O kawał ziemi/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O kawał ziemi |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy bowiem Adolf wyjechał z wizytą do Zalesia, ojciec jego w pół godziny potém zdążał tą samą drogą do barona. Niecierpliwiło go już dłuższe czekanie, przewlekanie się sprawy; zaopatrzony więc w wexle, wybrał się na ostateczną z nim rozprawę. Postanowił raz już skończyć z baronem. Chwila zdawała mu się stosowną. Wiedział, że baron nie będzie mógł zapłacić wexli, że kredyt jego już wyczerpany; nie wątpił więc o zwycięztwie.
Pewny siebie, ze śmiałością i zadowoleniem wszedł do pałacu i kazał się zameldować, nie wymieniwszy swego nazwiska. Chciał tém zrobić niespodziankę baronowi. Służący wpuścił go do wielkiéj sali jadalnéj, gdzie miał zaczekać na barona.
Stary Schmidt nie bez pewnego wrażenia oczekiwał jego przybycia. Po latach tylu, miał oko w oko zejść się z dumnym panem, w okolicznościach całkiem odmiennych. Dawniéj, jako syn kowala, w przedpokoju kłaniać się mu był zmuszony; dziś stawał przed nim jako wierzyciel jego. Miał to być rodzaj pojedynku; dlatego nie dziw, że starego Schmidta opanował pewien niepokój, który zdradzał się febryczném drżeniem. Schmidt starał się zapanować nad wzruszeniom i silił się na spokój. W ręce, wsuniętej za surdut, ściskał konwulsyjnie wexłe; była to broń, którą miał ostatni cios zadać baronowi.
Adolfowi ani przez myśl nie przeszło, gdy lokaj meldował w salonie przybycie jakiegoś interesanta, że to ojciec jego i że tak blizko siebie się znajdują. Baron również nie domyślał się ważności osoby, która go oczekiwała; sądził, że to jeden ze zwykłych interesantów, z którym miał nadzieję prędko się ułatwić i dlatego opuścił na chwilę gości.
Gdy wszedł do sali jadalnej, stary Schmidt, który był usiadł, powstał mimowoli. Zrobił to machinalnie, przez zapomnienie, a raczej przez przypomnienie lat młodych, w których przywykł był stać posłusznie wobec barona. Zły był na siebie za to zapomnienie się, rozdrażniło go to więcej jeszcze przeciw baronowi.
Baron, wszedłszy, spojrzał niedbałe, obojętnie, na szczupłą, mizerną figurę fabrykanta i spytał, mrużąc oczy:
— Kto pan jesteś?
Nie poznał go. Lat tyle go nie widział i nigdy nie przypatrywał mu się tyle, aby rysy jego mógł zapamiętać. Syn kowala zbyt mało zwracał jego uwagę.
Ton głosu wstrząsnął silnie duszą starego Schmidta i zbudził w niéj wszystkie urazy do barona.
— Mniejsza o nazwisko, — rzekł stłumionym nieco ze wzruszenia głosem. — Nazwisko nie należy do interesu, a ja przychodzę z interesem.
Baron usiadł na krześle pod oknem i, oglądając paznokcie, spytał obojętnie:
— O cóż idzie?
— Pan baron pozwoli, że usiądę. Jestem stary już i spracowany.
To mówiąc, wziął stołek z pod ściany i usiadł na nim. Baron milczeniem zezwolił na to, lubo mu się nie podobała zbytnia poufałość przybysza. Niecierpliwił się już trochę.
— Proszę kończyć, bo nie mam czasu; — rzekł szorstko — z czém pan tu przybyłeś?
— Przyszedłem załatwić pewne rachunki z panem baronem.
— To należy do mego rządzcy, — rzekł baron, wstając.
— Przepraszam pana barona, ja mam rachunki, wyłącznie tyczące się pana barona.
— Słucham, tedy — powiedział, siadając powtórnie.
Schmidt krząknął, nastroił się surowo i rozpoczął w ten sens:
— Pan baron zapewne sobie przypomina starego Schmidta, kowala?
Baron ciekawie spojrzał na mówiącego, nie spodziewał się tego rodzaju rozpoczęcia, które obudziło w nim wspomnienie lat już dawno pogrzebanych i zapomnianych.
— Cóż więc z tym Schmidtem?
— Ów Schmidt miał córkę, Annę, która miała iść za mąż, za lokaja, Jakóba.
Wspomnienie to musiało być niemiłém i przykrem dla barona, bo sposępniał, zachmurzył się, i odwrócił twarz ku oknu, jakby się wstydził tego wspomnienia wobec mówiącego.
Schmidt zauważył to i nabrał odwagi do silniejszego wystąpienia.
— Jednego dnia — mówił daléj — Anna rzuciła się do nóg ojca i wyznała mu, że niezadługo zostanie matką i oskarżyła się przed nim o pokątne miłostki z dziedzicem. Po tém wyznaniu, kowal Schmidt, wypędził z domu córkę. Nieszczęśliwa poniewierała się czas jakiś pomiędzy ludźmi, aż przyszła chwila rozwiązania. Potém nie można się było dowiedziéć, co się z nią stało. Jednéj nocy zniknęła wraz z dzieckiem bez wieści.
Tu Schmidt zatrzymał się chwilę i wpatrywał się surowo, przenikliwie, w barona. Ten milczał. Zawstydzony, pognębiony. Zgryzota deptała w téj chwili jego dumę. Baron bowiem nie był nigdy rozpustnikiem; chwila, którą mu przybyły przypominał, była jedyną ciemną, brudny kartą w jego życiu, za którą się rumienił, którą rad-by był zatrzéć i zapomniéć. Lata w istocie zatarły tych parę ustępów, które obciążały sumienie barona; wrażliwy i ruchliwy umysł jego łatwo zapomniał o tém. Aż naraz, po latach tylu, znalazł się człowiek, który przebudził w nim te wspomnienia i odświeżył zatarte głoski szpetnéj tajemnicy. Baron uczuł żal i wstyd i milczał, jak winowajca.
Schmidt pastwił się czas jakiś widokiem tego upokorzenia i znowu ciągnął daléj:
— We wsi najrozmaitsze krążyły pogłoski; wszyscy oskarżali ojca, że zbytnią surowością zgubił córkę. Nie wiadomo, czy ten powód, czy żal za straconém dzieckiem, skłonił kowala, że poszedł do dworu i zapytał dziedzica: co zrobił z jego córką. Pytanie to widocznie dziedzicowi się nie spodobało. Stary nie dobierał wyrazów; pytał po swojemu, zwyczajnie, jak rozżalony ojciec, któremu córkę zhańbiono i zaprzepaszczono. Dziedzic wypędzić go za to kazał. Wypędził go ze dworu, wypędził go z kuźni, która była jego jedyném utrzymaniem. Tak mu zapłacono za córkę. Biedny stary musiał szukać przytuliska na starość. Jego niedoszły zięć dał mu z litości kawał barłogu, żeby miał gdzie skonać.
— Mnie mówiono, że miał bogatego syna. Dla czegóż ten nie wziął go do siebie?
— Bo syn wtedy także był nędzarzem, także się tułał i nie miał własnego kąta. Inaczéj nie był-by pozwolił, żeby ojciec jego żył na łasce.
Głos mówiącego drżał ze wzruszenia; a łzy przerywały jego mowę. Gdy skończył mówić, pogrążył się w bolesnéj zadumie.
Barona męczyła niesłychanie ta scena; chciał raz skończyć ją. Widząc więc, że przybyły nie zabiera się do tego, sam powstał i spytał:
— Więc czegóż pan chcesz? jakiż masz cel, przywołując mi na pamięć te przykre chwile?
— Mówiłem panu baronowi, że się chcę obrachować. — Odezwał się Schmidt już twardszym i ostrzejszym głosem.
— Kto pana upoważnił do mieszania się w te sprawy?
— Kto?... Oni. Ojciec mój i siostra moja.
Baronowi teraz dopiéro się oczy otworzyły; spojrzał na mówiącego bystro, piorunująco i rzekł:
— Więc to pan jesteś?
— Tak, to ja. Przyszedłem odpłacić się baronowi za krzywdę ojca i spytać, jak on kiedyś: co zrobiłeś z siostrą moją, gdzie ją zatraciłeś?
— A ja powtórzę to, co powiedziałem ojcu twemu: nie wiem. Jam nie winien jéj zniknięciu.
— A kto winien? — spytał z oburzeniem Schmidt. — Kto ją do tego stanu doprowadził?
Baron zmarszczył brwi na to zuchwałe odezwanie się, pomiarkował się jednak i, siląc się na spokój, rzekł;
— Nie zapieram się winy i radbym ją naprawić, wynagrodzić, o ile mogę. Dawno-bym to już uczynił, gdybyś się nie był stawiał tak hardo i szedł ze mną na udry.
Schmidt roześmiał się szyderczo.
— Miałem cię może przepraszać jeszcze, panie baronie, za nędzę ojca i hańbę siostry? Miałem przyjąć zapłatę od ciebie, co? Wy sądzicie, że za wszystko można zapłacić, wszystko kupić. Ja biorę pieniądze, bom jak fabrykant; ale nie za taki towar je biorę. Rozumiész, panie baronie. Ofiarowałeś mi kawałek lasu i chciałeś tém skwitować się ze mną, przekreślić rachunek. Interes interesem, panie baronie, ja za las chcę zapłacić gotówką, a moich pretensyi nie sprzedam za tę cenę.
— Cóż więc myślisz zrobić? — spytał baron, prostując się dumnie — czy może bić się ze mną? To było-by zabawne.
— Nie zgadłeś, panie baronie. Ja nie mam życia na pozbycie; umiem je cenić, bo znam jego wartość. Ręka moja umie tylko pracować, zabijać nie umié.
— Więc czegóż chcesz pan? — spytał baron zniecierpliwiony. — Proszę kończyć, zanim się przebierze miara mojéj cierpliwości, z jaką słucham od godziny pańskich bredni.
Schmidtowi krew uderzyła do głowy; zacisnął pięści i postąpił na przód. Ale wnet opamiętało go dumne i pogardliwe spójrzenie barona, którém go zmierzył od stóp do głowy.
— Radzę ci nie unosić się, panie Schmidt — rzekł z lekceważeniem — bo możesz źle wyjść na tem. Kończ prędzéj, czego chcesz, pocoś przyszedł. Ta cała historya trwa za długo i niecierpliwić mię już zaczyna.
— Przyszedłem — odrzekł Schmidt — oddać wet za wet: krzywdę za krzywdę, upokorzenie za upokorzenie. Krótko mówiąc, przyszedłem ci powiedzieć, panie baronie, że cię z tego majątku wywłaszczę i wyrzucę ztąd, jak ty mojego ojca wyrzuciłeś.
Twarz barona karmazynem się oblała, sine pręgi żył wystąpiły na czoło, a oczy wyszły na wierzch. Oburzenie odjęło mu chwilowo mowę. Wnet ją odzyskał z podwójną siłą, poskoczył do Schmidta i krzyknął; krzyk był podobny do ryku lwa rozdrażnionego:
— Co?! ty, mię wywłaszczać! nędzna kreaturo, precz z mego domu! Do sądu z pretensyami, nie do mnie, precz! bo psami wyszczuć każę! Wybuch gniewu był tak gwałtowny, że Schmidt, jak huraganem popchnięty, cofnął się ku drzwiom,, a potem na balkon, ustępując przed piorunującym wzrokiem i zaciśniętemi pięściami barona. Z przestrachu głos mu zaparł się w piersiach; dopiéro gdy stanął na balkonie, odzyskał nieco mowy i odwagi i odrzekł:
— Pójdę precz, ale wrócę, aby tobie powiedzieć: precz ztąd.
Baron stracił miarę w gniewie; gniew przechodził луе wściekłość.
— Służba! — zawołał donośnie — wyrzucić tego łotra!
Lokaje, którzy się na głos pana zbiegli, zabierali się wykonać ten rozkaz, gdy wtém wpadł między nich Adolf, blady, pomieszany i, zasłaniając ojca piersiami, zawołał:
— Kto się odważy dotknąć tego starca, żywym nie zostanie.
— Czemu się ujmujesz za tym gałganem, — zawołał baron niechętnie.
— Panie baronie, proszę milczéć! to mój ojciec.
To powiedziawszy, wziął drżącego ze wzruszenia i przestrachu ojca za ręce i zaprowadził do bryczki. Zanim baron mógł wyjść z podziwu, Schmidt i syn byli już za bramą pałacową.