Obrona niedorzeczności, pokory, romansu brukowego i innych rzeczy wzgardzonych/Obrona jawności

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Keith Chesterton
Tytuł Obrona jawności
Pochodzenie Obrona niedorzeczności, pokory, romansu brukowego i innych rzeczy wzgardzonych
Wydawca Towarzystwo wyd. „RÓJ“
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Baczyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OBRONA JAWNOŚCI
Znamiennem zjawiskiem jest postać sztuki, w której świat nowy nie okazał się doskonalszy od dawnego, odmiana, zasługująca na cokolwiek brutalną nazwę sztuki wolnego powietrza. Dzisiejsze pomniki publiczne napewno nie stały się lepsze od dawnych; tak samo ich krytyka. Dowodem tego jest manjeryczne nazywanie wielu z nich pompatycznymi. Możnaby napisać interesującą rozprawę o niezmiernej ilości określeń, używanych do besztania, posiadających w istocie znaczenie pochlebstwa. Już sama skłonność widzenia rzeczy w gorszem świetle, niż na to zasługują, jest zastanawiająca i wymaga systemu metodycznej obrony. Krytycy teatralni n. p. obniżają wartość przedstawień nazywając je teatralnemi, przez co rozumieją poprostu ich odpowiedniość do warunków scenicznych, co równa się nazwaniu poezji poetyczną. Nazywamy pewne utwory sentymentalnymi, to znaczy, że posiadają one tę godną podziwu cechę istotnego sentymentu. Te i tym podobne zdania są szczątkami filozofji kramarskiej, tchórzliwej i przypominają czasy, w których nazwa „marzyciel“ była obraźliwa. W całym słowniku tych mimowolnych pochwał nic bardziej nie uderza, jak słowo „pompatyczny“.
Biorąc rzecz rozsądnie, oczywista że pomnik publiczny winien być pompatyczny. Pompatyczność jest jego zadaniem. Byłby to absurd, gdyby obeliski i piramidy kryły się gdzieś w skromnym kącie, niby fijołki na wiosnę. Pomniki zaś publiczne miałyby jeszcze do powiedzenia wiele i bardzo potrzebnych rzeczy. Męstwo, miłosierdzie i wielkie natchnienia mogłyby stać się głośniejsze, niż obecnie. Zbyt chętnie oddajemy się grzechowi strachu i dlatego nazwaliśmy go szacunkiem. Zapomnieliśmy o dawnym, zdrowym morale księgi Przypowieści, że: „Mądrość na dworze woła, głos swój na ulicach wydawa“. W Atenach i Florencji słyszano jej głos na ulicach. Pędzono życie jawne w kłótni i walce, posiadano to, czego brakło zawsze współczesnej cywilizacji kupieckiej — publiczną sztukę. Rzecz najświętszą, nabożeństwa odprawiano publicznie; w nas zaś zrodził się błędny, zgoła nowy pogląd, że świętość równoznaczy z tajemniczością. Wielu poetów nowoczesnych, z ogromnie złożoną i subtelną wrażliwością, kocha ciemność przeważnie z tych samych powodów co złodziej. Przejęcie duszy uczuciem dumy tak nagłem, jak uderzenie piorunu — oto zadanie wielkiej kolumny lub posągu. Winny one wznosić nas w sferę wolności i uszlachetnienia. Dokoła cokółu każdego posągu wzniosłego, cokolwiek pisałoby się o tem, ryją się niewidzialnemi zgłoskami słowa Swinburne‘a:

„Oto czem — Bóg:
Człowiekiem w całej pełni być,
W swojego ducha mocy prosto iść
i życie przeżyć w światła pełni“.

Jeżeli pomnik publiczny nie spełnia tego zadania, czyli nie jest publiczny i monumentalny — był już w pomyśle poroniony.
Ukazała się szkoła rzeźby realistycznej, godna raczej miana szkoły plastyki szkicowej. Było to nieuniknione i zrozumiałe, jako reakcja przeciw banalnej i bezbarwnej pompie plastyki wiktorjańskiej. Najwstrętniejszą przypuszczalnie i niezwykle przygnębiającą w świecie rzeczą, ohydniejszą niż któryś z galaretowatych i bezkształtnych potworów W. G. Wellsa (przytem zupełnie do nich podobną), byłby posąg angielskiego filantropa. Narówni z tem, o ile nie niżej, stoją posągi polityków angielskich w Parliament Fields. Każdego z nich zapakowano w cylindryczny tużurek i dano do dźwigania rulonik lub też podejrzaną część garderoby (na ramieniu), która równie dobrze mogłaby uchodzić za ręcznik kąpielowy, jak za letnią narzutkę. Każdy z nich ma gest mówcy, robiący wrażenie ujemne, jako afektacja pozbawiona zalet teatralności. Nie przekonywajcie nikogo, że te poronione płody są owocem tylko technicznego niedołęstwa. Z każdego rysu tych ołowianych lalek widać, że nie stworzyło ich naturalne uwielbienie piękna i godności. Postawiono je automatycznie, by uniknąć pozoru skąpstwa i niedekoracyjności. Umieszczono je tam nawet ze złym humorem, w stuleciu utylitarystycznem, nawiedzonem myślą, że istnieje o wiele więcej i rozsądniejszych sposobów użytkowania pieniędzy. I dopóki to stanowi ideę przodującą kraj będzie bezpłodny, a posągi i kościoły przestaną wyrastać, gdyż muszą one rosnąć, tak samo jak kwiaty i drzewa. Wada ciążąca na rzeźbie wiktorjańskiej odbiła się również, w postaci zmienionej, na szorstkiej, malarskiej, banalnej rzeźbie późniejszej, czego dowodem posąg Darwina w Sout Kensington Muzeum i pomnik Gordona na Trafalgar Square. W posągu publicznym nie wystarcza, jak w szkicu węglem, artyzm; musi on uderzać, być sensacyjny w pełnem tego słowa znaczeniu, musi zrodzić się dla ludzkości, przemawiać w imieniu naszem do gwiazd i wobec wszystkich nieb, a gdy skończy się rejestr długi najczarniejszych głupstw i zbrodni naszych, musi świadczyć, że są jednak rzeczy, których my, ludzie, wstydzić się nie potrzebujemy.
Pamięć męża publicznego uczcić można w sposób dwojaki: posągiem lub biografją. W pewnym sensie są one bliskie sobie, w tym mianowicie, że żadne nie jest podobne do oryginału, wskutek wygładzania nietylko wad, ale również interesujących zalet człowieka. W jednym tylko wypadku ujmuje się je różnie. Nie zdarza się biografja, bez uwagi o świętości prywatnego życia, bez usprawiedliwień, że zatarło się najważniejsze strony egzystencji pewnego człowieka. Rzeźbiarz nie ponosi tej straty. Nie opuszcza on w pomniku wybitnego filantropa nosa dlatego, że jest on za piękny, by go ujawniać, nie tworzy męża stanu z workiem na głowie dlatego, że miał on uśmiech za słodki, by mógł znieść światło dzienne. W biografji natomiast zasada ta utrzymała się dotychczas i trzebaby odwagi, aby wątpić o tem, że im człowiek był lepszy i bardziej po ludzku spędził życie, tem mniej należy o tem mówić.
Do idei nowoczesnej, jakoby świętość była identyczna z tajemniczością, trzebaby bodaj coś niecoś dodać. W stosunku bowiem do zadań praktycznych jest ona myślą całkiem nową; nieznana była w epokach prawdziwego rozkwitu świętości. Historja wielkich ruchów religijnych zwęża pojmowanie religji, jako sprawy prywatnej. Najszanowiejsza tajemnica każdej duszy ludzkiej, jej najbardziej osobista i najintymniejsza potrzeba, najpierwszy i najbardziej psychologiczny stosunek zwany pobożnością, związek między duszą a ostateczną rzeczywistością — ta w najwyższym stopniu prywatna sprawa staje się publicznem widowiskiem świata. Kto zechce udać się w niedzielę rano do wielkiego kościoła, ujrzy setki ludzi, z których każdy obcuje sam na sam ze swoim Bogiem. Stajemy wobec najdziwniejszego w świecie widoku — wobec narodu pustelników. Chrystjanizm w tej chwytającej ostatecznie za serce jawności, która czyni z najgłębszej tajemnicy rzecz publiczną, działa zgodnie ze swem najdawniejszem źródłem, ze swym straszliwym początkiem. Nie był to przypadek zapewne, iż zjawisko zaćmienia słońca ukazało się w południe na wzgórzu. Męczeństwo pierwszych chrześcijan było jawne nietylko dla kaprysu prześladowców, ale płynęło z pragnienia i myśli samych ofiar.
Już czysto gramatyczne znaczenie wyrazu „męczennik“ burzy całkowicie myśl o prywatnym charakterze dobrych czynów. Męczennicy chrześcijańscy stanowili coś więcej, niż przykład; byli oni zapowiedzią. Dzisiejsza teorja duchowej subtelności rozstrzygałaby te sprawy zapewne inaczej. Zezwoliłaby ona Chrystusowi na ukrzyżowanie, gdyby to było potrzebne dla jego boskiej natury, lecz w imię dobrego smaku zadałaby pytanie, czy nie mogłoby się to odbyć w mieszkaniu prywatnem, tłumacząc się tem, że proces rozszarpywania męczennika przez lwa mógłby być ponętną sensacją, jakkolwiek nic nie stałoby temu na przeszkodzie, by delikwent pozwolił się rozszarpać we własnym salonie, wobec grona tylko bliskich przyjaciół.
Bliski jestem myśli, że mniemanie, jakoby świętość musiała być ukryta, jest wytworem chorobliwej i dekadenckiej skromności. Gwiazdy nie utraciły swej świętości, mimo że są bezwstydne, nagie i liczniejsze niż afisze o mydle Pears‘a. Dziwnym stałby się ten świat, gdyby przyrodę ogarnął nagle ów wstyd eteryczny, gdyby drzewa rosły korzeniami w górę a ciężarem liści i kwiatów pod ziemią, gdyby kwiaty zawierały się o świcie, a otwierały o zachodzie, gdyby słonecznik odwracał się od ciemności, zaś ptaki latały w nocy jak nietoperze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Keith Chesterton i tłumacza: Stanisław Baczyński.