Na zmiennej fali nastroju/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Na zmiennej fali nastroju
Pochodzenie Rymy i Rytmy. Tom I
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CYKL VI.
NA ZMIENNEJ FALI NASTROJU.

Przegrana walka.

Jakże mą istność me pióro nakreśli?
Czyż zdoła wyrwać z ciemnego dna duszy
Tysiące sprzecznych i urwanych myśli,
Fałszywych śmiechów, mniemanych katuszy!

Czyż zdoła wiernie odtworzyć te walki,
Jakie namiętność prowadzi z rozumem,
Miłość ze złością — te silne rywalki,
I pragnień boje, prowadzone tłumem;

Z siebie i w siebie gonitw dziwnych tyle,
Sny me o życiu ze snami o grobie,
I bojaźń drżącą, że ja się omylę
Albo w ludzkości, albo w samym sobie!?

Czyż zdoła pióro zebrać w obraz cały
Oddzielne mego uczucia okruchy,

Zwątpienia, wzloty, szyderstwa, zapały
I nerwów lekkie niezbadane ruchy?

O! moje życie jestto w głębi łona
Ze sobą samym pojedynek skryty!…
Czy jedna wygra, czy też druga strona,
Ja wyjdę zawsze okropnie pobity!


Na polu.

Ach! szeroko tu w około!
Twarz mi muska wiatru wiew…
W duszy śmiało i wesoło
Z tętnem krwi mej wzbiera śpiew.

Ogień z oczu moich bucha!
Ogień w piersi mojej wre!
Szmer z przestrzeni mknie do ucha:
Mnie natura zwierza się!

Grzmi i błyska! — Jaka burza!
W koło rzeźwy szum i deszcz!
W jakąś świeżość duch się nurza
I po nerwach biega dreszcz…

Głupia tęskność ma umiera,
Z nią niepewność ginie wnet.

W niebo oko me spoziera:
Jam ptak wolny, a nie kret!

Tak! na strunach mojej woli
Wprawną ręką dzisiaj gram!
Jam do wyższej przyzwan roli!
Nie poznaję siebie sam!


Moje uczucia.

Uczucie moje — to nie cieplarnia
Dla marnych kwiatów,
Co szczupłem ciepłem swem nie ogarnia
Dalekich światów…
To nie jest koło, raz zakreślone
Krótkim promieniem,
Nie ckliwe dziecię, łzami zroszone,
Z słabem ramieniem…
Uczucie moje nie zmienia barwy
Według wygody,
Uczucie moje nie nosi larwy
Chwilowej mody.
Uczucia moje — nie ciepłe szale,
Nie miękie futra;
O! one żyć-by nie mogły wcale
Życiem bez jutra!
Moje uczucie ogarnia tłumy,
Tłumy cierpiące;

Dla nich to pragnie, choć nie zna dumy,
Być jako słońce!
Uczucie moje — to motor święty
W życiowym znoju,
Ono unosi w myśli odmęty,
Na pole boju…
Ono boleje o ciemnej braci
W sercowej cieśni;
Uczucie moje życia nie traci,
Bo tętni w pieśni…


Młodociany poryw.
(W latach osiemnastu).

Tak! muszę gwałtem zerwać ze sobą!
Zbliża się wielka przesileń chwila,
Z nędznej poczwarki tą właśnie dobą
Muszę się wreszcie zmienić w motyla!
Szersze uczucia w pierś mą kołacą,
Myśl w kraj idei biegnie na zwiady;
Wy mi wskażecie, prawdo i praco,
Jak trzeba w życiu zostawiać ślady!
Drobna zwyczajność dręczy mnie nudą,
Życie fizyczne nadto jest krótkie,
Nie mogę próżnią żyć, ni obłudą, —
To mi do walki doda pobudkę!
Serce mi szarpie poczwara dumy,
Dysząc za karmem sławy dalekim:
„Kto się nie umiał wybić nad tłumy,

Kto nic nie zrobił — nie był człowiekiem!“
Śmiejcie się!… Drwiny wasze pojmuję!
Cóż?! Kiedy orły biegną w obłoki,
I ja do lotu ochotę czuję,
I ja chcę wzlecieć w obszar wysoki!
Gdym drobny ptaszek, niechaj z błękitu
Spadnę, w przepaściach głowę rozbiję;
Lecz jeślim orzeł — o szczęście bytu!
Wtedy naprawdę pojmę, że — żyję!



∗             ∗

Nie chcę komnat złoconych, ni służalców schylonych,
Nie chcę bogactw całego wszechświata,
Ni przyjaciół nie żądam, ani lubej wyglądam,
Ani duch mój w błękity ulata;
Już nie nęci mnie sława, nie olśniewa zabawa,
Nie chcę uciech znać Epikurejskich;
Chciałbym wszystko postradać, a natomiast posiadać
Jedną kroplę ze źródeł Letejskich.



∗             ∗

Nie wierz w mój uśmiech, młoda dziewczyno,
Ani w swawolne me słowa,
Chociaż z ust moich wciąż żarty płyną,
Lecz w sercu — otchłań grobowa!

Chociaż się śmieją płocho me usta,
Choć lekko dźwięczy ma mowa,
W sercu nie mieszka wesołość pusta,
W sercu mem rozpacz grobowa!



∗             ∗

Serce słabnie, duch oddał się w pęta,
Wzrok obłędniał, zadrżały mi dłonie,
I świadomość swej nędzy przeklęta,
Jako robak, zasiada w mem łonie.
Jakżeż duch mój bezsilny i chory!
Jak go chwila poniża złowroga!
Toć że szukam w około podpory:
Chcę modlitwy i wiary i Boga!
Błędny wzrok mój podnoszę do nieba,
Chciałbym przebić te cienie i blaski,
Boga, Boga mi teraz potrzeba,
Przebaczenia, pociechy i łaski!
............
Lecz wiem, że wszędy trwa konieczność twarda,
Wiem, że mą prośbę spotka tylko wzgarda,

Że skutek chłodno stąpa za przyczyną,
Że przeznaczeni na zagładę — giną!
Więc, choćbym błagał, choćbym płakał rzewnie,
Co się zaczęło, to się skończy pewnie:
Stargany w groźnej walki kołowrocie
I dłonią losu popchnięty kamienną, —
Duch mój zapadnie w szalonym swym locie
W przepaść ponurą, głuchą i bezdenną…


Sen.

Ach, bodaj że sen mój nie kłamie,
Na duszy mej zawisł, jak brzemię,
Ja śniłem, że ktoś mnie za ramię
Pochwycił, obalił na ziemię,
I dłonią tak ścisnął za gardło,
Że tchnienie się w piersi zaparło.
Więc wzrok wytężywszy swój krwawy,
Ja wroga błagałem tak we śnie:
„Ja pragnę miłości i sławy,
Ja nie chcę umierać tak wcześnie;
Ach, ulżyj okrutnej mej męce,
Odejmij żelazne swe ręce!…“
Nie baczył na łzy, na błagania,
Któremi go ująć pragnąłem, —
I w chwili ostatniej konania
Ze snu się strasznego ocknąłem:
I widzę… sam sobie nie wierzę…

Słuchajcie, opowiem wam szczerze:…
Jam własną miał dłoń na ramieniu,
Dłoń własną na szyi ja miałem,
Sam ramię szarpałem zawzięcie,
Sam gardło zawzięcie ściskałem!
I w grozę straszniejszą popadłem,
I symbol okropny odgadłem:
Ja, myśl wysilając bez miary,
Skazuję swą myśl na zatrucie,
I serce spinając ostrogą,
Uczuciem zabijam uczucie,
I kaprys swój zwalczam kaprysem
I jestem w pustyni farysem.
I duch mój wieczyście rozdwojon sam w sobie,
I własną swą ręką ja złożę się w grobie!



∗             ∗

Śród szarugi i zmierzchu,
Tam na moście egipskim,
Na kanale Fontanki,
Zaczepiły mnie sfinksy.
Nieruchomem spojrzeniem
Swoich twarzy żelaznych
W głąb’ mej duszy przenikły
I spytały ciekawie:
„Czego szukasz przybyszu,
„Tu w nieznanem ci mieście?
„Jakich złudzeń cię wiatry
„Aż na północ przyniosły?!“
I cień chmurnej zadumy
Na mem licu wnet zaległ,
A z mych ust zaciśniętych
Ani słowo nie wyszło.
Tylko rękę oparłem
Na poręczy żelaznej

I z kamieni nadbrzeżnych
W głąb’ kanału spojrzałem.
Na wód czarnych powierzchni
Żółte światła latarni
Migotały odbiciem,
Kołysanem przez wiatry.
A w głębinie ponurej
Sznur kamienic sąsiednich,
Wywróconych dachami,
Swe kontury rysował.
I do głowy mej naraz
Myśl dziwaczna strzeliła, —
Że przybyłem ja tutaj,
By spokoju poszukać;
Że ten spokój szukany
I marzony oddawna
W onych gmachach się mieści
W wód głębinie wiszących…


Na północy.

Oto letni dzień na schyłku przecie,
Lecz nie prędko noc rozpostrze cienie
Pod tym stropem bladym i bezsennym…
Jakiś bezwład zapanował w świecie,
Czuć w powietrzu dziwne zleniwienie,
Niby niemoc po upale dziennym;
Samo niebo tchnie na miasto ciszą
Spójrz! obłoki nieruchomie wiszą…

Wolnym krokiem idąc po ulicy,
Słyszę kędyś skrzypiec ton miłosny,
Niby skargę, niby cichy lament…
To z otwartych okien kamienicy
Zbiega ku mnie naraz dźwięk żałosny,
A me serce gra akompanjament…
Zkąd ten grajek niewidzialny dla mnie
Mą tęsknotę wypowiada za mnie?…


W pilnej sprawie.

Przed mieszczańską klientelą
Nic mnie z grzechu nie oczyści:
Adwokacka moja teka
Rdzawo-żółtych pełna liści.

Poprzez parki, po za miastem,
Jam dziś jechał w pilnej sprawie,
Lecz ją cudny dzień jesienny
Z mojej myśli wygnał prawie.

Te pożółkłe akty w tece
I czerwone assygnacyje,
Które dano mi na koszta,
Mają wszelką bytu racyję.

Lecz do duszy stokroć więcej
Przemawiają oczywiście

Te pożółkłe liście brzozy
I czerwone klonu liście…

Ej, woźnico, wstrzymaj konia,
Daj mi mały odpoczynek,
Z tego parku moim miłym
Pragnę posłać upominek.

Mój woźnica młody chłopak
W moje ślady poszedł skoro;
I zerwaliśmy obydwaj
Najpiękniejszych liści sporo.

W sentymentach dla natury
Ledwiem nie grzązł tak dalece,
Żem wyrzucić chciał papiery,
By mieć więcej miejsca w tece.

Lecz i tak dziś moja teka
Rdzawo żółtych pełna liści:
Przed mieszczańską klientelą
Nic mnie z grzechu nie oczyści.

............

Przy tym dniu słonecznym w parku
Z mego czoła zeszła chmura:

Ach, najczystszych uciech czarą
Zawsze poi nas natura!

A więc piłem całą duszą
Z tej upojeń słodkich czary…
Ale wiatr już strącał liście —
Najpiękniejsze wiosny dary.



∗             ∗

Niema to, niema to,
Jak humorek niepopsuty,
Kiedy człek pozbędzie się
Żałośliwej w głosie nuty,
Gdy odważnie plunie raz
Na niedole tego świata
I marzeniem wartkiej krwi
Aż na gwiazdy spadłe lata;
Gdy kulami u swych nóg
Niby żongler się zabawia,
Zręcznie skacze poprzez miecz,
Który serce mu zakrwawia;
Gdy w księżyca głupią twarz
Z głupim śmiechem się zagapi;
Wytrząsając kiesę swą
Biedą jutra się nie trapi;

Gdy weselem, brakiem trosk,
Głębię wszelkiej prawdy mierzy;
Że dwa razy dwa jest pięć,
Jak w aksyjomat święcie wierzy,
A spotkawszy pełną pierś,
Nie do serca tęsknie puka,
Zamiast ckliwych uczuć tam,
Gdy rozkoszy samej szuka;
Kiedy jasną nosi twarz
Zamiast miny kwaśnej, strutej, —
To się zwie, to się zwie
Mieć humorek niepopsuty!
............
Ale topór blask utraca,
Gdy porąbie w lesie drwa,
A mój humor niepopsuty
Tylko parę minut trwa.



∗             ∗

Milion ruchów robiłem już ręką
Śród tysiąca mych nieszczęść i szczęść:
Już i rękę składałem na sercu,
I ku niebu wznosiłem już pięść.
I nerwowo splatałem już palce,
I wpijałem paznokcie już w dłoń,
I garściami chwytałem za włosy,
Chcąc w łysinę ozdobić mą skroń,
I do ust przyciskałem już palce,
Aby posłać całusa od ust;
I w swej dłoni dłoń inną ściskałem,
I niejeden objąłem już biust…
I znużyłem już ręce ogromnie,
Powtarzając niejeden ów gest —
I najmędrsze, najmilsze mi z wszystkich,
Tylko ręki machnięcie dziś jest!


U wrót obłędu.

Co się z mózgiem moim dzieje?
Co zatruwa moje życie?
Ha, oszaleć mam nadzieję, —
I to w młodych lat rozkwicie?
To mi raptem zaśmiać chce się,
To znów gorzkie łzy wylewam,
To z mej piersi okrzyk rwie się,
To znów gwałtem pragnę śpiewać.
W sercu tańczy bez przyczyny
Kalejdoskop uczuć liczny…
To cudaczne stroję miny,
To mnie chwyta dreszcz febryczny.
Każdy członek drży i pląsa,
Płacz i śmiech i krzyk i śpiew…
To znów duszą moją w strząsa
Niepojęty wściekły gniew?


∗             ∗

Siedzę sobie, pijąc kawę,
Lub wesoło mknę ulicą, —
Wtem mi widmo jakieś krwawe
Mignie we łbie błyskawicą:
To mój sąsiad z dziwnym śmiechem
Bieży ku mnie, wznosząc nóż…
Z figla tego wnet się śmieję,
Wszak nie jestem żaden tchórz!


∗             ∗

Piszę jakiś wiersz zabawny,
Pogrążony w słodką ciszę, —
A w tem chichot dosyć jawny
W wyobraźni mojej słyszę.
Czy to naraz drzwi otwarto?
Za mem krzesłem tyle osób!
Kuligowych maszkar kupka
Skacze, pląsa w dziwny sposób..!
Jest tam krewny w kraśnej kołdrze,
Jest sąsiadka w śmiesznym stroju,
Druh mój suknię czarną nosi,
Włóczy ogon po pokoju!
Czuję ich, lecz wierzyć nie chcę,
Że w błazeńskiej są zabawie…
A tak wszystko jawnem zda się,
Że obejrzeć chcę się prawie.

Mówię sobie: „Jakżem śmieszny!
To fantazyi mojej błysk!“
I w tej chwili wszystko znika:
Krzywe miny, śmiech i pisk…


∗             ∗

Na kanapie sobie leżę,
O znajomym zmarłym myślę:
„Czy przyjedzie tu zabawić,
Czy mi list obszerny przyśle?“
Myślę tak i wraz nie myślę,
Bo nie jestem taki głupi,
By uwierzyć w list lub w podróż
Tego, co ma wygląd trupi…
Jednak on już jakby przybył!
Tylko sobie w kącie stoi.
Śmieszna myśl! — Powiadam głośno:
„Czy to mnie się pan tak boi?“
I do niego palcem kiwam,
By opuścił kąta ciemność,
Wiem, że tam nikogo niema,
A rozmawiać mam przyjemność!
No, nikogo, jak nikogo, —
Coś tam jest: jak surdut stary,
Jakby nos i uśmiech znany, —
Tylko im nie daję wiary.

Jest, czy niema, — nic nie gada;
Dla mnie to nie żadna racyja,
A więc z ust mych płyną słowa,
Monologo-konwersacyja:
„Cóż? znudziło się tam panu?
Więc-eś z grobu przylazł do mnie!
O, nie dziwi mnie to wcale,
Wszyscy lubią mnie ogromnie.“
Aż mi chce się śmiać ze siebie,
Czuję, że już przerwać czas,
Chwytam laskę i kapelusz
I wybiegam w góry wraz!


∗             ∗

Lecz najgorzej w noc bezsenną:
Kręcę się po prześcieradle,
I do tego lub do tamtej
Komponuję list zajadle.
Cały list już obmyślony,
Więc obmyślam nań odpowiedź,
Albo jestem rad z niej mocno,
Albo zły, więc wołam: „dowiedź!“
To i to pisałem w liście,
Nie pojęliście mnie wcale!
Więc list nowy komponuję,
Całą noc tak piszę stale!

Nieraz z człekiem tak się skłócę,
Rzucę seryjo głupstw miliony, —
Rankiem bym na papier przelał,
Lecz mam głowy ból szalony.
Drzemię… budzą: list przynieśli!
Tam najczulszych słówek moc…
Dobrze! nikt się nie domyśla,
Com nagadał mu przez noc!


∗             ∗

To się w mózgu moim dzieje!
To wypełnia moje życie.
Ach, zwarjować mam nadzieję
I to w młodych dni rozkwicie!
Nic nie znaczy, choć w rozpaczy
Jam to sam tak dobrze czuł:
Drogi brachu, toć ze strachu
Człek sam nieraz skacze w dół!
Nie pomoże nic, doktorze,
Wszystkich twoich środków moc,
Coś mnie wlecze do waryjatów!
Hop, hop, hop, — i hoc, hoc, hoc!
Już mnie dziś to nawet cieszy,
Jak pogodny nieba strop.
Ho, ho, ho! — jak mi się spieszy!
Hoc, hoc, hoc! i hop, hop, hop!



∗             ∗

Los wyrył na mej duszy Mane, Tekel, Fares,
I oto się nademną wróżba jego ziszcza:
Myśl mą zmienia w ruinę, a uczucie w zgliszcza,
I jeden już dziś tylko znam — apatyi kares…


Zardzewiały kotwice, prysły wszystkie stery,
Dawne moje nadzieje dzisiaj trupem cuchną,
I wieje wkrąg odemnie starej trumny próchno,
I niema we mnie więcej woli życia szczerej.


Ach, i niestać mnie nawet na tę trochę dumy,
By marną swoją dłonią z marnem zerwać życiem,
I żyję jeno ciągłym rozkładem i gniciem,
A maską mojej twarzy oszukuję tłumy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.