Obrachunki fredrowskie/Zemsta (Warszawa, Teatr Narodowy, 1933)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Zemsta (Warszawa, Teatr Narodowy, 1933)
Pochodzenie Obrachunki fredrowskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zemsta (Warszawa, Teatr Narodowy, 1933).

Trzeba przyznać, że, o ile recenzent teatralny ma w swoim zawodzie do przebycia ciężkie chwile, o tyle miewa wzamian wspaniałe odszkodowania. Do takich należy widzieć dobrze graną Zemstę. A właściwie, nieściśle się wyrażam, mówiąc „dobrze graną”. Bo widywałem przedstawienia Zemsty, grane przez świetny zespół, a mimo to smutne i martwe. Ale, kiedy się uda aktorom chwycić ton, kiedy się im uda wyzwolić radosną elektryczność jaką tu jest nasycone każde słowo, wówczas co za rozkosz, co za uciecha!
Bo dla nowoczesnego widza jest w Zemście pewna walka między treścią a formą. Wszystko co się tam dzieje, jest właściwie dość ponure i brzydkie; skąd ta radość, jaką pulsuje rytm wiersza? Może stąd, że sztuka ta była poczęta w najszczęśliwszym okresie życia Fredry?
Wczoraj Zemsta miała swój dobry dzień. Była wesoła, zamaszysta, lekka. Może to młodzieńczy jubilat dał jej tę świeżość, przeżywając ją niejako na nowo, w pierwszy raz granej roli cześnika? Czuć było, że jego samego bawi ta metamorfoza: Jerzy Leszczyński, kolejno Wacław — Papkin — Cześnik.
Nie odrazuśmy się z nią oswoili z tym Papą w kontuszu. Nie chciało nam się wierzyć zwłaszcza w jego nieśmiałość do kobiet, w jego niedoświadczenie w „afektowem świegotaniu”... Gęsta i bujna, choć trochę przyprószona siwizną czupryna, piękny wąs, wcale smukła kibić — robiły tego cześnika doskonałym — na dzisiejsze pojęcia — typem kobieciarza, bodaj z jarmarków! Ale potem uwierzyliśmy mu: miał tak szczerą naiwność w swojej zamaszystości!
Mówił wiersz kapitalnie. Każde słowo dźwięczało pełno, każda fraza miała skrzydła. Raz po raz przerywała mu w połowie okresu publiczność, nie mogąc wstrzymać oklasków.
Jubilat nasz zaraził humorem wszystkich. Papkin Maszyńskiego był jednym z najweselszych chyba jakich widziano. Może taka tyrada jak owo słynne „Jak w dezertej Arabiji” miała więcej rozkosznej płynności w ustach dzisiejszego cześnika a dawniejszego Papkina — Leszczyńskiego; ale w całości rola wypadła doskonale.
Dowcipną i miłą podstoliną była p. Ćwiklińska. Podstolinę grywano rozmaicie; czasem jako komische Alte, czasem jako dworską damę całą wyfiokowaną i wysznurowaną. Pani Ćwiklińska dała podstolinę w negliżu, taką jak mogła być w tem odludnem zamczysku.
Pierwszy raz rejenta grał p. Węgrzyn. Leciutko wystylizowany na starego Chińczyka, załzawiony i obleśny, w całości był bardzo wyrazisty, może nawet przerysowany.
Dyndalski Solskiego — nie ująć, nie dodać. Skończony. Sfilmować, spatefonować i przechować.
Tyle co do aktorów. O reżyserji można powiedzieć, że nie zdołała zepsuć Zemsty, mimo że dołożyła nieco starań w tej mierze. Osobliwa jest pasja, z jaką nasi reżyserowie zawzięli się szczególnie na to, aby psuć ekspozycję Zemsty, mimo że właśnie ta ekspozycja jest arcydziełem. W pamiętnem przedstawieniu przed ośmiu czy dziewięciu laty, Osterwa poprzedził śniadanie cześnika Mszą świętą, wskutek czego obiegał między aktorami koncept, że przy najbliższem wznowieniu Ślubów panieńskich, Jan, czekający z początkiem sztuki na Gucia, będzie śpiewał Kiedy ranne wstają zorze. Wczoraj reżyser posunął się aż do przestawienia porządku scen i rozpoczął od duetu Wacława z Klarą! Scena ta, przesunięta na początek, — a nie przeznaczona przez autora na ekspozycję — nie tłumaczy się w tem miejscu, jest nijaka; że zaś po niej musi nastąpić dłuższa przerwa przy zaciemnionej sali, zdołano znudzić i uśpić publiczność, zanim sama rzecz się rozpoczęła.
Szczęściem, ujemne to wrażenie minęło; niemniej takie rozrywanie scen (przysparzające w dodatku jedną zmianę dekoracji więcej) jest tu niczem nieumotywowaną swawolą reżyserską. Zbyteczny był akompanjament pieśni o Filonie przy rozmowie kochanków; tem bardziej zbyteczna była piosenka włożona w usta... murarzom, hamująca niepotrzebnie tempo akcji. A już najgorszy był pomysł długiego i głośnego grzmocenia murarzy za sceną gumowemi pałkami; świadomość że kogoś katują obok, nie przyczynia się do wesołości. W dodatku, psuje to nam później scenę murarzy z rejentem, której komizm polega przecież na tem, że rejent wmawia w murarzy nieistniejące pobicie. Jeżeli już chodzi o ilustrację tej bójki, to dowcipnie rozwiązał ją przed paru laty w Ateneum Iwo Gall, zapomocą fruwających w powietrzu sprzętów murarskich; ale u nas żadna zdobycz reżyserska się nie utrwala; następca musi zrobić wszystko inaczej. Słowem, sporo było we wczorajszem przedstawieniu niepotrzebnych ulepszeń, ale nurt akcji biegnie w Zemście tak żywo i wartko, że unosi z sobą wszelkie rupiecie.

*

Jak zawsze na takiej uroczystej premjerze, nie obeszło się bez „sypek”. Ale nastrój był tak miły, że te niewinne sypki przymnażały jeszcze wesołości. W klasycznem miejscu np., Leszczyński, zamiast powiedzieć: „takąbym mu kurtę skroił”, powiedział: „takąbym mu fimfę skroił”. Maszyński, który, jako Papkin, odbiera słowo, powtórzył zkolei: „djabliż mi tam po tej fimfie...” i — — tu przeraził się: przez setną część sekundy czuć było że się zastanawia jak wybrnąć; ale, ponieważ jedynym możliwym rymem byłoby: jak zadyndam na nimfie, zrezygnował z rymu i zakończył wiernie: „jak zadyndam gdzie na furcie”. Ta sypka będzie długo żyła w tradycji kulis, ku wesołości pokoleń aktorskich.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.