O kawał ziemi/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O kawał ziemi |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zofia szła w stronę cieplarni, nie oglądając się wcale; dopiero kiedy weszli w cienistą lipową aleję, w któréj nikt nie mógł ich widziéć, stanęła i, zwróciwszy się do idącego za nią Adolfa, rzekła:
— Dziwną się panu może wydawałam w chwili, gdym żądała z panem rozmowy sam-na-sam; ale ja pana znam dostatecznie, aby być z panem szczerze i poufale.
— Znasz mię pani? — spytał Adolf zdziwiony i zażenowany.
— Przez Salusię — odpowiedziała, spuszczając oczy.
Adolfowi to objaśnienie wytłomaczyło wiele. Nie pytał już o nic więcéj; ale czekał, co mu powié baronówna. Ta jednak milczała. Miała tyle pytań przygotowanych; w czasie jego nieobecności układała sobie, o czém z nim będzie rozmawiać; ale teraz, gdy się znalazła wobec niego, czuła się nieśmiałą, skrępowaną, nie wiedziała, od czego zacząć. W myślach poznajomiła się już i spoufaliła z nim, rozmawiała swobodnie, potoczysto; z tym, obecnym w jej duszy, zdawało się jej, że spotkanie ich będzie dalszym ciągiem tej znajomości. Po kilku jednak słowach, na które się zdobyła, przekonała się, że tak nie jest. Spojrzenie jego, jakkolwiek łagodne i sympatycznie na nią zwrócone, zakłopotało ją i odebrało odwagę. Chciała pytać się go, jak żyć, co robić, aby być tak użyteczną w społeczeństwie, jak on. Pytanie to zdawało się jej bardzo naturalnem. Teraz zaś czuła, że było-by dziwacznem i dziecinnem; bała się, by się nie roześmiał z jej naiwności. Ułożone naprzód słowa odbiegły naraz i zostawiły ją sarnę, zmieszaną nieco.
Adolf pomógł jej do wyjścia z tego położenia pytaniem:
— Pani miałaś mi coś do rozkazania?
— Tak; chciałam pana prosić... czy to prawda, że ojciec Salusi ma być jutro odstawiony do sądu?
— Tak.
— I jakaż kara może go czekać za to, co zrobił?
— Jeżeli mu udowodnią winę, to najmniej skazać go mogą na sześć lat więzienia.
— Na sześć lat! — powtórzyła z przestrachem — a potem dodała: — Biedna Salusia!
— Czy żądanie pani tycze się tej sprawy?
— Tak, — odrzekła nieśmiało — Salusia była przed chwilą u mnie. Rozpacz téj dziewczyny jest okropną. Obawa o ojca, wstyd przed ludźmi, do szaleństwa ją doprowadzają.
Umilkła znowu, chcąc, by się domyślił, o co go chciała prosić. Czuła całą niestosowność swéj prośby, niepodobieństwo jéj spełnienia i dlatego nie śmiała jéj wypowiedzieć.
Adolf ani się domyślał, że chciała prosić za zbrodniarzem. Sądził, że miała obawy o Salusię.
— Dziewczyna będzie wolną; nawet do śledztwa nie będzie pociąganą. Przekonano się, że o niczém nie wiedziała.
— Tak; ale jéj ojciec będzie skazany. A ona już nikogo nie ma na świecie. Czeka ją straszne sieroctwo. Córka kryminalisty! jakież to okropne przezwisko.
— To prawda, że smutny los.
— Czy nie można-by ocalić ojca od kryminału? — dobyła z siebie z wahaniem tę prośbę.
Adolf spojrzał na nią zdziwiony.
— Pani za nim chcesz prosić? Czy wiész, co to za człowiek? To nie piérwsza jego zbrodnia; poprzedni pożar, to także jego sprawka. Tak się odpłacił za dobrodziejstwa mego ojca.
— Ale ma córkę.
— Nie, pani, to niepodobna. Sumienność nie pozwala, abym...
Przerwała mu i rzekła:
— Nie tłomacz się pan. Wierzę panu, że ta jest niepodobieństwem, skoro mi odmawiasz. Gdyby to było możebném, pewnie nie odmówił-byś pierwszéj mojéj prośbie, jaką do pana zanoszę.
To cofnięcie prośby było natarczywsze, niż prośba sama. Adolf się zawahał. Piérwszy raz nadarzyła mu się sposobność, że mógł coś zrobić dla niéj i odmówił — on, który Bóg wié, coby dla niéj chciał był zrobić. A z drugiéj strony widział niepodobieństwo zrobienia tego. Poczucie sprawiedliwości, obawa o ojca, nie pozwalały mu puszczać z rąk zbrodniarza. Walczył sam ze sobą.
Zofia nie mogła silniéj poprzéć swéj prośby, jak cofając ją. Nie zrobiła tego z wyrachowania, jeno, że sama czuła niepodobieństwo. Nie myślała już nawet wznawiać i popierać swéj prośby, gdy Adolf się odezwał:
— Kto zaręczy nam, że ten człowiek, puszczony, wolno nie pokusi się drugi raz o coś podobnego? Widzisz pani sama, że nie mogę rozporządzać tu sam i stawiać na niepewny los majątek i życie ojca mego i tyłu rodzin robotników.
Więc tylko ten powód wstrzymuje pana? — spytała ucieszona, nabierając znowu nadziei?...
— Jakiż inny mógł-by mnie wstrzymywać?...
— Sądziłam, że oburzenie, jakie słusznie mógł ten człowiek wywołać czynem swoim, robi pana nieubłaganym.
— Ja tylko żałować mogę takiego człowieka.
— Przebacz mi pan, że mogłam inaczej sądzić o panu — rzekła Zofia i uścisnęła rękę jego.
Adolf spojrzał na nią pytającym wzrokiem, nie rozumiejąc powodu jéj uciechy i zachwytu.
— Czy więc pani masz jaki sposób zabezpieczenia nas od tego człowieka, skoro będzie wolnym? — spytał po chwili.
— Czyż mógł-by być tak niewdzięcznym i wyrządzać krzywdę panu za ocalenie swoje?...
— Sądzisz pani ludzi miarą własnéj dobroci... Ten człowiek nie piérwszy raz doznaje od nas pobłażania i względów. To go nie naprawiło.
— A jeżeli się wymoże na nim przysięgę?...
Adolf rozśmiał się pobłażliwie.
— Jakto? pan wierzysz, że mógł-by krzywoprzysiądz lub złamać przysięgę? — spytała z trwogą i niedowierzaniem. — Pan nie wierzysz przysiędze?...
— Czyż ten człowiek nie łamał już przysięgi? Czyż każdy zły czyn nie jest łamaniem słowa, danego Bogu i ludziom, że się będzie uczciwym... Cnotliwy bez przysięgi będzie dobrym; zły, i przysięgając, źle robić będzie. To nie jest gwarancyą żadną. Szczególniéj, że ten człowiek, jak się sam wygadał przy badaniu, ma jakąś zadawnioną nienawiść przeciw memu ojcu i chce się zemścić. Takich namiętności nie zrzeka się tak łatwo.
— Nawet za odzyskanie wolności?...
— To mu tylko ułatwi dokonanie zemsty... Jeżeli pani nie ma innego sposobu, to go już nie ocalimy. Nie uwierzy pani, jak mi przykro, że téj pierwszéj jéj prośbie zadosyć uczynić nie mogę: dał-bym bardzo wiele, abym to mógł zrobić. Ale sama pani widzi niepodobieństwo. Robiąc to, czuł-bym się współwinnym z tym człowiekiem.
— Masz pan słuszność... — rzekła Zofia po chwili namysłu. — Teraz sama widzę, że prośba moja była nierozsądną; podyktowała mi ją litość, jaką uczułam dla biednéj Salusi. Ale to darmo. Lepiéj, że ona jedna będzie cierpiéć, niż żeby wielu za naszę słabość pokutować musiało.
— Dziękuję pani, — rzekł Adolf, — że mnie uwalniasz swoją wyrozumiałością z przykrego położenia.
— Nie mówmy więc już o tém. Mam o ważniejszéj rzeczy pogadać z panem. Powiedz mi pan szczerze, czy wiele panom zależy na nabyciu parku od mego wuja?
To poważne pytanie w ustach ośmnastoletniéj panienki miało dziwny, niezwykły urok. Adolf nie przypuszczał nigdy, że ta delikatna, lekka istotka, którą się zachwycał, jak śliczną miniaturką na kości słoniowéj, umié myśléć, tak poważnie, że ją tak wszystko obchodzi... W pytaniu tem zdradzała się roztropność nad wiek, energiczna dusza i dobroć serca.
Odurzony tem odkryciem, patrzał na nią z uwieebieniem i zachwytem; uczucia, jakie miał dla niej, nabierały wagi i powagi. Myśląc o tem, zapomniał o odpowiedzi. Musiała mu powtórzyć pytanie.
— Czy nam są potrzebne? — powtórzył Adolf.
— Jest to kwestya bytu naszego. Fabryki nasze, w ciasnym obrębie niemogąc się rozwinąć na odpowiednią stopę, nie będą mogły rywalizować z innemi.
— Więc cóż myślicie robić? — Walczyć z baronem o ten kawał ziemi do upadłego.
— Tą drogą nie dojdziecie do celu. Wuj jest uparty; pod naciskiem nie ustąpi. Gotów się zniszczyć do ostatka, a nie ustąpi. Ja go znam.
Więcej u niego zrobić można łagodnością.
— Próbowaliśmy tej drogi, ale wyczerpaliśmy wszystkie sposoby do dna — aż do cierpliwości, i napróżno. Musimy się teraz wziąć do energiczniejszych środków.
— Wstrzymajcie się jeszcze. Zostańcie przy dawnej drodze; ja będę waszą aliantką. Może we troje łatwiej ułagodzimy barona.
— Jakto, pani-byś chciała? — spytał Adolf, zdziwiony i rozrzewniony jéj dobrocią.
— Chcę być wspólniczką waszą. Ja dam ziemię, która dotąd bezużytecznie leżała; od was uczyć się będę, jak się taką ziemię zużytkowuje. Będzie to ciekawa dla mnie nauka. Ta nauka będzie jedynym zyskiem, jaki sobie ze wspólnictwa zastrzegam. Wy dokończycie mojéj edukacyi. Uczono mnie bowiem wszystkiego, tylko mnie pracować nie uczono — i wstydzić się teraz muszę.
Adolf nie wiedział, co powiedziéć. Słowa wydawały mu się za liche, za blade na wyrażenie wdzięczności i uwielbienia, jakie czuł dla pięknéj protektorki. Po małéj chwili ona mówiła daléj:
— Zostawcie mi tylko czas do działania. Nie draźnijcie gniewu barona niczém; rozumiész pan: niczém, bo wtedy zepsuli-byście wszystko. Ja sama chcę działać; może mi się uda.
W chwili, gdy to mówiła, z drugiéj strony pałacu dał się słyszeć jakiś hałas i wrzawa, jakieś zamieszanie, wśród którego dominował silny, podniesiony głos barona, a obok niego odzywał się czasem drugi ostry i chrypliwy.
Adolf zbladł nagłe; poznał bowiem dźwięk głosu — był to głos ojca jego.