<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Dziwne usposobienie Zofii zwróciło nawet uwagę Ireny i Maurycego, pomimo że ci tak byli sobą zajęci, iż zdawało się, że ich cały świat zresztą nie obchodzi. Jednego dnia po obiedzie, siedząc koło fontanny, rozpoczęli o tém rozmowę.
— Czy uważasz pan — spytała Irena — jak Zosia zdziwaczała od pewnego czasu? Marzy wciąż o jakichś filantropijnych instytucyach, czuje się niezadowolnioną, nieszczęśliwą, i nieraz tak niezwyczajne, potworne robi pytania, że zaczynam się obawiać o nią. Matka jéj skończyła podobno w zakładzie obłąkanych.
— Nie obawiaj się pani tego. Jest to stan chorobliwy, ale bardzo naturalny w tym wieku, jak odra u dzieci. Mnie się zdaje, że każda z pań przechodzić musi przez tę psychiczną chorobę.
— Pan znasz się na naszych chorobach? — spytała na-pół ze śmiechem Irena.
— Nie jak lekarz, ale jak obserwator — odpowiedział tym samym tonem Maurycy. — Otoż zdaje mi się, że panna Zofia jest w epoce przejściowej, w chwili, w której serce zaczyna dopominać się o swoje prawa — chce kochać. Pragnienia tego serca są jeszcze nieokreślone; bezwiednie szuka ono sobie przedmiotu, jak samouczek tonu po klawiszach. Chce najprzód kochać wszystko: naturę, ludzkość, bezmiar. Później, wśród tego chaosu uczucia, zjawia się siódmego dnia twarz człowiecza, i serce wstępuje z nim do raju miłości; od panteizmu przechodzi się do monoteizmu.
— Szczęśliwy to лviek — rzekła Irena, poważnie się zamyślając. — Szkoda tylko, że niecierpliwość, czy ciekawość, skraca nam te chwile bezwiednego marzenia, nieokreślonych pragnień. Spieszymy się, by przebyć coprędzej tych siedm dni, i potem dopiero przychodzimy do przekonania, że lepiej było się spóźnić, niż dojść, choćby dlatego, że potém już wrócić nie można.
— Nie można? Dlaczego?
— Dlaczego? Bo, wybrawszy raz, nie można już wybierać powtórnie; a wybór często wypada bardzo fatalnie.
Ostatnie słowo wypowiedziała tak cicho, że zginęło niewyraźnie w szumie szeleszczącej fontanny. Maurycy jednak pochwycił ten delikatny ton głosu, zanim utonął w szeleście wody, pochwycił go więcej sercem, niż uchem, i rzekł, nie patrząc na Irenę:
— Czyż pomyłka ma być wyrokiem śmierci? Czyż nie można naprawić jej?
— Bez grzechu nie można.
— Co u pani nazywa się grzechem?
— Spytaj się pan o to katechizmu.
— Katechizm powiada, że to, co sprzeciwia się przykazaniom Bozkim i kościelnym. Ale w przykazaniach niema tego, żeby kobieta pomyłkę w wyborze opłacała szczęściem całego życia, by uczucie jej, dlatego, że, wybierając z zawiązanemi oczyma, chwyciło kamień zamiast kwiatu, miało być skazane na wieczną pokutę.
— Jej wina, że nie umiała odróżnić kamienia od kwiatu.
— I za tę chwilową pomyłkę, za to złudzenie jednego zmysłu, ma cierpieć ona i ktoś trzeci?
— Czem pan mnie przekonasz, że cierpi? Cierpienie jego może być równie pomyłką — rzekła Irena ledwie dosłyszanym głosem.
Pytanie to musiało ją wiele kosztować, bo, zdobywszy się na nie, przygryzła nagłe wargi, jakby spostrzegła się i chciała zatrzymać resztę słów.
W roztargnieniu deptała bezwiednie białą lilią, co rosła na brzegu gazonu, otaczającego fontannę.
— Masz pani słuszność; to także może tylko pomyłka, że on cierpi. Pomyłka gruba. Zdawało mu się, że trafił na duszę siostrzaną, na zgubioną połowę siebie samego, a znalazł...
— Dokończ pan. Jestem pobłażliwą.
— Znalazł kobietę, która umie wyciągać sztucznie cudze serca, jak struny, by się dowiedzieć, jaki dźwięk wydadzą.
— Jesteś pan niesprawiedliwym, panie Maurycy — rzekła z wyrzutem, w którym boleść czuć było.
— Nazwij pani sama ten rodzaj zabawki, jaki wybrałaś sobie.
— Po odpowiedź muszę pana odesłać znowu do katechizmu.
— Dbasz pani zbytnie o zbawienie własne, nie myśląc o tem, że okupisz je zgubą innych.
— Dlaczego ma się gubić? — Cóż mu zostaje?
— Wałka, walka z tem, czemu Bóg i ludzie nie dali-by rozgrzeszenia.
— Więc mam zabić własnemi rękoma uczucie, które dziś dla mnie jest wszystkiem? Jakiem prawem? To uczucie żyje, ono domaga się ode mnie bytu, opieki; czyż mogę więc zdusić je własnemi rękoma?
— Pomyśl pan, że uczucie to jest nieprawe.
— Kodex karny zarówno morderczynie dzieci prawych i nieprawych nazywa zbrodniarzami. Zastosuj pani to prawo tutaj, a może nie będziesz mnie zmuszała, bym został zbrodniarzem. Pani milczysz? — odezwał się po chwili, topiąc w niej głębokie spójrzenie i nachylając się ku niej.
— Milczę, bo się boję pańskiego katechizmu i pańskiego kodexu. Masz pan dziwny dar przekonywania — na chwilę.
Słowa te powiedziała umyślnie lekko, wesoło. Była to jedyna tarcza, pod którą chowało się jej serce przed pokonywającą siłą jego słów i spojrzeń. Czy nie zrozumiał tego i obraził się lekkim tonem jej mowy, czy też nie chciał być zbyt natarczywym — nagłe zmienił przedmiot rozmowy i ton jej i rzekł:
— Pozwól mi pani cieszyć się tym chwilowym tryumfem, jak aktorowi oklaskiem, i spuśćmy zasłonę, zanim entuzyazm publiczności przeminie. Publicznością jesteś pani. Po chwilowem wzruszeniu, w jakie cię wprawiła tragedya serca, przedstawiona przeze mnie, wdziewasz pani salopkę i wychodzisz teraz z teatru, rozmawiając o potocznych rzeczach. Ja, również rozebrawszy się z szat nieszczęśliwego kochanka, przybliżam się do pani na schodach teatru w roli zwykłego przyjaciela domu i pytam: jak się sztuka podobała?
a potem о nowinki i plotki miejskie; to nierównie zabawniejsze, niż sztuka. Nie prawdaż?
Irenę dotknął ironiczny, uszczypliwy ton, na jaki Maurycy skręcił ich rozmowę. Nie chciała jednak dać tego poznać po sobie i, nastrajając się do tego tonu, rzekła:
— Więc czekam pytań o te nowinki.
— Naprzykład: co słychać w miasteczku? Co mówią astronomowie o komecie, która ma pobóść naszę ziemię? O czém piszą teraz gazety, sprawozdania literackie?
— Na to ostatnie pytanie mogę panu szeroko odpowiedzieć. Czytałam właśnie rozbiór krytyczny pańskiego poematu.
— Pewnie jaki kancelista-literat scyzorykiem pokrajał go bez litości w kawałki? — spytał lekceważąco i dumnie Maurycy.
— Owszem; krytyka cała jest sprawiedliwym hymnem pochwalnym, z entuzyazmem i gorąco napisana.
Maurycy przyjął to na pozór obojętnie, лу milczeniu, jednak w twarzy jego zdradzało się pewnie zadowolnienie.
— Czy masz pani tę gazetę, w któréj jest ta, oda, czy téż hymn? — spytał do chwili.
— Mam ją przy sobie.
To mówiąc, dobyła z kieszonki wycinek z gazety. Maurycy, biorąc go od niéj, uśmiechnął się ironicznie.
— Co pana tak rozśmiesza? — spytała.
— Bo pani, jak doktor: dając mi przed chwilą gorzkie lekarstwo do wypicia, przygotowałaś zaraz karmelek.
Cierpki humor poety przechodził już w kłujące szyderstwo, w zjadliwość. Rozwinął gazetę i czytał. Pochwała widocznie nie musiała zadowolnić go zupełnie, bo skrzywił się nieznacznie i rzucił pogardliwie pismo na stół.
— I to pani nazywasz hymnem? — spytał drwiąco Ireny. — Ja-bym to wolał nazwać poetyczną elukubracyą jakiegoś studenta. Oklepane frazesy, i nic więcéj... Wartoż być poetą, by zdobywać sobie takie wieńce!... Pani to mam do zawdzięczenia, żem się dał namówić na publikacyą mojego poematu.
— Czyż tak źle zrobiłam, — spytała dotknięta już trochę Irena — że skłoniłam pana do wzbogacenia literatury naszéj tym poematem?... Czyż godzi się ludziom talentu zakopywać skarby ducha w tece łub w duszy i nie podzielić się z nikim?...
— By potém zdobyć sobie takie zaszczytne uznanie... — odezwał się znowu uszczypliwie Maurycy, odtrącając gazetę na bok.
— Panie Maurycy, tak się nie godzi mówić. Artykuł ten, przyznaję, jest słabą nagrodą za to, cо zrobiłeś, publikując twój utwór. Ale pomyśl pan sobie, ile przez to dusz nakarmiłeś, podniosłeś, wzmocniłeś... a nie będziesz żałował swego postępku.
— Gdybym w to wierzył, to może. Ale czy pani sądzisz, że dziś ludzie umieją się entuzyazmowac?... Poezye czytają się dziś po kawie, lub przed pójściem spać, w chwilach wolnych od najlichszych zatrudnień. Dawniej poezya była ludzkości boginią, dziś stała się służącą, która podczas rozbierania lub ubierania bawi swoję panią opowiadaniem bajek. I wartoż dla takiéj nagrody ściągać myśl z wyżyn, po których buja, zaprzęgać ją w jarzmo rytmu i pędzić na służbę między ludzi?
— Wyobrażasz sobie pan świat okropnie, potwornie... A przecież muszą być na tym świecie ludzie, którzy tęsknią za słowem, co z wyżyn natchnienia ich doleci, którzy umieją czuć, zachwycać się...
— Sądzisz pani po sobie; ale tacy, jak pani, do wyjątków dziś należą.
— Więc pan wątpisz o potędze poezyi, o konieczności jéj i potrzebie dla ludzi?
— Prawie wątpię...
— To musi być okropne takie zwątpienie... Miéć w sobie zasoby ognia świętego i nie wierzyć, że on ogrzać może...
— Źleś mnie pani pojęła. Wierzę w siłę tego ognia, ale nie chcę, by przy nim gotowano sobie kawę lub rosół, łub papierosy od niego zapalano. A dziś ludzie prawie do podobnych usług chcieli-by sprowadzić poezyą. Wole więc to natchnienie, co czuję w sobie, zamknąć w piersi; niech się tam doczeka raczej staropanieństwa, niż żeby miało iść, jak niewolnica, na targ i bawić łudzi, lub zostać u nich pomywaczką.
— Przypuśćmy, że pan masz słuszność co do obecnej chwili; ależ pieśń nie zginie razem z nami; dla tych, co po nas przyjdą, będzie ona gwiazda przewodnią.
— Więc dla tego niepewnego zwycięztwa za grobem mam poświęcić życie?...
— Iluż geniuszów tak zrobiło? Zapoznanym za życia świat stawiał potem posągi.
— Jesteś pani w tej chwili podobną do Laury Kordyana, która obiecuje mu w przyszłości złote góry, dlatego tylko, aby w obecnej chwili nic mu nie dać.
— Różnica tylko w tem, że Laura była wolną... Niech pan o tej różnicy nie zapomina i szczerej życzliwości nie bierze za obłudę. Ja pragnę sławy dla pana, wielkości... i nie pozwolę, byś pan dobrowolnie abdykował z tych zaszczytów i zmarniał w zwątpieniu...
— I obierasz pani do tego sposób,jakiego ogrodnicy używają. Chcąc, aby drzewo wcześniej owoc wydalo, kaleczą je.
— Panie Maurycy! mówiąc tak, nie pomyślałeś, że słowa takie bolą. Gdyby można cierpieć za dwoje, ja prosiła-bym Boga, by mi wolno było cierpieć za pana... tak pragnę szczęścia i spokoju dla pana.
— I prócz tych idealnych pragnień, nie możesz pani niczem ulżyć moim cierpieniom?...
Po chwili wewnętrznej walki, która odbiła się jak w zwierciadle na jej twarzy, Irena odrzekła:
— Niczem...
— A więc ja sam będę probował ratować się...
— W jaki sposób?...
— Nieco praktyczniejszy, niż ten, który mi pani ofiarujesz. Odjadę...
Zerwała się nagle na te słowa i rzekła z siłą, przez którą przebijała prośba:
— Pan tego nie zrobisz.
— Dlaczego?... Czyż chciała-byś pani, żebym jak ćma rzucał się w ogień i palił powoli skrzydła i dobrowolnie skazywał się na męczarnie?...
— Wszak sam mówiłeś niedawno... przypomnij pan sobie, że tu, u nas, (nie śmiała powiedzieć: przy mnie) doznajesz uczucia łagodnego, które cię uspokaja, podnosi...
— Bo nie obudziło się jeszcze wtedy we mnie inne uczucie, palące, nurtujące po krwi, jak zjadliwy gad, szarpiące nerwy... Wiesz pani, jak się nazywa to uczucie? — spytał gwałtownie, namiętnie.
— Przecież nic miłość, bo-by to była miłość okropna!... — szeptała jakby do siebie Irena zmęczonym głosem.
— Nie; ale przyrodnia jej siostra... zazdrość... Więc pani nie domyśliłaś się, co za piekło czuję w sobie, gdy patrzę na wasze pieszczoty, gdy widzę cię opartą na jego ramieniu, gdy słyszę z drugiego pokoju odgłos pocałunków...
— Panie Maurycy, zapominasz, do kogo mówisz — rzekła, zbierając całą siłę ducha, na jaką stać ją było w obecnej chwili.
— Musiałem to powiedzieć, aby się wytłómaczyć pani, dlaczego odjeżdżam.
— Nie, nie! pan nie odjedziesz... ja na to nie pozwolę! — rzekła gwałtownie.
— Pani lubisz patrzeć na cierpiących...
— Samolubny pan jesteś. Myślisz tylko o sobie... Czy sądzisz pan, że tylko ty jeden cierpisz?...
Zasłoniła twarz rękoma ze wstydu, że to powiedziała. Chwilę trwało milczenie, wśród którego oboje mierzyli głębokość przepaści, w którą wchodzili. Pierwsza przemówiła Irena. Nie patrząc na niego, trzymając jeszcze ciągłe ręce na twarzy, spytała go:
— Czy będziesz pan miał siłę odjechać teraz?
— Zostanę — odrzekł skruszonym głosem i, wziąwszy jéj rękę, przycisnął w milczeniu do rozpalonych ust.
Tak się skończyła rozmowa o dziwaczném usposobieniu Zofii.
Co robił mąż w téj chwili?
Jerzy pisał muzykę do „Elektry“ Sofoklesowéj. Kończył właśnie pieśń, którą Elektra rozpala słabnącą odwagę Oresta i popycha rękę jego do strasznego ciosu. Miejsce, w którém Elektra mówi o wiarołomstwie matki, o okropnéj śmierci ojca, nabierało w melodyi niesłychanéj grozy i siły. Jerzy zadowolniony był z tego ustępu. Pozostawało mu jeszcze zrobić pewne zmiany w instrumentacyi. Poprawkami temi zajął się tak gorliwie, że nie uważał nawet, ani słyszał, iż ktoś zajechał przed ganek.
Był to Adolf. List Jerzego, w którym baron dopisał się, przypominając mu przyrzeczoną wizytę, skłonił go do przyjazdu. A może był i inny powód, z którego Adolf sam sobie nie zdawał wyraźnéj sprawy.
Baron był właśnie na balkonie, czytając gazetę. Szczerze ucieszył się z przybycia Adolfa, do którego od piérwszéj chwili uczuł jakąś sympatyą. Był to może ten rodzaj attrakcyi, jaką duchy silniejsze wywierają na słabsze, zwłaszcza, że siła Adolfa objawiała się w sposób nadzwyczaj skromny i delikatny. Nie dawał wcale uczuwać przewagi swojéj i wyższości; uwagi swoje trafne nie tyle dawał, ile poddawał. To baronowi bardzo się podobało — nie lubił bowiem być nauczanym, ani rządzonym.
— Nareszcie! — rzekł ucieszony, wstając na powitanie gościa. — Sądziliśmy, żeś już zapomniał o nas, albo odjechał z tych stron.
Mówiąc mu „ty“, baron chciał okazać życzliwość i serdeczność. Było to u niego oznaką sympatyi. Tych, których widział obojętnie, tytułował „pan“, lub wyrażał się do nich w trzeciéj osobie.
— Ztęskniliśmy się tu nie na żarty za tobą — mówił daléj, nie czekając na usprawiedliwienie się Adolfa. — Mam do ciebie wiele, bardzo wiele interesów. A i Zosia podobno niecierpliwie czekała na twoje przybycie.
Na to niespodziewanie wymówione imię, Adolf mocno się zarumienił.
— Ale ja — mówił znowu baron — uzurpuję sobie pierwszeństwo i zabieram cię z sobą do ogrodu.
To mówiąc, wziął go pod rękę i zaprowadził w grabową aleję. Tu spotkali przechadzających się Maurycego i Irenę. Oboje sztywno i chłodno przywitali Adolfa. Spojrzenie, jakiém ich obrzucił przy spotkaniu, wydawało im się zbyt śmiałém i natrętném. Może było to złudzenie i uprzedzenie; mętne ich dusze w każdem spokojném i głębokiém spójrzeniu widziały sędziego śledczego i odwracały się od niego. To téż i tutaj, po przemówieniu kilku zwyczajnych frazesów, odeszli daléj. Baron zaś poprowadził gościa nad staw, który miał zamiar rozszerzyć i upięknić. Chciał więc zasięgnąć jego rady. Adolf odznaczył na prędce kontury stawu, doradził, w jaki sposób roboty poprowadzić, i zrobił plan ozdobienia wyspy na stawie. Potém przeszli w inną część ogrodu, przy czem zmienili przedmiot rozmowy. Baron potrącał o różne kwestye i obrzucał ciągłemi pytaniami Adolfa, który dla niego był rodzajem niewyczerpanéj encyklopedyi, jeno gruntowniejszéj i więcéj zajmującéj, niż wszelkie drukowane encyklopedye.
Pociąg do encyklopedycznego wykształcenia leży w naturze naszéj, jest to naszą wadą i zaletą zarazem. Lubimy mówić o wszystkiém i wiedziéć z wszystkiego choćby po trosze. U Adolfa jednak miało to głębsze przyczyny: umysł jego, sprytny, ruchliwy i bystry, nie umiał przejść koło czegoś i nie widziéć, zobaczyć coś, czego nie rozumiał, i nie zbadać, nie wyjaśnić sobie. Był jednym z tych ludzi, którzy nie lubią tego słowa: nie wiem. On chciał wszystko wiedziéć, cokolwiek uderzało jego uwagę. Ta żądza wiedzy tém więcéj się w nim wzmogła, gdy powoli nabierał przekonania,jak ścisły związek zachodzi między temi wszystkiemi naukami, jak jedna drugą wspiera. To też żal mu było podczas pobytu za granicą zmarnować jednę chwilę na zabawy, wygody, przyjemności. Ze ścisłością rachmistrza, oszczędnością skąpca, rachował się z czasem i umiał najmniejszą cząstkę jego spożytkować.
Tej akuratności zawdzięczał, że obok studyów technicznych, którym się specyalnie poświęcał, mógł jeszcze dosyć czasu obrócić na nabycie innych wiadomości, których zasób w takie zdziwienie wprawiał barona.
Baron był także rodzajem encyklopedyi, ale encyklopedyi najlichszego wydania, w której zaledwie tytuły rzeczy i niejasne tu i owdzie uwagi umieszczono. To też rad dopełniał swoje niekompletne wydanie, zwłaszcza, że to przychodziło mu w sposób łatwy i przyjemny.
I dziś przeto gawędka przeciągnęła się z kilka godzin, i dosyć późno przypomniał sobie baron, że i Jerzemu należy się coś z wizyty Adolfa, i zaproponował powrót do salonu.
Zastali tam Jerzego w dobrym humorze. Skończył właśnie pieśń Elektry i chciał ją usłyszeć w całości.
— Dobrze, że idziecie — rzekł, spostrzegłszy barona i podając rękę Adolfowi na powitanie — będziecie sądzić i krytykować moje dzieło. Żona zaśpiewa je wam. Proszę cię, Ireno.
— To niepodobna; jestem dziś nieusposobiona — odrzekła Irena. — Nie mam chęci. Pieśń twoja straciła-by tylko na tem.
— Ależ to nie będzie popis, lecz próba. Radbym bardzo usłyszeć tę pieśń, jak brzmi w kobiecym głosie. Z mojego śpiewu nie mogę mieć o niej wyobrażenia, bo ja wyję, a nie śpiewam. No, Ireno, proszę cię.
— Mój drogi, uwolnij mnie dziś od tego — odrzekła kapryśnie, z grymasem znudzenia, Irena. — Inną razą chętnie to zrobię. Dziś nie proś mnie napróżno.
— A ja chciałem dziś ostatecznie załatwić się z tą pieśnią — rzekł, zasmucony uporem żony, Jerzy — a jutro pisać dalej.
— Niech pani będzie łaskawą... — wtrącił Maurycy i spójrzeniem poparł prośbę...
— I pan przeciwko mnie? — spytała Irena, już z mniejszym uporem.
— Chęć usłyszenia głosu pani i pieśni usprawiedliwia naszę natręctwo. Tak dawno nie mieliśmy przyjemności słyszeć pani...
Irena, zamiast odpowiedzi, wstała posłuszna i poszła do fortepianu. Przechodząc koło Maurycego, szepnęła zniżonym głosem:
— To tylko dla pana.
Maurycy na podziękowanie uścisnął ją za rękę. Ta powolność Ireny pogłaskała jego miłość własną.
Jerzy, zajęty układaniem nut, nie uważał tej całej sceny; również baron, zajęty nakręcaniem zegarka, nie zwrócił na to uwagi. Ale Adolf, siedzący w głębi pokoju, miał sposobność obserwować Irenę, i to, co widział, naprowadziło go na smutne domysły i podejrzenia; spojrzał na Jerzego, który, uszczęśliwiony powolnością żony, dziękował jej i całował po rękach, i pomyślał sobie: Jerzy jeszcze niczego się nie domyśla.
Rozpoczął się śpiew. Irena miała głos rozległy, metaliczny; wspaniałe, nizkie jego tony nadawały się właśnie do roli Elektry, w śpiewie było coś posągowego, koturnowego, groźnego. Baron zachwycony był śpiewem córki i potęgą kompozycyi.
— Brawo! przecudownie! — rzekł, zbliżając się do Jerzego. — Nigdy styl klasyczny nie był właściwiej użyty, jak w tej pieśni. Muszę ci powinszować tego ustępu. Siłą przypomina wiele Mendelssonowską Antygonę.
Podczas gdy baron rozmawiał z Jerzym, Maurycy zbliżył się do Ireny, która odsunęła się nieco od fortepianu na środek pokoju i rzekł półgłosem: — Dziękuję pani!
— Czy jesteś pan zadowolniony ze mnie? — spytała Irena, topiąc w nim rozmarzone, płomieniste spójrzenie.
— Głos pani obudził mnie. Czuję znowu, że żyje, że potrzebuję tworzyć.
— Jakże jestem dumną i szczęśliwą!...
— Poemat, który w téj chwili pod natchnieniem śpiewu pani przyszedł mi do głowy, będzie nosił twoje imię.
Chciała mu coś odpowiedziéć, gdy w tém Jerzy zbliżył się do niéj z nutami i rzekł:
— Irenko! w ten ustęp musisz wiać nierównie więcéj namiętności i ognia; ot tutaj, od pauzy. Elektra mówi z oburzeniem i pogardą o wiarołomstwie matki. To należy uwydatnić śpiewem. Byłaś tu za łagodną.
— Dobrze, będę okrutną — rzekła ze śmiechem Irena.
— Dla Klitemnestry, a nie dla mnie — rzekł również wesoło, całując ją w rękę. W chwili, gdy schylał głowę, oczy Ireny patrzały na Maurycego i mówiły mu: I w téj chwili pamiętam tylko o tobie.
— Jutro — mówił daléj Jerzy, rozpromieniony i szczęśliwy — rozpocznę aryą Egiata. Rad jestem, że się wziąłem do klasycznego tematu. Rodzaj mojéj kompozycyi najbardziéj mu odpowiada. Czyż nie prawda, Maurycy?
— Co mówisz? — spytał zagadnięty, który w tej chwili najmniej może myślał o tem, co Jerzy do niego mówił.
— Mówię, że dobrze zrobiłem, biorąc dla moich kompozycyi temat klasyczny.
— Tak. Jednak dla opery, która ma iść na scenę, wolał-bym jaki nowszy temat, efektowniejszy, dramatyczniejszy.
— Mnie się zdaje, że przedmiot tej tragedyi pozostanie zawsze nowym. Odrzuć marmurową tunikę grecką z Klitemnestry, a zobaczysz kobietę wiarołomną dzisiejszych czasów. To się nie zmienia. Akccsorya tylko inne, rzecz zostaje ta sama.
— Jerzy ma słuszność — rzekł baron. — Nie. dawno nawet czytałem w dziennikach francuzkich zupełnie podobny wypadek. Wprawdzie tam Klitemnestra paryzka nie zabiła swego Agamemnona nożem, ale go zabiła moralnie, sprzeniewierzając mu się.
— To znaczy, że kazała mu żyć i patrzeć na swoje hańbę. Klitemnestra była litościwszą — odezwał się Jerzy.
— Syn chciał — mówił dalej baron — aby ojciec nie dowiedział się o tem nigdy, i zabił kochanka swej matki i ją samę. Obecnie sprawa ta poszła przed sądy przysięgłych. Paryżanie z niecierpliwością oczekują ich wyroku.
— Gdybym zasiadał w tych sądach, nie bym się ani na chwilę powiedzieć: niewinny! — rzekł Jerzy surowo.
— Zabójca matki niewinny? — odezwała się Irena. — Jerzy, co ty mówisz?
— Kobieta, plamiąca łoże małżeńskie, nie ma prawa odwoływać się do uczuć synowskich. Wiarołomstwem zrzekła się ich — rzekł Jerzy.
Irena zbladła. Podczas całej tej mowy serce jej było jakby na torturach. Maurycy milczał — nie śmiał wziąć w obronę wiarołoшnej Klitemnestry. Ostatnie jednak zdanie oburzyło go i rzekł:
— Jest to pojęcie niechrześcijańskie. Znać po tobie, że siedzisz w kłasycznej tragedyi.
— Medycyna również jest tak nielitościwą — odezwał się Adolf, mierząc przenikliwem spójrzeniem Maurycego — każe amputować natychmiast części zarażone gangreną, aby ocalić całość. Całością był tu honor rodziny.
Adolf nie całkiem może podzielał surowe zdanie Jerzego; poparł go jednak, by zapewnić moralne zwycięztwo mężowi i podnieść potworność wiarołomstwa.
Maurycy i Irena spójrzeli prawie równocześnie na niego i odpowiedzieli na jego zdanie — milczeniem.
Milczenie było ciężkie, przygniatające, jak powietrze przed burzą.
Wejście Zofii ożywiło trochę ciężką,duszną atmosferę salonu i przerwało nieznośne milczenie. Pierwszy baron rozpogodził twarz wesołym uśmiechem, skoro zobaczył swoję pieszczotkę.
— Gdzież to nasza Dyana tak długo bawiła? — spytał, całując ją w czoło. — Czołko spotniałe, twarzyczka jak ogień, pewnie znowu pędziłaś na Stelli, jak zwykle, w galopie. No, widzisz^ a obiecałaś mi, że będziesz się szanować.
— Pilno mi było wrócić do was — odrzekła Zofia z przymileniem.
W głosie jej i w ruchach widać było jakiś gorączkowy niepokój, roztargnienie. Wszedłszy, zdawała się nie widzieć Adolfa. A jednak dobrze wiedziała o jego bytności i dlatego лvłaśnie tak śpieszyła do pałacu. Bała się zdradzić, nie śmiała spojrzeć na niego, by z oczu jej i rumieńca nie wyczytał myśli. Dopiero po chwili, gdy się już ze wszystkimi przywitała, oczy jej, niby przypadkiem, zabłąkały się w stronę, gdzie siedział Adolf i skinęła głową, siląc się na obojętny wyraz twarzy.
Adolf nie miał prawa żądać od niej serdeczniejszego powitania: tak mało się znali; a jednak ta obojętność zasępiła mu duszę. Myśląc nieraz o pałacu, Adolf trochę inaczej przedstawił sobie Zofią, nie taką, jaką była w tej chwili. Rzeczywistość nie dopisała nawet najskromniejszym marzeniom, i to go zasmuciło.
Niezadługo po wejściu Zofii, nim jeszcze mogli zacząć rozmowę, wszedł lokaj i przyniósł listy, gazety i paczkę z książkami. Listy były do Maurycego i barona, i ci niezwłocznie zajęli się ich odczytaniem. Jerzy zabrał się do rozpieczętowania paczki z książkami. Adolf więc, zostawiony sam, wziął nuty z fortepianu i przerzucał je machinalnie. Wtem usłyszał obok siebie szelest przewracanych kartek. Zwrócił się w tę stronę i zobaczył Zofią, która, zbliżywszy się do fortepianu, również przeglądała nuty. Adolf z uszanowaniem cofnął się nieco, robiąc jej miejsce. Lecz ona więcej jeszcze zbliżyła się ku niemu i spytała:
— Pan lubisz muzykę?
Pytanie było widać, ot tak, rzucone, dla upozorowania rozmowy, bo, nie czekając wcale na odpowiedź, Zofia, zasłonięta nutami, zmieniła nagle głos i cicho, półgłosem, odezwała się do Adolfa:
— Panie Schmidt, mam do pana wielką prośbę. Nie odjeżdżaj pan, póki nie będę mogła pomówić z panem na osobności.
Prośba i jej ton poufny tak niespodzianie zaskoczyły Adolfa, że odurzony spojrzał na Zofią dużemi oczyma, nie mogąc sobie zdać sprawy z tej nagłej zmiany w jej obejściu. W chwili, kiedy sądził się tak obcym dla niej, dowiedział się, że go zna, że go zna lepiej, niż inni tutaj, że chce z nim mówić na osobności... Rodzaj błogiego, rozkosznego przestrachu owładnął go; doznał takiego wrażenia, jakby go kto oblał pachnącą, letnią wodą; w pierwszej chwili lekkie wstrząśnienie, a potem błogie uczucie ciepła i zapachu owiało go.
Nim miał czas zdobyć się na odpowiedź, Zofia już odeszła i usiadła przy baronie.
Zaczęła się rozmowa o książkach, które nadeszły. Jędnę z nich wziął Jerzy ze stołu i zbliżył się z nią do Adolfa.
— Najnowszy poemat... radzę ci przeczytać to wśród teraźniejszej posuchy literackiej, to oaza prawdziwa.
— „Nieśmiertelni“? — rzekł Adolf, biorąc książkę do ręki. — Dobrze ją nazwałeś oazą. Formą przypomina w istocie cudowne, urocze, pełne fantazyi i barw oazy, ale tylko formą.
— Jak to, więc znasz już ten poemat? — spytał Jerzy zdziwiony.
— Czytałem go parę dni temu... Ale nie znam pseudonimu. Pseudonim nowy i zupełnie nieznany; tymczasem pióro zdradza pewną i mistrzowską rękę... Czy nie wiesz, kto autorem?
— Nie wiem.
Jerzy przez wzgląd na Maurycego powiedział nieprawdę i mistyfikował tem Adolfa. Był to bowiem ten sam poemat, o którym wygadał się kilka tygodni temu przed nim; tylko autor kapryśny zmienił tytuł, podając go do druku, i podpisał się nowym pseudonimem, by większym urokiem i tajemnicą osłonić siebie i dzieło.
— Więc poznałeś mistrzowską rękę? — pytał dalej Jerzy, wyciągając Adolfa na słowa i patrząc z lekkim uśmiechem w stronę, gdzie siedział Maurycy i Irena, i dał téj ostatniéj oczyma znak porozumienia, robiąc ją wspólniczką dalszego mistyfikowania Adolfa.
Irena patrzała uważnie w twarz Adolfa, oczekując, co powié.
Jeden tylko Maurycy zdawał się nie zwracać uwagi na rozmowę i zajęty był czytaniem listu. Adolf tak mówił:
— W istocie znać w każdym wierszu pociąg wprawnéj i mistrzowskiéj ręki; forma prześliczna, rozmaita i wykwintna, powiedział-bym wybrednie delikatna, jak rysunek fantastycznych arabesków; ale myśl poematu chorobliwa i fałszywa.
Irena, która pochwał Adolfa słuchała rozpromieniona, skrzywiła się na ostatnie słowa i z przestrachem spojrzała na Maurycego, jak przyjmie te słowa. Adolf nie uważał wcale téj nieméj gry jéj twarzy i mówił daléj najspokojniéj:
— Ów bohater poematu, ów „nieśmiertelny“, to nie człowiek. To jakaś figura mglista, błąkająca się po różnych drogach życia po to tylko, aby je zbrzydzić sobie i drugim. Nie rozumiem celu w stwarzaniu takich postaci, niezadowolnionych z niczego, niewiedzących, czego chcą.
— Niezadowolnienie, tęsknota do ideału, toż właśnie jest cechą poezyi — rzekł Jerzy, stając w obronie. — Tylko człowiek ograniczony może się czuć zadowolnionym; wyższe duchy pali wieczne pragnienie doskonałości.
— To też tę doskonałość, a przynajmniej cień jej, trzeba było pokazać; poemat powinien był wmówić w ludzi, że doskonałość ta jest do urzeczywistnienia. To mojem zdaniem powinno być celem poety. Tymczasem nasi poeci wiecznie narzekają na niepodobieństwo urzeczywistnienia tego, co im po głowach chodzi, narzekają na świat, że zły, przewrotny, nic nie wart. To trochę za wiele — Świat nie jest tak potworny, trzeba tylko umieć patrzeć i szukać w nim stron pięknych i dobrych; trzeba żyć w pośród życia, a nasi poeci żyją za granicami jego, w jakiejś mglistej sferze, wymarzonej przez nich, lub ich poprzedników, w świecie rymowanym, papierowym.
— Wszak bohater „nieśmiertelnych“, właśnie wchodzi w sam wir życia, jemu zarzutu zrobić nie możesz, że nie żyje — odezwał się Jerzy.
— On nie żyje; dopiero chce żyć — odparł Adolf. — Ale nie wie, jak się wziąć do tego. Wszystkiego próbuje, a nic mu nie smakuje.
— Ach, jakże się prozaicznie wyrażasz o poezji!
— Ale prawdziwie. Tak, bohaterów, obrzydzając sobie wszystko, ginie z głodu moralnego. Poeta do téj podróży w świat wyekwipował go we wszystkie szlachetne popędy, przymioty i moralne zasoby; zdawało-by się, że z takiemi zasobami zwycięży świat cały, choćby tysiąc razy gorszy; przewrotniejszy, niż go nam poeta wystawia tymczasem bohater ów rozbija piersi o tę nikczemną zaporę, łamie skrzydła i upada; zamiast zwyciężyć zło, on wpada w zwątpienie, w rozpacz. Tego rodzaju rozwiązanie jest demoralizujące.
Podobnie, jak gdybyśmy żołnierzowi, idącemu do boju, mówili wciąż o śmierci, o przegranéj, o grobie. W ludzi trzeba wmówić, że cnota, że szlachetne uczucia zwyciężyć muszą. Kto im tę wiarę odejmuje, ten zdradza, a tu poeta zamiast zagrzewać do zwycięztwa — trąbi na odwrót.
Jerzy teraz dopiéro spostrzegł, jak nierozsądnie zrobił; pytając o zdanie Adolfa wobec Maurycego. Nie spodziewał się dysputy; myślał, że Adolf nie będzie miał nic więcéj do powiedzenia, prócz pochwał i zachwytu. Tymczasem inaczej się stało. Jerzemu wypadało teraz bronić do ostatka poematu — i z ogniem się odezwał:
— Nie zgodzę się nigdy na twoje zdanie. Ten sposób sądzenia poezyi ze stanowiska użyteczności ubliża jéj. Chciałbyś natchnienie poety zaprzągnąć jak wołu do pługa, by ci uprawiał ziemię.
— А ty inny cel naznaczas poezyi? — spytał Adolf zdziwiony.
— Spodziewam się — rzekł baron, który, ukończywszy listy, w milczeniu przysłuchywał się dyspucie i nie mógł się wstrzymać, by nie odpowiedzieć Adolfowi. — Poezya ma trochę szlachetniejsze cele, niż te, jakie-by jej chcieli narzucić dzisiejsi estetycy pozytywni.
— Więc sztuka dla sztuki? — spytał Adolf.
— Tego nie utrzymuję — odparł baron. — Ale też nie zgodzę się, by ze sztuki robić służebnicę codziennych potrzeb. Sztuka ma wznioślejsze zdanie: stawia nam ideały, wskazuje niebo i tam nas podnosi.
— Toż samo zadanie postawił sobie kościół średniowieczny: pokazywał ludziom niebo i dlatego tak źle było na ziemi. Mnie się zdaje, że sztuka i religia — mówił dalej Adolf z zapałem — wprost przeciwną drogę obrać-by powinny, t. j. ściągnąć niebo na ziemię. Tymczasem obie silą się zbrzydzić nam ziemię, oczernić i skompromitować w oczach naszych, obrzucając ją kałem i brudem.
W ten sposób obie nie leczą, ale trują ludzi. Taka trucizna tkwi w tym poemacie. Ów „nieśmiertelny“ jest śmiertelnym, bo nosi w sobie zarody śmierci — bo tylko wątpi i narzeka.
Irena słuchała z oburzeniem słów Adolfa, Nie mogła dosiedzieć na miejscu; wstała i zbliżyła się do rozmawiających. Oczy jéj czarne patrzały groźnie, pogardliwie, chciała niemi nakazać milczenie, skarcić Adolfa za zuchwałość, z jaką śmiał targnąć się na to, co dla niéj było świętością. Nie mogła wytrzymać, by mu nie odpowiedziéć:
— Więc pan i poświęcenie bohatera nazwiesz trucizną? W istocie, są dusze mizerne i nizkie, które takich szczytnych myśli strawić-by nie zdołały.
— W istocie poświęcenie bohatera ratowało-by go trochę w naszych oczach. Zwątpiwszy o wszystkiém, straciwszy ochotę do życia, chce za ten liczman bez wartości kupić — szczęście ludzkości. Poświęca się i ginie. Mogło-by się to nazywać szczytném szaleństwem, gdyby nie było zbrodnią.
— Zbrodnią? — spytała Irena, marszcząc brwi.
— Tak. Wszak bohater, jak się z piérwszéj pieśni pokazuje, ma matkę, która wierzyła w jego genialność i żyła nim. A on nie pamiętał o téj matce w chwili śmierci, o boleści jaką sprawi jéj swoją śmiercią i obowiązek syna poświęca dla urojonéj idei — dla zbiorowéj ludzkości.
Argument ten był tak przekonywujący, że żaden z obrońców Maurycego nie wiedział, co na to odpowiedziéć. Jeden Jerzy zdobył się na to, że powiedział; iż bohatera poematu nie można sądzić podług kodexu karnego.
— Dlaczego nie? — spytał Adolf. — Czyż moralność poetyczna ma być inną? Utrzymując tak, potępiasz sam poezyą i jéj moralność. I w istocie, słuszne potępienie. Gdybyśmy chcieli bohaterów i bohaterki poematów, powieści, sądzić według kodexu, spojrzéć na ich czyny nie przez tęczowe szkła poetycznych frazesów, ale trzeźwo; większa połowa kwalifikowała-by się do domu poprawy. Tam, gdzie przez te szkła widzimy różowe ciało, udające zdrowie, zobaczyli-byśmy może trupią bladość i zgniliznę. Bo poezya kwiatami ubrała kościotrupy lub proste kije i każe im udawać aniołów. Całuje namiętnemi słowami rozmarzone dusze, jak Almanzor, by je zatruć jadem. Przypominam sobie jedne małą nowellę Turgenjewa, w któréj ten autor znakomicie przedstawił ów trujący, rozkładowy wpływ poezyi na pewne organizmy. Nowella nosi tytuł „Faust“. Główną osobą jest młoda kobieta, zimna, spokojna. Poeta porównywa ją do posągu z lodu. Tak czystą i twardą była jéj cnota. Kobieta owa, chowana pod okiem surowéj i poważnéj matki, odebrała wykształcenie gruntowne, ale zbyt trzeźwe i realne. Matka odsuwała od niéj wszystko, coby mogło rozbudzić, rozkołysać jéj fantazyą. Wiera (takie jest imię bohaterki) poszła za mąż, nie znając ani jednego romansu, ani jednej poetycznej powieści. W kilka lat po jej zamążpójściu zjawia się w ich domu literat, który znał ją jeszcze panną. Literat ten jest przyjacielem męża. On — to podejmuje się dokończyć wykształcenia Wery — i rozpoczyna od czytania Fausta. W parę tygodni po tej lekturze Wiery, usta dotknęły ust swego nauczyciela: posąg z lodu roztopił się i rozpłynął.
Jest wiele przesady w tej nowelli, ale i wiele prawdy.
— Wiele prawdy dla tych cnót, co są tylko z lodu — rzekła Irena, marszcząc dumnie brwi.
— Bez tej próby został-by ten lodowy posąg całym — odrzekł Adolf — i udawał-by twardością marmur. Wiera wierzyła, że jest z marmuru i w próbie ogniowej zginęła.
Ostatnie słowa powiedział Adolf z tak znaczącym naciskiem, że Irena, która już odchodziła w głąb pokoju, zatrzymała się i zwróciła badawcze spojrzenie na mówiącego. Adolf wytrzymał to spojrzenie spokojnie. Irena odwróciła się z dumą i pogardą od niego i przeszła na drugą stronę salonu.
W sali zapanowało znowu nieznośne milczenie. Jerzy, dotknięty słowami Adolfa, widział w tem głęboką obrazę dla Maurycego i nie wiedział, jak to załagodzić; gdy w tem Maurycy, złożywszy list wstał i, zbliżywszy się do Adolfa,spytał:
— Panie Szmitowski, co pan sądzisz o systemacie kanalizacyjnym, który chcą zaprowadzić u nas?
Adolf zrozumiał przytyk i cel pytania. Maurycy chciał mu tem dać poznać, że tylko o takich rzeczach wolno mu sąd wydawać. Nie zmieszał się tem jednak i spokojnie, a nawet na pół z uśmiechem odpowiedział:
— Uważam go za skuteczny, ho usuwa wiele szkodliwych i zaraźliwych miazmatów. Dlatego systemat taki zalecał-bym wszędzie i wszystkim dla zdrowia publicznego.
Mówiąc to, wpatrywał się dość ostro w twarz. Maurycego, jakby mu chciał oczyma dopowiedzieć reszty.
Maurycy zdawał się nierozumieć przytyku i chciał pytać dalej, gdy wszedł lokaj i oznajmił baronowi, że jakiś pan przyjechał do niego z interesem.
Baron przeprosił towarzystwo i wyszedł z salonu. Zofia zaś, widząc, że Maurycy ma zamiar prowadzić dalej rozpoczętą rozmowę, wstała żywo i rzekła:
— Panie Adolfie, może pójdziemy do cieplarni zobaczyć pańskich pacyentów. Moja Calleya z niecierpliwością oczekiwała pańskiego przybycia.
То powiedziawszy, wzięła ze stolika parasolkę i szybko wyszła do ogrodu. Adolf pośpieszył za nią.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.