<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Obrońca pokrzywdzonych
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 29.9.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wypadek z autem

Van Brixen nie ucieszył się bynajmniej na widok markiza wchodzącego z jego przyszłym zięciem. Oczekiwał, że dziś właśnie w przededniu ślubu Fournier zjawi się po swoje pięćdziesiąt tysięcy funtów. Miał nadzieję, że perswazją i groźbą skłoni go do przyjęcia mniejszej sumy. Widząc markiza zrozumiał, że musi zrezygnować z tego planu. Nie pozostawało nic innego, jak zrobić dobrą minę do złej gry i wręczyć Fournierowi pełną sumę w gotówce i papierach wartościowych.
Józef pokwitował i poprosił markiza, aby kontrasygnował pokwitowanie.
Markiz zgodził się z ochotą.
Ponieważ wizyta miała charakter raczej handlowy, zakończyła się szybko i szczęśliwy narzeczony wraz ze swym rzekomym przyjacielem opuścił dom swego przyszłego teścia.
W chwili, gdy wsiadali do auta, markiz po cichu szepnął szoferowi.
— Wszystko poszło dobrze, teraz na ciebie kolej.
Auto jechało już przeszło pół godziny. Fournier począł się niepokoić. Odwrócił się do swego towarzysza wygodnie rozpartego na poduszkach’ auta i zapytał:
— Czy daleko jeszcze do Banku Angielskiego?
— Wydaje mi się, że czas się panu dłuży w moim towarzystwie. — odparł markiz.
Józef zaprzeczył śpiesznie. Nie mógł się jednak powstrzymać od częstego spoglądania przez szybki auta na ulicę. Było jednak tak ciemno, że trudno się było zorientować w okolicy.
Minęło nowe pół godziny. Fournier zniecierpliwił się.
— Obawiam się, panie markizie, że pański szofer zbłądził.
— To niemożliwe — odparł arystokrata.
Na wszelki wypadek kazał mu się zatrzymać.
Szofer przyznał ze wstydem, że nie zdaje sobie sprawy, gdzie się znajduje. W oddali majaczył jakiś wielki budynek. Zdecydowano, udać się tam po informacje. Szofer wysiadł z auta. Po chwili wrócił oświadczając, że budynek ten to szpital dla umysłowo chorych w Hanwell.
Dobrzeby było cię tam zamknąć — mruknął do siebie markiz. — Zawracamy czemprędzej.
Szofer, którego zmyliła gęsta mgła, ruszył w kierunku przeciwnym. Zamiast pojechać na wschód i jechać wzdłuż Hyde Parku, ruszył na zachód.
— Zechce mi pan wybaczyć nieuwagę tego chłopca — odparł markiz. —
— To małe spóźnienie nie ma znaczenia — odparł Fournier. —
Wyraz jego twarzy zadawał kłam tym słowom. Nie mógł powstrzymać się od wyznania markizowi, że jego mała przyjaciółka Lulu, po którą miał wstąpić po drodze zrobi mu okropna scenę.
— Może mi pan uwierzyć, albo nie — rzekł — ta mała zdolna jest do wydrapania mi oczu. To prawdziwy demon. Dziś zwłaszcza w dniu naszego rozstania, nerwy jej mogą wypłatać mi figla.
Markiz d’Armand rozpływał się w przeprosinach. Zamierzał właśnie polecić szoferowi, aby jechał szybciej, gdy nagle auto zatrzymało się.
Sytuacja przedstawiała się tragicznie. Dokoła nie widać było żywej duszy. Okolica była zupełnie pusta.
Fournier wyskoczył z wozu.
— Co się stało? — zapytał szofera. —
— Opona „nawaliła“ — odparł flegmatycznie.
Tego było już zbyt wiele dla przyjaciela panny Lulu. Dał ujście swej złości i począł wymyślać szoferowi. Szofer jednak oświadczył, że naprawa nie potrwa długo i auto za kilka chwil będzie gotowe do drogi. Fournier postanowił więc wrócić do auta, zwłaszcza, że mgła gęstniała coraz bardziej i zacinał ostry deszcz.
Reperacja zajęła prawie całe pół godziny, które wydały się Fournierowi wiekiem.
Markiz nie posiadał się z żalu. Chcąc powetować swemu przyjacielowi stratę czasu, zaofiarował mu swe usługi.
— Zechce mnie pan odwieźć bezpośrednio do Luli — rzekł Józef — nie mogę pozwolić czekać jej dłużej. Muszę zrezygnować ze złożenia pieniędzy w dniu dzisiejszym w banku.
Markiz wydał szoferowi odpowiednie dyspozycje.
— Nie zamierza pan chyba, drogi przyjacielu, nosić przy sobie przez cały wieczór tak poważnej sumy.
— Jest mi naprawdę bardzo przykro, ale nie mogę pójść do banku. Wie pan przecież jak długo trwa załatwienie tych formalności. Pozostało mi już zaledwie kilka minut czasu.
— Niechże się pan zastanowi: z całą pewnością zabawi się pan dzisiejszej nocy wesoło. Zebranie przeciągnie się dość długo, a potym rozpoczniecie włóczęgę po dancingach i kawiarniach. Popełnia pan wielką nieostrożność.
— Co robić — rzekł. —
— Jeśli sądzi pan, że mogę panu pomóc, proszę mną dysponować. Gdyby zechciał pan powierzyć mi pieniądze, mógłbym sam zanieść je do banku.
— Trudno mi zgodzić się na pańską propozycję.
— Rozumiem, że waha się pan powierzyć mi tak wielką sumę.
— Myli się pan. Powierzyłbym panu, bez wahania cały mój majątek.
— A więc zgoda. Proszę mi dać pieniądze, a ja zapewniam pana słowem honoru, że natychmiast po pożegnaniu się z panem złożę je w banku.
Markiz Armand nie pozostawił mu czasu do namysłu. Wyciągnął z kieszeni notesik I wieczne pióro.
— Wypiszę panu pokwitowanie — rzekł. —
— To zbyteczne — odparł Fournier. —
— O nie, wszystko musi się odbyć prawidłowo.
Zanim Fournier zdążył wypowiedzieć słowo, markiz wręczył mu kwit na pięćdziesiąt tysięcy funtów, które jednocześnie wsunął do kieszeni.
Auto zatrzymało się przed domem Lulu.
Markiz zaczekał, aż Fournier zniknie w sieni domu i rzekł do szofera.
— Musimy dotrzymać słowa honoru, Charley! Do Banku Angielskiego.

Przed Bankiem Angielskim zatrzymała się wspaniała limuzyna. Wysiadł z niej wytwornie ubrany cudzoziemiec. Po pewności, z jaką przekroczył próg wspaniałego gmachu, można było poznać z łatwością, że był tego banku stałym klijentem. Zostawił swe futro w szatni i przeszedłszy przez hall udał się do jednego z licznych gabinetów, przeznaczonych dla klijenteli, mającej coś ważnego do napisania. Zabawił tam kilka minut, zajęty redagowaniem jakiegoś listu, poczym udał się do głównej kasy.
Nieznajomy wyjął z kieszeni dokument i okazał go urzędnikowi. Po zapoznaniu się z nim, urzędnik udał się z nieznajomym do innego okienka i poprosił, aby zechciał na niego poczekać przez chwilę.
Okazany dokument wywołał w całym banku poruszenie. Urzędnicy rozmawiali z sobą po cichu i z ciekawością zerkali w stronę nowego klijenta.
Nieznajomy nie zdawał sobie sprawy z zainteresowania jakie wzbudził. Usiadł w wygodnym fotelu i począł z zainteresowaniem czytać, wyciągniętą z kieszeni gazetę. Dokument, który wzbudził zainteresowanie był dyspozycją wypłaty sumy czterdzieści tysięcy funtów szterlingów z konta bankowego Fourniera na rzecz owego cudzoziemca. Dokument był podpisany własnoręcznie przez Fourniera, a prawdziwość jego podpisu zaświadczona została przez notariusza Longwooda.
Nieznajomy jaknajspokojniej czytał w dalszym ciągu swoją gazetę. Był tak pochłonięty lekturą, że nie usłyszał, jak kasjer wywołuje jego nazwisko. Podniósł się szybko. Gdy poproszono go, aby okazał swój dowód osobisty, wyciągnął paszport oraz dokument urzędowy, stwierdzający, że jest delegatem Francji do rokowań handlowych z Anglią.
Po załatwieniu wszystkich formalności, markiz otrzymał czterdzieści tysięcy funtów i pożegnawszy się chłodno z urzędnikami opuścił Bank Angielski.
Wygalowany portier podbiegł do drzwi limuzyny i skłonił się nisko. Nieznajomy wsunął mu w rękę dwa szylingi.
Auto zatrzymało się przy pierwszym zakręcie. Cudzoziemiec wysiadł i zbliżywszy się do szofera zapytał:
— Charley, czy ostrzegłeś Franciszka Fourniera?
— Nie mogłem tego zrobić, gdyż nie wiedziałem, czy plan się uda.
— Dobrze, sam do niego zatelefonuję. Poczekaj tu na mnie. Za chwilę będę z powrotem i zaraz pojedziemy na Goldhawke Road.
Nieznajomy znikł za drzwiami restauracji. Wrócił po kilku minutach. Wsiadł do auta, które natychmiast ruszyło z miejsca.
Z daleka majaczył lasek, znajdujący się w pobliżu siedziby van Brixena.
Jakkolwiek ulica o tej porze była pusta, dwa cienie ludzkie szukały kryjówki pod osłoną drzew. Musiały one czekać na kogoś, ponieważ spojrzenie ich kierowało się nieustannie w stronę Hyde Parku.
W oddali ukazało się jakieś światełko, które rosło z każdą chwilą.
— To — napewno on — szepnął jeden z ludzi. — Światło rosło coraz bardziej i wkrótce widać było latarnię automobilu, zbliżającego się z dużą szybkością.
— Daj umówiony znak, Edwardzie.
Przeraźliwy gwizd przerwał ciszę nocną. Usłyszał go widać szofer, gdyż wóz zwolnił i zatrzymał się na rogu ulicy Woodlane. Jakiś człowiek zbliżał się szybkim krokiem.
— Nareszcie... Czy to pan, panie Franciszku? Pozwolił pan długo czekać na siebie.
Nowoprzybyły uścisnął wyciągnięte ku sobie dłonie.
— Proszę mi wybaczyć panie markizie, ale nie mogłem przybyć wcześniej. Gdy otrzymałem pański telefon nie śmiałem uwierzyć w to, co mi pan powiedział. Wiedziałem o przygotowaniach jakie pan uczynił dla przeprowadzenia swego planu. Opowiadał mi o nich pan Bellon. Obawiałem się jednak, że wszystko w ostatniej chwili zawiedzie.
— O nie drogi Franciszku — zawołał markiz d‘Armand. — Powiodło się znakomicie i w pół godziny pańskie sny staną się jawą.
Młody człowiek chciał podziękować.
— Niech pan poczeka z podziękowaniem aż będziemy u celu — odparł markiz. — Teraz każda minuta jest droga. Do pracy!
Trzej mężczyźni przeszli przez ulicę i skierowali się w stronę domu van Brixena.
— Czy jest pan pewny, że van Brixena nie ma w domu?
— Dziś rano otrzymałem od Anettki kartkę, w której zawiadamia mnie, że ojciec jej wyjechał. Przykro mu było podobno opuszczać dom w przededniu ślubu córki, ale sprawa należała do poważnych i niecierpiących zwłoki. Przed wyjazdem zapewnił Anettkę, że wróci dziś o północy.
— Jeszcze jeden powód do pośpiechu — rzekł markiz. —
Drzwi od ogrodu zamknięte były na kłódkę. Trzej mężczyźni otworzyli ją bez trudu i po chwili znikli wśród gęstej zieleni.
Dom wydawał się pusty. Tylko w jednym oknie błyszczało światło.
Dał się słyszeć krzyk sowy.
Za oświetloną szybą ukazała się sylwetka kobieca.
Przez kilka chwil stała nieruchomo, poczym otwarła okno i szybko wyrzuciła coś do ogrodu.
Markiz zapalił kieszonkową lampkę. Był to bilet, przywiązany do kamienia.
Anettka donosiła, że nie może wyjść z domu, ponieważ gospodyni zamknęła na klucz drzwi wejściowe, a biedna dziewczyna w żaden sposób nie może znaleźć klucza. Franciszek nie posiadał się z oburzenia. Markiz uspokoił go jednym słowem.
— To nam nie stanie na przeszkodzie — oświadczył. —
Wyciągnął z kieszeni swego płaszcza sznur opatrzony hakiem. Skinął na Anettkę i zarzucił sznur chcąc zahaczyć go o oparcie okna. Nie udało mu się. Sznur upadł głośno na żwir ścieżki.
Trzej mężczyźni cofnęli się przerażeni. Obawiali się, że hałas obudzi domowników. Dokoła panowała jednak niezmącona cisza.
— W ten sposób do niczego nie dojdziemy — szepnął markiz.
Rzucił swe cenne futro na trawę i pobiegł w stronę piorunochronu. Dwaj jego towarzysze wstrzymywali oddech. Markiz chwycił kabel oburącz i rozpoczął niebezpieczne wspinanie się. Szybko wdrapał się na wysokość pierwszego pietra, gdzie znajdowało się okno pokoju Anettki. Chwytając się występów muru oraz żaluzji, zbliżył się do okna młodej dziewczyny. Przez chwilę widać było jednak sylwetkę na oświetlonym tle, poczym zniknął on w głębi pokoju.
Nie tracąc czasu przywiązał sznur do instalacji centralnego ogrzewania i przerzucił drugi jego koniec przez okno. Na widok nocnego gościa Anettka drgnęła. Wiedziała, że przynosił jej wolność. Mimo to przerażał ją jego stanowczy wyraz twarzy. Trudno byłoby walczyć z takim przeciwnikiem.
— Niestety nie mogę zaofiarować pani wygodniejszych schodów — rzekł — ale niech mi pani zaufa. Podczas, gdy pani zajmie się przygotowaniem do drogi, pozwoli pani załatwić pewną sprawę prywatną. Zechce mi pani wskazać, gdzie znajduje się gabinet pani ojca.
Anettka zadrżała.
— Proszę nie sądzić — rzekł markiz, — że knuję coś złego. Mam na myśli poprostu niewinny żart.
Dziewczyna dała mu żądane informacje, Markiz znikł, i wrócił po paru minutach.
— Czy jest pani gotowa? — zapytał.
Nie dając jej czasu na odpowiedź, wziął ją na plecy, przesadził parapet i zsunął się na dłoniach na sam dół.
Franciszek pochwycił swą narzeczoną za ramiona
— Nareszcie jesteś przy mnie.
Doszli do auta ukrytego za kępą drzew. Charley usiadł przy kierownicy.
— Na dworzec „Victoria“ — zawołał markiz. —
Ustalono, że Franciszek wraz ze swą narzeczoną udadzą się do Francji i zamieszkają w Paryżu. Tam, też miał się odbyć ich ślub.
Markiz kupił na stacji dwa bilety i wręczył je szczęśliwej parze. Wyciągnął z kieszeni elegancki portfel.
— Jak pani wiadomo, Anettko, ojciec pani przeznaczył jej posag w wysokości dwudziestu tysięcy funtów. Ponieważ małżeństwo pani z Józefem Fournierem zostało zerwane, nie widzę powodu, dla którego miałby on zatrzymać pieniądze. Skłoniłem go do tego, aby mi je zwrócił. Zbędnym będzie chwilowo wyjaśnić wam, w jaki sposób to zrobiłem. Znajdzie pani swój posag w tym, oto portfelu.
Młodzi ludzie nie wierzyli własnym uszom. Oczekiwała ich jednak nowa niespodzianka. Markiz sięgnął jeszcze raz do kieszeni i wyjął z niej niewielkie pudełko.
— Podczas, gdy byłem w gabinecie pani ojca, znalazłem w nim ten oto naszyjnik. Sądzę, że ojciec pani chciał go podarować pani, jako prezent ślubny. Dając go wypełniam tylko jego wolę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.