Obrazy i obrazki/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Obrazy i obrazki
Pochodzenie Rymy i Rytmy. Tom I
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CYKL VII.
OBRAZY I OBRAZKI.

Przechadzki z Muzą.

Nudo, o Matko Muz,
Ty pozdrowioną mi bądź!
(Goethe).
Wstęp.

Poskromicielko żalów i łez,
Mych młodych lat opiekunko,
Czarowna tkaczko rozwianych snów,
Siostro, kochanko, piastunko!
Ach, towarzyszko minionych dni,
Przebacz mi zdradę nikczemną, —
Gdziekolwiek jesteś, o Muzo znijdź,
Roztocz swe skrzydła nademną.
Na mojem sercu dłoń swoją złóż,
Pociesz tęskniące swe dziecię,
Dziś, gdy mnie straszny ogarnia spleen,
Gdy mi tak pusto na świecie.

Powróć, o Muzo, nie mścij się win,
Spójrz, pokutuję dziś srodze,
Żem ci odkosza zuchwale dał,
Żem cię porzucił na drodze.
Żenował mnie twój ubogi strój,
Drażniły twe słabe siły,
Raził klasycznej powagi brak,
Przeróżne wady raziły,
Bom chciał cię zaraz wprowadzać w świat, —
A strach mi było krytyków,
Drżałem przed sądem wytwornych Muz,
Przed żądłem ludzkich przytyków!
Miast czoła potem i serca krwią
Na lepszy strój ci zarobić, —
Jam wolał ciebie, o Muzo ma,
Niechęcią i zdradą dobić!
I podążyłem samotny w świat,
Wzgardziwszy Muzą, — i oto,
Dokąd zaszedłem? — ach, wyznać wstyd!
Zaszedłem poprostu… w błoto!
Ha, nie wiem nawet, czy poznasz mnie:
Znikł już z mej twarzy rumieniec,
Los mego ducha oskubał z piór,
Postarzał się twój młodzieniec!
Przylgnęło błoto do moich szat,
Krew ochłodziła się bardzo,

I moje sądy życiowem złem
Nader ostrożnie dziś gardzą.
Nie szukam idej, a wierzę w fakt
I chętnie korzystam z faktu, —
Spokojnie czekam, aż przyjdzie kres
Mojego z życiem kontraktu.
O mało-m nawet nie włożył już
Sybaryckiego szlafroka,
Bo o wygodę dziś więcej dbam,
Niźli o piękno dla oka.
A moje serce niezna dziś nic,
Prócz paru stron fizyologii,
A jeśli w drogę kto włazi mi,
Łokciem usuwam go z drogi.
Zacząłem nawet cokolwiek tyć…
Bezmyślność sprawia te cuda!
I byłbym może zupełnie rad,
Lecz… straszna trapi mnie nuda!
Dla mego ucha muzyka sfer
Brzmi, jak przeciągłe ziewanie;
Ziewa naokół przestrzeń i czas…
I marzę, marzę o zmianie!
I oto dzisiaj… — szczęśliwy zwrót,
Czy tchnienie życia dawnego?!
Naraz tęsknotą zadrgał mój duch
Za Tobą… nie wiem dlaczego? —
I wzywam Ciebie, o Muzo ma,
Mych młodych lat opiekunko,

Czarowna tkaczko rozwianych snów,
Siostro, kochanko, piastunko!
Przybądź tak biedna, jak byłaś wprzód,
Nie chcę Cię wlec już na bale,
(Chyba Apollo zaprosi nas);
Niech Parnas nie zna nas wcale!
Przy mem domowem ognisku siądź, —
O wieńcach mi się nie marzy, —
Ot, noś kluczyki, gosposią bądź,
Bo nuda źle gospodarzy.
Niech mnie filistrem poezyi zwą,
Nie będę wcale się zżymał;
Jeżeli zechcesz, pończoszkę rób,
Ja będę włóczkę ci trzymał.
Wyjdziemy sobie każdego dnia,
Jak mąż ze żoną pod rekę, —
Ja wezmę ciemny garnitur swój,
Ty weź twą skromną sukienkę,
Będziem na wszystko patrzyli wraz;
I słuchać wszystkiego będziem,
A kiedy wrócim wieczorem znów,
W moim pokoju zasiędziem.
Ty na kolanach usiądziesz mych,
Ja wezmę pióro do ręki, —
Wsłucham się w szepty słodkich twych ust
I będę skrobał piosenki.
Ty dopomożesz pamięci mej,
Ty mi użyczysz natchnienia,

Abym na papier przelewać mógł
Wszystkie przechadzki wrażenia…
Wzniosłe, czy małe, mniejsza o treść,
Niema na świecie drobnostek:
Semiramidy wiszący most
I zwykły cielęcy mostek, —
Wszystko to wartość jednaką ma,
Gdy w dobrą formę oprawne,
Zarówno może pouczyć myśl
I być zarówno zabawne!
Soter Rozbicki opisem swym
Zmniejszy i Napoleona,
A o wielkości pajączka wraz
Byron swym rymem przekona!
A zresztą dobrze piszę, czy źle —
Mniejsza, nie miejcie pretensyi;
Nie publikuję wszak moich bzdurstw
I za nie nie biorę pensyi.
Piszę dla siebie, dla Muzy mej, —
To sprawy są delikatne,
Niech więc się żaden nie wścibia nos
Tu, w moje życie prywatne!
Ot, w państwie rymów jam — burżua
A burżuazką ma Muza,
Za socyalistę krytyka mam,
Za złośliwego intruza!
A więc spacerów nie psujcie nam,
One mi służą na zdrowie:

Me serce żywiej, gdy piszę, drga,
I trochę jaśniej mi w głowie!
Będę więc pisał — mniejsza o treść,
Co z kałamarza wyciągnę:
Nie dbam ja o to, że pracą tą
Laurów, ni palm nie osiągnę.
Niech na Parnasie lśni świetny bal,
Ja z Muzą zostanę w domu:
Jej będę czytał poezyje swe,
A zresztą — prawie nikomu, —
Chyba, że kiedy zjawi się gość,
Co choć zna świetne pałace,
Nie wzgardzi drobną chateczką mą
I spyta o moją pracę,
O mą pół-pracę, zabawkę wpół
Przyjemną, a nieszkodliwą;
Takiemu tylko kantaty me
Z rozkoszą przeczytam żywą;
Gotów-em nawet w kieszeni swej
Zanieść mu zeszyt do domu;
Ja Muzie czytam poezyje swe,
A zresztą — prawie nikomu.
A jeśli nawet skusi mnie druk,
Wymówka jest znakomita:
Przyznajcie, proszę, że prawie nikt
Już dzisiaj wierszy nie czyta!


Poczta miłości (czyli Romantyk.)

Gdzie gałęzie zagrodziły drogę,
Gdzie się idzie w nieskończoność drzew,
Gdzie z pieszczotą mech ujmuje nogę, —
Tam mnie zwabił raz słowika śpiew…

Rozerwałem uściski gałęzi, —
Ach, rozkoszą jeszcze drżały liście! —
I z zielonej wyjrzawszy uwięzi,
Natrafiłem na alei wnijście.

Gęsto żółty zarastał ją mech,
Że się zdała „zapomnienia drogą“;
O, tu chyba nie spotkam nikogo!
Wtem szmer słyszę… Wstrzymałem więc dech:
Czyżbym w pustce tej ujrzeć miał kogo?!


O dwa kroki tam gruby stał dąb…
Przy nim młode dziewczątko klęczało,
Coś z szczeliny spróchniałej zabrało,
I w otworu spróchniałą wraz głąb
Różowego coś rączką wkładało…

Więc ujrzawszy „strach“ taki,
Jam nie cofnął się w krzaki,
Wstąpił we mnie na nowo duch chrobry:
Poprawiłem czuprynę,
By przystojną mieć minę,
I wyrzekłem na razie „dzień dobry.“

Na grzeczności to dzieło
Dziewczę strasznie krzyknęło;
Wraz się z kolan porwało
I w gęstwinę pognało…
Ledwie coś mi mignęło
Przez śródlistne okienka:
Jak kapelusz słomiany,
Jak buziaczek rumiany,
Jak różowa z szarfami sukienka…

A więc w tej desperacyi
Czyż nie miałem ja racyi
Satysfakcyi poszukać troszeczkę?!

Jakżem był niedyskretny!
Wykonałem czyn szpetny,
Bo sięgnąłem po cudzą karteczkę…

Ten różowy bilecik,
Ten bilecik ulotny,
W serce kłuł, jak sztylecik,
A był całkiem wilgotny:
Czyli dębu sprawiła to głębia?
Czy to całus był słodki,
Niby pieczęć pieszczotki —
Pocztowego w sukience gołębia?

Zapałały mi skronie
I uczułem, że wonie,
Wonie wszystkich róż wiosny,
Zawróciły mi w głowie,
Kiedym słowo po słowie
Czytał list ten miłosny:

List: „Ciocia coś podejrzywa od wczora,
Dziś nie przechodź pod oknem z wieczora…
Ach, najdroższy! — to bardzo jest źle!
Całą noc ja będę z tego chora…
Twoja Niutka całusa ci śle…“


Gdym przeczytał te słowa,
Wraz opadła mi głowa,
Konwulsyjnie zamknęły się pięście:
„Więc nie wszędzie już zgniłość!
„A więc jest jeszcze miłość!
„Jest więc jeszcze nadzieja i szczęście?!

„Całus ukryć się może
„I w spróchniałym otworze,
Gdzie dąb stary się z szumem kołysze!…
„Lecz jam spróchniał tak srogo,
„Że nie kocham nikogo,
Że mi nikt o miłości nie pisze!“

I odszedłem zbolały,
I na szczyt nagiej skały,
Co w pobliżu samotnie sterczała,
Skierowałem „beznadziejny krok“!
Tam zasiadłem ponury,
W ołowiane gdzieś chmury
Utopiłem posępny swój wzrok:
A tęsknota niemała
Moje serce szarpała, —
Aż mnie z tego bolał lewy bok!

Biegły długie godziny,
Zmrok zapadał szarawy,
A jam jeszcze w zadumie tam siedział…

Słuszna kara za winy!
Pocom był tak ciekawy;
O miłości się cudzej dowiedział?!


∗             ∗

Dziś już lepiej jest trocha
Z mojem sercem tak chorem, —
Ale jeszcze wieczorem
Coś mi w sercu wciąż szlocha:
„Czemu, czemu ta mała
„Nie do Ciebie pisała?!
Czemu żadna Cię Niutka nie kocha?“


∗             ∗
MORAŁ.

Gdy się rana ma zgoi,
Niedyskrecyi tej mojej
Winna być mi pamiętną pokuta:
Więc ów miły bilecik,
Co mnie skłuł, jak sztylecik,
Noszę zawsze… w kieszeni surduta!


Zły patryjota — filister

jak harfy Eolskie…
Żadne żaby tak pięknie nie grają jak polskie.
Pan Tadeusz.

Stałem długo, stałem jakby gap,
Zapatrzony… w co? — w przydrożne błoto!
Zasłuchany… w co? — w skrzeczenie żab!
Zrozpaczony… żem złym patryotą!

Nie odkryłem, aby gorszy głos
Miały żaby niemieckie od polskich,
A na domiar, — to filistra los! —
Nie słyszałem żadnych harf Eolskich!

Brzydkie błoto… brzydki żabi skrzek…
A najbrzydziej… chyba w mojej duszy!
Świat jest piękny w każdym pyłku swym:
Mickiewicza miej oczy i uszy!


Zmarzluchowi.

Człowiecze! porzuć próżny gniew
I one szlochy dziecięce, —
Że w dzień sierpniowy ostry wiew
Przymusił cię chuchać w ręce!

O, gdybyś jeno przeczuć mógł,
Jak cierpieć od zimna będzie
Twój prapra-prapra-prapra-wnuk
Po długim stuleci rzędzie!

Za milionset miliardów lat
Nastąpi okrutne jutro,
Zeskimosieje cały świat
I włoży niedźwiedzie futro.

Wystąpi mnóstwo czarnych plam
Na całej słonecznej tarczy

I będzie świecić z mglistych ram
Promień mizerny i starczy.

Nie będą znali słońca łask
Nasi wnukowie dalecy:
Będzie podobny słońca blask
Gasnącej łojowej świecy…

I uwatuje gruby śnieg
Nietylko oba bieguny,
Bo oto szybki przyjmą bieg
Lodu i śniegu całuny…

Z obu biegunów śnieżny ślad
Dosięgnie aż do zwrotnika,
Skupi się wonczas cały świat
Na wąskim pasie równika…

I tam, gdzie dziś jest wieczny żar,
Okrutne nastąpią chłody;
Gdzie piasek kipi tak, jak war,
Olbrzymie powstaną lody!

I będzie prapra-prawnuk twój
Chuchać w skostniałe swe palce…
Będzie podobny ludów bój
Śmiertelnej szkieletów walce…


I słusznie wówczas powie świat
W ostatniem tchnieniu rozpaczy,
Że prapra-prapra-prapradziad
Nie wiedział, co zimno znaczy!

Więc idąc śród ciernistych dróg,
Nie skarż się nigdy, broń Boże!
Jakkolwiek źle jest, dobry Bóg
Gorzej urządzić nas może!



∗             ∗

Widziałem cię, luba, dziś znowu,
Widziałem cię we śnie,
Na piersi mi zmora leżała,
I serce mi drżało boleśnie,
I usta jęknęły, jak harfa,
Gdy struna się zrywa:
Ach, wyznaj mi, proszę, najdroższa,
Czy jesteś szczęśliwa?…

Ty wzięłaś mnie zlekka za rękę
I wiodłaś do wielkiej komnaty,
Gdzie lampa jaśniała wesoło,
I woń rozlewały wokoło
Z doniczek najdroższe twe kwiaty…
Gdzie w kącie dwa śmiechy dzwoniły,
Gdzie brzmiały radosne dwa głoski:
Rumiany, pyzaty chłopczyna

I dziewczę, co złote ma włoski,
I buzię figlarną, uroczą, —
Bawili się z sobą ochoczo…
Gdy brzękły kluczyki w twem ręku,
Ja głos usłyszałem wyraźnie,
Co wybiegł z przyległej komnaty,
I wołał na ciebie przyjaźnie:
„Ha, wreszciem doczekał się brzęku,
Pójdź, nowe przyniosłem ci kwiaty!“

Lecz ruszyć nie mogłaś się dalej,
Bo oto dziewczynka i malec
Rzucili się z krzykiem ku tobie;
I gwałtem wstrzymali cię w progu
I gwałtem o całus wołali. —
Ty główki pieściłaś te obie
I uśmiech ozdobił twe usta, —
A pomnąc, że cierpię ogromnie,
Że ból mnie przeszywa, —
Twe oczy zwróciłaś wraz do mnie, —
I więcej jam o nic nie pytał,
Bom z oczu niekłamnie wyczytał,
Że jesteś szczęśliwa!

I oto zbudziłem się ze snu,
I nagiej dotknąłem się ściany…
I pokój samotny i znany

Poznałem — i w koło… nademną
Ujrzałem noc głuchą, noc ciemną, —

I czułem, że serce mnie boli,
A z ust poniewoli
Jękliwy szept się wyrywa:
Ona szczęśliwa… szczęśliwa! —


Do Niego.

O najburzliwszy z najburzliwszych duchu,
Któremu trzeba wiecznych zmian i ruchu, —
Więc ci już zbrzydło me ustronie wiejskie
I czułe dziewczę, które marzy skromnie?
Więc-eś mnie rzucił, chcesz zapomnieć o mnie,
I dziś się wdzierasz na skały Alpejskie,
Nie myśląc o tem, jak cierpię ogromnie;
Pragniesz zapomnieć w wrażeniach turysty
O mej miłości niewinnej i czystej,
Zapomnieć o mnie!

Żeś dał mi rozpacz i odebrał radość,
Za łzy mych nocy i za dni mych bladość,
Za opuszczenie, za wzgardy męczeństwo, —
Niechaj ci w uszach drżą moje westchnienia,
Niech w ślad za tobą idą wciąż wspomnienia,
I niech ci będą jak wieczne przekleństwo.

Każdą uciechę niech zmącą niezłomnie, —
Póki ma rana krwią się sączyć będzie,
Musisz, okrutny, i zawsze i wszędzie
Pamiętać o mnie…

Więc, gdy cię górska natura otoczy,
Gdy w głuchą otchłań zajrzą twoje oczy,
Gdzie z dna głębiny ciemne głazy sterczą,
Słuchając wichru przemowę żałobną, —
Przypomnij wówczas, żeś w przepaść podobną
Strącił me serce dłonią przeniewierczą.
Śród skał samotnych rozejrz się przytomnie,
Lecz zaraz pomyśl wyobraźnią lotną,
Żeś mnie zostawił podobnie samotną
Przypomnij o mnie…

Gdy ujrzysz strumyk, który wązką strugą
Odbywa wiecznie swą pielgrzymkę długą,
Pod kamieniami tocząc się w wąwozie, —
Pobiegnij za mną naraz myślą rączą,
Odkryj, że łzy me tak samo się sączą,
Odkąd zostawiasz mnie w smutku i grozie;
Na szczycie góry, przejęty ogromnie,
Pomyśl ze wstydem o mojej katuszy,
Żeś wdarł się, depcząc po biednej mej duszy,
Przypomnij o mnie!


A kiedy wyżej ujrzysz cypel lodu
I dreszcz uczujesz na ten symbol chłodu,
Pomyśl, że lodem twoje serce było
Dla tej, co niosła ci miłości ciepło,
Że teraz serce jej zziębło i skrzepło,
Że dobrych uczuć stało się mogiłą…
Lecz nie!… bo jeszcze kocha cię niezłomnie,
Przez ciebie, luby, ach, zmartwychwstać może:
W dolinę kwietną spiesz przez gór bezdroże, —
Pamiętaj o mnie!


Nad łóżkiem dziecka.

Dzień za nocą, noc za dniem mijała,
Ciężko straszne wlokły się godziny;
Biedna matka bez przerwy czuwała
Przy łóżeczku chorej swej dzieciny.
I śledziła suchem okiem ruchy,
Gorączkowe rzucanie się dziecka,
Drżąc co chwilę, by śród nocy głuchej
Śmierć jej skarbu nie skradła zdradziecka.
Biedna matka patrzyła uparcie
W twarz dziewczynki, z gorączki zapiekłą.
Zda się strzegła na strasznej tej warcie,
By przez usta życie nie uciekło.
I nie śmiało ono uciec długo…
Ciężki oddech mącił ciszę głuchą,
Świeca bladą paliła się smugą…
Serce matki zabiło otuchą!
Raz zasnęła… na zmęczone oczy
Ołowiane opadły powieki;

A tej chwili z dzieweczki uroczej
Dech ostatni uleciał na wieki.
Matka przez sen oddechu nie słyszy —
Więc się zrywa… jękiem dziecko woła… —
Tak się młynarz budzi w nocnej ciszy,
Gdy umilknie stuk młyńskiego koła!…


Róża.

Kwitnie róża na drzewka ramieniu,
Od zieleni purpurą odbija,
Kąpie główkę w słonecznym promieniu,
Aksamitne listeczki rozwija…

Kiedy myślę, jak jest przyszłość zdradną,
Biedna różo! jakże żal mi ciebie…
Za dni kilka twe listki opadną,
Wiatr je porwie i w kurzu zagrzebie.

Lecz się nie trwóż przedwcześnie tą męką,
Może ujdziesz smutnemu losowi,
Gdy cię dziewczę zerwie białą ręką,
Kochanemu odda młodzieńcowi.

W jego ręku ty unikniesz zguby,
Boś relikwią, różo purpurowa, —
Dziewczę wkrótce złamie swoje śluby,
On cię jednak na pamiątkę schowa!…


Pierwszy śnieg.

Bieluchne śniegu płatki,
Wesołe nieba dziatki,
Chcą bielić błoto czarne:
Padają z góry na dół,
Do ziemskich dążąc met…
Ha, muszą iść na marne!
Przyjął je ziemski padół,
Lecz zaraz oto — zmienił w błoto,
Stopniały wnet!
Marzenia tęcza złota,
Co buja, niby ptak,
I ku nam mknie, jak gość,
By zniszczyć ból i złość, —
Gdy tknie ziemskiego błota,
Przepada tak!


Planeta Wenus.

Zimowej nocy na wschodniem niebie
Wspaniały błyszczy planeta…
Ognisty trójkąt! — dla pragnień ducha
Najpotężniejsza podnieta…
Podnieta próżna!… Nigdy, przenigdy
Nie wzlecim z wązkiego koła!
Od ziemskich kresów nigdy syn ziemi
Oderwać stopy nie zdoła…
Nie zdoła nigdy zbadać zagadek,
Które tak szarpią i bolą…
Cudowne prawo powszechnych ciążeń
Największą naszą niewolą!


Pocałunek.
(Do obrazu Leichtona „Wedded“).

Dłonie złączone, lica płonące,
Serca miotane wzruszeniem!…
Ona doń usta przechyla drżące,
On ją opasał ramieniem…

Tak w świat, przez życie, poszliby razem,
Pojąc się wiecznem pragnieniem…
Ona niewieścich czarów obrazem,
On — męzkiej siły wcieleniem!

Patrz na te ręce — pieszczoty kleszcze!
Zrozumiej chwilę tę błogą!…
Tak blizcy siebie, a zda się, jeszcze
Tęsknocie ulżyć nie mogą!


Gdyby ciał zrzucić ciężar brzemienny,
Gdyby tych form zburzyć ściany!
W jeden się obłok przelać promienny
W wszystkich swych cząstkach zmięszany!…

Nie! niech piękności cielesnej kwiat,
Rozkwita w zachwytów trunku!
Ta jedna para — to cały świat,
A cała przyszłość w tym pocałunku!


W jesienną pogodę.

Wielka niebios źrenica, jakgdyby zakrzepła:
Tak bezdusznie, tak martwo spogląda na świat;
W jej spojrzeniach już niema miłości ni ciepła;
I rażony tym chłodem obumiera kwiat.


Drzewa zrezygnowane stoją uroczyście,
Wśród gałęzi przyostry przewija się wiew;
Jakby życiem znużone, opadają liście,
I bez ruchu się kładną u stóp swoich drzew.


I te, niby ojcowie sierocy i niemi,
Patrzą w głuchej rozpaczy, jak dzieci ich mrą,

Patrzą w ziemię, usłaną szmatkami żółtemi;
I sztywnemi gałęźmi pod niebo się prą.


Twarz nieba coraz bardziej zamglona i blada,
Wszystko w ciężką, szarawą obleka się sieć:
To natura w swój letarg zimowy zapada…
Uciekaj od nas, ptaku, i do wiosny leć!


W podróży.

Posępny, słotny, nikczemny dzień,
Najgorszy z dni października;
Niemile jechać w tak podły czas;
Chłód w samo serce przenika.
Z szalonym pędem mój pociąg mknie
I trzęsie mną nielitośnie,
Drewniana klatka wagonu drży,
A koła mruczą nieznośnie.
Ach, monotonny pomruk tych kół
Rozdziera hałasem uszy,
Niby przykrości wróżebna wieść
Zakrada mi się do duszy…
Przez szyby zimną pokryte mgłą,
Rzucam niechętne spojrzenie,
Bo nieba blady i smętny strop
Ponure sprawia wrażenie.

Na mokrych polach szeregi drzew —
Niedawno strojne, ponętne,
W przeciwną stronę, niźli ja, mkną,
Zaspane i obojętne…
Gromada z dymu usnutych widm
Z wiatrem napowrót ucieka.
Ach, gdybyż przeszedł ten humor zły!
Dziewczę w ojczyźnie mnie czeka!!!


Tajemnica.

Kto ten chłopiec blady
Z taką twarzą smętną?
Jego postać nosi
Wielkich bólów piętno…

Piękny chłopcze blady,
Ulżyj twej katuszy,
Wyspowiadaj boleść
Współczującej duszy…

Jeszcze bardziej zbladły
Blade chłopca lica,

Drżący głos wyszeptał:
— „Ach, to tajemnica!…

„Rany mej nie zgoją
„Żadne ludzkie siły;
„Tajemnicę moją
„Wezmę do mogiły!“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.