Obrachunki fredrowskie/Zemsta (Warszawa, Teatr Rozmaitości, 1924)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta (Warszawa, Teatr Rozmaitości, 1924) |
Pochodzenie | Obrachunki fredrowskie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Techniczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Zemsta (Warszawa, Teatr Rozmaitości, 1924).
Niezwykłe znaki na niebie i ziemi. Bilety na premjerę Rozmaitości rozchwytane na kilka dni naprzód, licytowane. Afisz... Co za afisz! Nazwisko w nazwisko, same tuzy. Najdrobniejsza rólka. A główne role, to same chwały naszego teatru, z sędziwym Rapackim na czele.
Zemsta Fredry... Pisałem o niej niedawno w Krakowie; wyśpiewałem wszystkie hymny na cześć tej uroczej komedji. Możeby tak dla odmiany spojrzeć na nią z innego punktu widzenia? Naprzykład... z punktu murarza, który naprawiał mur graniczny?
A więc, było tak. Dwóch szlachciców sąsiadów darło ze sobą koty; jeden na złość drugiemu postanowił naprawić mur. Posłał po murarza; w trakcie roboty drugi szlachcic murarza spędził i poturbował; pierwszy odmówił mu zapłaty i wyszturchał go za drzwi. Później dwaj szlachcice się pogodzili, pożenili dzieci i wyprawili huczne wesele. A murarz? Historja nic już o murarzu nie wspomina.
Cóż za głupstwo! powie ktoś. Nie takie głupstwo, szanowny panie. Bo niech pan posłucha. Murarz miał dzieci („mieć możecie, tacy młodzi”, jak słusznie powiada rejent); te dzieci miały znów synów, których posłano do szkoły, i dzisiaj te wnuki skromnego murarza, to jest potrosze dzisiejsza rodząca się Polska, to jest — publiczność teatralna. I jak tu żądać, aby te wnuki poturbowanego murarza patrzyły na jaśnie wielmożne figle pana cześnika z tym samym rzewnym sentymentem, z jakim np. patrzał na nie karmazyn Stanisław Tarnowski!
A wnuki rejenta i cześnika? zapytacie. A, szambelan Milczek, wychowanek Teresianum, i hrabiowie de Raptusy Raptusiewiczowie? Grają doskonale w bridża, nie opuszczą żadnych wyścigów, ale w teatrze bywają rzadko. Na tych Fredro jeszcze mniej może liczyć.
I oto do czego zmierzam. Uważam Fredrę za jednego z największych artystów świata, zjawienie się jego w dziejach naszego teatru, zwłaszcza w danej epoce, wydaje mi się jakimś cudem. To też, odkąd się bliżej zajmuję teatrem, dręczyła mnie myśl, dlaczego, wbrew wszystkim entuzjazmom i nawet moralizowaniu krytyki, dzisiejsza nasza publiczność pozostaje wobec Fredry tak oporna? Czemu ten rozkoszny autor, który nie powinien schodzić ze sceny, jest postrachem dyrektorów teatru, a zwłaszcza ich kasjerów? I zacząłem przypuszczać, że to nic innego, tylko że to zbyt młoda i nadwrażliwa jeszcze demokratyzacja naszego społeczeństwa reaguje tak niechętnie na szlachetczyznę Fredry; że to ta przeszłość, odbijająca się w jego utworach, jest może zaporą, odgradzającą go od tych, którzy jeszcze nie dojrzeli do rozkoszowania się samym artyzmem.
A może i jeszcze coś? Może właśnie tej przeszłości jeszcze za dużo w naszem obecnem życiu? Może za dużo się tłucze w Polsce jeszcze ducha szlachetczyzny, tem tylko różnej od owej fredrowskiej, że straciła do szczętu wdzięk, humor i gest? Może i to jest ową przeszkodą? I może dopiero kiedy ów czerep rubaszny stanie się naprawdę muzealnym zabytkiem, wówczas, wyzwolona ze skorupy swego materjału, przemówi do wszystkich Polaków dusza anielska artysty Fredry.
Tak, Fredry, poprostu. Bo gotów byłbym zaproponować pewną koncesję dla ducha czasu. Gotów byłbym opuścić na afiszach teatralnych owo „prowokujące” hr. przy nazwisku Fredry, jakgdyby podkreślające jego przynależność klasową. Wszak, mimo „okopów Św. Trójcy” nawet autor Nieboskiej jest poprostu Krasińskim nie hr. Krasińskim. Fredro zasłużył na to, aby go odhrabić. Nazwijmy go, jeżeli chcecie, „obywatelem” Fredrą, nawet „towarzyszem” Fredrą, ale kochajmy go i żyjmy z nim naprawdę jak z towarzyszem, bo Fredro to jest owa tęcza, zwiastująca nam niegdyś, że się Pan Bóg troszkę przestał na nas gniewać; to jest najczystszy, najszlachetniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek wykwitł na naszej smętnej polskiej ziemi.
Ale trzeba pisać o wczorajszem przedstawieniu. Przyniosło ono przedewszystkiem wrażenie jedno, niezwykłe, górujące nad wszystkim innem: Rapacki! Idąc, gotowaliśmy się na akt pietyzmu dla nestora naszej sceny; nie było mowy o niczem podobnem: furda pietyzm, zaznaliśmy rozkoszy artystycznej tak pełnej, tak mocnej, jak rzadko w teatrze zdarza się kosztować. Cóż za wielki styl tej gry! co za pełnia życia! ile szatańskiego dowcipu w każdym błysku oczu! To sam duch Fredry przemawiał do nas z tej postaci starca, będącej ucieleśnioną wizją przeszłości.
Druga osobliwość wczorajszego wieczoru to był — Solski z tremą. Wyobraźcie sobie, ten gracz nad gracze miał wyraźną tremę, kreując pierwszy raz podobno rolę Papkina! I w tremie tej zaginął humor roli: została niepospolita giętkość i ruchliwość znakomitego artysty, ale brakło wesołości i ciepła.
Dalej cześnik i Dyndalski. Cóż to za para! Kawał historji polskiej, kawał naszego dawnego obyczaju stanął przed nami jak żywy w tej parze. Dwie istoty, nierozerwalnie zespolone z sobą, a tak odmienne, jakgdyby należały do dwóch zupełnie różnych ras, gatunków. Bo też i tak było. Karmazyn — i szarak! Jak cudownie rozumiało się tę terminologję, patrząc na Frenkla i Kamińskiego! Cześnik, rosły, zażywny, krwisty, istotnie karmazynowy, krzepko dźwigający potężne, złotogłowiem opasane brzucho, — zdawałoby się że wessał w siebie wszystkie soki bogatej polskiej gleby. Za nim przykurczony, silący się jaknajmniej zająć miejsca, szary, — Dyndalski. Skąd on się wziął taki chudy w tym dostatnim szlacheckim domu? Miało się wrażenie, że to przez uszanowanie; że prawo noszenia brzucha przypadło jedynie samemu jaśnie panu.
Czy mam przepisywać cały afisz? Trzeba chyba; zanadto jest niezwykły. A więc jeszcze pełen wdzięku Osterwa-Wacław, wreszcie Krogulski, Szymański, Jaracz i Bednarczyk w mniejszych rolach — oto partje męskie; partje kobiece wypadły nieco blado w wykonaniu p. Pichor-Śliwickiej (podstolina) i Majdrowiczówny.
O reżyserję, mimo całego szacunku dla pracy Osterwy, gotów byłbym spierać się w licznych szczegółach. Nie umiem się pogodzić — we Fredrze przynajmniej — z tym stylem przybudówek reżyserskich, z tą obfitością kurantów, organów, niemych scen, z tą pantominą zwłaszcza (ksiądz w otoczeniu całego domu cześnika, wracający po mszy z kaplicy zamkowej!) rozpoczynającą akt pierwszy, a odwracającą uwagę od początkowych słów tekstu. Zdaje mi się, że te słowa właśnie mają tyle „koloru lokalnego”, iż obywają się bez wszelkiej ilustracji. A na dowód, jak te zewnętrzne igraszki odwracają od istotnego ducha, wystarczy fakt, że, po tylu zabiegach mających wydobyć „epokę”, Wacław-Osterwa-reżyser siada przy rejencie z rękami w kieszeni i z nogą założoną na nogę, czego, jako żywo, syn przy ojcu (o ile wogóle ten raczył mu pozwolić usiąść) uczynić wówczas nie mógł...