O sprawach kobiet/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | O sprawach kobiet |
Podtytuł | Listy o kobietach |
Pochodzenie | O kobiecie |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1888 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Gdyby abstrakcye mówić mogły, idea postępu kobiet na drogach nauki i pracy zawołała-by z westchnieniem: „Och, i ja także byłam w Arkadyi!“
Była ona w Arkadyi przez lat kilka, następujących po roku 1870. Był to czas ogólnego i nader żywego zajmowania się nią i prasy, i publiczności, czas roztrząsań, sporów, projektów, nadziei. Ruch ten powstał z przyczyn ważnych i licznych, lecz choć przyczyny wciąż trwały — nagle ustał. W piśmiennictwie, jakby na rozkaz czarnoksięzkiéj różdżki, przestano zajmować się tém, czém się przez czas jakiś gorączkowo zajmowano, a jeśli ktokolwiek ośmielał się wracać do zaniechanego przedmiotu, odpowiadano mu okrzykiem: „dość słów, do czynu!“ Bohaterski okrzyk! Godnym on byłby, zaiste, uwielbienia potomności, gdyby zagrzana przezeń armia, jak jeden mąż rzuciła się — do czynu. Ale niestety, słowa umilkły i czynów nie było. W dziedzinie różnorodnych dążeń i interesów kobiet naszych stało się znowu „cicho, pusto, smutno... jak gdy szczęście minie!“
Naprowadza to do głowy wiele smutnych myśli. Przedewszystkiém, przyznać sobie musimy, że ze zdolności do życia i ruchu całkowicie obranymi nie jesteśmy, bo wśród haseł współczesnéj ludzkości niéma bodaj takiego, które-by w mózgach naszych przez chwilę nie mieszkało, ani pomiędzy węzłami spraw zbiorowych takiego, którego-byśmy przez chwilę rozplątywać nie probowali. Tylko, że wszystko bywa u nas chwilą, iskrą, dźwiękiem. Chwila przemknęła, iskra zgasła, dźwięk umilkł. Cicho znowu. Po wyjściu z krótkiéj kąpieli myśli, wodzowie usypiają na laurach, armia upuszcza broń i ze skrzyżowanemi ramiony z cicha sobie lamentuje. Nad rzekami Babilonu milczą harfy, zawieszone na drzewach...
Gdzieindziéj inaczéj! inaczéj! inaczéj! Gdzieindziéj pod zasiew wszelki orze się grunt mozolnie i długo, a gdy roślina wschodzić poczyna, troskliwe ręce i głowy czuwają nad jéj wzrostem i dojrzewaniem.
Dla czego nas na siejbę stać, a na pielęgnowanie zasianych ziarn nie stać?
Czy idee, jak ptaki w powietrzu duszném i trującemi pierwiastkami nasyconém, chwilę tylko żyć mogą i wnet z omdlałemi skrzydły na ziemię padają?
Czy ludzie, jak dzieci, gdy droga kamienista jest i stopy ich rani, po kilku krokach zamiast iść daléj, siadają i płaczą lub usypiają?
Czy w zbiorowym organizmie naszym braknie tego nerwu, który innym, w najbardziéj nawet kruszących okolicznościach, daje moc mrówczéj pracy i niezłomnego wytrwania.
Jakkolwiekbądź, czynnością, spełnianą zwykle przez słowo, tak bardzo pogardzać nie należało. Słowo jest spichrzem, do którego ludzkość składa swe doświadczenia i wiadomości, jest ono organem, wypowiadającym jéj potrzeby i pomysły, drogowskazem, skalpelem, bojową muzyką. W téj sprawie, jak we wszystkich innych, spełniać ono winno wszystkie te czynności. Dobrze to bowiem czy źle, wesoło czy smutno, ale tak jest, że społeczność kobieca, wskutek przyczyn dziejowych, wychowawczych, ekonomicznych, z saméj natury pochodzących, lub sztucznie wytworzonych, posiada swoje odrębne przymioty, przywary, słuszne lub niesłuszne żądania, swoje odrębne niedostatki, tak moralne jak umysłowe, i z nich pochodzące potrzeby zaradczych środków, swoje upragnienia materyalnego bytu i wszechstronnego postępu. Tak dzieje się z każdą grupą społeczną, którą setki albo tysiące lat w pewien sposób kształtowały. Kobiety stanowią jednę z grup takich, a rozważanie właściwych jéj cech i interesów, jak téż do pewnego przynajmniéj stopnia kierowanie niemi, nie jest bynajmniéj pustą igraszką słów, lecz takiém samém oraniem gruntu pod społeczne żniwa, jak to, które dopełnia się na wszelkich innych punktach zbiorowego życia. Zresztą tu, jak gdzieindziéj, powstają coraz nowe zjawiska, na które wypada zwracać uwagę ogółu, albo prostować panujące o nich opinie. Takich zjawisk, od czasu, gdy całkiem prawie przestano zajmować się t. zw. kwestyą kobiet, powstało sporo. O jedném z nich przedewszystkiém pomówić pragnę z wami, czytelnicy i czytelniczki, dla tego przedewszystkiém, że boli ono, jak cierń, utkwiony w sercu, iż o niém to właśnie najgłębsze pośród nas zachowuje się milczenie.
„Ponieważ w porze, w któréj Afrodyta wyłaniała się z piany morskiéj, nie było na świecie żadnego uniwersytetu dla kobiet, uniwersytet taki nie jest i nigdy potrzebnym być nie może.“
Co to? Są to słowa, wyjęte z rozprawki nieżyjącego już dziś pisarza, którą każdy przeczytać może, jeśli zechce przerzucić feljetony „Gazety Polskiéj“ z 1870 czy 1871 roku.
Wszystko na świecie przemija, ale teorya, w słowach powyższych zawarta, pośród nas nie przeminęła. Jaka teorya? Ta, która ze słów powyższych wysnuwa się, jak nić z kłębka. „Ponieważ Afrodyta, wyłaniająca się z piany morskiéj, żadnego wcale uniwersytetu nie potrzebowała, aby módz na niebie i ziemi właściwe sobie zadanie pełnić, zatem i dzisiejsze kobiety pełnić mogą zadania swe bez pomocy żadnego uniwersytetu, czyli, najstaranniéj biorąc przykład z Afrodyty, jak tylko momożna najogólniéj stawać się Afrodytami.“
Głupstwo! zawołacie. Najpewniéj, ale niezmiernie rozpowszechnione i trwałe. Trwałość jego widziéć można we wstręcie, dziś jeszcze wstrząsającym nasz ogół na samę wzmiankę o naukowéj instytucyi, która przecież w wielu już miejscach istnieje i pożyteczne owoce przynosi. Nad przyczynami tego wstrętu w téj chwili zastanawiać się nie będę, powiem tylko, że głębokiéj niewiadomości rzeczy tego świata przypisać należy mniemanie, jakoby budowanie płotów i wystawianie strachów niedopuścić mogło tego ptaka, który nazywa się duchem czasu. Ciekawość umysłowa, popęd do nauki, potrzeba zdobywania bytu o własnych siłach, stały się w czasach naszych tak powszechnemi i mocnemi, że pewna grupa kobiet naszych uledz im musiała. Wytrącony z jednego koryta prąd ten znalazł sobie inne. Nie posiadając możności zdobywania naukowego wykształcenia w kraju własnym, kobiety owe idą po nie gdzieindziéj. Jozue biegu ziemi około słońca nie zatrzymał. Nie powstrzymali biegu jednéj ze spraw społecznych przeciwnicy jéj u nas, tylko może znakomicie go wykrzywili. Co tu robić? Naturalnie, milczéć. Z dzielną pomocą przychodzi tu metoda kierowania publicznemi sprawami, trafnie przez kogoś nazwana — kuropatwianą.
Kiedy w zimowéj porze kuropatwa zobaczy myśliwego, zamiast obmyślać i dokonywać jakikolwiek plan ratowania się, coprędzéj chowa głowę w śnieg i cichutko siedzi. Bóg jeden wiedziéć może, co wydaje się wtedy biednéj ptaszynie: czy że myśliwy jéj nie widzi, czy że myśliwego niéma, bo go ona nie widzi? Ludzie, posługujący się metodą kuropatwianą, gdy tylko ujrzą społeczne zjawisko, które łask ich nie posiada, odwracają się i wołają: „To nie istnieje! tego wcale u nas niéma!“ Boże! czego to już u nas niéma, o czém każdy rozsądny człowiek wié, że jest. Ze strony patrząc, lękać się można, aby ta metoda nie doprowadziła nas do tego, do czego doprowadza zwykle piérwszą wynalazczynią, kuropatwę. Siedzi ona sobie biedaczka z główką w śniegu i powtarza: myśliwego niéma! niéma! niéma! a myśliwy tymczasem zwraca ku niéj otwór zabójczéj broni... Samotny orzeł, zgóry przypatrujący się niesfornéj kuropatwianéj strategii, wié może i myśli, iż biedne ptaszę dla tego zginęło, że głowę w śnieg schowało przed prawdą, przed prawdą, która na wyniosłéj skale siedzi, wyniosła i surowa, promienistą strzałą wskazuje drogi tym, którzy wpatrują się w jéj oblicze, a przebija tych, którzy od niéj odwracają oczy.
Jakkolwiekbądź, grobowém milczeniem głośno wołamy: „Kobiet, oddających się studyom naukowym, u nas niéma. Studentki Polki nigdzie na świecie nie istnieją! nie istnieją! nie istnieją.“
Otóż, chociaż-bym miała w oczach waszych uchodzić za niemoralną realistkę, lubiącą rozprawiać o rzeczach nieprzyzwoitych i wygrzebywać na jaw to, czego inni nie życzą sobie widziéć, chociażbyscie mieli nazwać mnie gęsią kapitolińską, mącącą spokój drzemiących na świętéj górze Jowiszów, powiedziéć muszę to co wiem, to co widzę i słyszę dokładnie... Bywaj mi zdrowy, smaku wykwintny, którybyś mógł, zamiast gęś kapitolińską, królewiątko ze mnie uczynić! bywaj mi zdrowa, dyplomacyo z obliczem Janusa, która-byś mogła dać mi w gronie Jowiszów spokojne drzemanie...
Głowy w śnieg, panowie i panie! Studentki polki istnieją!
Stało się! teraz już nie pozostaje mi nic więcéj, jak wszystko powiedziéć: gdzie istnieją one? jak istnieją? ile ich jest, jakie społeczne znaczenie do istnienia ich przywiązywać należy? jakiemi są ujemne i dodatnie strony tego osobliwego zjawiska?
Przedewszystkiém, gdzie one istnieją?
Zaraz. Niedaleko. Nie pojedziemy po nie za granicę. Pewna ich ilość znajduje się wprawdzie we Francyi i uczęszcza na wyższe naukowe wykłady, które były francuzki minister oświaty, Wiktor Duruy, utworzył dla kobiet przy paryzkiéj Sorbonie. Kształcą się téż one w wyższych naukowych szkołach Genewy, Bernu, Zurichu, a być może, iż znaleźlibyśmy je także w Pradze Czeskiéj i w różnych miastach angielskich, belgijskich, włoskich, bo, rzecz zdumiewająca! tych kwadratur koła, jakiemi są dla nas wyższe naukowe zakłady dla kobiet, wynaleziono już tyle, ile jest w Europie głównych ognisk oświaty, o czém przekonać się można, przeczytawszy choćby książeczkę niejakiego pana Trasenstera, rektora uniwersytetu w Liéges. Temu p. Trasensterowi przyszło do głowy otwierać rok akademicki mową o kwadraturze koła. Wydrukowana potém mowa ta, sprawiła w Europie spore wrażenie, tak zawartemi w niéj myślami o naukowém kształceniu kobiet, jak ciekawą statystyką, dotyczącą właśnie téj kwadratury. Rzućmy na nią krótkie spojrzenie.
Uniwersytet Zurychski posiada studentek 20, z których 11 na fakultecie medycznym, 9 na filozoficznym; w Bernie jest ich 30, z których 27 studjuje medycynę, 3 filozofią; w Genewie są one w liczbie 53, przeważnie na kursach literackich. Londyńskie University College otwiera przed kobietami wszystkie swe kursa i udziela wszystkich odpowiednich dyplomów i stopni. W Cambridge studyuje obecnie 100 kobiet, pomiędzy któremi (słuchajcie! słuchajcie!) znajduje się panna Gladstone, córka angielskiego piérwszego ministra. Szkoła kliniczna londyńska, zwana Royal Free Hospital, udziela nauk swych stu kobietom. W jéj téż szpitalach 26 kobiet zajmuje się praktyką lekarską, kilka zasiada na jéj profesorskich katedrach, a jedna z uczennic otrzymała w r. 1881 złoty medal za prace anatomiczne. W Niemczech otworzyły dla kobiet uniwersytety swe: Getynga i Monachium. We Włoszech uczą się one przy uniwersytecie Bolońskim. W Paryżu, od r. 1871 udostępniono im kursa medyczne, przyrodnicze i literackie, i do téj chwili rozdano 133 naukowe dyplomy. Wszystko to w Europie. W Ameryce zaś...
Ah, Ameryka, to także rzecz nieprzyzwoita. Nie należy nagromadzać mnóstwa okropności naraz i trzeba umieć zachować miarę. Nie pojedziemy więc do Ameryki, témbardziéj, że nie mieliśmy wcale jechać za granicę, ale do króciutkiéj wycieczki skusiła nas tylko statystyka pana Trasenstera, bardzo zresztą niedokładna. Niéma w niéj cyfr ani dla Niemiec, ani dla Czech, ani szczególniéj dla Szwecyi, która jednak w sprawie téj więcéj od krajów innych miała-by czém popisać się lub, jak by kto inny powiedział, czego się zawstydzić. Niéma téż w niéj podziału uczących się kobiet na narodowości, i dla tego, imionom miast i cyfrom przez uczonego Belgijczyka wypisanym przypatrując się, zadawałam sobie w myśli pytanie: „Ile tam jest was, zwrotek naszéj pieśni, westchnień naszéj doli.“
Pożądaném było-by, aby Polki, uczące się w wyższych zakładach naukowych za granicą, zgromadziły na pytanie to dokładną odpowiedź.
Tymczasem zwróćmy oczy nasze w inną stronę, o! nie w tę bynajmniéj kędy „kapią bluszcz i róże“ ani w tę, gdzie „pomarańcze i cytryny kwitną.“
W roku 1878 staraniem i kosztem ludzi prywatnych założoną została w Petersburgu szkoła naukowa dla kobiet, z programatem uniwersyteckim, z trzema oddziałami: przyrodniczym, matematycznym i literackim. Od imienia głównego założyciela swego nosi ona nazwę szkoły Bestużewskiéj. Kursa jéj trwają lat cztery. W roku 1881—2 ogólna liczba słuchaczek dosięgała liczby 1000.
W roku 1868 otworzono przy Akademi Petersburskiéj medycznéj kursa lekarskie dla kobiet, z programatem ciaśniejszym od takichże kursów męzkich. W r. 1876 zaś powstały tam oddzielne od Akademii, pełne wykłady nauk medycznych, które przed niedawnym czasem, dla braku odpowiednich funduszów, czasowo zapewne zawieszonemi zostały. Wykłady medycyny akademickie i oddzielne kursa posiadały od powstania swego słuchaczek 959. Ilość ich w Akademii w roku wyżéj wymienionym wynosiła 459.
W roku 1878 założono tamże kursą pedagogiczne trzyletnie i mający cztery oddziały: literacki, języków nowożytnych, matematyczny i przyrodniczy. Ilość słuchaczek zakładu tego nie jest mi znaną.
Oprócz trzech wymienionych, istnieją jeszcze w Petersburgu szkoły dla kobiet: akuszeryjna i felczerska.
W cyfrach powyższych, wynoszących tysiące, ileż znajduje się tych, o których dopytują się szczególne sympatye i interesa nasze? Wiadomości o nich czerpałam wprost ze źródła; bardzo jednak być może, iż zachodzą w nich mimowolne niedokładności, które niech znowu ktoś, będący u źródła, sprostuje.
Kursów Bestużewskich słuchało w r. 1882—3 Polek 60, medycynę studyowało 28, w szkole pedagogicznéj uczyło się 24. Wszystkich razem 112. Liczba ta zwiększoną być powinna przez uczennice szkół felczerskiéj i akuszeryjnéj, o których nie posiadam wiadomości żadnéj, a także nie włączyłam w nią 117 żydówek, przybyłych tam z kraju naszego, lecz o których nie wiem, jak są pod względem naradowościowym skierowane.
Oto ile ich tam jest. Jak chcecie: i mało to, i wiele. Mało, wobec miliarda z górą ludzi, glob ziemski zamieszkujących; wiele w stosunku do ludności kobiecéj jednego kraju, takiego kraju, w którym co krok to kamień, a co krok specyalnie kobiecy, to kamieni — dziesięć.
Chciała-bym ukazać wam wszystkie kamienie, o które uderzają się te podróżnice, aby widokiem ich przekonać was o pewnéj właściwości przedstawionego przez nie społecznego zjawiska, o bardzo ważnéj i rozstrzygającéj właściwości, którą przecież wymienię nie wprzódy, aż szybkiém spojrzeniem przeliczymy owe kamienie. Czy przeliczymy je dokładnie? Wątpię; na to bowiem, aby znać wszystkie cierpienia człowieka, trzeba żyć jego sercem, jego myślą i jego ciałem, trzeba, co najmniéj, zjeść z nim beczkę soli, albo téż, jakby pewnie w tym wypadku było, zjadać z nim jego twardy i tylko potem trudu okraszony kęs chleb. Zdala patrząc, widzi się tylko cienie cierpień...
Powiedziałam już wyżéj, że róże tam nie kapią, pomarańcze nie kwitną. Natomiast, siekące wiatry chłoszczą olbrzymie nawały granitu, piekące mrozy sięgają do szpiku ludzkich kości, gęste mgły pod nizkiém niebem mieszają się z cuchnącemi wyziewami trzęskiego gruntu i mętnych wód stolicy. Dla tych, którzy tam urodzili się i wzrośli: to nic; nic to także i dla tych, którzy krótkie swe odwiedziny uprzyjemniają tam sobie uczęszczaniem do teatrów, muzeów, bibliotek; nic jeszcze, albo prawie nic i dla tych, którym wykwinty cywilizacji ogrzewają, wentylują i kanalizują klimat wszelki. Ale tym, którzy w wieku rozkwitania przybyli z szerokich i świeżych niw wiejskich, albo małoludnych i na sposób prawie wiejski uorganizowanych miasteczek naszych; tym, którym materyalne wytwory cywilizacyi pozwalają tylko zdala na siebie patrzeć; tym, którzy karmią się szarańczą i miodem leśnym, a nie odziewają się w zwierzęce skóry — ciężko i niezdrowo. Wichry i mrozy, wyziewy i woda rychło im niszczą zęby i z głowy wydzierają włosy; nad ich nerwowemi systematami sam mistrz Charcot zadumał-by się smutnie, a organa trawienia...
Szarańcza i miód leśny, to tylko przenośnia; lecz kto wié, czy żywiący się niemi Palestyńscy Esseńczycy nie znajdowali w nich ilości azotowych czy tam białkowych materyi, dostatecznéj dla akuratnego odżywiania swych organizmów. Co innego w olbrzymiéj stolicy. Posiada ona tę własność, że pokarmy, zawierające w sobie owe materye, jako to: chleb, mięso, jaja i t. d., są bardzo drogie. Bardzo drogą jest izdebka z nagiemi i zimnemi ścianami, która z wysoka, z nad pięciu lub sześciu piętr ogromnéj kamienicy, zamarzłemi szybami na świat spogląda; bardzo drogą jest odzież, niewiele pod względem przechowywania cieplika różniąca się od odzieży Esseńczyków, którzy żadnéj wcale odzieży nie nosili; niesłychanie, niedostępnie już drogiemi są sierścią obrosłe zwierzęce skóry...
Dla zdobywania sobie tych wszystkich drogocenności, jakież środki pieniężne posiadają uczące się tam rodaczki nasze??
Oto na 40 z pomiędzy nich, miały:
|
To są najbogatsze. Wykazując bogactwa swe, niektóre z nich do wyżéj wymienionych maluczkich cyferek dodają jeszcze: pokoik za dwie godziny lekcyi codziennie; albo: obiad za doglądanie kuchni; albo: obiad za kilka godzin dozoru nad dziecinnym ogródkiem. Same zaś owe cyfry pochodzą w części od rodziców lub krewnych, w części z udzielania lekcyi, bardzo źle wynagradzanych. Wśród tych czterdziestu, trzy udzielają wyłącznie lekcyi języka polskiego; jedna ze szczęśliwych posiadaczek 30-tu rubli miesięcznego dochodu trzecią jego część, czyli rubli 10 miesięcznie, przysyła ubogiéj matce, pozostałéj daleko, w nadniemeńskich stronach.
Ale, po-za temi najszczęśliwszemi, są i takie, o których na odnośne zapytanie otrzymuje się odpowiedź: udziela lekcyi, dochód niestały; albo — udziela lekcyi, stałego dochodu wykazać nie może. Co ma znaczyć: lekcye czasem są, a czasem ich niéma; albo: czasem są siły do udzielania lekcyi, a czasem ich niéma — a wtedy co? Czy widzicie cokolwiek za temi cyframi i za tym brakiem cyfr? Znowu przepraszam, że powiem rzecz nieprzystojną, grubijańską, drażniącą nerwy dobrze wychowanych ludzi. Za temi cyframi i za tą niemożnością wykazania jakiéjkolwiek stałéj cyfry, po prostu mówiąc, widzę głód. Tylko w jedném miejscu jest on tu względnym i do przeniesienia lżejszym, w drugiém sroższym i absolutniejszym, gdzieniegdzie zaś dochodzi do takiego stopnia absolutności, że, jak o tém donoszą ze źródła... panowie i panie! wzywam do najszybszego zanurzenia głów w śniegu! — jak donoszą o tém ze źródła, corocznie przecięciowo dwie z pomiędzy tych kobiet — umierają tam z głodu.
Z pod śniegu dochodzą mię głosy: „tego niéma! tego niéma! alboż człowiek, żyjący w uspołecznionéj ludzkości, może umrzéć z głodu? W każdém mieście przecież są kościoły i ludzie! Czyż chrześcijanie i ludzie nie ratują przepadającego człowieka?“
Kiedyś, królowa jakaś, w złocistéj karecie przebywając kraj, dotknięty klęską głodową i widząc tłumy wybladłe, wynędzniałe, zgłodniałe, pełna wzniosłéj litości zawołała do świetnego otoczenia swego: „O nieszczęśliwi ludzie! dla czegóż nie żywicie ich choćby chlebem z masłem?“ Wiara we wszechbytność i wszechskuteczność pomocy ludzkich jest tém samém, co ów chleb z masłem owéj królowéj. Pocieszają nią innych i nadewszystko uspakajają samych siebie ci, którzy przebywają świat w złocistéj karecie idealizmu. Wygodna to kareta, piękna, na miękkich resorach kołysząca do drzemki, umajonéj cudnemi snami, ale szyby jéj są w ten sposób zabarwione, że z za nich cały świat ukazuje się w tęczach i podlatuje ku niebu. Idealizm zawiera w sobie wiele stron pięknych i dusz wzniosłych, ale to mu najbardziéj mam do zarzucenia, że widzi wszędzie doskonały chleb z masłem. Tymczasem skromny turysta ludzkości, którego żadne resory do majowych snów nie kołyszą, który pieszo chodzi po świecie i własnemi oczyma, z blizka, czasem tylko przez mikroskop, przypatruje się świata tego zjawiskom, turysta ten który widzi to wszystko, na co patrzy, i po prostu opowiada ludziom to, co widzi, a nosi w zamian obrzydłe imię realisty, wié dobrze, że są na ziemi miejsca, z których nietylko chleb z masłem, ale nawet najlichsze ziele nie wyrasta, że w uspołecznionéj ludzkości są śmierci głodowe różne: szybkie lub powolne, z moralnych lub fizycznych, lub obu razem głodów, bez pomocy, bez ratunku, bez współczucia, samotne... Te śmierci, o których mówię, są powolne i samotne. Nie należy bowiem mniemać, że ten tylko z głodu umiera, kto przez dni 9 z rzędu nie odżywia niczém organizmu swego. Zapytajcie o to fizyologów, a oni opowiedzą wam cały ten proces długi, tajemniczy, trudny zrazu do dostrzeżenia, potem, stopniowo, coraz widoczniejszy na zewnątrz, coraz cięższém brzemieniem obarczający stopy i mózg, aż wypalą się źle zastępowane komórki tkanek i nerwów, i kędyś, wysoko, nad pięciu lub sześciu piętrami wielkiéj kamienicy, za martwą źrenicą zamarzłych szyb, wśród ścian zimnych i nagich, istota ludzka z jękami strasznych męczarni, albo w ciszy usypiającego dziecięcia, uśnie na wieki. Daleko, strasznie daleko ztamtąd do niw, które ją zrodziły i na których rozlega się mowa ta, któréj tu nauczała; daleko, daleko od rodzonéj matki, któréj w nadniemeńskie strony przesyłała ona trzecią część tego kęsa chleba (bez masła), który za małym był, aby dłużéj utrzymać w niéj życie...
Dwie tedy przecięciowo corocznie zdarzają się pomiędzy niemi śmierci głodowe, powolne i samotne. Bardzo wiele za to jest takich, które umierają częściowo, czyli w fizycznych niedostatkach, zjednoczonych z nadmiarem pracy, w drażniących i niezdrowych wrażeniach stolicy wielkiéj i obcéj płowieją na ciele i duchu, gubią coś z sił swoich cielesnych i skarbów duchowych, czego nie odnajdą już nigdy, lub odnajdywać będą potem przez nowe trudy i męki ciała i ducha.
Wspomniałam przed chwilą o moralnym głodzie. Nie jest on lżejszym do przeniesienia, ani zdrowszym od fizycznego. Widnokrąg, napełniony rodzinnemi widokami, i atmosfera, brzmiąca dźwiękami mowy, do któréj słuch i serce przywykły, poufałość twarzy, z których każda, chociaż nieznana, gotowa cię zawsze w twoim języku zapytać: jak się masz? i nici sympatyi, które snują się wśród téj wielkiéj rodziny, jaką jest naród, — żywią i wzmacniają niemniéj jak azotowe materye, bo moralne przedewszystkiém, lecz i fizyczne także. Fizycznie i moralnie cierpiéć musi człowiek, który za mało jada; moralnie i często fizycznie cierpi także ten, który jest za mało kochanym.
One tam nic nie mają z tego, co jest przyzwyczajeniem, wspomnieniem, łatwą poufałością, życzliwością wrodzoną, interesem wspólnym, obowiązkiem i zarazem chęcią współpomocy. Czy im granitowe podścieliska dalekiéj stolicy kłosy i kwiaty rodzinnych pól przypominają? Czy marmury pałaców i cegły olbrzymich kamienic mówią im cokolwiek o domowych ich bogach? Czy od nich ku otaczającym je tłumom i od tłumów tych ku nim snują się złote nici pokrewieństw, znajomości, stosunków, wspomnień, obowiązków, przekazywanych często przez pokolenie pokoleniu, z okolicy w okolicę, z pamięci w pamięć? Czy one na cokolwiek potrzebne tym tłumom? Czy są one ich córkami, nadzieją ich przyszłości, czémś, czemu dopomagać, co ochraniać i pielęgnować rozkazywały-by im uczucia lub zalecało sumienie? Nic wcale z tego wszystkiego, zupełnie nic. W zamian, niezmierny gwar i szum różnych języków, żądz, namiętności, wzajemnych spychań się z pod słońca, zażartéj gonitwy za zyskami i uciechami życia, — gwar i szum jeszcze mnóstwa pojęć, z których każde młodą duszę ogromnemi hałasami pod sztandar swój werbuje.. Dusza ta jest tam jako liść w burzliwém przestworzu, miotają nią jak chcą krzyżujące się wichry...
Wspomniałam wyżéj, że, patrząc na nie zdaleka, dostrzegam i opisuję tym razem tylko cienie cierpień. Ale i one już wywołać mogą z ust waszych pytanie: „Więc dla czegoż te młode kobiety przechadzają się po takiéj kamienistéj drodze? Wszak nikt im nie przeszkadzał, a przeciwnie, wszystko i wszyscy zachęcali do tego, aby siedziały w domu i len przędły.“
Otóż to; w tém „dla czego“ spoczywa jądro zagadnienia. Istotnie, co ich popchnęło do tego spaceru po bruku obcéj stolicy, w towarzystwie ciężkiéj pracy, niedostatków wszelkiéj natury, niekiedy z głodową śmiercią w końcu?
Opowiadam: konieczność.
Bogowie! jak-by się świat wasz na lepsze odmienił, gdyby w umysłach ludzkich słowa: tak być powinno! zamienić się mogły na słowa: tak być musi! Uznanie konieczności, a więc niezwyciężoności zjawisk, tak naturalnych jak społecznych, oszczędziło-by ludziom mnóztwa trudów i ochroniło-by ich od mnóstwa błędów. Gdyby rycerz z Lamanszy wiedział, że wiatrak jest i musi pozostać wiatrakiem, nie usiłował-by powstrzymać pędu jego skrzydeł i nie został-by przez nie tak srodze okaleczonym. Cobyśmy powiedzieli o człowieku, który-by usiłował piersią swą odpychać fale przypływającego morza? Wszyscy mniéj więcéj czynimy tak samo. Wysilamy się na pchanie wstecz zjawisk, które się nam nie podobają, nie spostrzegając, że wszystko, co przez to sprawić możemy, jest wyparcie ich z drogi prostéj, wykrzywienie lub opóźnienie ich rozwoju. Zniszczenie ich nigdy w mocy naszéj nie będzie, tak jak wyprowadzenie kwiatu lilii z korzenia łopuchy i rozkazanie ziarnu pszenicy, aby wydało z siebie kłos żytni.
Dzieci rzymskie w dni pochmurne wybiegały przed drzwi domów i, patrząc w niebo, wołały: „słońce, kochane moje, ukaż się, ukaż!“ Naturalnie, słońce ukazywać się ani myślało. Ci, którzy do społecznych zjawisk wołają: „zniknij“ i mniemają, że na krzyk ich znikną, mają umysł dziecinny. Nad wszystkie inne pożądaną było-by rzeczą, aby ludzie zrozumieli, że królestwa ludzkie rządzone są takiemiż samemi prawami przyczyn i następstw, i ulegają takim samym prawom rozwoju, jak królestwa słońc, wód, roślin i — przypuśćmy — słoni.
Lecz, aby to módz zrozumiéć, trzeba wysiąść ze złocistéj karety idealizmu, malującego świat na kolor: tak być musi! podszyty kolorem: bo mi się podoba! i nietylko pochodzić po świecie pieszo, ale jeszcze i pogrzebać nieco w ziemi, ażeby własnemi oczyma obejrzéć korzenie i ziarna wykluwających się na jéj powierzchni roślin.
Tu korzeniem zjawiska są te umysłowe ciekawości i ta cześć dla nauki, która, ogarniając świat cały, spłynęła téż i do kobiecych mózgów; to poczucie się do praw i godności ludzkiéj każdéj jednostki człowieczéj, które było przyczyną i zarazem skutkiem walk o polityczną swobodę i równość, albo przynajmniéj namiętnych ich pożądań; te nakoniec ekonomiczne zawikłania i potrzeby, które sprawiają, że niezrównanie częściéj niż dawnemi czasy, coraz częściéj, kobieta, zarówno jak mężczyzna, opierać musi fizyczną swą exystencyą na zarobkach, otrzymywanych przez własną pracę.
Kobieta uczuła cześć dla nauki i stała się jéj ciekawą; nikt w świecie nie zdoła téj czci i ciekawości z mózgu jéj wyrzucić. Zapragnęła ona godności ludzkiéj, jakiéj udziela posiadana oświata i osobista zasługa; nikt na świecie nie zdoła pragnienia tego w piersi jéj ugasić. Spostrzegła ona, że cudzego chleba zabraknąć jéj może, i próbuje nauczyć się pieczenia sobie swego, własnemi rękoma; nikt na świecie nie zdoła do tych prób jéj zniechęcić. Możecie o tém mówić: to dobrze! i możecie mówić: to źle! zależy to od osobistych waszych upodobań. Lecz jeśli ośmielicie się pomazać szyby swéj karety farbą przyczynowości, najpewniéj powiecie: to nieuniknione! Oto właśnie mi idzie i to jest tą właściwością zjawiska podstawową i rozstrzygającą, o któréj wspomniałam wyżéj. Konieczność! Konieczności téj uległy i zgodziły się z nią wszystkie ludy, należące do Indo-Kaukazkiéj czyli białéj rasy. Czy kobiety nasze są czarne, żółto lub czerwono-skóre? Czy spadliśmy z księżyca? Czy żyjemy na księżycu? czy od szerokiego świata odgradza nas mur chiński? czy omija nas pochód cywilizacyi Europejskiéj. Czy pomyślnie i obiecująco było-by dla nas, gdybyśmy nie myśleli i nie czuli tak, jak myślą i czują inni? Spodziewam się, że nikt nie pochlebia sobie, abyśmy mogli myśléć i czuć mądrzéj, wzniośléj, silniéj od innych. Czy więc wypadkiem, gdyby tak było, bezmyślni i martwi, nie bylibyśmy uschłém drzewem, którém-by lada chwila przemyślny i ruchliwy sąsiad w piecu swym wypalił?
Na szczęście, nie jest tak wcale. Cokolwiek istnieje gdzieindziéj, istnieje i u nas; w innym stopniu, z inném natężeniem, w zmodyfikowanych kształtach — ale istnieje. Tak być musi, i kobiety nasze muszą dążyć ku nauce i pracy. Możecie o tém mówić: to źle! i możecie mówić: to dobrze! nie zniszczy to zjawiska, którego przyczyny czas nasz wrył w mózgi, serca i nerwy ludzkie, które, jak kłos pszenicy z pszennego ziarnka, wykwita z całokształtu współczesnego życia.
Niech was jednak wielka nie przejmuje trwoga. Mówię kobiety nasze przez skrócenie. Powinnam była mówić: pewna, niezbyt znaczna część kobiet naszych.
Czuję się w obowiązku podania do wiadomości publicznéj, że wedle wskazań naszego społecznego horoskopu, którego o to zapytywałam, długo jeszcze posiadać będziemy nieskończenie większą liczbę Afrodyt niż studentek.
Ale ta cząstka, te, które nie chcą, a nawet nie mogą być Afrodytami, te które chcą a nawet muszą uczyć się i pracować? Dla czego milczymy o nich? dla czego nie wiemy, albo udajemy, że o nich nie wiemy.
Znałam pewną damę, do tego stopnia wykwintną, że wstydziła się wymówić w towarzystwie wyraz: koszula. Dla czego właśnie wstydziła się ona tego wyrazu? Najpewniéj nie wiedziała sama i nikt nie wiedział; ja myślę przecież, że pochodziło to ztąd, iż przypomnieć on mógł jéj i innym brudną koszulę. Bo przecież koszula czysta jest rzeczą zupełnie przyzwoitą. Otóż istnieje mnóstwo wykwintnych ludzi, dla których wyraz: studentka jest wyrazem nieprzyzwoitym. Dla czego? Oni sobie z tego bardzo rzadko sprawę zdają, ale ja myślę, że pochodzi to ztąd, iż przypomniéć on może im i innym zboczenia i błędy, które tu i owdzie przez tę odmianę ludzkiego gatunku popełnionemi zostały. Na to argument taki: ochotnie przecież nosimy koszule czyste, choć bywają na świecie i brudne. W dodatku, zbrudzone płutno można wyprać, zboczenia ludzkie prostują się i błędy naprawiają. Jednéj tylko głupoty ludzkiéj, która za winy osobnika potępia gatunek i z minuty wyrokuje o wiekach, nic sprostować ani naprawić nie potrafi. Jeżeli zresztą bliżéj spojrzéć zechcemy na te zboczenia i błędy, nie zobaczymy w nich ani jednego, któryby się i wśród innych odmian nie praktykował. Naprzykład: romansowe historye i krótko ucinane włosy. Doprawdy, czy jesteście państwo zupełnie pewni, że lilie, rosnące w domowych ogródkach, nie romansują z tulipanami, i to częstokroć wtedy, gdy same należą już do narcyzów, którzy ze swéj strony należą do róż. To odkradanie siebie i gonienie za własnością cudzą znacznie na niekorzyść lilii komplikuje tę zresztą wszechświatową i wszechludzką sprawę. Co do włosów krótko uciętych, przyznaję otwarcie, że z mego punktu widzenia rzeczy nie rozumiem, dla czego-by one były mniéj estetyczne, czy mniéj moralne od włosów w kształt koka bombiasto wydętych. Więc, sto za sto, tylko tam narasta procent jakiś w postaci nabytków umysłowych, wzmocnienia charakterów w ciężkiéj pracy i uszlachetnia ich w samodzielném życiu. Ale w kwestyi téj nieprzyzwoitości jest jeszcze rzecz inna. Jakiego pochodzenia, jakiéj tak zwanéj sfery towarzyskiéj być mogą te młode dziewczęta, które nie grają na fortepianie, nie wyszywają na krosienkach, nie jeżdżą na wieczory, nie upatrują konkurentów, lecz tułają się po świecie, same, śmiałe, goniąc, za czém? — za nauką... Muszą to być kobiety zupełnie źle urodzone i wychowane, awanturnice, wyrzutki społeczeństwa, Bóg wié kto? Tu koszula staje się nieprzyzwoitą przez to, że jest podobno grubą. Ależ, wcale nie. Bywa zapewne niekiedy i tak, ale najczęściéj bywa wcale inaczéj. Podzielone na grupy wedle stanów, urodzenie tych pań przedstawia się bardzo przyzwoicie. Pięćdziesiąt z pomiędzy nich urodziło się na stopniach społecznych jak następuje:
|
Nakoniec, co już dostatecznie przekonywać powinno o zupełnéj przyzwoitości wyrazu: studentka, to przebywanie na uniwersytecie w Cambridge panny Gladstone. Panna Gladstone — jest studentką. Uważnie tylko wmyślcie się w te kilka wyrazów. Panna Gladstone, córka lorda i piérwszego angielskiego ministra, jest studentką. Mam nadzieję, że, od chwili otrzymania téj wiadomości, osoby dobrego tonu i smaku bez zarumienienia się już wyraz ten wymawiać będą.
Z nieprzyzwoitością, a po części i z niemoralnością skończyłam. Teraz następuje rzecz nieporównanie ważniejsza, bardzo ważna: odrywanie się ich od gleby ojczystéj, wsiąkanie w społeczeństwo inne, napajanie się pojęciami i obyczajami niesprzyjającemi pomyślnemu rozwojowi własnego domu. Prawda, nie myślę przeczyć temu, że nie jedna z nich popełniać może i popełnia niejeden grzech społeczny, jeśli nie uczynkiem, to myślą i mową. Nie zamierzyłam wcale przedstawiać wam téj grupy istot ludzkich, jako zgromadzenie świętych i nieomylnych. Są to bez wątpienia kobiety dzielne, zdolne, odważne, w większości wypadków szczere i szczerze sprawie swéj poświęcone; lecz grzeszą one i mylą się nieraz najpewniéj naprzód dla tego, że są ludźmi, potem dla tego, że właśnie dzielne, zdolne i do zapałów skłonne jednostki wśród niezdrowych warunków rozwoju najłatwiéj błądzić muszą; następnie jeszcze dla tego, że nowość powołania, któremu się oddały, nie udziela im rutyny, spokoju które są właściwościami dróg utartych; nakoniec i najbardziéj dla tego, że grunt, na którym rozpoczynają podróż po nieutartéj drodze, w sposób szczególny i całkiem na świecie wyjątkowy, sprzyja powstawaniu omamień i błędów społecznych. Zapytujecie: dla czegoż one tam właśnie idą? Odpowiadam także pytaniem: dokąd im państwo iść rozkażecie? Do Zurychu, Genewy, Cambridge (gdzie uczy się panna Gladstone) Paryża, Londynu? Na to potrzeba pewnych warunków majątkowych i edukacyjnych, pewnych może stosunków i wiadomości, których one nie posiadają. Parte koniecznością, wyrastającą z cech i właściwości czasu swego, koniecznością, psychiczną zarówno, jak ekonomiczną, idą one po naukę tam, dokąd iść mogą. Czy mogą, przeszedłszy tylko z pokoju do pokoju, znaleźć ją w domu? Nie, nie mogą; ponieważ my brzydzimy się samą myślą o urządzeniu wyższéj nauki kobiecéj na gruncie swojskim. I oto jakim sposobem wróciliśmy do teoryi owéj, dowodzącéj, że ponieważ w czasie, w którym Afrodyta wyłaniała się z piany morskiéj, nie było na świecie żadnego uniwersytetu dla kobiet i t. d.
Niepodobna mi rozstrzygać, czy w chwili obecnéj uorganizowanie na gruncie naszym wyższéj nauki dla kobiet, ze względu na okoliczności od woli naszéj niezależne, jest, albo nie jest możliwem. Nie do mnie także należy wydawanie sądu o tém, czy lepiéj było-by, taniéj lub korzystniéj, gdyby nauka ta była zorganizowaną oddzielnie lub w połączeniu z tą, która istnieje dla mężczyzn, to jest, czy było by pożądaném utworzenie oddzielnéj szkoły nauk wyższych dla kobiet, albo, otwarcie przed niemi uniwersytetu męzkiego, jak to się dzieje w Akademii medycznéj w Petersburgu, w Sorbonie Paryzkiéj, w University College, w Getyndze, Monachium, Bolonii i t. p. Każdy z tych dwu sposobów używanym bywa na szerokim świecie, a dobrze zastosowany do warunków miejscowych, przynieść może odpowiednie pożytki. Nie idzie więc tu o formę, w jaką myśl zostanie wcieloną. Daleko już więcéj idzie o czas, w którym ona wcielić się będzie mogła. Im prędzéj, tém lepiéj, tém mniéj strat i cierpień, a więcéj korzyści i szybszy postęp. Jednak momenta wszelkie mijają. Starożytni mawiali: godziny życia są dla człowieka z kolei matkami i macochami. Po godzinie-macosze nastąpić może godzina matka. Cóż, jeśli zamiast przekonanych o prawości i pożyteczności dążenia kobiet do nauki i pracy, znajdzie nas ona pogrążonymi w teoryi Afrodytystycznéj, nie zdolnymi zatém do skorzystania z uśmiechu czasu? Bez względu więc na to, czy myśl wytworzenia „w domu“ sposobów naukowego wykształcenia kobiet może natychmiast urzeczywistnioną zostać, czy nie może, wyobrażenia nasze w tym przedmiocie posiadają wagę niezmierną; najważniejszą bowiem rzeczą dla człowieka i społeczeństwa, gruntem, na którym człowiek i społeczeństwo budowy swe opiéra, jest — zasada. Gdy ta zdobytą i ustaloną zostanie, czyn ją wieńczy, staje się kwestyą czasu. „Z wiary waszéj wola wasza, z woli waszéj czyn wasz będzie!“ Mnie się zdaje, że w téj sprawie więcéj jeszcze niedostaje nam wiary i woli, niż możliwości czynu.
Wiary i woli w sprawie kształcenia kobiet tak dalece nam niedostaje, że gotową jestem dowieść wam, iż, nie życząc sobie, aby kobiety nasze stawały się doktorkami, nie pragniecie téż wcale, aby były one dobremi gospodyniami. „Jakto? nie pragniemy dobrych gospodyń? Ależ my tego właśnie, tego najbardziéj pragniemy. Wszak do dziesięcin Synajskich przykazań, specyalnie dla kobiety dopisaliśmy jedenaste: będziesz dobrą żoną, matką i gospodynią!“
Prawda. Więc zapewne mniemacie, że ponieważ Hebe cudownie rozlewała ambrozyą na olimpijskich ucztach, jakkolwiek nie kształciła się nigdy w żadnéj szkole gospodarstwa kobiecego, szkoły takie nie są i nigdy potrzebnemi być nie mogą. Co do mnie, nieprzekonana wcale zbijającym uniwersytety kobiece argumentem Afrodyty, odrzucam również argument Heby, walczący przeciw szkołom gospodarstwa kobiecego, o których pomówię z wami w liście następnym.
Nie. Dziś nie będę jeszcze pisać wam o szkołach gospodarstwa dla kobiet, jak to miałam zamiar uczynić, kończąc list zeszły. W najostatniejszych czasach, w prasie i po kraju rozeszły się mętne pogłoski o tém, że jakoby, podobno, ktoś w Warszawie wynalazł kwadraturę koła, czyli kursa nauk uniwersyteckich dla kobiet, i jakoby, podobno, kiedyś, zamierza z wynalazku swego odpowiedni zrobić użytek. Jakoby, podobno, wynalazca ów otrzymał już nawet patent, który mu pozwoli znakomity wynalazek swój w stosowny sposób zużytkować. Ile jest prawdy i czy choć trochę jest prawdy w tych mętnych pogłoskach? Nie wiem, ale obudziły one we mnie nieprzepartą chęć zatrzymania przez chwilę jeszcze uwagi waszéj na uniwersyteckiéj nauce kobiet, zanim przejdę po innéj, bardzo ważnéj także i niezbędnéj, ale innéj. Usprawiedliwienia gadulstwa mojego szukajcie w przysłowiu francuzkiém: on revient toujours à ses premières amours. Z miłością człowiek uśmiecha się na starość do tego, do czego w młodości gorąco wzdychał. Czy zaś i jak wzdychała pewna liczba kobiet mego pokolenia do téj nauki, którą pokolenie obecne tak krwawo sobie wywalcza? Kto wié o tém? Chyba to wielkie, niezgłębione morze, w które ściekają krople wosku z topniejących skrzydeł Ikarów, urodzonych po to, aby dawać światu i wzajem brać odeń złote talenty, a idących do grobu z miedzianym obolem i zasługi, i szczęścia. Lecz gdy nie było dla nas, może będzie dla innych, a jeśli będzie, niech w tém się znajdzie przyczynienie się nasze, choćby w postaci drobnego obola. Historya Ikara jest jedną z najgłębszych alegoryi greckich. Trochę tylko wmyśléć się w nią trzeba, aby za poetyczném zmyśleniem ujrzéć grozę najrzeczywistszéj tragedyi ludzkiéj. Ikar — jak wiadomo podleciał ku słońcu, stracił swe skrzydła, wpadł do morza i utonął. Lecz — rzecz ciekawa — co byłby czynił, gdyby, zamiast do morza, spadł był na jaki kawał murawy, z bolącemi wprawdzie, ale żywemi i całemi członkami? Na to pytanie każdy udzielić gotów odpowiedzi stosownéj do usposobień własnych, bo piérwszym popędem człowieka jest sądzić o innych wedle samego siebie. Jedni więc przypuszczali-by może, że ocalony Ikar, zrzekłszy się raz na zawsze marzeń swych o podsłonecznych sferach, rozciągnął-by się na murawie jak można najwygodniéj i jak można najzręczniéj wygrzebywał-by z ziemi smaczne korzonki. Inni by rzekli, że dla zalania robaka, wychylał-by on upajające płyny z czar bylejakich; inni jeszcze, że, tęskniąc za utraconym ideałem, gryzł-by się nieborak po cichu, marniejąc do szczętu. I wszystkie te przypuszczenia miały-by w sobie prawdopodobieństwo zupełne. Co do mnie, najchętniéj myślę, że ocalony Ikar nie miał-by nic pilniejszego do roboty, jak, usiadłszy na szczątkach własnych skrzydeł, przemyśliwać nad lepszemi sposobami lepienia ich dla innych. Przemyśliwał-by i lepił z zapałem, pilnie, a przed oczyma wyobraźni jego unosiły-by się młode, zdrowe, szczęśliwe istoty, wzlatujące już w sfery wysokie i złociste, od których odrzuciło go to, że leciał ku nim w porze, w któréj niedołężne jeszcze lepiono skrzydła.
Więc kilka jeszcze uwag o tych skrzydłach, które kobiety, będące przedmiotem zeszłego mego listu, z takiemi cierpieniami i niebezpieczeństwy lepią sobie z cudzego wosku, dla tego, że swego nie mają. Dla czego nie mają go one dotąd? Nie dla tego, aby ciemnota nasza była ogólną i aby brakło nam całkiem sprawiedliwości. Istnieje pomiędzy nami znaczna liczba ludzi oświeconych, uznająca równouprawnienie kobiety wobec nauki za rzecz w zasadzie usprawiedliwioną i dla społecznego rozwoju pożyteczną. W zasadzie, ale nie w zastosowaniu. Gdzieindziéj, dobrze; u nas, nie. I nie należy utrzymywać, aby u ludzi oświeconych i poważnie myślących pobudki rozróżniania takiego tylko lekkomyślnemi, albo nieuczciwemi były. Owszem, posiadają one pewne podstawy w warunkach naszego ogólnego bytu, wynikają z obaw i troskliwości, nie zawsze samolubnych i niedorzecznych. Dla tego téż właśnie należy zapoznać się z niemi i poddać je krótkiemu choćby rozbiorowi. Obskurantów, którzy mniemają i głoszą, że uniwersytety dla kobiet, tak jak ruch wieczny i kwadratura koła, nie są jeszcze wynalezionemi, a także jaskiniowców, których zajmować i wzruszać może tylko to, co nasyca i olśniewa zmysły, usuwając na stronę, spróbujmy, o ile podobna, wyświetlić przyczyny niechęci i trwogi ludzi poważnych i oświeconych.
Najpoważniejszą pewno z tych przyczyn jest obawa o przysporzenie krajowi jednostek wykształconych, a które, przez brak możności zużytkowania wykształcenia swego na odpowiednich drogach, mogły-by zostać narażone na znaczne szwanki materyalne i moralne. Zamknięcie lub zwężenie przed mieszkańcami kraju wielu dróg pracy samych już nawet mężczyzn wprawia często w położenie trudne i dla umysłowéj skali ich nie odpowiednie. Jeżeli doktorowie filozofii zadawalniać się muszą uczeniem w prywatnych domach kilkoletnich malców; jeżeli kandydaci i magistrowie prawa po lat kilka gryzmolą na kancelaryjnych stołach; jeżeli nie jeden filolog nie ma wcale do kogo przemawiać, a matematyk nie ma nic do liczenia i mierzenia — cóż dziać się będzie, gdy liczba tych pracowników, nie otrzymujących pracy, lub otrzymujących ją w nieodpowiednim gatunku i niedostatecznéj sumie, powiększy się pewną liczbą pracownic? O ileż tym ostatnim ciężéj jeszcze będzie, niż jest piérwszym. O ileż łatwiéj ulegną one złym wpływom, wywieranym zawsze przez fałszywe położenie! I czy wielce już trudna walka o byt, którą prowadzą mężczyzni, przez wzmożenie konkurencyi bardziéj jeszcze utrudnioną nie będzie?
Taką jest przyczyna piérwsza. O drugiéj, trudniéj cokolwiek napisać. Spróbuję jednak określić ją trzema słowy: niezgoda społeczeństwa ze szkołą. Gdziekolwiek niezgoda taka istnieje, popęd do oświaty przez szkołę toczy się w górę tak, jak zahamowane koło powozu: ciężko i skrzypiąco. Skrzypi ono, że już co konieczne, to konieczne ale bez czego obejść się można, to już bez tego obchodzić się lepiéj. Ponieważ na jednym stole stoją i marcepany, i pieprznice, niechże już kobiety nasze nie jedzą ani marcepanów ani pieprzu. Jeżeli ze wzmacniającą żywiczną wonią lecą zarazki, usuwajmy je od wzmacniającéj woni i od zarazków...
Że bardzo jest smutno odpowiadać na uwagi takie, każdy z łatwością uwierzy. Zdaje się, jakoby atrament stał się czarniejszym jeszcze, niż był, i rozmazał się po całym świecie. Ale są to uczucia subjektywne. Nie o smutek tu idzie, ale o wyjaśnienie sprawy.
Prawdą jest niezaprzeczoną, że zarobkowanie kobiet, profesyonalnie wykształconych, było-by u nas bardzo trudném i że sto walk i niebezpieczeństw oczekuje kobietę tam, gdzie mężczyzna spotyka ich pięćdziesiąt. Ale na to odpowiedź piérwsza: czy kobiety, wykształcenia takiego nieposiadające, prowadzą dziś żywot łatwy i bezpieczny? Wcale nie; prowadzą one żywot w nędzy i poniewierce, jeżeli ubogie są i nie piękne; żywot próżniactwa i sprzedajności, jeżeli los i natura obdarzyły je dostatkiem lub wdziękami. Bez chleba w ustach, albo z chlebem cudzemi rękoma zarobionym, czy za cenę czci niewieściéj kupionym, nieumiejętne i krzywdzone pracownice, powoli umierające z fizycznego albo moralnego głodu; prostytutki jawne lub skryte, hańbę swą wystawiające na widok publiczny, albo osłaniające świętym woalem małżeństwa; kochanki opuszczone, żony zdradzone, albo zdradzające; matki nieumiejące wychowywać swych dzieci, albo niemające czém wykarmić ich fizycznie i duchowo: oto los ich najpowszechniejszy, którego unikają tylko albo temperamenta i głowy owcze, spokojnie przeżuwające byle jaką strawę na wydeptanych pastwiskach, albo rzadkie ulubienice losu, obdarzone przezeń pomyślnemi warunkami opieki, położenia, majątków, stosunków. Ulubienic natury i losu bardzo jest mało, owce nie wchodzą w społeczny rachunek; a daléj, ileż w tym tłumie niewieścim nurtuje i rozwija się cierpień, walk, upadków, zepsucia...
„O dajcie mowę wszystkim krzywdom ziemi,
I wszystkim nędzom i tęsknotom ducha!“
(Konopnicka).
Dziwnie więc wygląda obawa, aby z tego niewieściego świata, do głębi unurtowanego wszelkiemi cierpieniami i upadkami, jakaś grupa jednostek nie naraziła się, broń Boże, na cierpienia i upadki. Jednostki te z wesołym lub gorzkim śmiechem odpowiedzieć na to mogą: „Jeżeli mniemacie, że teraz stąpamy po różach i siedzimy u Pana Boga za piecem, mylicie się grubo.
„Ponieważ, w ten lub ów sposób cierpiéć musimy, pozwólcież nam cierpiéć po swojemu; co się zaś tycze niebezpieczeństw, pozwólcie także, abyśmy broniły się od nich książką raczéj niż balowym wachlarzem. Widzieliście nieraz sami, że wachlarz balowy niezawsze chroni od upadków. Nie zawsze także chroni od nich rondel albo igła. Nie zaprzeczamy wcale bardzo poważnych racyi bytu rondlowi i igle. Do pewnego stopnia uznajemy nawet racyą bytu wachlarza; ale same czujemy pociąg do książki. Cierpienie za cierpienie, a od niebezpieczeństw pozwólcie, abyśmy broniły się książką, mniéj albo więcéj skutecznie, tak, jak to czynią inne, za pomocą wachlarza, rondla albo igły.“
„Pozwólcie!“ W wyrazie tym zawiera się druga i ważniejsza jeszcze odpowiedź na owe obawy o cierpienia i walki kobiet, profesyonalnie wykształconych. Kto ma prawo wzbraniać istocie ludzkiéj cierpiéć i walczyć dla spraw tak wielkich, jakiemi są oświata i praca, jeżeli do cierpień tych i walk popycha ją przekonanie głębokie i chęć żarliwa? Są to cierpienia i walki, które posuwają na przód wóz postępu. Kto ma prawo wzbronić istocie ludzkiéj, aby w mierze, odpowiedniéj siłom i zdolnościom swoim, przyśpieszyła ciężki i powolny pochód? Powiadacie: „może ona dokonać tego, pozostając na nizinach.“ Nie; jeśli zdolną jest pracować u szczytów, na nizinach nie uczyni nic. W niestosownéj dla siebie atmosferze oszaleje albo zgnije. Niziny posiadają odpowiednią klimatowi swemu ludność. Jeżeli chcę i mogę iść wyżéj, kto ma prawo przykuwać mnie do miejsc niższych? Prosta to kwestya sprawiedliwości i poszanowania praw człowieka. Ale ta sprawiedliwość znika pod jakimś szczególnym gatunkiem troskliwości. „Pokaleczycie się biedaczki i poplamicie sobie sukienki!“ Bardzo dziękujemy za pieczołowitość, ale widzimy, że siostry nasze, które nie myślały nigdy o naukowém wykształceniu i profesyonalnéj pracy, nie kwitną wcale wyborném zdrowiem i nie odznaczają się niepokalaną bielą swych sukienek. Dla czegóż my-to właśnie miałybyśmy najsrożéj błądzić i upadać? Czy nauka wywiera na cnotę ludzką wpływ rozkładający. Czy zdobywanie bytu własną pracą usposabia do zepsucia? Czy walka o chleb własny lepszym jest przewodnikiem występku od małżeństw, zawieranych dla mężowskiego chleba? Tyle o pokusach i upadkach. Co się zaś tycze szczęścia, wzbijcież się na tę wysokość, aby zrozumieć psychiczne usposobienie jednostki, która przekłada własny kęs suchego chleba nad cudzy pasztet, a dla tego właśnie i przez to może być szczęśliwą, że cierpi i walczy dla czegoś, co jest jéj ideałem. Takie szczęście, pomimo cierpień i nawet przez cierpienia, przechodzi zapewne miarę pojęć mnóztwa ludzi. Lecz niewątpliwie, tak wśród mężczyzn, jak wśród kobiet, istnieje pewna liczba jednostek, które go pożądają, które czuć je są zdolne. Kto ma prawo nie pozwalać komukolwiek być w ten sposób szczęśliwym? Nikt; bo nie wolno nikomu zubożyć ludzkości o jednę choćby iskrę szlachetnego zapału, o jednę siłę, wyrobioną chociażby kosztem najwyższych trudów, o jedno chociażby męczeństwo, podjęte dobrowolnie dla sprawy uczciwéj, a spełnione z uśmiechem najczystszéj z rozkoszy ziemskich — rozkoszy poświęcenia.“
Co do konkurencyi, którą-by pracownice kobiety wytworzyć mogły na zbyt wązkich u nas drogach pracy mężczyznom-pracownikom, z łatwością dowieść można, że nie była by ona dla żadnéj z dwu stron ani zgubną, ani nawet uciążliwą. Przedewszystkiém, panuje u nas szczególne wyobrażenie, które sprostować należy. Wyobrażenie to jest takie, że gdy tylko społeczeństwo dopomagać zacznie kobietom do kształcenia się naukowego, najmniéj połowa kobiet, kraj nasz zamieszkujących, hurmem do tego kształcenia się runie, nad krajem rozbije się odrazu szkuda z doktorami, w rękach niewprawnych adeptek nauka rozsypie się w proch marny, a doktorowie-mężczyzni umierać zaczną z głodu, albo, w najlepszym razie, pięściami wywalczać sobie możność pracowania u nietyle szczęśliwych ile niesłychanie licznych rywalek. Straszną istotnie przyszłością grozi nam ten wylew kobiecego doktorstwa! Ogniska domowe opuszczone, rękodzielnie opuszczone, dziatwa opuszczona; niéma już żon, ani matek, ani gospodyń domów, ani szwaczek i praczek. Nikt w nikim nie kocha się, nikt nikogo nie bałamuci, nikt za mąż nie wychodzi, nikt nie gra, nie śpiewa, kwiatów na grządkach nie hoduje. Gdzie spojrzysz, kędy udasz się — doktorka! Wszędzie i na każdém miejscu doktorki! Doktorka filozofii, albo doktorka medycyny i nic więcéj! Monotonność głucha! obraz przerażający! W porównaniu z nim plagi egipskie wyglądają sobie jako przyjemne figielki.
Dziecinne przewidywania! Wyższe zdolności umysłowe i charakterowe, pozwalające oddawać się naukowym studyom i czynić z nich następnie praktyczny użytek, nie wyrastają nigdzie jak grzyby po deszczu, a tém mniéj mogą z nadmierną obfitością wyrastać w naszym świecie kobiecym, któremu długo jeszcze wszystko przeszkadzać będzie do prawidłowego rozwijania się zdolności, w którym jeszcze wielce popularną jest i głęboko wkorzenioną, żadnéj styczności z nauką niemająca, teorya afrodystyczna. Zdaniem mojém, dbające o siebie społeczeństwo daleko więcéj lękać się powinno zbytecznego rozmnażania się Afrodyt, niż doktorek; naprzód dla tego, że Afrodytą zostać daleko łatwiéj jest, niż doktorką, a do rzeczy łatwiejszych ludzie zawsze garną się tłumniéj; następnie dla tego, że, bądź co bądź, z Afrodytyzmem próba została już dokonaną, i świat na niéj wyszedł nieosobliwie, zaś doktorstwo kobiet, u nas szczególniéj, do wypróbowania jeszcze pozostaje. Nie, zaręczyć można, że ilość przyszłych doktorek nie będzie tak ogromną, aby przynosić mogła ekonomicznemu bytowi mężczyzn drobną choćby część tych szwanków, jakie mu przynoszą różnego gatunku Afrodyty. Ilość ta dla mnóztwa przyczyn, musi być umiarkowaną. Umiarkowaną ona będzie nie w téj mierze, aby żadnych pożytków nie przynosiła, lecz najpewniéj w téj, która na mężczyzn klęski głodowéj nie sprowadzi. Stany Zjednoczone, które oddawna już otwarły dla pracy kobiecéj szerokie szranki, posiadają obecnie 500 doktorek medycyny. Jest to cyfra poważna, lecz nie przestraszająca. Podobne ustosunkowanie pracy dwu płci przewidywać należy wszędzie. U nas, więcéj niż wszędzie, naturalne i sztuczne przeszkody nie pozwolą na wytworzenie się ludu doktorek. Wytworzyć one mogą tylko grupę społeczną, daleko szczuplejszą od tych, które składają się i składać się zawsze będą z kobiet, wyłącznie trudniących się gospodarstwem i pracą ręczną, niezmiernie szczupłą wobec téj, którą składają odsłonione lub zawoalowane Afrodyty. Kraj nasz znowu nie jest tak dalece obciążony i zalany intelligencyą i nauką, aby ta grupa kobiet nie mogła pomieścić się na jego powierzchni bez spychania mężczyzn w antypody. W samym zawodzie medycznym sporo jest miejsc, których mężczyzni zajmować nie chcą. W miastach większych i ludniejszych zawód to przeludniony; kupią się tam gromadnie i sami z sobą o kęs chleba bojują. Za to ludność wsi i małych miasteczek zasięga rad lekarskich u felczerów i znachorów. Każda gmina wiejska posiada jednego felczera i co najmniéj dziesięciu znachorów, czyli czarowników, nie licząc kobiet, które, trudniąc się tém rzemiosłem, w najlepszym razie leczą choroby kobiece białą koniczyną, albo korą wiśniową, w dół zeskrobywaną, w najgorszym, ułatwiają wychodzenie w świat nowych jego obywateli, przez zawieszanie położnic na sznurach, przymocowanych do sufitu. Felczerowie, z nielicznemi wyjątkami, niewiele mądrzejsi są od znachorów i znachorek, a w dodatku i bezinteresownymi nie są wcale. Wynika ztąd, że ludność wiejska i małomiasteczkowa, jest: popiérwsze, obdzierana, powtóre: wcale nieratowana, po trzecie: truta. Ustawy prawne, w niektórych przynajmniéj, o ile wiem, prowincyach, bardzo troskliwie uorganizowały medycynę wiejską. Ale żadna ustawa prawna dobrych rezultatów przynieść nie może bez odpowiednich sobie wykonawców. Doktor, t. zw. powiatowy włościański, jest w całym powiecie jeden. Rzecz prosta, iż na osobiste leczenie wszystkich chorych — sił ani czasu wystarczyć mu nie może. Oprócz niego: ciemni i chciwi felczerowie, i — mniéj może chciwi, bo w potrzebach swych bardziéj ograniczeni, ale ciemniejsi jeszcze, znachorzy. Większy właściciel, który mniéj lub więcéj suto zapłacić może za poradę lekarską, do odległego najczęściéj, powiatowego lub gubernialnego miasta, po lekarza posyła. Bywają wypadki, w których śmierć zaśpi i pozwoli lekarzowi wyprzedzić się i na straży stanąć; często przecież medyk przybywa na gaszenie gromnicy. Może chwilę zapalenia gromnicy przyśpieszył z konieczności przyzwany felczer... Są to fakta, doskonale znane i którym nikt zaprzeczyć nie może. Otóż, gdyby kobiety lekarki zajęły te miejsca, których mężczyzni lekarze nie zajmują, z kim-by do konkurencyi stanęły? Z ciemnymi i chciwymi felczerami i z mniéj może chciwymi, ale jeszcze ciemniejszymi znachorami. Tylko. Że zaś kobiety lekarki zajmowały-by te miejsca bardzo chętnie, o tém wątpić nie można. Mężczyzni ich nie zajmą, bo ambicya i chęć używania dóbr cywilizacyi zatrzymują ich w miastach większych. Dla kobiet możność samodzielnego pracowania, choćby w najtrudniejszych warunkach, była-by już dopięciem najwyższych marzeń — o wyniesieniu się i używaniu. A nie chcę wcale dawać przez to do zrozumienia, że kobiety są w czémkolwiek lepsze i wyższe od mężczyzn. Po prostu są one daleko nieszczęśliwsze, z niższych miejsc wdzierają się na wyżyny, i wszystko im trudniéj przychodzi. Biblijna przypowieść głosi: „Dusza nasycona podepce plastr miodu, a dusza głodna i gorzkie przyjmie za słodkie.“ Dla mężczyzny lekarzem być chleb powszedni; sławnym, wziętym, bogatym zostać, to dopiero plastr miodu, który w większém mieście tylko dostać można. Dla kobiety ten chleb powszedni jest już plastrem miodu; sławy, wziętości, majątku dobijać się będzie w miastach część ich niewielka, z bardzo już wybitnych zdolności, albo na odwrót, z zarozumiałéj ograniczoności złożona. Ogromna większość pogarnie się najpewniéj ku miejscom niezajętym, skromnym, wielu trudów i wyrzeczeń się wymagającym, lecz pociągającym właśnie może przez tę gorzkość, którą dusza głodna za słodycz przyjmuje.
O lekarkach i możności istnienia ich w kraju naszym, bez nadwerężenia pracy męzkiéj w tym kierunku, albo z nadwerężeniem jéj tam tylko, gdzie ona niedołężną jest, lub niewystarczającą, mnóztwo jeszcze rzeczy powiedziéć-by można. W zamian, o nauczycielkach parę zaledwie uwag uczynić potrzeba. Nikt, nigdy, nigdzie nie usuwał kobiety od czynności nauczania młodych pokoleń. Nietylko prywatne, ale i publiczne nauczycielstwo wszędzie już stoi przed niemi otworem. U nas, postronne okoliczności zwężają szranki tego ostatniego. Jest to fakt, który może utrudnić znacznie zarobkowanie i działalność nauczycielek, ale który ich przecie z powierzchni ziemi nie strąca i nie strąci. W taki lub w inny sposób, z większym lub miejszym dla siebie pożytkiem, kobiety nauczają i nauczać muszą, a skoro tak jest, stokroć korzystniéj było-by dla nich i dla społeczeństwa, jeśli-by pracę swą pełniły z jak najwyższém możliwie wykształceniem naukowém, i jak najwyższą więc skalą umysłową, od któréj w znacznéj części zależy skala moralna. Trudno doprawdy odgadnąć, jaką szkodę ponieść-by mogli nauczyciele-mężczyzni, jeśli-by pracujące w zawodzie nauczycielskim kobiety przystępowały do pracy swéj po skończeniu uniwersyteckiego kursu filologicznego, matematycznego lub przyrodniczego, albo po kilkuletnich studyach w jakimś instytucie pedagogicznym. Być może zresztą, iż doskonalsza, a zatém bardziéj poszukiwana praca kobiet, zmniejszyłaby nieco poszukiwanie, a zatém i cenę pracy męzkiéj na polu nauczania prywatnego. W porównaniu jednak z pożytkami, jakie przynieść-by ona mogła młodym pokoleniom, jest to szkoda drobna i przejściowa.
Nakoniec, czy myślicie, że lekarki i nauczycielki nie będą wcale wychodzić za mąż i zostawać żonami, i matkami, i paniami domów? Co do lekarek... być może, iż mężczyzni uczynią przeciw nim taki spisek, aby je na koszu osadzać, a przez to inne niewiasty od zawodu tego odstręczać, chociaż znowu wątpię, aby do spisku takiego ludzie innych zawodów, niż lekarski, przystępować zgodzili się, coby skuteczność jego w niwecz prawie obróciło. Ale co do nauczycielek, próba już oddawna dokonana. Wychodzą one za mąż — bardzo często. Wprawdzie nie kończyły dotąd wyższych kursów naukowych, ale ponieważ ich ukończenie nie pozostawia po sobie, o ile wiem, ani na ciele, ani na duszy takich śladów, jak np. ospa, pewném jest prawie, że i nadal rutka nie będzie powszechnym ich udziałem. Więc najprawdopodobniéj będą one od czasu do czasu wychodziły za mąż, a w takich razach zdobyta przez nie nauka dopomagać będzie, stosownie do okoliczności, do fizycznego wyżywienia rodziny, albo téż tylko do podnoszenia umysłowego i moralnego jéj poziomu. Wszakże być może, iż kobieta, przyzwyczajona do poważnéj i trudnéj pracy, uszlachetniona obcowaniem z ideałami myśli i dążeń ludzkich, wprawiona w zwyciężanie saméj siebie, mniéj będzie marnotrawną, kapryśną, lekkomyślną żoną, matką i obywatelką, niż ta, któréj studya obejmowały: zwierciadło, turniurę, francuzczyznę, a w najlepszym razie 365 obiadów pani Ćwierczakiewiczowéj. Mówię w najlepszym razie, bo naturalnie bez porównania wyższą cenę społeczną posiadają te, które zarządzić umieją 365 obiadami, niż te, które wiedzą, w jaki sposób najładniéj ułożyć na sukni 365 falbanek. Niemniéj najwyższą już społeczną wartość posiadać będzie ta naczelniczka rodziny, która potrafi nietylko zarządzić obiadem, ale na niego w razie potrzeby zapracować, a jeżeli przez męża jest zapracowanym, nie zjeść go w jeden dzień, gdy wystarczyć powinien na dni sto, i nie odpłacić się mężowi za zapracowanie go poniewierką pracy jego, a częstokroć nawet serca i honoru. O dzieciach niéma tu co i wspominać. W podniesieniu skali umysłowéj, a zatem i moralnéj, matek, spoczywa kwestya zniknięcia z naszych domów i ulic tych małych lordzików i madamek, których widok octem i żółcią jest dla każdego rozsądnego i kraj swój kochającego człowieka; w niém-to spoczywa przeważnie słowo trudnéj zagadki: jakim sposobem rodzina i domowe nauczanie oczyszczać ma z zarazków atmosferę szkoły.
Nakoniec kilka słów o tém, jakie warunki posiadać powinien wyższy zakład naukowy dla kobiet, o którego blizkiém u nas powstaniu krążyć zaczynają nieokreślone pogłoski. Raz jeszcze powtarzam, że nie wiem wcale, czy w tych pogłoskach jest cokolwiek prawdy; ale samo przypuszczenie ich prawdziwości nasuwa obawy, aby przedsiębrane dzieło, bardzo w położeniu naszém trudne i kosztowne, przez krzywość fundamentów swych nie stało się marném strwonieniem trudów i kosztów. Fundamenta wyższego naukowego zakładu dla kobiet były-by fatalnie skrzywionemi, gdy inicyatorowie téj roboty zacieśnili zakresy naukowych kursów i rozwodnili je naukowym dylettantyzmem, albo utracili z widoku jeden z celów wyższego nauczania: ekonomiczną potrzebę zdobywania sobie chleba przez uczennice zakładu, za pomocą otrzymywanych w nim nauk i na mocy wyniesionych z niego prawnych przyzwoleń, czyli patentów.
Obawiać się tu bardzo należy panującego u nas rozróżniania nauki dla mężczyzn i nauki dla kobiet, czyli wywarzania z nauki ku użytkowi tych ostatnich przyjemnych perfum dylettantyzmu. Drugą przyczyną do obawy jest znane nasze zamiłowanie do salonowego przedewszystkiém tresowania kobiet, połączone z niechęcią ku zarobkowéj pracy niewieściéj, mogące sposobowi kształcenia w zakładzie nadać cechy arystokratyczne, a dla przyszłego zarobkowania uczennic uczynić je bezpożyteczném.
Jeżeli wyższy zakład naukowy dla kobiet ma przynieść istotne pożytki, powinien być oparty na podstawach zupełnie wolnomyślnych i demokratycznych. Żadnych uszczupleń i przyozdabiań nauki, żadnych rozróżniań, o czém kobiecie wiedzieć wolno, a o czém nie wolno, żadnych fatałaszek umysłowych lub artystycznych, przydatnych tylko do salonowych popisów i łatwiejszego zachwycenia oczu i uszu ludzkich; usunięcie, o ile tylko niezależne od nas przyczyny zezwolą na to, wszelkich przeszkód do następnego praktykowania zawodów, odpowiednich ustanowionym kursom. Jeżeli zakład ten udzielać będzie nauki w pełném i poważném tego wyrazu znaczeniu, i jeżeli wychowankom swym zdoła otworzyć drogi odpowiednich prac zarobkowych; wiedzę i możność zarobkowania czerpać z niego będą kobiety istotnie zdolne i pracować pragnące, rychło zaś odpadną od nich pretensye, nieuzasadnione na rzeczywistych zdolnościach i próżności, pragnące sawanteryi, jako jednéj sukni, albo jednego czepeczka więcéj. W przeciwnym razie, tym-to tylko pretensyom i próżnościom udzieli on jednéj więcéj zabawki błyszczącéj i jednego jeszcze narzędzia kokieteryi; rzetelne zaś zdolności i szczera dobra wola, albo karléć i marniéć będą, albo, jak dotąd, na obczyźnie, z nieobliczoną sumą cierpień i stratą sił, szukać tego, czego u siebie znaléźć nie mogą. Jeżeli istotnie powstać ma u nas wyższy naukowy zakład dla kobiet, czynność jego może być dwojaką: przysporzy on krajowi umysłów światłych, rąk pracowitych i istnień od niedostatku i poniżeń wyzwolonych, albo dopomoże pewnéj liczbie pań i panienek do zabijania czasu sposobem modnym, bo nowym, rozszerzy teren dla popisów niewieścich, obdarzy społeczeństwo jednym jeszcze rodzajem Księżniczek na Wątorach. Zależéć to będzie od mniéj lub więcéj wolnomyślnego uznania powagi i dobroczynności nauki, komukolwiek, mężczyznie lub kobiecie, była-by ona udzielaną, i od demokratycznego poszanowania zarobkowéj pracy, ktokolwiek-by przez nią, mężczyzna czy kobieta, zdobywać chciał zabezpieczenie tak fizycznego bytu swego, jak moralnéj, ludzkiéj godności. Jeżeli umyśliliście nakoniec udostępnić naukę kobietom, czyńcie to z myślą nie o tych, które pragną przez nią upiększać się i upiększać swoje próżnowanie, ale o tych — jedynie jéj godnych — które bawidła w postaci nauki przyjąć nie zechcą, bo zbyt szczerze kochają i czczą naukę, aby zadowolnić się byle jakim jéj surogatem, i są zbyt ubogie, aby kilka lat życia poświęcać dla zdobywania czegoś, co im i ich rodzinom nie da w przyszłości żadnych korzyści praktycznych, korzyści, na których one, zresztą z zupełną słusznością, opierają nadzieję wielu moralnych zdobyczy własnych i społecznych.
Powiem wam dziś dwie świeżuteńkie, bardzo jeszcze małéj ilości ludzi znane, nowiny.
Nowina 1.
Szkoła, a raczéj szkoły gospodarstwa kobiecego, należą do naszych potrzeb społecznych najpilniejszych i, powiedziéć można, najpierwotniejszych.
Nowina 2.
Założeniu jednéj przynajmniéj szkoły takiéj nie stoi na zawadzie mur chiński, bo ktoś, kędyś posiada już wyjednane u władz rządowych odpowiednie przyzwolenie, wraz z zatwierdzonym przez władze programatem nauk i całego prowadzenia szkoły.
Nie prawdaż, że wiadomości te są całkiem nowe i szerokiego wyjaśnienia potrzebujące?
Przedewszystkiém, naco kobietom naszym potrzebnemi być mogą szkoły gospodarstwa? Nie było nas, był las, nie będzie nas, będzie las. Nie było szkół gospodarstwa, były dobre gospodynie; nie będzie tych szkół, będą dobre gospodynie.
Przepraszam. Zmieniają się na tym świecie postacie rzeczy i przysłowia niezawsze bywają doskonale mądre. Pokazuje się już dziś wyraźnie, że choć był las, kiedy nie było nas, nie będzie lasu, choć my jeszcze będziemy. To samo ze szkołami i gospodyniami. Nie było szkół, były dobre gospodynie, to prawda; niéma szkół, czy są dobre gospodynie? Pytanie. Że były one niegdyś, to nie ulega najlżejszemu zaprzeczeniu. Jeżeli nauka kobieca, usposabiająca do zawodów umysłowych, jest dla nas względną nowością i walczyć musi z mnóztwem uprzedzeń i utrudnień; jeżeli przemysł kobiecy, czyli udział kobiet w rzemiosłach i handlu, szerzéj i ogólniéj niż nauka przyswojony, nie utorował sobie jeszcze dróg dostatecznie szerokich i licznych: to w zamian gospodarstwo kobiece ma za sobą całą powagę narodowéj tradycyi i całą absolutność przykazania: będziesz dobrą gospodynią. Babki i prababki nasze przykazanie to pełniły umiejętnie i pilnie. Świadczą o tém kroniki i liczne utwory literatury. Kochanowski wysławia dobrą żonę, „męża koronę“, Réj daje jéj miejsce poczesne w „Żywocie poczciwego człowieka“, Szymonowicz opiewa ją w cudnéj sielance „Ręka moja“, Górnicki w „Dworzaninie“ wychwala jéj cnoty, Krasicki w „Panu Podstolim“ daje ją za poważaną i poważną towarzyszkę „Wzorowemu obywatelowi“. Gospodarska praca ówczesnych kobiet napełniała dostatkiem domy ludne, często przeludnione gromadami sług, domowników, rezydentów, gości; przysługiwała się téż krajowemu przemysłowi, wytwarzając gałęzie wewnętrznego i wywozowego handlu. W burzliwych wiekach nieustannych prawie wojen, mężowie, odjeżdżając na dalekie i długie wyprawy, spokojnie pozostawiali rządy gospodarstwa w rękach niewieścich. Niejedno słynne i cześć budzące imię dzielnéj gospodyni polskiéj zapisały na kartach swych nawet dzieje.
Nieraz myślałam sobie, że bardzo zajmującéj i użytecznéj rzeczy dokonał-by ten, kto-by napisał historyą gospodarstwa kobiecego w Polsce. Zupełnie niepodobna dokonać tego na ustroniu, trzeba miéć bowiem pod ręką kroniki, pamiętniki, korespondencye, całe zbiory całych gałęzi piśmiennictwa, czyli zapożyczać się w tym celu u rozległych i zasobnych bibliotek i archiwów publicznych. Zdaniem mojém, pracy téj podjąć się powinna kobieta. Nawiasowym sposobem zapytuję: czyby wypadkiem nie mogła sprobować jéj wykonania jedna z tych młodych kobiet, które były przedmiotem pierwszego mego listu? Kształcąc się w stolicy, znaléźć one mogą najpewniéj dla pracy takiéj obfite materyały i źródła w tamtejszych olbrzymich księgozbiorach; przyzwyczajenie do pracy umysłowéj, obcowanie z wyższą nauką i jéj metodami, ułatwiło-by im to zadanie, stanowiąc zarazem rękojmią dobrego jego wykonania. Wiem dobrze, iż wśród niezliczonych trudności i niedostatków ich życia, przy mozole uczenia innych na to, aby mieć o czém uczyć się samym, może im bardzo zabraknąć sił i czasu na spełnienie jednéj jeszcze roboty. Jednak jeśliby którakolwiek z nich, spokojniejsza o byt swój od innych, a zaopatrzona w odpowiednią energią i zdolność, chciała i potrafiła pomysł mój w czyn zamienić, wyniknęły-by z tego pożytki różnostronne, których tu wyliczać nie będę, lecz z których najbezpośredniejszym było-by zdobycie dla literatury naszéj monografii jednéj ze spraw minionych, wiele nauczyć mogącéj czasy dzisiejsze. Naprzykład, pewną prawie jestem, że monografia taka, byleby sumiennie i dość szeroko opracowaną była, uwiadomiła-by nas o tém, iż prababki i babki nasze nie stawały się dobremi gospodyniami z natchnienia Ducha Świętego, lecz że je dobrego pełnienia zajęć odnośnych uczono, pilnie i srogo nawet uczono, bądź w domach rodzinnych, gdzie, oprócz matek rodzin, przebywała niejedna biegła w kobiecych pracach stara sługa, rezydentka, ochmistrzyni; bądź na wielko-pańskich dworach, które, gromadząc w swych ścianach znaczną liczbę młodzieży obojga płci, stanowiły stosowne do ducha czasu pensyonaty. W pensyonatach tych uczono tak zwane fraucymery panieńskie ogłady towarzyskiéj, przyjemnych talentów, wdzięcznych robótek, ale i gospodarstwa także, może najbardziéj. Z takiéj monografii, o jakiéj tu mówię, przekonalibyśmy się niechybnie, że jeżeli babki i prababki nasze w zakresie gospodarstwa dokonywały prac poważnych i produkcyjnych, to tylko dzięki temu, że w formie takiéj lub innéj, ale odpowiedniéj czasom i stosunkom ówczesnym, zdobywały całą gospodarską wiedzę, jaką posiadała ich spółczesność.
Następnie, bardzo zajmującą i pożyteczną rzeczą było-by utworzenie obrazu teraźniejszego gospodarstwa kobiecego, za pomocą zgromadzenia statystycznych wiadomości o tym przedmiocie z całego kraju, lub przynajmniéj jednéj jego prowincyi. Dokonać-by tego można przez wezwanie gospodyń większéj i średniéj własności ziemskiéj do przesyłania wiadomości tych pod postacią cyfr i opisów odpowiednich. Zdaniem mojém, takiego zgromadzenia wiadomości o najważniejszym z działów kobiecéj pracy dokonać-by powinno jedno z pism peryodycznych, specyalnie dla kobiet wydawanych. Zaręczyć można, że obraz taki, zdjęty z jednego nie najwęższego zagona naszéj niwy ojczystéj, niezrównanie ciekawszym i przydatniejszym byłby, niż opis pończoszarni, założonéj przez kobietę w Australii, albo obszerne rozbiory różnych Frou-Frou i Odetek, ukazywanych na paryzkich scenach. Zaręczyć także można, że, zestawiony z obrazem przeszłości tegoż zagona, zarówno jak sam w sobie wzięty, nieuradował-by on bynajmniéj serc i nie zadowolił ekonomicznych obrachowań naszych. Niewielkiéj znajomości kobiecego społeczeństwa naszego i sposobów gospodarowania jego potrzeba na to, aby się upewnić, że tu więcéj może, niż gdzieindziéj, co było a nie jest, nie pisze się w rejestr, czyli, że słusznie wysławiana gospodarność i przemyślność naszych babek i prababek figuruje obecnie w regestrze gospodarstwa krajowego jako cyfra całkowicie przekreślona. Wyraz: całkowicie, ścisłym nie jest. Są wyjątki. Są wyjątki, przedstawiające się pod postacią niewielkiéj liczby ziemianek, posiadaczek zawsze średniéj i mniéj jeszcze niż średniéj własności, dzielnych, pracowitych, przemyślnych, często pozbawionych pomocy męzkiéj i na własnych swych głowach, w silnych i niestrudzonych swych rękach, dźwigających i wyrabiających byt rodziny, wychowanie dzieci. Są takie; znałam je. Widywano je przy robocie w czasie klęski publicznéj, zmiatającéj z gruntu ludność męzką. One to wówczas grunt ten uprawiać zaczęły. Krzepkie, żwawe, z czołem od ustawicznéj troski zbrużdżonem, ze zgrubiałemi i zczerniałemi rękoma, opalone od skwarów letnich, na zimowe mrozy i wichry obojętne, budziły się one ze snu z sinym brzaskiem dnia i ostatnie z napełniającéj dom gromadki usypiały kamiennym snem śmiertelnego utrudzenia. Daremnie-by ktokolwiek upatrywał w nich podobieństwo do śnieżnych lilii, albo głos ich chciał porównywać z lotnemi dźwiękami srebrnostrunnych luteń. Z „ewig weibliche“ pozostało w nich tylko serce macierzyńskie, płonące na stosie niezmordowanych trudów i wyrzeczeń się, serce, przywiązane do ojczystego zagona, w źrenice, strudzone blaskiem słonecznym i ostremi wichry, rzucające czasem kobiece łzy. Owoce ich pracy ukazały się światu pod postacią ojczystego zagona, utrzymanego w rękach tych, którzy się na nim urodzili, i niezarosłego chwastami, w postaci młodego pokolenia, wzrosłego zdrowo na czarnym lecz obfitym macierzyńskim chlebie i wychowanego, ot, jak tylko można było, najlepiéj... Są takie, znałam je. I zaprawdę, jakkolwiek nie są one bynajmniéj podobnemi do lilii, a głosy ich stanowią przeciwieństwo absolutne z głosami srebrnostrunnych luteń, jakkolwiek nawet ciężka praca fizyczna zgasiła w ich głowach pochodnią myśli, strzelającą wyżéj nad kuchenne ognisko; mniemam, że te z pomiędzy nas, które są najpodobniejszemi do lilii i głosy mają zupełnie takie, jak srebrnostrunne lutnie, mogą śmiało, bez ubliżenia swojéj Liliowéj Mości, a często z uznaniem niższości własnéj, pochylić przed niemi głowy. Więcéj jeszcze: mniemam i nawet stanowczo twierdzę, że dłoń ich grubą, zczerniałą, z głębokim szacunkiem uścisnąć może giętka i delikatna ręka, która włada piórem lub pęzlem, i oczy, które przywykły wznosić się ku promiennemu obliczu nauki lub sztuki, serdecznem spojrzeniem pozdrowić mogą wpatrzone w ziemię twarze tych współtowarzyszek trudów społecznych, inny tylko zagon usiewających. Ale takich jest bardzo mało. Inne... podzielmy na kategorye.
Przedewszystkiém: księżniczki. Nie myślcie, proszę, że mówię tu o rzeczywistych księżniczkach, albo choćby takich, których majątek zbliża się do książęcego, albo których stryjeczna babka miała szwagra, którego żony brat miał zięcia urodzonego z księżniczki. Wcale nie. Mówię o tym ludku niewieścim, który zamieszkuje obszerne państwo Wątorów. Księżniczki na Wątorach napełniają nasze dwory, dworki, i te nawet dworeczki, które zaledwie rozróżnić można od kmiecych chat. Można powiedziéć, że tylko kmiece chaty są u nas zupełnie wolnemi od Księżen na Wątorach, które umieją mówić po francuzku i grać na fortepianie, albo przepadają ze wstydu i żalu, że tego nie umieją. Czy umieją zresztą mówić po francuzku i grać na fortepianie, jak umieją, czy wcale nie umieją, na jedno wychodzi. W dnie letnie nie wychylają się z domu bez rękawiczek i wachlarza, albo przynajmniéj marzenia o wachlarzu; wschód słońca widują tylko, gdy wracają z sąsiedzkich wieczorków; w długie wieczory zimowe usychają z nudy, wzdychają, czekają na mężów i, jak mitologiczny Narcyz, z nieustającém zachwyceniem przypatrują się samym sobie. Z dziedziny prac gospodarskich mogą one nalać herbatę, zadysponować obiad, co najwyżéj wydać ze spiżarni i uszyć sobie na maszynie codzienną sukienkę. Ale, jeżeli życzliwość ich wam miła, nie mówcie im o kuchni, pralni, czeladniéj izbie, o nabiale, ogrodzie owocowym i warzywnym, o kurniku i chlewnéj trzodzie. Obrażą się. Alboż to one są piérwsze lepsze! Gdyby je ktokolwiek przyparł do muru i odpowiedzieć musiały na pytanie: kto one są? legitymacyi swéj na „nie piérwsze lepsze“ nie znalazły-by pewnie ani w majątku, ani nawet często w nieistniejącém towarzyskiém wytresowaniu. Kiedy wyjdą za mąż i zostaną matkami, kiedy bieda napędzi strachu o przyszłość własną i dzieci, wezmą się do gospodarstwa, ale nie umiejętnie, bez zamiłowania, z minami spadłych z tronu królewien. Będzie to téż gospodarstwo tak kalekie i nieprodukcyjne, jak ich własna moralna i umysłowa istota. Zresztą, wzięcie się do gospodarstwa, choć spóźnione i niedołężne, przedstawia wypadek najpomyślniejszy i nie najczęstszy. Bywa i tak, że nietylko tronu, ale i dachu pozbawiona księżniczka, księztwo swe włóczy jeszcze po świecie, jak łzami zmoczony łachman, odziewając je cudzą koszulą i żywiąc cudzym chlebem.
I gdyby w kobiecym świecie naszym mieszkały same księżniczki, nie było-by wcale o czém mówić. Są to istoty, zasmucone chorobą, która w medycynie nosi nazwę: mania grandiosa i niezmiernie rzadko uleczoną być może. Ażeby te białe, choć najczęściéj niezgrabne rączki, i te stopki w pantofelkach napędzić do pracy, ażeby z tych gęsich główek, strojących się w wyimaginowane dyademy, wybić napełniające je niedorzeczności, trzeba energicznéj nauki gorzkich doświadczeń, upływu może kilku stopniowo oprzytomnianych pokoleń. Ta szalona jazda przez imaginacyą na koronacyą wyczerpie się sama przez się, albo stanie nad brzegiem jakiéj przepaści. Zresztą, niéma na świecie nic niepotrzebnego; i jestem w tym wypadku zwolenniczką teoryi celowości w naturze. Bo gdyby nie ta grupa niewiast, panujących z Bożéj woli, zkądże by świat zaczerpnął potrzebnéj sobie ilości Afrodyt. Gdyby ich nie było, któż-by przyjemném wdzięczeniem się pomagał ludziom do zabijania czasu? Kto-by z założonemi rączkami zdobywał serca męzkie? Kto by przedstawiał na ziemi Ledy oczekujące na Jowiszów i rozrywał Jowiszów pośród nudy, sprawianéj im przez proste, szczere i pracujące kobiety? Ale dosyć o nich...
Spójrzmy na kategoryą drugą.
Czy wiecie, jak jeden z humorystów naszych dowcipnie podzielił naszę społeczność kobiecą na grup kilka? Mniejsza o inne; piérwszą z nich obdarzył on nazwą: kury domestiki. Nie śmiejcie się. Kury domestiki stanowią kategoryą niewiast bardzo szanowną; w porównaniu z księżniczkami, są to niewiasty i mądre, i święte. Kochają one rodzinę i dom, szczerze i gorliwie troszczą się o ich dobytek, pracują nań gorliwie, często do zupełnego zapomnienia o sobie, z chętném i samego siebie nieznającém poświęceniem wszelkich uciech świata, własnego nieraz zdrowia. Całkiem poważnie mówię, że są to kobiety, godne sympatyi i szacunku. Na szczęście nie jest ich nawet mało. Nie wiem, czy liczba ich dorównywa liczbie księżniczek, czy nie; ale że sporo ich krząta się i pracuje na ziemi naszéj, w ścianach domowych, to pewno. Idzie tylko o to, czy suma wydatkowanéj przez nie krzątaniny i pracy dobrze odpowiada sumie produkowanych przez nie korzyści? Najpewniéj nie. Ażeby z czasu, pracy swéj i materyałów, nad któremi pracują, uczynić jak najlepszy użytek, niedostaje im dwu rzeczy: odpowiednich wiadomości naukowych i pewnych, regulujących wszelką pracę, przyzwyczajeń. Gospodarstwo ich posuwa się wyjałowioną i chropowatą drogą rutyny. „Jak robiły babka i matka moja, tak robię i ja.“ Tymczasem, od czasów, w których żyły babka i matka, zmieniło się na świecie wiele. Zmieniły się gospodarstwa męzkie, do których gospodarstwa kobiece przystosować się muszą; zmienił się stosunek rozmaitych produkcyi; zmienił swe tory wewnętrzny i wywozowy handel; zmieniły się na krajowych rynkach: popyt, podaż i ceny. O tém wszystkiém przecież nie mówcie kobietom tym, zacnym i pracowitym, lecz do analizy spraw społecznych całkiem niezdolnym, raczéj nieuzdolnionym. Z waszych ekonomicznych uwag i rozpraw będą się one śmiały, jak z wymysłów, dobrych dla filozofów, lecz całkowicie niepotrzebnych dla gospodyń. W najmniejszéj téż mierze nie wydają się im potrzebnemi nauki takie, jak np. botanika, chemia, zoologia i t. d. Albo to one bez botaniki nie potrafią nasadzić buraków i kapusty, bez chemii usmażyć powideł, a bez zoologii wyhodować trzody kur i indyków? Nietylko brak im wszelkich wiadomości z dziedziny nauk, ale nawet najlżejszego zrozumienia ich pożyteczności. To téż kuchnie, sady, obory, kurniki, bywają częstymi świadkami marnowania się sił i zasobów różnych prób nieudałych, reparacyi kosztownych, nieprodukcyjnych wysileń i gorzkich żalów. Wyraz „nie udało się!“ jest tam codziennym pacierzem. Pod powtarzającemi się wciąż jego ciosami ręce opadają, oczy od płaczu puchną, kieszenie pustoszeją. Ale na zapytanie: dla czego nie udało się? niepodobna-by tu innéj odpowiedzi otrzymać, jak owo rozpaczliwe „nie wiem,” które właśnie jest przyczyną wszystkich tych niepowodzeń, strat i zgryzot. Same najpierwotniejsze podstawy i przyczyny rzeczy są im nieznane. Działają omackiem i podług tradycyi. W ciemnościach robią dziesięć razy więcéj drogi, niż potrzeba było, i góry trudów rodzą im myszy pożytków. Tradycya posługuje im wprawdzie niekiedy i bez niéj były-by już zupełnie zgubione, ale w większości wypadków zawodzi także, bo i do czasu źle się stosuje, i pamięć ludzka niezawsze wiernie ją przechowuje. Tyle o umiejętności, opartéj na wiedzy. Teraz przyzwyczajenia: systematyczność, wytrwałość, porządek, rachowanie się z czasem i groszem. Niedostaje ich téj kategoryi kobietom, tyleż prawie co i wiedzy. Rozpoczynanie mnóstwa robót razem i gorączkowe przebieganie od jednéj z nich ku drugiéj, bez porządnego kończenia któréjkolwiek; uwijanie się za drobnostkami a wypuszczanie z uwagi rzeczy daleko ważniejszych; łatwe zniechęcenie się, niedbałe odkładanie na potém: są to najogólniejsze cechy pracowania ich i gospodarowania. Długi traktat należało-by na ich rzecz napisać, o niezbędnéj potrzebie zegarka i ołówka dla człowieka, który cokolwiek robi i czém-kolwiek się rozporządza. Cyfry, wynikające z zasobów, któremi się rozporządzają, i szczegóły zajęć, które do spełnienia mają, powierzają one pamięci, która téż gubi je po drodze, pełnéj zawieruch i trosk, daleko więcéj sztucznych i nieużytecznych, niż koniecznych i produkcyjnych. I ta-to właśnie głęboka niewiedza, połączona z wiecznie stroskaną ruchliwością, z bezładném bieganiem od ziarnka do ziarnka i nieskończoném zagdakiwaniem się o zgubione robaczki, uposażyła je epitetem kury domestiki. Mówiąc przecież seryo, w kobietach tych, pełnych miłości dla rodziny i domu, poświęconych, gorliwych, czynnych, znajduje się bogaty materyał na pracownice, w całém dostojném znaczeniu wyrazu tego. Aby stały się one takiemi ogólnie, tak jak dziś są już wyjątkowo, trzeba tylko wzbogacić i rozszerzyć umysły ich odpowiednim zasobem nauki, a charaktery zmężnić i uporządkować, wpajając w nie stosowne przyzwyczajenia.
Kategorya trzecia: młode kobiety, które zrozumiały i głęboko nieraz uczuły potrzebę pracy, które przez same ekonomiczne przyczyny popychane są do niéj, lecz które w wyborze jéj spojrzały za wysoko, wyżéj nad zdolności swe i wszelką swą możność, szczególniéj jednak nad swe zdolności. Są to, nigdy niedosięgające swego celu, kandydatki na doktorki. W zaciszu domowém usłyszały one o tych szczytach, ku którym wspina się nieliczna grupa ich rówieśnic, i nie zmierzywszy sił swoich, zapragnęły także wspinać się ku nim. Zaczęły kształcić się. Jakiemi drogami postępuje to ich kształcenie się? Jak opiera się mu umysł nie dosyć bystry i pojętny, charakter nie dość wytrwały? Jak rozpoczynają one wszystko, aby nic nie dokończyć, wszystko chwytają, aby wszystko porzucić, zrywają się do rzeczy niezmiernie trudnych, niby lwice, aby w początku drogi upadać niby muchy? Wiadomo tym tylko, którzy z ciekawością i współczuciem studyują społeczne prądy i ich zboczenia. Kandydatura na doktorstwo kobiet miernego umysłu i małéj woli, jest zboczeniem tego prądu, który istotnie zdolne i silne zanosi ku szczytom prac ludzkich. Jest ona także pewnym rodzajem Księztwa na Wątorach, gubi częstokroć same kandydatki i szkodzi niezmiernie sprawie postępu umysłowéj pracy kobiet, ośmieszając ją i dyskredytując. Z téj grupy kobiet wychodzą istotnie w świat dziwolągi dziwne; głowy napchane mnóstwem wiadomości, w których, jak w mgławicy słońca, stałego i zdrowego pojęcia dopatrzyć nie podobna; bańki mydlane, świecące chwilę jak brylanty, lecz wnet topniejące w mdłą i często mętną piankę. Taką kobietę, z chaosem w głowie i w życiu, z ustami pełnemi wyrazów wielkich i uczonych, starożytni nazwali-by: papugą Minerwy.
Jednak papug Minerwy nie należy zupełnie potępiać, owszem, ze stron pewnych zasługują one na współczucie, i gdy tylko można, na pomoc pod postacią przestrogi i wskazówki: „idź w stronę inną!“ Podobne do księżniczek z ambicyi swéj, przenoszącéj ich prawa, nie są one przecież takim anachronizmem jak tamte, przeciwnie, są jednym z wytworów potrzeb czasu naszego i trudności ich zadowolenia. Przytém, bądź co bądź, marzyły one nietylko o ładnych pantofelkach i rękawiczkach po łokieć, jak tamte, ale i o pracy także, źle do ich zdolności zastosowanéj, niemniéj przecież będącéj im ideałem niejakim i choć nieprodukcyjnym mozołem. Następnie, jeżeli zamęt pojęć i nadaremne, więc nieporządne gonienie za niedościgłém, czyni z nich czasem Afrodyty, staje się to jednak z niemi mniéj często, niż z księżniczkami; natomiast, częściéj niż tamte stawać się one mogą, po przebyciu plag ciężkiego doświadczenia, pożytecznemi pracownicami. Trzeba tylko otworzyć przed niemi i wskazać im drogi pracy, na których mogły-by zużytkować zdolności swe, dla drogi naukowéj niedostateczne, i wolę swą do przenoszenia gór za słabą.
Oto są niedostatki kobiecego świata, które nie pozwalają mu wydawać z łona swego poważnéj liczby gospodyń takich, jakiemi były prababki i babki nasze. Historya powstania i rozwoju u nas tych niedostatków, była-by bardzo ciekawą, lecz także bardzo długą. W kilku tylko wyrazach wyliczę główne, jak mi się zdaje, ich przyczyny.
1) Arystokratyzm wyobrażeń i przyzwyczajeń, który, nakształt jadowitego zarazka, przejął nawskroś społeczeństwo nasze, zawraca ludzkie głowy marzeniami o wielkości, blasku, najfałszywiéj częstokroć pojętéj wykwintności, a z głów kobiecych, nawet pod wpływem konieczności i nauk czasu, powolniéj się usuwa, niż z głów męzkich.
2) Z tegoż arystokratyzmu powstająca wzgarda dla pracy fizycznéj i wzbijanie się nad nią, nawet kobiet zkądinąd szlachetnych, chociaż-by na ikarowych skrzydłach, które topnieją w blizkości słońca i latawczynią strącają w kałużę. Nierzadko kałuża nawet, byle-by czémkolwiek z lekka przysłoniona, wydaje się tym liliom czémś dostojniejszém i wytworniejszém, czémś godniejszém ich majestatu, niż urządzanie nabiału i doglądanie sadu lub kurnika.
3) Panujący jeszcze najpowszechniéj systemat wychowawczy, który, bez najlżejszego skrupułu nazwać można idyotycznym, a który, zasadzając się na budowaniu w głowach dziewcząt językowéj wieży Babel, na niestosowném częstokroć do położenia i majątku wydelikatnieniu ich fizyczném, a umysłowém rozmarzaniu, nie udziela im ani zdrowych pojęć o koniecznościach życia i saméj istocie cnoty, ani zdrowych i rozsądnych przyzwyczajeń, ani tych fachowych wiadomości, które niezbędnemi są dla wszelkiéj pracy, jeśli ma być ona czémś inném, niż nędzném małpiarstwem czegoś, o czém się nie ma cienia zdrowego pojęcia, próżném marnowaniem, przy najlepszych nawet pojęciach, i sił własnych, i posiadanych zasobów.
O wynikających z tego stanu rzeczy, wielkich szkodach moralnych i ekonomicznych, długo rozwodzić się nie będę. Każdy, ktokolwiek choć raz w życiu wysiadł z karety idealizmu i pieszo pochodził po świecie, spostrzegać je musiał i rachować, choć wszystkich nie zrachował pewno, bo są one niezliczonemi. Każdy téż przyznać musi, że niéma środków tak kosztownych i trudnych do przedsięwzięcia, których-by, dla stopniowego zaradzenia temu stanowi rzeczy, użyć nie należało. Za jeden z takich środków, za środek wychowawczy, a potém, że się tak wyrażę, dyscyplinarny, uważać wedle mnie należy założenie szkoły gospodarstwa kobiecego. Trzeba-by tu raczéj użyć liczby mnogiéj i powiedzieć: szkół, gdyż każda z prowincyi naszego kraju, różniących się z sobą znacznie co do etnograficznych i ekonomicznych warunków, powinnaby miéć swoję. Nie mówmy jednak, co być powinno; mówmy, co być może.
Wracam do jednéj z nowin, które ogłosiłam wam w początku tego listu: ktoś, kędyś posiada wyjednane już u władz rządowych odpowiednie pozwolenie, wraz z zatwierdzonym przez władze programatem nauk i sposobu prowadzenia szkoły. Oto szczegóły mojéj nowiny.
Pozwolenie władz rządowych na założenie szkoły gospodarstwa kobiecego posiada od lat już paru założyciel pierwszéj u nas szkoły rzemiosł dla kobiet, p. Edward Łojko. W tym celu urządzoną być ma ferma wzorowa, tuż przy miasteczku Grodzisku, o dwie stacye drogi żelaznéj od Warszawy, na 10-iu morgach gruntu. Znajdować się w niéj mają: dom mieszkalny dla uczennic, (w przybliżeniu i na początek dla 20-tu), oficyna dla ogrodnika i służby, obora, chlewy, piwnica, lodownia, kurniki, ogród owocowy, ogród warzywny, pasieka, morwy i t. d. Wykłady ogrodnictwa, wyrobów z nabiału, hodowli drobiu i trzody, pszczelnictwa, jedwabnictwa, przygotowywanie konserw i wędlin i t. d. prowadzonemi być mają przez specyalistów czy specyalistki, posiadających fach swój nietylko praktycznie, ale i teoretycznie. W dalszym rozwoju szkoły, wprowadzonemi do niéj zostaną lekcye nauk, mających związek z zawodem gospodyń, a udzielane przez nauczycieli, którzy w skutek małego oddalenia od Warszawy, (godzina drogi), z miasta tego szkołę nawiedzać-by mogli. Dziewczęta zamożniejsze, uczące się dla gospodarowania w domach własnych, płacić-by musiały za naukę po rubli 10 miesięcznie; ubogie i kierujące się na zarządzające domami cudzemi, przyjmowano-by bezpłatnie. Że zaś opłaty, otrzymywane od uczennic dostatnich, nie starczyły-by na utrzymanie szkoły, utrzymywała-by się ona dochodem z produktów własnych, zbywanych w sklepie, w celu tym założonym w Grodzisku, albo i w Warszawie.
Oto wielce streszczony szkic projektu szkoły, która od lat już paru powstać może, a nie powstała. Dla czego nie powstała? Potrzeba-by na to 20000 rubli kapitału; posiadacz koncesyi rządowéj ofiaruje 5000 i żąda wspólników, których nie znajduje. Dla czego ich nie znajduje? Rzecz to w istocie bardzo zadziwiająca zrazu, ale po namyśle tłómacząca się tem, że dokoła sprawy téj, którą jednak pan Łojko podawał do wiadomości publicznéj, panowało i panuje grobowe milczenie. Jak-że z kolei tłómaczyć należy to milczenie? Uniwersytetu dla kobiet nie życzymy sobie i mówić albo i słuchać o nim nie lubimy, bo — mówią jedni, nauka dla kobiet niepotrzebną jest i niebezpieczną nowością; bo — powiadają inni — zakład, który-by jéj udzielał kobietom, jest rzeczą do zrobienia niemożliwą. Otóż, gospodarstwo kobiece nie jest nowością i zakład, który-by miał na celu nauczać go, jest rzeczą możliwą. Dla czegóż możliwości téj nie otoczyły: sympatya, rozgłos, propaganda, czynne usiłowania.
Co do mnie, gdyby mię kto zapytał: co piérwéj budować należy? Uniwersytet dla kobiet, czy szkoły gospodarstwa kobiecego? odpowiedziała-bym bez wahania: budujcie piérwéj drugie. Nie dla tego bynajmniéj, abym uważała uniwersytet za rzecz niepotrzebną lub niebezpieczną; owszem, budujcie go, gdy tylko będziecie mogli to uczynić, a wyłożony kapitał stokrotnie wam się zwróci w postaci oświaty i pracy kobiet, tych kobiet, które zdolnościami, charakterem, wolą, stanowią najpiękniejszy wykwit społeczeństwa kobiecego, a które teraz zdala od was, w pośród niezliczonych udręczeń i niebezpieczeństw, w większéj części marnie gubią siły swe, albo i przepadają całkiem. Niemniéj, jeżeli obu gmachów jednocześnie wznieść nie możecie, dajcie piérwszeństwo temu, w którym nie już kwiat intelligencyi, ale kawał powszedniego chleba wyrabiać się będzie. Dla ludności kobiecéj, zarówno jak dla męzkiéj, nauka i sztuka stanowią szczyty pracy, ku którym długo jeszcze zapewne, a może i zawsze niewielka liczba jednostek z powodzeniem wspinać się będzie. Prace zaś podstawowe, działające na przestrzeniach szerokich i mogące tłumom udzielać chleba, cnoty i zasługi, zawierają się dla kobiet, tak samo jak i dla mężczyzn, w dziedzinach przemysłu i gospodarstwa, w kraju zaś naszym, szczególniéj i nadewszystko gospodarstwa. I niéma w tém dla tych tłumów najmniejszego nieszczęścia ani wstydu; jest tylko konieczność dobrego zrozumienia stanowiska swego w społeczeństwie i dostatecznego przysposobienia się do pełnienia złączonych z niem obowiązków i zajęć. Jednym z warunków takiego zrozumienia jest pojęcie gospodarstwa, jako fachu, nie jako smutnéj konieczności bytu na tym padole płaczu, albo znowu dziecinnego bawienia się w nalewanie herbaty i dysponowanie obiadów, ale fachu poważnego i użytecznego, gdy jest dobrze pełnionym, jak wszelki inny. Jednym znowu z najdzielniejszych środków dostatecznego doń przysposobienia się, jest odpowiednie fachowe, szkolne wykształcenie. Powtarzam: szkolne. Szkoła bowiem, jedynie może być dla przyszłych gospodyń naszych środkiem nietylko kształcącym umysł, ale, jak wspomniałam wyżéj, dyscyplinarnym. Nie uśmiechajcie się. Nie jednym tylko żołnierzom na świecie karność jest niezbędną. Karnym w zachowywaniu systematu życia, przez rozsądek i obowiązki podyktowanego, karnym w powściąganiu niecierpliwości swych i smaganiu swego leniwstwa; karnym w rachowaniu się z czasem i groszem, w skupieniu wszystkiéj woli swéj i uwagi na przedmiot swéj pracy, musi niezbędnie być człowiek, który uczynić ma na świecie cokolwiek porządnego, a mnóstwa nieporządków nie zrządzić. Karności takiéj, będącéj jedną z głównych cech cywilizowanego człowieka i porządnego pracownika, dziewczęta nasze zdobyć nie mogą w domach rodzinnych, rządzonych w większéj części przez tych, którzy sami jéj nie posiadają, napełnionych po brzegi tém naszém sławioném towarzyskiém życiem, które ze wszystkich porządków i prac domowych, z dni i godzin czasu, wytwarza nieustanny chaos i zamęt. Goście! Gdyby do nadania domowemu życiu i domowéj pracy porządnego toru żadnych innych przeszkód w domach naszych nie było, ta jedna zdołała-by tor ten zniweczyć zupełnie. W szkole nie bywają goście, dla których, w każdéj porze dnia i nocy, wszystkie zwyczaje i prace domowe z wielkim stukiem i hałasem przewracają się do góry nogami. W szkole każda godzina przynosi swoję konieczność, która popędza leniwstwo, skupia uwagę, zmusza do przysiadywania fałd, nagina wolę do raz wykreślonéj linii postępowania. Z tego wszystkiego powstaje karność owa, czyniąca człowieka posłusznym nie groźbie czyjéjś, nie musowi ciężkiemu, ale własnym przekonaniom, chęciom i przyzwyczajeniom. Zaprawienie karnością taką charakterów kobiet naszych nie mniéj było-by dobroczynném, jak rozszerzenie i oświecenie ich umysłów. Otrzymać ją one mogą tylko w szkole. Dla czegóż nietylko szkoła taka nie istnieje, chociaż istniéć może, ale nikt o niéj ani myśli, ani mówi, ani jéj chce, ani do żądania jéj zachęca? Niepodobna innym przyczynom obojętności téj przypisać, jak panującemu wśród nas głębokiemu brakowi wiary w dobroczynność działań i wpływów nauki w ogóle, najgłębszemu brakowi téj wiary, wtedy szczególniéj, gdy idzie o naukę kobiet. Żadnéj nauki dla kobiet! Ani téj, która prowadzi ku zawodom umysłowym, ani téj, która umożliwia dobre pełnienie zawodów przemysłowych i gospodarskich. Studentki szkoły gospodarstwa były-by również niebezpiecznemi i nieprzyzwoitemi okazami niewieściego rodzaju, jak i studentki uniwersytetu. Ani tego, ani owego. Nauka na żart i ku ozdobie, wieże Babel w głowach, klepanie po klawiszach fortepianu, trochę wiadomości o królowéj Bonie, tyle co najwyżéj wiadomości, ile ich dać może ta lub owa pensya — to jeszcze cóż robić? Świat i obyczaje tego wymagają. Ale innéj jeszcze nauki, wyższéj jakiejś, albo fachowéj, nie! po co? Jaką im korzyść ona przyniesie? Czy nosy ich uczyni zgrabniejszemi, albo wymowniejszemi oczy? Czy wybieli im ręce, albo wycieni kibicie? Czy prędko i świetnie za mąż je powydaje? W dodatku pewni téż jesteśmy, że nawet cnoty i rozsądku im nie przysporzy....
Kiedy tak, to tak. Głos ludu, głos Boga. Należało-by może ukorzyć się przed tym głosem i rozstrzygnięcie téj sprawy, milcząc, odłożyć do czasu, w którym wóz naszéj cywilizacyi o jednę milę daléj odsunie się od granicy państwa Niam-Niamów. Nie chcę przez to powiedziéć, że znajduje się on obecnie w pobliżu tego państwa, bynajmniéj! tylko, że dla powstania w jadącém na niém społeczeństwie szacunku dla nauki, musi on od jego granicy oddalić się o jednę milę więcéj. Jedna mila — to nie bezmiar. Mam nadzieję, że przejedziemy ją prędko i milczała-bym już aż do końca téj jazdy, gdyby mi przed oczyma nie zjawiła się ewentualność pewna, będąca dla nieprzyjaciół nauki kobiecéj groźbą wcale poważną.
Groźba ta zjawiła mi się na kartach obszernego i pięknego dzieła jednego z myślicieli francuzkich, D-ra Gustawa Lebon’a, a tak wydaje się poważną, że przedstawić ją wam czuję się w obowiązku. Że jednak rzecz ta skomplikowaną jest i pewnego skupienia uwagi wymagającą, zajmę nią wkrótce dłuższą chwilę waszego czasu, w liście następnym.