Myśl waszą tępą,
która na mózgu rozmiękczonym marzy,
jak wypasiony lokaj na wytartej sofie,
draźnić będę pokrwawionym serca strzępem,
wyznęcam się dosyta, bezczelny i zjadliwy
w każdej strofie.
W duszy mej niema
ani jednego siwego włosa,
ani krzty starczej czułości miękkiej.
Opioruniwszy świat potęgą głosu,
idę — dwudziestodwuletni,
piękny!
O, tkliwi!
Miłość na wiolin rozkładacie,
a gbur ją gromem w burzę kotłów włoży!
Lecz tak, jak ja, nikt skręcić się nie może,
by cały — wargami stać się!
Chodź nauczę cię, —
ty, z saloniku, batystowo-czysta!
W lidze anielskiej wzorze urzędniczki!
Ty, co wargi przewracasz z miną uroczystą,
jak kucharka swej książki stroniczki.
Chcesz, —
to mnie mięso rozwścieczy,
i jak niebo
będę tony zmieniał co dnia!
Chcesz, —
bez zarzutu cichy będę, jeśli trzeba!
Nie mężczyzna — ale obłok w spodniach!
Nie wierzę, że Nicea gdzieś zakwita!
Oto znowu słowem swojem sławię
mężczyzn zależałych jak szpital
i kobiety wytarte jak przysłowie!
Sądzicie może, że to bredzi malarja?
To było.
Było w Odesie.
„Przyjdę o czwartej“, powiedziała Marja.
Osiem.
Dziewięć.
Dziesięć.
I oto wieczór,
zgrudniały i chmurny,
odszedł od okien, powlókł się za nocą.
Za zgarbionemi plecami
kandelabry
rżą i chichocą.
Nie mogłyby oczy mnie poznać niczyje:
potwór żylasty,
wije się, wyje,
mękę wlecze go.
Czegóż to może chcieć to ryje?
A ono dobrze wie czego!
I oto
najpierw przeszedł się zwolna,
potem biegać zaczął,
zakręcił się jak fryga,
wzburzony, wyraźny,
drga,
teraz on i nowe dwa
w oszalałych miotają się podrygach.
Gdzieś w dolnem piętrze
osypał się tynk...
Nerwy, dużo nerwów,
mniejsze, większe,
cała czereda opętana
skacze;
i już
uginają się nerwom kolana.
A noc w pokoju iłem zamula się i błotem,
wzrok tonie ociężały w zamulonej toni,
nagle drzwi zadygotały,
jakgdyby hotel
zębami z zimna zadzwonił.
Kaski w złocie.
— Precz z buciskami!!
Powiedzcie strażakom,
że na płonące serce
włazi się — w pieszczocie!
Sam!
Z oczu beczkami łzy wytoczę,
czekajcie, oprę się o żebra,
wyskoczę! wyskoczę! wyskoczę! wyskoczę!
Runęły.
Lecz nie wyskoczyć z serca!
Przez twarzy pożogę
z rozpękłej ust szczeliny
całusiątka spalone trwożnie się ciskają.
Mamo!
Śpiewać nie mogę!
W kapliczce serca ołtarzyk się zajął!
Osmalone figurki słów i liczb — naprędce
z czaszki
jak dzieci z pożaru kamienicy.
Tak wznosił strach
gorejące Luzytanji ręce,
aby za niebo się chwycić!
Chwałę mą głoście!
Nad wszystkiem, co było,
stawiam krzyżyk.
Nie dla mnie miejsce
tu, gdzie wasze bożki!
Jam się ich wyrzekł!
Nigdy
nic więcej czytać nie chcę!
Książki?
Co mi tam książki!
Myślałem dawniej,
że książki robi się tak:
przyszedł poeta,
ledwo usta rozchylił
i w tej samej chwili
zakwilił
z bożej łaski natchniony ptak.
A okazuje się,
że zanim śpiewnić się zacznie,
naprzód
długo się chodzi i włóczy i łazi
i w szlamie serca żmudnie się paprze
głupi kiełb wyobraźni.
Gdy ze słowików i miłości
miksturę warzy się liryczną,
gdy się ten syrop rymkami zaprawia,
ulica wije się bezjęzyczna,
niema czem krzyczeć i rozmawiać.
Miast babilońskie wieże
w pysze wznosimy znowu,
a Bóg je obraca w perzynę,
i miesza słowa.
Ulica mękę milcząc parła,
krzyk jak drzazga sterczał w grdyce,
dławiły uwięzłe wpoprzek gardła
opuchłe auta i dryndy kościste.
Pierś wydeptały na piechtę.
Starły jak gruźlica.
Zamknął drogę mrok ponury.
A kiedy
— mimo wszystko! —
pierś wycharknęła ścisk na ulicę,
zwalone z gardła zepchnąwszy mury,
zdało się:
że Bóg ograbiony karać idzie
w archaniołowych chórów poczcie,
a ulica przykucnęła, wrzasnęła w ohydzie:
„Żreć chodźcie!“
Nalepiają miastu Kruppy i Kruppiątka
brwi groźnych zmarszczki,
a w ustach
rozkładają się umarłych słów trupiątka;
dwa tylko żyją i tyją:
„Ścierwo“
i jeszcze jakieś,
zdaje się: „barszczyk”.
Poeci,
rozmokli w płaczu i szlochu,
odskoczyli od ulicy, rwąc sobie włosy:
„Jak dwoma takiemi wyśpiewać
i pannę
i to, że się kocha,
i kwiatek w kroplach rosy?“
A za poetami
tysiące — uliczna zbieranina:
studenci,
prostytutki,
sklepikarze.
Panowie!
Wara! Przestańcie!
Cóż to za żebranina?
Czyście nędzarze?
My, chłopy chwaty,
krzepkie kamraty,
strzępy z nich drzyjmy, mocarni!
Tak! z nich, wklejonych, jak premja gratis,
w łóżka małżeńskich sypialni!
Mamyż pokornie ich prosić:
„Ach, naucz ty mnie!“
O hymny modły wznosić
lub oratorjum?
Samiśmy twórcy w gorejącym hymnie
łoskotu fabryk i laboratorjów!
Niech sobie Fausty
tańczą z djabłami po niebnej posadzce
w fajerwerkowej feerji reducie!
Cóż mnie do tego?
Wiem,
że gwóźdź w moim bucie
w kozi róg wpędzi fantazję Göthego!
Ja,
najzłotoustszy,
którego każde słowo
to chrzciny duszy,
imieniny ciała,
powiadam wam:
istnienia żywego najmniejsza z okruszyn
cenniejsza jest niż wszystko, com zdziałał i zdziałam!
Słuchajcie!
Naucza
rzężący i potargany
dnia dzisiejszego Zaratustra krzykousty!
My,
z obwisłemi wargami,
z twarzą zmiętą, jak pościel rozpusty,
my,
Trędogrodu więźnie,
ostrupieni
brudu, zła, złota obmierzłą zarazą,
myśmy piękniejsi niż Wenecji lazur,
w morzach i słońcach skąpany odrazu!
Gwiżdżę na to,
że nie znają
Homery i Owidjusze
ludzi, jak my,
ospą kopciu pokrytych jak maską!
Wiem, że słońce,
ujrzawszy
pokłady złota naszej duszy,
oślepłoby od blasku.
Ścięgna i mięśnie — pewniejsze od próśb!
Nie czekać aż się zmiłuje czas!
Nie błagać litości losu!
Toć trzyma w garści każdy z nas
pas transmisyjny kosmosu!
To właśnie
zaprowadziło mnie wtedy
na Golgoty estrad
Piotrogrodu, Odesy, Moskwy i Kijowa.
A wszyscy
wyli, jak jeden:
„Ukrzyżować go,
ukrzyżować!”
Lecz do nich,
do ludzi,
nawet krzywdzicieli,
z miłością najczulszą się zbliżę.
Czyście widzieli,
jak pies
rękę bijącą liże?
Zdało się,
że oczy wyszlocha,
do krwi podrze;
lecz wylazł,
wstał,
nie usiedział,
i z tkliwością
niezwykłą, jak na takiego tłuściocha,
wziął i powiedział:
„Dobrze!“
Jak dobrze,
gdy od oględzin
żółtym kaftanem dusza jest zakryta!
Jak to dobrze,
gdy w zęby gilotyny rzucony bandyta
krzyknie:
„Pijcie kakao van Hutena!“
I tej sekundy
bengalskiej
głośnej
za skarbybym się nie wyrzekł
ani na — — — —
Cudacznie wystrojony,
przejdę przez cały glob sam,
abym palił się i podobał!
Napoleona,
jak mopsa,
na smyczy prowadząc przed sobą!
Ziemia,
chcąc oddać się,
cielskiem zawierzga,
cała się rozłoży,
rozkraczy,
przedmioty ożyją,
każdy wargami zagaworzy:
„Cacy, cacy, cacy!“
Wtem
chmury
wraz z innem obłoczywem
zaczęły się kołysać i chwiać niebywale,
jakgdyby,
niebu zagroziwszy strajkiem uporczywym,
rozchodzili się gniewnie robotnicy biali.
Nakląłem się,
wymodliłem
całego siebie,
chciałem mordować,
wgryzać się w ciała.
Na niebie,
czerwona jak marsyljanka,
w drgawkach zorza zachodu zdychała.
Już obłąkanie.
Noc przyjdzie, zdusi,
przegryzie, połknie,
i w nicość — szast!
Patrzcie!
Niebo znowu judaszowo kusi
garścią
opryskanych zdradą gwiazd.
Przyszła.
Ucztuje jak Mamaj,
ciężkim zadem miasto tłoczy.
Nie zdołamy oczyma przełamać
tej czarnej, jak Azef, nocy.
Marjo! Marjo! Marjo!
Wpuść, Marjo!
Nie mogę na ulicach!
Nie chcesz?
Czekasz,
aż przyjdę
z krostami na zapadniętej gębie,
wypróbowany przez wszystkie,
zjełczały, ckliwy,
i wymamrocę bezzębnie,
żem dzisiaj
„przedziwnie uczciwy“.
Marjo!
Widzisz —
już jestem jakiś krzywy.
Na ulicach
ludzie tłuszcz przedziurawią w cztero- piętrowych podbródkach,
wysuną oczki ryże
— czterdzieści lat tępoty —
i nuże w chichoty,
że znowu,
znowu gryzę
czerstwą bułkę wczorajszej pieszczoty.
Deszcz trotuary oszlochał,
w kałuże łazęga się skroplił,
liże trup ulic,
brukiem przywalony,
mokry i zimny,
a na siwych rzęsach,
tak!
na rzęsach lodowych sopli,
łzy z oczu,
tak!
z opuszczonych oczu rynny.
Gęba deszczu oblizała, obessała człeka,
a w powozach lśnią glancem
tusze tłustych atletów,
ludzie pękają
nawskroś przejedzeni,
sadło przez dziury przecieka,
z powozów mętna sączy się rzeka:
bułka wyssana
i miąższ przeżuty nieświeżych kotletów.
Marjo!
Jak wcisnąć im słowo ciche
do ucha otłuszczonego?
Ptakowi
wystarczą pieśni:
dźwięczy świegot
głodnego skowronka.
Lecz jam jest, Marjo,
człowiek prosty:
mnie
suchotnicza wycharkała noc
w brudną rękę Prieśni.
Mario!
Czy chcesz takiego?
Kurczem palców zaduszę
żelazne gardło dzwonka.
Marjo!
Bestwieją ulic pastwiska,
siniakami na szyi palce tłoku.
Otwórz!
Boli!
Widzisz — szpilki z damskich kapeluszy
Wkłute w oko!
Wpuściła.
Kochana!
Nie bój się,
że mi na szyję wołową
spocone baby potwornym siadły narostem.
To ja tak przez życie wlokę
miljony ogromnych czystych umiłowań
i miljon miljonów brudnych miłostek.
Nie lękaj się,
że do tysięcy przystojnych twarzyczek znòwznów przylgnę, niewierny i nudą znękany;
„kochanki Majakowskiego“!
to przecież cała dynastja księżniczek
na serce warjata intronizowanych.
Czy w nagim bezwstydzie,
czy trwożna i drżąca,
lecz daj mi całować twych warg wonne kwiecie!
Jam z sercem swem nigdy do maja nie dożył,
a w życiu, w miesiącach,
co setny był kwiecień.
Marjo!
Poeta pieje sonety Tjanie,
lecz ja
jestem z mięsa cały,
człowiek cały,
zwyczajnie proszę o twoje ciało,
jak proszą chrześcijanie:
chleba naszego powszedniego
daj nam, Panie!
Daj Marjo!
Słuchaj!
Imienia twego boję się zapomnieć,
jak poeta
jakiegoś, nocą zrodzonego z bólem,
słowa,
które wielkością
równać się może z Bogiem!
Ciało twoje
będę kochał tak czule,
jak żołnierz,
odrąbany wojną,
niepotrzebny i niczyj,
kocha swą jedyną nogę.
Nie chcesz, Marjo?
Nie chcesz!
Ha!
Więc znów
z rozpaczy i nudy
poniosę serce
pokropione łzami,
jak pies,
który do budy
niesie łapę obciętą pod kołami —
............. .............
Tysiąc razy jak Herodjada
opląsa słońce ziemię .............
I kiedy
ilość mych lat
wypląsa do końca
krwi kropli miljonem uściele się ślad
ku domowi mego Ojca.
Wygramolę się,
brudny od noclegów w rowie,
stanę tuż przy nim,
nachylę się
i na ucho powiem:
„Słuchaj pan, panie......“
Jak można tak bez ustanku
moczyć poczciwe oczy w galarecie niebios?
Wie pan co?
Urządzimy karuzelę, panie kochanku,
na drzewie wiadomości dobrego i złego.
Puśćcie!
Mnie
nie zatrzymacie!!
Czy kłamię,
czy prawdę mówię świętą.
ale już się nie uspokoję!
Patrzcie!
Gwiazdom znów głowy ścięto,
niebo rzezią zakrwawiono i bojem!
Te! niebo!
Kapelusz zdejm!
Ja idę!
Głucho.
Wszechświat śpi,
trzymając na łapie swej
z kleszczami gwiazd olbrzymie ucho.