<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Wieczorem tegoż samego dnia w dwupiętrowym domu, zwróconym jedną stroną na ulicę, gdzie było mieszkanie Obłomowa, a drugą na wybrzeże, w pokoju na piętrze siedzieli Iwan Matwieicz i Tarantjew.
Było to tak zwane „zawiedienije“, rodzaj drugorzędnej restauracji. Piętro było przeznaczone dla „panów“, parter dla — „ludzi“. Przed restauracją stało kilka doróżek. Dorożkarze, opuściwszy siedzenie na koźle, pili przy stole herbatę ze spodków, trzymając je w powietrzu, oparte na palcach.
Przed Iwanem Matwieiczem i Tarantjewem stał czajnik z herbatą i butelka rumu.
— Najprawdziwszy jamajski — rzekł Iwan Matwieicz, nalewając sobie do szklanki z herbatą drżącą ręką. — Nie pogardzaj kumie moim traktamentem.
— Przyznaj się, jest za co potraktować — odezwał się Tarantjew. — Dom zawaliłby się ze starości, a nie doczekałby się takiego lokatora.
— Prawda, prawda — potwierdzał Iwan Matwieicz. — A jeżeli nam się uda i Zatiortyj pojedzie na wieś, będzie „mohorycz“.
— Ale ty skąpy jesteś, kumie, trzeba się z tobą targować. Pięćdziesiąt rubli za takiego lokatora.
— Lękam się. Grozi, że się wyprowadzi — zauważył Iwan Matwieicz.
— Ach, ty! Na ludziach się znasz! Gdzie on się przeprowadzi? Jego teraz nie wypędzisz nawet!
— A wesele? Mówią, że się żeni.
Tarantjew zaśmiał się na cały głos.
— On żeni się! Chcesz, załóżmy się, że się nie ożeni. Jemu Zachar i spać nawet pomaga, a kum powiada — żeni się! Dotychczas ja byłem jego dobrodziejem, mój bracie, beze mnie onby z głodu zdechł, albo do więzieniaby trafił. Rewirowy albo gospodarz spytają o co — ani w ząb, nic nie rozumie. Wszystko ja robię. Nic nie rozumie!
— Rzeczywiście prawda: w sądzie powiatowym nie wie, co się robi, w departamencie także, jakich ma chłopów — nie wie. Pusta głowa. Śmiać mi się chciało.
— A kontrakt, kontrakt, ha! jaki z nim zawarliśmy — co? — chwalił się Tarantjew. — Majster z ciebie Iwan Matwieicz do takich rzeczy, jak Bóg miły, majster! Nieraz wspominam ojca! I ja byłem nie byle jaki, ale odzwyczaiłem się, Bóg widzi, odzwyczaiłem się. Jak tylko zacznę pisać — wnet mi łzy płyną... A ten — nie czytając, machnął tylko piórem — i podpisał. A tam wszystko — ogrody, stajnie — wozownie.
— Tak, tak, kumie, póki nie wyginęły bałwany na Rusi, które podpisują wszystko, nie czytając, można jeszcze żyć. Inaczej — trzebaby zginąć. Źle się dzieje! Dawniej, jak starzy opowiadają, bywało inaczej. Za dwadzieścia pięć lat służby czego się dosłużyłem? Można tylko na Wyborgskiej stronie przeżyć jako tako, nie wytykając nosa na świat boży. Mam kawałek chleba niezły, nie skarżę się — wszystkiego zjeść nie można. Ale żeby mieszkanie mieć na Litiejnej, dywany, ożenić się posażnie i bogato, dzieci wysoko wyprowadzić, przeszły już te czasy. I gęba już nie taka i palce czerwone... tak, poco wódkę pijesz... A jakże nie pić? Spróbuj! Gorzej, niż lokaj — mówię! Teraz i lokaj takich butów jak ja nie nosi, koszulę codziennie zmienia... Wychowanie nie takie już — teraz górę wzięli smarkacze, kręcą się, czytają, gadają po francusku...
— A na niczem się nie znają! — dodał Tarantjew.
— Nie, bracie, znają się. Teraz sprawy nie tak idą, prościej... wszędzie nam szkodzą. — Tak nie trzeba pisać — powiadają — to zbyteczna pisanina, tylko czas się traci, można prędzej... Przeszkadzają, psują.
— A kontrakt podpisany! Nie zepsuli nic! — wtrącił Tarantjew.
— To już święta rzecz. Wypijmy kumie! Jak wyślę Zatiortego, ten go wyssie trochę, a reszta dostanie się sukcesorom...
— Ale i spadkobiercy — trzecia linja. Dziesiąta woda na kisielu.
— Boję się tylko, aby się nie ożenił — dodał Iwan Matwieicz.
— Nie bój się, mówię ci. Wspomnisz moje słowo.
— Czyż tak? — wesoło spytał Iwan Matwieicz. — Widzę ja, jak wytrzeszcza oczy na moją siostrę — dodał szeptem.
— Co ci Bóg dał? — spytał Tarantjew zdziwiony.
— Milcz tylko! Jak mi Bóg miły — tak.
— No, bracie, — dziwił się Tarantjew, powoli przytomniejąc ze zdziwienia. — Mnieby się to i we śnie nie przyśniło. A ona co?
— Co ona? Ty ją znasz — ot co!
Iwan Matwieicz pięścią o stół uderzył.
— Czy ona rozumie swój pożytek? Krowa, prawdziwa krowa! Czy ją uderzysz, czy obejmiesz — zawsze się uśmiecha, jak koń do owsa. Inna na jej miejscu — oj, oj! Ale ja będę czuwać! Rozumiesz, czem to pachnie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.