<<< Dane tekstu >>>
Autor Władimir Majakowski
Tytuł Obłok w spodniach
Wydawca Wydawnictwo Philobiblon
Data wyd. 1923
Druk Tow. Wydawnicze „Ignis“ (E. Wende i Ska) Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Julian Tuwim
Tytuł orygin. Облако в штанах
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
· III ·

Ach, pocóż to,
skądże to,
w jasne wesoło
zamach pięści zbrukanych?
Przyszła,
rozpaczą okwefiła czoło
myśl o domach obłąkanych.

Wtedy,
jakgdyby na tonącym drednoucie
duszący spazm
wlókł
ku oknom otwartym szeroko,
— przez swe do krzyku rozdarte oko
lazł
oszalały Burlùk!


Zdało się,
że oczy wyszlocha,
do krwi podrze;
lecz wylazł,
wstał,
nie usiedział,
i z tkliwością
niezwykłą, jak na takiego tłuściocha,
wziął i powiedział:
„Dobrze!“

Jak dobrze,
gdy od oględzin
żółtym kaftanem dusza jest zakryta!
Jak to dobrze,
gdy w zęby gilotyny rzucony bandyta
krzyknie:
„Pijcie kakao van Hutena!“

I tej sekundy
bengalskiej
głośnej
za skarbybym się nie wyrzekł
ani na — — — —


Z obłoków dymu,
jak wysoki kieliszek
wypłynęła
spijaczona twarz Siewieriànina.

— Jak śmiesz udawać poetę,
ty ćwierkający, szaropióry ptaszku?!
Dzisiaj
trzeba
kastetem
rozpłatać światu czaszkę!

Ty,
który jedną masz troskę:
„Czy tańczę estetycznie,“
patrz, jak bawię się
ja,
łotrowski
wyrzutek, sutener uliczny!!

Od was,
co duszę
w zakochaniu macie rozmoczoną,
którzy przez wieki mazgaicie łzawie,
precz pójdę!
Słońce — jak monokl
w oko rozdziawione wstawię.


Cudacznie wystrojony,
przejdę przez cały glob sam,
abym palił się i podobał!
Napoleona,
jak mopsa,
na smyczy prowadząc przed sobą!

Ziemia,
chcąc oddać się,
cielskiem zawierzga,
cała się rozłoży,
rozkraczy,
przedmioty ożyją,
każdy wargami zagaworzy:
„Cacy, cacy, cacy!“

Wtem
chmury
wraz z innem obłoczywem
zaczęły się kołysać i chwiać niebywale,
jakgdyby,
niebu zagroziwszy strajkiem uporczywym,
rozchodzili się gniewnie robotnicy biali.


Grom z za chmury, jak zwierzę, wylazł,
z nozdrzy ogromnych z pasją charknął,
krzywiła się nieba twarz przez chwilę
złym grymasem żelaznego Bismarka.

Ktoś do Café wyciągnął ręce,
ktoś zaplątany w obłocznej matni,
niby łagodne,
niby kobiece
i niby laweta armatnia.

Może myślicie,
że to słoneczko z rozkoszą
głaszcze po buzi Café?
Nie! To znów idzie uśmierzać rokoszan
jenerał Gallifait!

Spacerowicze! Ręce z kieszeni!
Chwyćcie w nie bombę, nóż lub drąg!
A jeśli który niema już rąk,
niech przyjdzie i łbem tłucze w ziemię!


Chodźcie,
zziajani,
głodni,
pokorni,
w zawszonym brudku zakiśli ludzięta!
Chodźcie!
Poniedziałki i wtorki
ufarbujemy krwią na święta!

Niech się ziemia pod nożami przekona,
komu bezmiar nudy jej obrzydł!
Ziemia,
tłusta i spasiona,
jak metresa,
którą wykochał już Rotszyld.

By zaś w trzasku salw po całem mieście
trzepotały flagi, jak przy święcie każdym,
hej, latarnie, wysoko podnieście
okrwawione tusze sklepikarzy!


Nakląłem się,
wymodliłem
całego siebie,
chciałem mordować,
wgryzać się w ciała.
Na niebie,
czerwona jak marsyljanka,
w drgawkach zorza zachodu zdychała.

Już obłąkanie.
Noc przyjdzie, zdusi,
przegryzie, połknie,
i w nicość — szast!
Patrzcie!
Niebo znowu judaszowo kusi
garścią
opryskanych zdradą gwiazd.

Przyszła.
Ucztuje jak Mamaj,
ciężkim zadem miasto tłoczy.
Nie zdołamy oczyma przełamać
tej czarnej, jak Azef, nocy.


Winem zalewam duszę i obrus,
w kąt szynku skurczony się wwiercam.
I widzę:
w kącie okrągłe oczy — obraz.
......... oczyma wżarła się w serce.

Poco ciżbę karczemną obdarzasz
świętym blaskiem, szablonowo malowanym?
Widzisz przecie:
znów im droższy jest Barabasz,
niźli.................

Może umyślnie uczyniono,
że kto w me lico wejrzy,
ten nie dostrzeże, iż jest — nowe!
Ja
może jestem piękniejszy
niż wszyscy Twoi synowie!

Niech im w radości zapleśniałym
śmierć rychła wślad podąży.
Uczyń ojcami chłopców małych,
dziewczątka — w ciąży.


I niechaj ród młodopoczęty
obrośnie szron siwizny wieszczy.
Przyjdą oni
i będą dzieciom na chrzcie świętym
dawać imiona moich wierszy.

We mnie, piewcy maszyny i Anglji,
może ukryty jest poprostu
z pierwszej lepszej ewangielji
trzynasty apostoł.

I kiedy chamskim rykiem i skowytem
grzmię bez ustanku w głuszy,
może Zbawiciel wącha z zachwytem
niezapominki mej duszy.



· IV ·

Marjo! Marjo! Marjo!
Wpuść, Marjo!
Nie mogę na ulicach!
Nie chcesz?
Czekasz,
aż przyjdę
z krostami na zapadniętej gębie,
wypróbowany przez wszystkie,
zjełczały, ckliwy,
i wymamrocę bezzębnie,
żem dzisiaj
„przedziwnie uczciwy“.
Marjo!
Widzisz —
już jestem jakiś krzywy.


Na ulicach
ludzie tłuszcz przedziurawią w cztero-
piętrowych podbródkach,
wysuną oczki ryże
— czterdzieści lat tępoty —
i nuże w chichoty,
że znowu,
znowu gryzę
czerstwą bułkę wczorajszej pieszczoty.

Deszcz trotuary oszlochał,
w kałuże łazęga się skroplił,
liże trup ulic,
brukiem przywalony,
mokry i zimny,
a na siwych rzęsach,
tak!
na rzęsach lodowych sopli,
łzy z oczu,
tak!
z opuszczonych oczu rynny.


Gęba deszczu oblizała, obessała człeka,
a w powozach lśnią glancem
tusze tłustych atletów,
ludzie pękają
nawskroś przejedzeni,
sadło przez dziury przecieka,
z powozów mętna sączy się rzeka:
bułka wyssana
i miąższ przeżuty nieświeżych kotletów.

Marjo!
Jak wcisnąć im słowo ciche
do ucha otłuszczonego?
Ptakowi
wystarczą pieśni:
dźwięczy świegot
głodnego skowronka.
Lecz jam jest, Marjo,
człowiek prosty:
mnie
suchotnicza wycharkała noc
w brudną rękę Prieśni.
Mario!
Czy chcesz takiego?
Kurczem palców zaduszę
żelazne gardło dzwonka.


Marjo!
Bestwieją ulic pastwiska,
siniakami na szyi palce tłoku.
Otwórz!
Boli!
Widzisz — szpilki z damskich kapeluszy
Wkłute w oko!

Wpuściła.

Kochana!
Nie bój się,
że mi na szyję wołową
spocone baby potwornym siadły narostem.
To ja tak przez życie wlokę
miljony ogromnych czystych umiłowań
i miljon miljonów brudnych miłostek.

Nie lękaj się,
że do tysięcy przystojnych twarzyczek
znów przylgnę, niewierny i nudą znękany;
„kochanki Majakowskiego“!
to przecież cała dynastja księżniczek
na serce warjata intronizowanych.

O, Marjo, bliżej!


Czy w nagim bezwstydzie,
czy trwożna i drżąca,
lecz daj mi całować twych warg wonne kwiecie!
Jam z sercem swem nigdy do maja nie dożył,
a w życiu, w miesiącach,
co setny był kwiecień.

Marjo!
Poeta pieje sonety Tjanie,
lecz ja
jestem z mięsa cały,
człowiek cały,
zwyczajnie proszę o twoje ciało,
jak proszą chrześcijanie:
chleba naszego powszedniego
daj nam, Panie!

Daj Marjo!

Słuchaj!
Imienia twego boję się zapomnieć,
jak poeta
jakiegoś, nocą zrodzonego z bólem,
słowa,
które wielkością
równać się może z Bogiem!


Ciało twoje
będę kochał tak czule,
jak żołnierz,
odrąbany wojną,
niepotrzebny i niczyj,
kocha swą jedyną nogę.

Nie chcesz, Marjo?
Nie chcesz!
Ha!
Więc znów
z rozpaczy i nudy
poniosę serce
pokropione łzami,
jak pies,
który do budy
niesie łapę obciętą pod kołami —

.............
.............
Tysiąc razy jak Herodjada
opląsa słońce ziemię
.............


I kiedy
ilość mych lat
wypląsa do końca
krwi kropli miljonem uściele się ślad
ku domowi mego Ojca.

Wygramolę się,
brudny od noclegów w rowie,
stanę tuż przy nim,
nachylę się
i na ucho powiem:
„Słuchaj pan, panie......

Jak można tak bez ustanku
moczyć poczciwe oczy w galarecie niebios?
Wie pan co?
Urządzimy karuzelę, panie kochanku,
na drzewie wiadomości dobrego i złego.

...............
...............
...............
...............
...............
...............


Nie chcesz?
...........
Marszczysz siwe brwi?
Myślisz może,
że ten, za tobą,
skrzydlaty,
coś o miłości wie?

Ja też aniołem byłem,
Nic — tylko baranek lukrowany,
lecz nie chcę więcej dawać kobyłom
wazonów z sewrskiej porcelany.

O, Boże! wymyśliłeś parę rąk,
za Twoją sprawą
każdemu dana jest głowa, —
dlaczegoś tak nie uczynił
aby można było bez mąk
całować, całować, całować?!

...........
...........
...........
...........
...........
...........


Puśćcie!
Mnie
nie zatrzymacie!!
Czy kłamię,
czy prawdę mówię świętą.
ale już się nie uspokoję!
Patrzcie!
Gwiazdom znów głowy ścięto,
niebo rzezią zakrwawiono i bojem!

Te! niebo!
Kapelusz zdejm!
Ja idę!

Głucho.

Wszechświat śpi,
trzymając na łapie swej
z kleszczami gwiazd olbrzymie ucho.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Władimir Majakowski i tłumacza: Julian Tuwim.