O miłości (Stendhal, tłum. Żeleński, 1933)/Tom I/Trzecia przedmowa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł O miłości
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. De l’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TRZECIA PRZEDMOWA[1].

Chcę prosić czytelnika o pobłażanie dla niezwykłej formy tej Fizjologji miłości.
Dwadzieścia ośm lat temu (piszę w r. 1842), wstrząśnienia, które nastąpiły po upadku Napoleona, pozbawiły mnie stanowiska. Dwa lata wprzód, traf rzucił mnie, bezpośrednio po okropnościach odwrotu z pod Moskwy, do uroczego miasta, gdzie zamierzałem, ku wielkiej swej radości, spędzić resztę życia. W szczęśliwej Lombardji, w Medjolanie, w Wenecji, wielką, lub, aby rzec lepiej, jedyną sprawą życia jest rozkosz. Nikt się tam nie troszczy o sprawy i o czyny sąsiada; ledwie się ktoś zaprząta własnemi. Jeśli kto spostrzega istnienie sąsiada, to nie poto aby go nienawidzić. Usuńcie zawiść z prowincjonalnego miasta we Francji, cóż zostanie? Nieistnienie, niemożliwość okrutnej zawiści stanowi najpewniejszą cząstkę owego szczęścia, które ciągnie wszystkich mieszkańców prowincji do Paryża.
Po balach maskowych w karnawale 1820 roku, świetniejszych niż zazwyczaj, towarzystwo medjolańskie było świadkiem kilku postępków zupełnie szalonych; mimo że ludzie są tam przyzwyczajeni do rzeczy które wydawałyby się we Francji nie do wiary, zajmowano się niemi cały miesiąc. U nas obawa śmieszności powstrzymałaby od takich wypadków; trzeba mi już wiele odwagi, aby mówić o nich!
Pewnego wieczora komentowano głęboko przyczyny i skutki tych szaleństw w salonie uroczej pani Pietra Grua, która, osobliwym trafem, nie była wmięszana w żadne. Pomyślałem, że, nim rok upłynie, zostanie mi może jedynie bardzo mgliste wspomnienie tych osobliwych faktów oraz pobudek które im przypisywano. Wziąłem do ręki program koncertu; skreśliłem na nim ołówkiem kilka słów. Projektowano faraona; siedziało nas dokoła zielonego stolika z trzydzieści osób; ale rozmowa była tak ożywiona, że zapomnieliśmy o grze. Pod koniec wieczoru nadszedł pułkownik Scotti, jeden z najbardziej uroczych ludzi w armji włoskiej; spytano go, jak sobie tłumaczy fakty które nas zaprzątały; opowiedział nam, w istocie, rzeczy, które przypadek mu zdradził, a które dawały owym sprawom zupełnie inny charakter. Wziąłem znów mój świstek i dopisałem te nowe okoliczności.
Ten zbiór szczegółów tyczących miłości prowadziłem dalej w ten sam sposób, ołówkiem, na skrawku papieru, w salonach, gdzie przysłuchiwałem się rozmowom. Niebawem zacząłem szukać wspólnego prawa, aby oznaczyć rozmaite stopnie. W dwa miesiące potem, obawa że mnie wezmą za carbonaro, wypędziła mnie do Paryża, jedynie, jak sądziłem, na kilka miesięcy; i nigdy już nie ujrzałem Medjolanu, gdzie spędziłem siedem lat.
W Paryżu umierałem z nudów; przyszła mi ochota zająć się jeszcze raz owym lubym krajem, z którego strach mnie wypędził; zebrałem w jeden plik swoje świstki i darowałem ten poszyt księgarzowi. Ale niebawem wyłoniła się trudność; drukarz oświadczył, że niepodobna mu składać z notatek kreślonych ołówkiem. Odgadłem, że uważa tego rodzaju rękopis za uwłaczający jego godności. Młody uczeń z drukarni, który odniósł mi moje notatki, wydawał się zawstydzony niemiłą misją jaką mu powierzono; umiał pisać, podyktowałem mu tedy owe notatki kreślone ołówkiem.
Zrozumiałem też, że dyskrecja nakazuje mi zmienić imiona własne, a zwłaszcza pookrawać anegdoty. Mimo że w Medjolanie wogóle nie czytują, książka ta, gdyby się tam dostała, mogłaby się wydać karygodną złośliwością.
Wydałem tedy nieszczęsną książkę. Ośmielę się wyznać, że w owej epoce byłem na tyle zuchwały, aby gardzić wykwintnym stylem. Zauważyłem, że młody drukarczyk sili się unikać niezbyt dźwięcznych kadencyj oraz zbiegu słów przykrego dla ucha. W zamian za to, zmieniał wciąż bez ceremonji szczegóły, trudne do wyrażenia: sam Wolter boi się rzeczy trudnych do powiedzenia.
Zarys o Miłości mógł być coś wart jedynie przez mnogość drobnych odcieni, które czytelnik powinien sprawdzić w swoich wspomnieniach, o ile był na tyle szczęśliwy aby je mieć. Ale stała się rzecz gorsza: byłem wówczas, jak zawsze zresztą, bardzo niedoświadczony w sprawach literackich; księgarz, któremu darowałem rękopis, wydrukował go na lichym papierze i w niedorzecznym formacie. Toteż, kiedy, po miesiącu, spytałem go o losy książki, odpowiedział: „Można rzec że jest święta, bo nikt jej nie tyka“.
Nie postało mi nawet w głowie starać się o artykuły w dziennikach; wydawało mi się to czemś haniebnem. Mimo to, żadne może dzieło bardziej nie potrzebowało aby je zalecić cierpliwości czytelnika. Pod grozą niezrozumiałości od pierwszych stronic, trzeba było skłonić czytelnika do przyjęcia nowego słowa krystalizacja, mającego plastyczniej wyrazić ów całokształt osobliwych szaleństw, które sobie wyobrażamy jako prawdziwe, a nawet jako niewątpliwe wobec ukochanej osoby.
W owym czasie, cały przesiąknięty, oczarowany najmniejszemi drobnostkami, które zauważyłem w tych moich ubóstwianych Włoszech, unikałem troskliwie wszelkich ustępstw, wszelkich gładkości stylu, które mogłyby uczynić ów Zarys o miłości mniej dzikim w oczach literatów.
Poza tem, nie schlebiałem publiczności; była to epoka, w której literatura, obolała od narodowych nieszczęść, tak wielkich i świeżych, troszczyła się jakgdyby tylko o to, aby ukoić naszą nieszczęśliwą próżność; rymowała męstwo i zwycięstwo, chwała i działa etc. Nudna literatura owej doby nigdy, zdawałoby się, nie szukała prawdziwych rysów traktowanego rzekomo przedmiotu; szukała jedynie sposobności schlebiania temu narodowi, niewolnikowi mody, który pewien wielki człowiek nazwał wielkim narodem, zapominając, że był wielkim jedynie pod warunkiem że jego miał za wodza.
Wynikiem mej nieświadomości co do warunków najskromniejszego bodaj powodzenia było, że, od r. 1822 do 1833, znalazłem nie więcej niż siedemnastu czytelników; po dwudziestu latach jego istnienia, zaledwie setka ciekawych zrozumiała Zarys o miłości. Niektórzy mieli tę cierpliwość, aby śledzić rozmaite fazy tej choroby w swojem otoczeniu; aby bowiem zrozumieć tę namiętność, która, od trzydziestu lat, kryje się u nas tak starannie z obawy śmieszności, trzeba o niej mówić jak o chorobie; tą drogą można niekiedy osiągnąć uleczenie.
W istocie, dopiero po pół wieku przewrotów, które kolejno pochłaniały całą naszą uwagę; dopiero po pięciu zupełnych zmianach formy i dążeń naszych rządów, rewolucja zaczyna ledwie wnikać w nasze obyczaje. Miłość, lub to co ją najczęściej zastępuje kradnąc jej miano, miłość była we Francji wszechwładną za Ludwika XV; damy ze dworu mianowały pułkowników; było to poprostu pierwsze stanowisko w kraju. Po pięćdziesięciu latach, niema dworu, najwpływowsza zaś kobieta z panującego mieszczaństwa lub z dąsającej się arystokracji nie zdołałaby wyjednać komuś trafiki w najmniejszem miasteczku.
Trzebaż to wyznać, kobiety nie są już w modzie; w naszych świetnych salonach, dwudziestoletnie młodziki ledwie raczą do nich zagadać; wolą otaczać kołem nieokrzesanego gębacza, który swoim prowincjonalnym akcentem rozbiera kwestję zdolności, i czyhać na sposobność wtrącenia jakiegoś słówka. Bogata młodzież, która sili się udawać lekkomyślną aby nibyto podtrzymać świetność dawnej arystokracji, woli o wiele mówić o koniach i grywać wysoko w klubach, gdzie kobiety nie mają wstępu. Śmiertelny chłód, panujący w stosunku młodych ludzi do dwudziestopięcioletnich kobiet, które małżeńska nuda wraca społeczeństwu, sprawi może, iż paru inteligentnych ludzi przyjmie życzliwie ten najściślejszy opis kolejnych faz choroby zwanej miłością. Przerażająca zmiana, która nas wtrąciła w obecną nudę i która nie pozwala nam już zrozumieć społeczeństwa z r. 1778, takiego jak je widzimy w listach Diderota do panny Volland, jego kochanki, lub w Pamiętnikach pani d’Epinay, może pchnąć do dociekań nad tem, który-to z naszych kolejnych rządów zabił u nas zdolność zabawy i zbliżył nas do narodu najsmutniejszego pod słońcem. Nie umiemy nawet naśladować ich parlamentu i uczciwości ich stronnictw, jedynej znośnej rzeczy jaką wynaleźli. W zamian za to, najgłupszy z ich smutnych wymysłów, poczucie godności, zajęło u nas miejsce wesołości francuskiej, którą można już tylko spotkać na pięciuset podmiejskich balikach za rogatkami Paryża, lub na południu Francji, poniżej Bordeaux.
Ale który z naszych kolejnych rządów przyniósł nam to straszliwe nieszczęście aby nas zanglizować? Czy mamy winić ów krzepki rząd z r. 1793, który przeszkodził najeźdźcom rozbić obóz na Montmartre? ów rząd, który za niewiele lat wyda się nam heroiczny i który tworzy godną przegrywkę do rządu, niosącego pod Napoleonem nasze imię do wszystkich stolic Europy.
Puśćmy w niepamięć poczciwą w intencjach głupotę Dyrektorjatu, uświetnionego talentem Carnota, i nieśmiertelną kampanję włoską z lat 1796 — 1797.
Zepsucie dworu Barrasa przypominało jeszcze wesołość dawnej epoki; wdzięki pani Bonaparte świadczyły, że nie mieliśmy wówczas żadnej skłonności do posępnego chłodu Anglików.
Głęboka cześć, jaką, mimo zawiści dzielnicy Saint-Germain, musieliśmy żywić dla rządów Pierwszego Konsula, oraz znamienici ludzie, którzy uświetnili towarzystwo paryskie, jak Cretet, Daru, etc., nie pozwalają zrzucać na Cesarstwo odpowiedzialności za wybitną zmianę, jaka się dokonała w charakterze francuskim w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku.
Zbyteczne jest posuwać ten rozbiór: czytelnik zastanowi się, i potrafi wyciągnąć wnioski...




  1. Ukończona 15 marca 1842; Beyle umarł 23 tegoż miesiąca, jestto więc bardzo prawdopodobnie ostatnie jego pismo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.