<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Braciszek tak samo, jak przedtem, wszedł do pokoju, ostrożnie usiadł na krześle, ręce złączył ze sobą i czekał, co powie Ilja Iljicz.
— Otrzymałem bardzo nieprzyjemny list ze wsi w odpowiedzi na wysłane pełnomocnictwo — pan pamięta? — spytał Obłomow. — Niech pan będzie łaskaw przeczytać.
Iwan Matwieicz wziął list i wzrokiem człowieka, przyzwyczajonego do czytania, biegle wodził po linjach liter, a list lekko drżał w jego palcach. Przeczytawszy, list położył na stole, i ręce wtył założył.
— Jakże pan myśli, co teraz trzeba robić? — spytał Obłomow.
— Radzę panu jechać tam — rzekł Iwan Matwieicz. — Cóż? Tysiąc dwieście wiorst, nic wielkiego. Za tydzień droga się ustali — może pan już jechać.
— Odzwyczaiłem się zupełnie od podróży, a teraz w zimie, przyznam się, trudnoby mi było, nie chciałbym... W dodatku, na wsi samemu przykro.
— A iluż pan ma „obrocznych“, takich, którzy za opłatą chodzą na różne roboty? — dopytywał się Iwan Matwieicz.
— Właściwie... nie wiem, dawno nie byłem na wsi.
— Trzeba wiedzieć, bez tego, jakże? Bez tego nie można obliczyć dochodu.
— Tak, trzebaby — powtórzył Obłomow — i sąsiad to samo pisze, ale cała sprawa zaciągnęła się do zimy.
— A ileż z opłat może być? Jak pan myśli?
— Z opłat? Zdaje się... Miałem gdzieś zanotowane... Kiedyś Sztolc zrobił, ale trudno odszukać. Pewnie gdzieś Zachar wetknął. Potem panu pokażę... Zdaje się trzydzieści rubli rocznie z pełnego gospodarstwa.
— A chłopi u pana jacy? Jak mieszkają? — dopytywał się Iwan Matwieicz. — Bogaci, czy zrujnowani, biedni może? Jaka pańszczyzna?
— Słuchaj pan — rzekł Obłomow, zbliżywszy się do niego i wziąwszy go z zaufaniem za obie klapy surduta.
Iwan powstał prędko, ale Obłomow posadził go znowu.
— Słuchaj pan — rozpoczął Ilja Iljicz i mówił powoli, szeptem prawie — ja nie wiem, co to jest pańszczyzna, co to praca chłopska, co to znaczy biedny chłop, a co bogaty, nie wiem, co to jest korzec żyta lub owsa, ile ono kosztuje, w jakim miesiącu i co sieją, kiedy żną, co i kiedy sprzedają, nie wiem, czy ja jestem człowiekiem zamożnym lub biednym, czy za rok będę miał co do zjedzenia, czy będę nędzarzem — ja nic nie wiem! — Zakończył ponuro, wypuścił obie klapy munduru i odstąpił od Iwana Matwieicza — niech pan przeto mówi i radzi, jak dziecku...
— Jakże, trzeba wiedzieć, bez tego nie niepodobna zmiarkować — z uśmiechem, pełnym pokory zauważył Iwan Matwieicz, powstawszy trochę i założywszy jedną rękę za plecy, a drugą pod mundur na piersi. — Właściciel powinien znać swój majątek i wiedzieć jak go używać... — mówił tonem profesora.
— A ja nie znam. Niech mnie pan nauczy, jeśli może.
— Ja temi sprawami nie zajmowałem się, trzeba poradzić się ludzi znających się na rzeczy. Ale oto — w liście piszą do pana — mówił Iwan Matwieicz, wskazując paznogciem wielkiego palca miejsce — ażeby pan przyjął obowiązek obywatelski, z wyboru — to byłoby bardzo dobrze! Mieszkałby pan, urzędował w sądzie powiatowym, i przez ten czas poznałby pan własny majątek.
— Ja nie wiem, co to sąd powiatowy, co w nim robią, jak urzędować! — stanowczo półgłosem mówił Obłomow, zbliżywszy się prawie do nosa Iwana Matwieicza.
— Przyzwyczai się pan. Przecie urzędował już pan w departamencie. Wszędzie rzecz jednakowa, w formie tylko niewielka różnica. Wszędzie — polecenia, zwracania się, protokoły... Byleby tylko sekretarz znał się na rzeczy, a panu — jakie kłopoty! Podpisywać tylko... Jeśli pan wie, jak się sprawę prowadzi w departamencie...
— Nie wiem, jak się w departamencie prowadzą — obojętnie rzekł Obłomow.
Iwan Matwieicz rzucił na niego swoje podwójne spojrzenie i zamilkł.
— Pewnie książki pan tylko czytał? — zauważył z pokornym uśmiechem.
— Książki! — z goryczą zaczął Obłomow i zatrzymał się.
Zabrakło mu odwagi i nie było potrzeby obnażać się do dna duszy przed czynownikiem.
— Ja i książek nie czytam! — przemknęło mu w umyśle, ale nie wyrwało się nazewnątrz — rozpłynęło się westchnieniem.
— Czemś jednak raczył się pan zajmować — pokornie dodał Iwan Matwieicz, jakby wyczytał w umyśle Obłomowa odpowiedź o książkach — nie można przecie...
— Można, Iwanie Matwieiczu. Żywym dowodem jestem — ja! Kimże jestem ja? Proszę zapytać Zachara, on powie panu — „barin“. Tak, ja barin jestem i nic robić nie umiem! Niech pan robi, jeśli wie, co, i proszę mi dopomóc, jeśli można, a za trud każe pan sobie zapłacić. Na to nauka!
Ilja Iljicz począł przechadzać się po pokoju, a Iwan Matwieicz stał na swojem miejscu, wodząc za nim wzrokiem. Milczeli obydwaj.
— Gdzie się pan uczył? — spytał Obłomow, stanąwszy przed nim.
— Zacząłem od gimnazjum, ale z szóstej klasy odebrał mię ojciec i oddał na służbę rządową. Co nasza nauka! Czytać, pisać, trochę gramatyki, arytmetyki — i dalej nie poszedłem! Jako tako poznałem się na rzeczy z doświadczenia i tak pomaleńku posuwam się. Pan inaczej — pan się uczył wszystkiego...
— Tak, — westchnąwszy przerwał mu Obłomow. — Prawda, uczyłem się i wyższej algebry i ekonomji politycznej i prawa, ale do niczego nie przysposobiłem się. Otóż, widzi pan, pomimo wyższej algebry, nie umiem obliczyć mego dochodu. Przyjechałem na wieś, posłuchałem, popatrzyłem, jak robią w domu, w majątku, dokoła nas — zupełnie inne prawa! Przyjechałem tutaj, myślałem, że ekonomja polityczna zrobi ze mnie człowieka... Powiadano mi, że nauka przyda mi się zczasem — chyba na starość — ale najprzód trzeba zdobywać „czyny“, a do tego prowadzi tylko jedna nauka — pisania „dokładów“, znajomość techniki urzędowej. Otóż ja nie przysposobiłem się do niczego i jestem tylko „barin“, a pan przysposobiłeś się. Proszę teraz radzić, jak się wykręcić.
— Można, można — odezwał się wkońcu Iwan Matwieicz.
Obłomow stanął przed nim i czekał, co powie.
— Można tę sprawę oddać w ręce człowieka znającego się na rzeczy i przelać na jego imię pełnomocnictwa — dodał Iwan Matwieicz.
— A skąd wziąść takiego człowieka? — pytał Obłomow.
— Ja mam kolegę służbowego, Isaj Fomicz Zatiortyj. Zacina się trochę w mowie, ale człowiek czynny i znający się na rzeczy. Przez trzy lata zarządzał wielkim majątkiem, ale właściciel pozbył się go właśnie z tego powodu, że się zacina. Otóż on wszedł na służbę do nas.
— Ale czy można na nim polegać?
— Gruntownie uczciwa dusza! O niego może pan być spokojnym. Swoje straci, ale swemu panu dogodzi. Dwunasty rok u nas pracuje.
— Jakże on pójdzie, gdy jest na służbie?
— Nic nie znaczy. Weźmie urlop na cztery miesiące. Jak się pan zdecyduje, przyprowadzę go tutaj. Przecież nie pojedzie daremnie...
— Naturalnie, że nie.
— Pan jeszcze zapłaci przejazd, da na przeżycie dziennie, ile będzie uważał, a potem wynagrodzenie, według umowy, po ukończeniu sprawy. Pojedzie...
— Bardzo panu dziękuję. Z wielkiego kłopotu pan mnie wybawił — rzekł Obłomow, podając mu rękę. — Jak on się nazywa?
— Isaj Fomicz Zatiortyj — powtórzył Iwan Matwieicz, ocierając prędko rękę rękawem. Ujął na chwilkę rękę Obłomowa, potem wypuścił, a swoją w tył założył. — Jutro pomówię z nim i przyprowadzę.
— Dobrze. Proszę przyjść na obiad i pogadamy. Bardzo, bardzo wdzięczny jestem — mówił Obłomow, odprowadzając Iwana Matwieicza do drzwi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.