojennego pomięszania dystansów, odstąpić od tej reguły. Pragnę, wykluczając na chwilę rozgwar wyrafinowanych demonizmów, zakląć chór głosików dziecięcych, w którym dusza narodu mogłaby, jak niebo w wodach wiosennych, przejrzeć się w nieskazitelnej czystości. Niechaj tło, na które m najwięksi kiedyś przemawiać będą, utworzy kobierzec z naiwnych kwiatów wiośnianych.
Wybrałem dwa głosy z całego szeregu podobnych, jakie ogłoszone zostały w prasie niemieckiej, w okresie zwycięskiego dla Niemiec roku 1915. Są to odpowiedzi na pytanie: „Co zrobiłabym, gdybym została bogatą?“ dane, jako temat do wypracowania w północno-niemieckich szkołach ludowych. Głosy dwuch dziewczątek w wieku 9-ciu i 10-ciu lat niechaj wtórzą temu teutońskiemu chorowodowi duszyczek wiośnianych.

Dziewięcioletnia:
Gdybym była bogata, oha, cobym ja sobie rzeczy nakupiła, samych eleganckich. Toby dopiero była uciecha! Zrobiłabym duży pakiet dla żołnierzy. Pakiet ten posłałabym do Rosji, tam robią zawsze największe zwycięstwa. Toby się dopiero żołnierze ucieszyli. Zapakowałabym im herbaty, cukru, czekolady, kakao, cygar, tytoniu i nawet fig i daktyli. Potem kupiłaby m sobie wielką elegancką willę, jadłabym codzień pieczone zające i króliki a potem kisiel owocowy. Żebym tak dwa miljony marek miała! Toby dopiero było pięknie! Ojcu mojemu posłałabym całą kupę winogron i wina. Ucieszyłby się pewnie; napisałby mi długi list i zapytałby, jakim sposobem do takich bogactw doszłam. Odpisałabym mu na to: u nas rozkopali ziemię i stamtąd tyle pieniędzy wydostałam.-Ach, nie! nie chcę mieć wcale willi! Chciałabym sobie kupić złoty zamek, w którym mieszkają setki tysięcy żołnierzy. Tych żołnierzy wysłałabym w świat i powiedziałabym im, żeby nieprzyjaciół dobrze przetrzepali. A potem chcę zostać cesarzową. Więcejbym nie kupiła, muszę także jeszcze coś dla siebie zachować“.
Dziesięcioletnia:
„Najprzód kupiłabym sobie najpiękniejsze okrycie damskie, jakie tylko można dostać i elegancki kapelusz. Potem pojechałabym do Deutsch-Eylau do ojca mojego i zawiozłabym żołnierzom kiełbasy. szynki i owoców. Potem musieliby mama i bracia też do Deutsch-Eylau ze mną pojechać. Codzień chodzilibyśmy do cukierni. Potem zabrałabym ojca z Deutsch-Eylau i pojechalibyśmy razem nad górny Ren. Niktby nie wiedział, gdzie się mój ojciec. podział. Tam byłabym najbogatszą księżniczką, mój ojciec cesarzem a mama cesarzową. Odwiedzałabym żołnierzów i przynosiłabym im Bóg wie co dobrego. A później byłabym tak mocna jak Brunhilda i pomagałabym zabijać wszystkich moskali, francuzów, włochów i anglików. I wszyscy ludzie poważaliby mnie potem“.

Dusza niemiecka przemocą wyrwana ręką opatrzności dziejowej z labiryntów chytrze skonstruowanych maszynerji i rusztowań Wielandowych stoi dziś naga wobliczu świata, naga jak rak-pustelnik wyszczypany ze swej konchy przygodnej. Rozpoczęła się jedna z najboleśniejszych tragedji, jakie świat widział. Kto może powiedzieć, jakie będzie rozwiązanie dziejowej problematyki niemieckiej?

J. P. ARDESCHAH.
(C. D.)
KRONIKA.

MIŁOŚNICY TEATRU, którzy śledzą pilnie jego losy, czy mówią o tem publicznie, czy milczą, odczuwają, jedni z żalem, drudzy z oburzeniem, całkowity jego upadek. Aczkolwiek dzieje się tak wszędzie, iż zdaje się, że sztuka teatralna, przeszedłszy swój szczyt, stacza się z zawrotną szybkością i beznadziejnie po równi pochyłej: obraz ten występuje najjaskrawiej w stolicy Polski. I jeśli odczuwa się potrzebę usprawiedliwienia tego stanu rzeczy w miastach innych dzielnic Polski, które zubożone materjalnie, wyludnione z inteligencji, stały się potrosze prowincją i muszą znosić ten fakt — wbrew swej woli — walcząc z fatalnemi trudnościami istnienia i niemożnością utrzymania repertuaru na wyższym stopniu: niewybaczalnem wydaje się to w Warszawie, gdzie teatry liczyć mogą na pełną salę miesiącami na dziesiątkach przedstawień jednej sztuki, co dla znawców maszyny teatralnej jest nietylko znakomitą teatrom pomocą, lecz i dobrym interesem finansowym, a „jeśli go brak, winą tego jest przeważnie nieudolność kierownictwa.
W artykule zatytułowanym „Odrodzenie Teatru“ i pomieszczonym w styczniowym numerze dwutygodnika paryskiego „Mercure de France“, p. Jerzy Duhamel pisze między innymi co następuje: „Sceny nowoczesne mają wygląd zakładów handlowych, do których sztukę czasem się dopuszcza lub gdzie się ją toleruje; lecz żaden teatr nie uważa za cel pewny, niezaprzeczalny, chwały sztuki dramatycznej. Teatry założone i wzięte w opiekę przez państwo, celem zachowywania tradycji teatralnych i służenia arcydziełom za schronienie, zdają się być, jak i inne, owładnięte problematami finansowymi, i nie dogadza im jawnie opieka, która na nich ciąży“.
Na usprawiedliwienie wielkich środowisk kulturalnych Europy powiedzieć jeszcze można, że co pewien czas wyłaniały się tam ze sfer teatralno-artystycznych samorzutne i szanowne usiłowania reformy i podniesienia poziomu sztuki dramatycznej. U nas, od końca zeszłego wieku, ostatnią świetlaną“ kartą księgi teatru jest zmarły z początkiem wojny, Tadeusz Pawlikowski, po którego ustąpieniu ze stanowiska dyrektora, księga pozostaje dotąd pusta i niezapisana. Bo powiedzmy prawdę. Nie jest taką kartą w rocznikach Sceny Polskiej teatr p. Szyfmana. W chwili premiery „Irydyona“, teatr ten zdawał się wykazywać, dzięki poparciu sfer finansowych, silną tendencję „nad poziomy“. Żadną chwilą następną nie podbił swego lotu w górę i inauguracja pozostała rekordem. Czasy obecne, po kilkuletniej przerwie, nie przyniosły mimo podpory, jaką Teatr Polski znalazł w Teatrze Małym, nic nowego. Repertuar zdradza brak celu i linji wytycznej. Miał dwa momenty jaśniejsze, w „Korjolanie“ i „Nieboskiej Komedji“, aczkolwiek niejedno mielibyśmy tu do zarzucenia, wbrew krytyce, która, wygłodniała na jałowej strawie scen warszawskich, okrzyknęła te dwa dania za najprzedniejsze.
Czy tęsknotom naszym ujrzenia kiedykolwiek teatru na prawdę wysokiego i wierzącego w wielką swą misję stanie się zadość? Nie jesteśmy wróżbitami. Zbyt wiele way tu element tłumu. Być może, że zło sięgło już zbyt głęboko w korzeń drzewa, by kiedykolwiek zrodziły się na niem pożądane owoce. Być może, że będzie trzeba rzec z rezygnacją Duhamel’a: „...wstrętna mi jest rola malkontenta, mam odrazę do zawodowo oburzonych i nie umiem grać ani Jeremiasza ani Kasandry. Po rnojern ostatniem rozczarowaniu na wiosnę, postanowiłem nie chodzić więcej do teatru, zdecydowałem się nie poświęcać sprawom scenicznym więcej uwagi, niż jej użyczam zawodom cyklistów lub salom tanecznym. Nie chodzę nigdy na wyścigi, ani bywam na walkach bokserskich, podobnie postanowiłem nie uczęszczać na przedstawienia. Teatr mnie nie zadowala, nie pójdę tam więcej i koniec“.
A jednak w Zmierzchu Teatrów Paryża błysło światło. Oto dowiadujemy się z nadesłanego prospektu o ponownem otwarciu sceny.Starego Gołębnika“ (Le Vieux Colombier).
„Stary Gołębnik“ został założony 22 października 1913 r. przez grupę pisarzy i artystów pod dyrekcją Jakóba Copeau, jako zespół autorów, aktorów i widzów, którzy zniechęceni lichotą teatru współczesnego, potępiają niskość jego obyczajów i wierzą niezłomnie, że scena nie jest miejscem, skąd należałoby wygnać uczciwość, inteligencję i piękno.
Odprzemysłowić teatr, odkabotynizować aktora, uszanować publiczność, usunąć z interpretacji dramatycznej wszystko to, co gwałci i zniekształca ducha poety, sharmonizować wszystkie elementy widowiska, wyzwolić przez prostotę wystawy i dyscyplinę interpretacji — czysty kształt arcydzieła: oto zasady, na których opiera się Stary Gołębnik i które zyskały mu dobre imię.
W maju 1914 r., Stary Gołębnik zaznał dzięki Nocy Trzech Króli Shakespeare’a dni tryumfu, których publiczność paryska nie zapomniała. Młody teatr dał się poznać jedynie dzręki cnocie swej pracy, dzięki rodzajowi swego repertuaru, swego mise-en–scene i swemu zespołowi aktorów.
Na zaproszenie Ministerjum Sztuk Pięknych, od października 1917 do kwietnia 1919, pełnił misję propagandy francuskiej w Stanach Zjednoczonych, gdzie można było powiedzieć, iż był „więcej niż teatrem“ i przedstawiał oczom Amerykanów istotnego ducha tych wielkich dążeń, które w ciągu wieków uczyniły z Francuzów prawdziwych przodowników kultury nowoczesnej.
O wytycznej repertuaru da nam wyobrażenie lista autorów w Starym Gołębniku: Molier (3 sztuki), Szekspir, Tomasz Heywood, Alfred de Musset, Henri Beque, Jules Renard, Paul Claudel, Henri Gheon, Jean Schlumberger, Roger Martin du Gard, Jaques Copeau i Jean Croné.
W Nowym Jorku: Pierre Corneille, Molier (3), La Fontaine, Mariveaux, Beaumarchais, Alfred de Vigny, Prosper Mérimée, Maurice Maeterlinck, Henryk Ibsen.
Stary Gołębnik powraca do pracy. Ci, którzy byli świadkami jego narodzin i jego rozwoju, ujrzą go, jak czyni nowe postępy, kusi się o nowe reformy, wysila się ze znaną sobie cierpliwością i uporem, aby usprawiedliwić swą ambicję, którą trzeba poczytać w chwili tych wielkich zmian świata „za moc zmartwychwstania“.
Że „Stary Gołębnik“ stanął na pożądanej wyżynie, że spełnił postulaty prawdziwych miłośników teatru i sztuki dramatycznej, świadczą entuzjastyczne słowa uznania artystów tej miary, co Emil Verhaeren, August Rodin, Klaudyusz Debussy, Henryk Bergson, Albert Besnard, Paweł Claudel, Maurycy Denis, Eleonora Duse, Andrzej Gide, Wincenty d’Indy, Henryk de Regnier, Andrzej Suarès i Francis Viele-Griffin, z których ostatni oddaje teatrowi najwyższą pochwałę w słowach: „Odtąd człowiek kulturalny może chodzić do teatru; nie widziano tego od całego pokolenia“.
Sięgnęliśmy w strony dalekie, by zaznaczyć, że wszędzie jest źle, które woła o lepiej. Na pociechę powiedzmy sobie, że i u nas zaczyna się budzić wola ku lepszemu. Ostatnie miesiące i przyniosły nam Teatr „Redutę“ pod obiecującem kierownictwem Osterwy i Limanowskiego. Reduta ta zaczęła się w masce naturalizmu przyniesionej ze Wschodu. Miejmy nadzieję, że inicjatorzy zrzucą ją wkrótce i ukażą swe bardziej zachodnie oblicza. W każdym razie jest to wysiłek poważny, skupiony, pełen wielkiego zapału pracy. Pomówimy o tem obszerniej w najbliższych zeszytach.
FUTURYZM jest terminem, który od dwuch z górą dziesięcioleci straszy w literaturze i sztuce europejskiej. Nie tak może straszy jego źródłosłów, co jego końcówka „yzm“, jak wszystkie zresztą.izmy“, będące przeważnie symptomem skostnienia i zszablonizowania się tego, co jest życiem w źródłosłowie dzięki twórcy, który, często bezwiednie i bezwolnie, a jednostkowo dał pochop gromadzie do stworzenia terminu. Koniec minionego stulecia pozostawił, po sobie litanję izmów (naturalizm, realizm, weryzm, parnasizm, symbolizm, intyrnizrn i t. d., by wyliczyć dorywczo jeno typowe). Ostała po nich w sztuce garść tęgich, rzetelnych, samorodnych i samoistnych twórców, którzy nie „izmom“ zawdzięczają swą moc i wielkość, gdy ci, którzy dzierżyli się na powierzchni wzburzonej fali dzięki trzymaniu się ogona terminu, zapadli dawno lub zapadają zwolna na dno zapomnienia. Jeśli futuryzm więcej, niż jego antenaci, wywołuje zgiełku, nienawiści i odporu, to może dla tego, że żaden z „izmów“ nie miał tylu trabantów, którzy by tak nadużyli „cymbałów brzmiących i miedzi brzęczącej“, dla celów często nie tyle głoszenia z wiarą haseł swej sztuki, co autoreklamy i którzy by tak nadmiernie posługiwali się bębnem i trąbą, jako echami pracowni, w których „ciszy“ tworzą swe dzieła. Futuryzm, za którego twórcę niesłusznie w oczach „szerokiej publiczności“ uchodzi „głośny“ Marinetti, znaczy właściwie to samo, co „poezja przyszłości“, rzecz zgoła nie „straszna“, przeciwnie, z tęsknotą wyglądana przez wszystkie „żórawie z wyciągniętą w przyszłość szyją“. Każdy wielki twórca był zawsze „strzałą w jutro lecącą“, prześcigaczem swego poprzednika, ogniwem wynikającem z poprzedniego i warunkującem dalsze w łańcuchu wielkiego postępu sztuki, krótko: dodatkiem, plusem do „zastanej“ przez siebie sumy dobytków, dorobków, doświadczeń artystycznych.
Pod tym względem futuryzm stary jest, jak świat. Do propagandy jednak sztuki potrzebny jest „głos wołającego na puszczy,“ często gromki, jako pobudka bojowa falangi artystycznej wobec głuchoty i tępoty tłumu, jako apostolstwo umiłowanej Ewangielii, często brutalny i niedorzeczny, gdy chodzi o siebie nie o dzieło, gdy chodzi nie o apostolstwo, lecz o reklamę, o wywołanie sensacji dla przepchania się w I braku talentu łokciami. Tak było we wszystkich („czcigodnych“, bo starych) izmach, tak jest w (nieczcigodnym, bo młodym) futuryzmie. Futuryzm jako ta dziewiąta fala życia, uderzająca w stęgłe formy artystycznego wypowiedzenia się, niegdyś może giętkie, bujne i tętniące krwią, a nawet młodzieńczo bojowe, dziś kostniejące w coraz to zimniejszą maestrję i wtrtuozowstwo, w geometrję słów, w algebrę koncepcji — futuryzm, który chce wypełnić przepaść między chwilą pierwszego wzruszenia, „emocji artystycznej“, „upojenia twórczego“, a formą wiersza czy prozy, w jeden rytm związać chwilę poczęcia i wykonania jest bądź co bądź istotnem parciem czasów do bezpośredniego wyrazu.
Z natury rzeczy przyjdzie nam z czasem omówić futuryzm i jego współbrać, a nawet już dziatwę, źródłowo i rzeczowo. Tam też podamy przykłady niejednych dziwactw, mistyfikacji, czy też na zimno obliczonych kuglarstw. Dziś pomieszczamy kilka utworów, które przemówią za siebie same, nawet bez „izmowej“ doczepki.

POST SCRIPTUM: Pragniemy, aby pierwsze zwłaszcza zeszyty Nowego Przeglądu literatury i sztuki dostały się przedewszystkiem do rąk ludzi, odczuwających wraz z nami głęboką potrzebę odbudowy i tej dziedziny życia. Od fundamentów wzięta jest ta praca, wsparta na trwałej woli służby publicznej. Niech tedy wola zła lub niecierpliwa nie wytyka nam przed czasem braków budowy, której jeszcze niema, pod którą zaledwie kilka cegieł podłożyć zdołano.

W dziale twórczym za pierwsze zręby posłużyły tu utwory pisarzy uznanych — i uznanych już ich środków artystycznych; nie znaczy to bynajmniej, byśmy z tego materjału wyłącznie, lub bodaj tylko w znacznej mierze, budować pragnęli. Sądzimy jednak, że prace podpisane temi imionami są chyba najlepszą podwaliną rzetelności, na której, daj Boże, oby się wsparły najbliższe dążenia twórcze w mowie polskiej.
W dziale krytycznym brak recenzji bieżących, zwłaszcza negatywnych, uderzy niemile pewnych czytelników z literatury, a zwłaszcza z jej okola. Radzibyśmy czytelników takich zniechęcić tu na samym wstępie zapewnieniem, iż wyczerpujące recenzje o pracach miernych, lub zgoła tylko rutynicznych uważamy za niemniej jałowe od niepotrzebnie omawianych utworów. Krytyka wczuwająca się do dna rzeczy, żywa tętnem twórczem, w swoim zakresie zagadnień ogólnych konstruktywna i syntetyzująca, leżeć nam będzie bardziej na sercu od obowiązkowych jakoby recenzji.
Zresztą i w tej dziedzinie przystępujemy do odbudowy: w ciągu długich lat wojny miernik artystycznych wartości ogłaszanych utworów zeszedł na plany jaknajdalsze; na czoło wysunęły się zagadnienia: jaką to powinna być literatura..... po wojnie“,.. w wolnej Polsce“ itd., wysunęły się wręcz wskazania oraz instrukcje dla poezji, a nawet dyktowanie Jej tematów, — oczywiście aktualnych. Aczkolwiek nie były to bynajmniej głosy wołających na puszczy, minęły jednak całkowicie uszu właściwych: twórczość doby ostatniej szła swemi drogami. Plon literatury powinnej“ okazał się bardzo żałosny, przebrzmiewał z dnia na dzień wraz ze zmienną aktualnością chwili.
Wypada nam tedy rozejrzeć się przedewszystkiem w dorobku twórczym za ostatnie lata. Więc zamiast obowiązujących recenzji o „nowościach“, rozpoczynamy od studjum o Kasprowiczowskie] „Księdze ubogich“, która mimo zdawkowych pokłonów dla imienia, wywołała śród najwybredniejszych właśnie umysłów rozmaite sądynieporozumienia, jak mniemać chcemy. I niejedno takie studjum, niejedno ustalenie przed czytelnikami miar i wag. naszych, wyprzedzić musi normalną i zwięzłą w następstwie, rubrykę recenzji bieżących. —
Wmiast krytycznego omawiania najwybitniejszych utworów cudzoziemskich, których dziś nikt przeczytać nie może, poprostu dla obecnych cen tych książek, sięgnęliśmy z radością do niewyczerpanego nigdy źródła najponętniejszych refleksji dla każdego dojrzałego umysłu. O Szekspirze milczano u nas przez lał dziesiątki nieomal, to jest właśnie w czasach największego rozkwitu szekspirologji, — co jest jednym ze wskaźników barometrycznych naszego poziomu ogólnego. O rzeczach polskich u Szekspira, nawet o naszym Goślickim w związku z tem, napomykać poczęli wyłącznie badacze obcy. — Po raz to pierwszy porusza tu Nowaczyński wszystkie te zagadnienia, które chyba żywo zainteresować winny każdy jako tako kultywowany umysł polski. Mimo wielu prawdopodobnie zastrzeżeń i niejednych może sprostowań, jakie tu uczynić mogą ostrożniejsi w sądach „bardziej uczeni w piśmie“, studjum tamto jest ich wyzwaniem na odzew, — którego też w piśmie naszem będziemy istotnie oczekiwali.
Oni również zdecydują, czy myśl „Towarzystwa, Szekspirowskiego“ ma się w tych latach jubileuszowych przyoblec w kształty żywe, dla zrównania nas i pod tym względem z poziomem kulturalnym, „bodajby tylko Czechów i Węgrów“. Sądzimy, że, wciąż jeszcze niezadowalające nasze przekłady Szekspira, powinny już wreszcie nie podlegać wyłącznej pieczy księgarza, lecz stanąć pod opieką takiego ciała. Ono też dbać powinno o tych przekładów udostępnienie; wywierać wreszcie nacisk na teatry nasze w sprawie częstszego, niż dotychczas, wystawiania sztuk szekspirowskich, a przedewszystkiem ich właściwego traktowania na scenach naszych.
W najbliższych zeszytach przyjrzymy się organizacji i pracom Towarzystw Szekspirowskich w Anglji i w Niemczech.
W dziale sprawozdawczym z europejskiego ruchu umysłowego wypada nam — nad przeszłością lat 6-ciu nieomal — przerzucić mosty zrozumienia ku narodom obcym, których właściwe oblicze przysłaniała, niby wypary gazów trujących, swoista ideologja czasów, które, na szczęście ludzkości, mijać poczynają. Kronikarskie notowanie objawów ostatnich, bez ich genetycznego związku i przedwojennego rodowodu, powiększałoby tylko ten obraz chaosu, jaki pozostawiają po sobie odpowiednie dziś informacje dziennikarskie. Musimy sięgać wstecz, aby i w tym dziale odbudować naszą łączność z myślą europejską.
Ciążą na nas pod tym względem obowiązki poważniejsze, niźli dawniej: z widowni weszliśmy sami na scenę świata: stanowisko bezinteresownej kontemplacji nie wyczerpie dziś zainteresowań naszych. W wielkiem kotłowisku duchowych fermentów Europy dzisiejszej urabiać się będą siły żywej oddziaływujące pośrednio i na naszą młodą niepodległość. Z duchowej atmosfery obcego narodu, nasycanej przez lata pewną ideologją, zebrać się może najgroźniejsza chmura, którą nowy wicher dziejów zanieść gotów nad nasze znękane ziemie.
Winniśmy baczyć! — i będziemy to czynili, zwłaszcza w stosunku do duchowych prądów nurtujących życie, myśl i twórczość naszych sąsiadów najbliższych.
Naszą kronikę z duchowej Europy dzisiejszej rozpoczynamy pracą Ardeschaha: Niemcy wczoraj i dziś“, która w zeszytach pisma naszego rozrośnie się do rozmiarów książki. Dokładamy wszelkich starań, aby zapewnić sobie równie gruntowne i wyczerpujące wniknienie w życie i ducha Rosji dzisiejszej.
W dziale przekładów i studjów z literatury europejskiej utrzymywać będziemy dawną łączność z twórczą myślą Francji i Włoch, nawiązując żywszy, niż dotychczas, kontakt z krajem najwybredniejszych zdawna poetów i essaiistów, a pisarzy światowych horyzontów, gdzie, obok mistyków o wizjonerskiej sile poetyckiego widzenia, działają powieściopisarze i dramaturdzy o niezwykle krzepkich instynktach życiowych. Z piśmiennictwa angielskiego zaczerpnąć możemy — w obecnej zwłaszcza dobie — nieocenione wartości wychowawcze; że wspomniemy tu o jednej tylko, którą narzuca sam imperatyw czasów.
Z wydzielonego nam skrawka wybrzeża powiał w życie nasze rzeźki, morski wiatr przedsiębiorczego czynu; wypełniłby on niejeden żagiel, — gdyby żagle były, „bo gdy w tył pomorszczyzna wieje, już polak jest przy dobrej nadzieje“. Aby się na „dobrej nadzieje“ i na festynach, jak to zwykle u polaków, wszystko nie skończyło, zakrzątali się koło tego ludzie czynni. I rzecz znamienna: oni to spostrzegli przedewszystkiem, że nad poślubienem morzem zakrążyły nieomal wyłącznie tęskne mewy spekulacji, że to morze nasze jest w duszach polskich tabula rasa: że nie unosi się nad niem duch żeglarski. I oni to właśnie, ludzie czynu, skierowali wezwanie do poetów, plastyków i pisarzy naszych, — dość naiwne zresztą w nagłości żądań. Apel taki zgotować może tym panom conajwyżej morskie „kicze“ malarskie, fabrykaty wierszowe i, tak żwawo u nas ronione, lichoty powieściowe.
Minąć muszą lata — doświadczeń w borykaniu się z potęgą obcego dla nas żywiołu, a przedewszystkiem lata doznań wewnętrznych, zanim jaki korab polski, nawiedzający wszystkie lądy świata, nie wykołysze w garstce naszych ludzi głębokiego umiłowania morza: wtedy dopiero zrodzi się jego artysta, — i to niechybnie wśród tych właśnie sfer żeglarskich i marynarskich, które w dzisiejszej potrzebie zwracają się na wewnątrz, wywołując ducha żeglarskiego z piasków mazowieckich.
Lecz dziwny traf zrządził, że temi właśnie czasy, doszedł do światowego rozgłosu jako powieściowy mistrz morza, jako najwyższy w sztuce wyraz tężyzny żeglarskiego ducha — polak z rodu, z niezapomnianej mowy ojczystej i bodajże z instynktów twórczych: — Józef Conrad (Korzeniowski).
Zda się, że same czasy narzucają nam wręcz obowiązek przyswojenia go literaturze naszej, możliwie w całości i w możliwie nieskazitelnej szacie językowej — i to teraz właśnie, kiedy na nas pomorszczyzna wieje...
W następnym (II-gim) zeszycie Nowego Przeglądu rozpoczynamy jeden z najlepszych utworów Conrada i bodaj czy nie najwybitniejszą dziś powieść morską: „Murzyn z załogi „Narcyza“. Nastąpi po niej krótki „Tajfun“, oraz, nie powieściowe jut, lecz nie mniej cenne: Zwierciadło morza[6].
Działu spraw bieżących naszej kultury duchowej nie pragnęliśmy rozpoczynać od naszych jeno mniemań, zanim jakikolwiek plon pracy nie uzasadni stanowiska i dążeń naszych. Mimo to, jest wiele spraw bieżących, które domagają się jaknajrychlejszego omówienia.
Przedewszystkiem nagląca sprawa zaprowadzenia wreszcie ładu i określonych atrybucji w Ministerjum (czy też Urzędzie) Sztuki, rzecz, którą rząd poprostu zawiesił na kołku. Dopókiż ma tam panować, nie prowizorjum nawet, lecz inercyjne jut tylko trwanie, które stawia wprost pytajnik nad celowością instytucji samej? Rzeczą nie mniej pilną jest bezwzględnie rzetelne przyjrzenie się, t. z. „związkom artystycznym“ oraz ich dotychczasowym wpływom na duchowy i artystyczny poziom „zorganizowanych“.
Ta nurtująca dziś potrzeba zjazdów haukowych i artystycznych o ile nie jest bezpośrednią filjacją skądinąd, rodzi się z najbardziej ponurego niepokoju o przyszłość naszej kultury duchowej — śród powolnej, lecz konsekwentnej pauperyzacji, wyczerpania i doprowadzenia w końcu do całkowitej może bezpłodności — tej warstwy intelektualnej, która jest polskiego ducha przedstawicielką i kierownicą.
Co będzie, gdy miecz polski zapadnie w pochwę? Sprostaż mu aby duch nasz? czy dokończy on zwycięstwa? utrwali niepodległość naszą? skoro nawet według słów Napoleona: na dłuższą metę nie oręż, lecz duch zwycięża.
O tych najżywotniejszych zagadnieniach naszych milczeć nie możemy i nie będziemy.
A jednak — i mimo wszystko! — nie z tem zwracać się chcemy do czytelników, nie po to ich szukamy. Przychodzimy z ciszy i doprawdy pragniemy mówić rzeczy ciche: dawać karm duchową i artystyczną. Ale gdy w obronie pracy naszej i zajętego w niej stanowiska wyciągną nas na rynek, wówczas potrafimy przemówić i głośno!

Streszczając to wszystko, co się tu rzekło: nie pragniemy bynajmniej wywołać sensacji „nowości“ na nieco jarmarcznym dziś rynku księgarskim i artystycznym. Zamierzamy zbudować pismo nasze, utrwalić jego potrzebę i znaczenie na długie lata. Takich rzeczy nie robi się odrazu, ani też od pierwszego zeszytu.








  1. M. Greenwood: The Sh. problem restated (1908), Dawid Masson: Sh. personally (1913), E. A. Peers: Elisabethan Drama and its Mad Folks (1913), Wilbraham Frenck: Sh. Hamlet new commentary, William Poel: S. in the Theatre. Alois Brandl: Sh. and Germany (1918), Stopford A. Broocke: Ten More Plays of Sh. (1915). Prof. E. Dowden: Sh. and his spirit, Sidney Lee: Sh. Biography (1913), Andrew Lang: Bacon and the Great Unknown (1914), Magdalene Thiimm: Kintzel, Sh. Rathsel 1909, Ernst Erler: Die Namensgeburt bei Sh. (1914), W. Wetz: Lebensnachrichten ueber Sh., Eduard Engel: Sh. Raethset 1919, Charles William Wallace: Biography Sh. (1914, Jacques Boulenger: L’affaire Sh. (1913), Spacier: Der Papist Sh. im Hamlet. Trevir (1914).
  2. W jego pełnej objawień psychologicznych książce „Sprich Deutsch“, wyszłej w Lipsku w r. 1916.
  3. Na uwagę zasługują dzieła ich z okresu wojny „Der Kanzler und das Reich“, „Der Fenriswolf“ (eine Finanznovelle), „Der Ocean“, „Das brennende Volk“.
  4. Przedewszystkiem w dramacie tantastycznym, Und Pippa tanzt“ — Gerharda, lub w takimż dramacie-bajce Karola: „Die Armen Besenbinder“, a bardziej jeszcze w najnowszej, świetnej trylogji dramatycznej Karola „Thobias Bundschuh“, „Gaukler, Tod und Juvelier“: „Musik“.
  5. W dramacie symbolicznym: „Michel Michael“.
  6. O ile nawał innego materjału nie pozwoliłby umieścić w N. P. tych dwuch ostatnich utworów, ukażą się one — wcielone w możliwie pełne wydanie przekładów Conrada — nakładem Instytutu Wydawniczego „Biblioteka polska“. Powieści tego autora, jak i wszystkie zresztą europejskie, stawały się ofiarą dorywczych, rabunkowych i wysoce niedbałych tłumaczeń, które tutaj zignorować wręcz musimy. Być może, że nawet i „Murzyn“ był gdzieś tam tłumaczony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbiorowy.