Obrona niedorzeczności, pokory, romansu brukowego i innych rzeczy wzgardzonych/Obrona nierozważnych ślubów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Keith Chesterton
Tytuł Obrona nierozważnych ślubów
Pochodzenie Obrona niedorzeczności, pokory, romansu brukowego i innych rzeczy wzgardzonych
Wydawca Towarzystwo wyd. „RÓJ“
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Baczyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OBRONA NIEROZWAŻNYCH ŚLUBÓW
Gdyby solidny człowiek współczesny zobowiązał się wobec swoich chlebodawców i przyjaciół, że policzy drzewa w Aleji Ujazdowskiej, że będzie skakał na jednej nodze w czwartek po mieście, przeczyta „Raj Utracony“ siedemdziesiąt sześć razy, zbierze na polu należącem do jakiegoś pana Grabowskiego trzysta mleczów, przez trzydzieści sześć godzin będzie przytrzymywał ręką swe lewe ucho i wyśpiewa imiona swych ciotek według wieku z okienka omnibusu, lub podejmie się wogóle czegoś niezwykłego w tym rodzaju — natychmiast wywnioskowaliśmy, iż człowiek ów jest albo warjatem, albo, jak się to mówi, aferzystą. A jednak przyrzeczenia te nie byłyby bardziej niezwykłe od ślubów czynionych w średniowieczu i w tym podobnych okresach, nie tylko przez fanatyków, lecz i ludzi najwybitniejszych w życiu obywatelskiem i narodowem, przez królów, sędziów, poetów i kapłanów. Ktoś ślubował, że skuje łańcuchem dwie góry i podobno wielki łańcuch wisiał gdzieś tam przez wieki, jako pomnik zagadkowej głupoty. Ktoś inny znów obiecał odnaleźć z zawiązanemi oczami drogę do Jerozolimy i umarł w czasie tego poszukiwania. Niełacno udowodnić, że dwa te czyny bohaterskie, ze stanowiska ściśle racjonalnego, były pod niejednym względem rozumniejsze, niż wymienione poprzednio. Góra jest zazwyczaj przedmiotem stałym i pewnym, którego nie trzeba przywiązywać na noc jak psa. I na pierwsze wejrzenie nie łatwo zgodzić się, że człowiek okazuje świętemu miastu wielką cześć, gdy wyrusza doń pod warunkiem, który dojście do celu czyni rzeczą w najwyższym stopniu nieprawdopodobną.

Należy tu uwzględnić jednak pewną szczególną okoliczność. Gdyby ludzie naszych czasów chcieli się zachowywać w podobny sposób, patrzylibyśmy na nich jako na „przejaw dekadencji“. Ale ludzie czyniący te rzeczy dawniej nie byli dekadentami. Należeli oni przeważnie do najsilniejszych postaci swego czasu, który zresztą powszechnie uchodzi za okres siły. Tu znów, powie ktoś, że jeśli zupełnie normalni ludzie czynili takie śluby, odbywało się to pod pręgierzem bezwstydnego systemu religijnego. Lecz i to nie jest słuszne, gdyż szalone te śluby i czyny, ta sama nienormalna wyobraźnia, a zarazem zdumiewające poświęcenie cechuje książąt średniowiecznych nietylko w dziedzinie religji, ale i w życiu ziemskiem, ba! w sprawach zmysłowych nawet, w rozkoszy i miłości. Oto sprzeczność, dla której wyjaśnienia musimy przemyśleć od początku istotę ślubowania.
Rozważywszy zaś poważnie i rzetelnie istotę ślubów, dojdziemy, o ile nas wszystko nie zawiedzie, do wniosku, że ślub skucia dwóch gór jest całkiem normalny, a nawet zrozumiały i, że o ile jest w tem wogóle szaleństwo, szaleństwem byłoby nie robić takich rzeczy.
Człowiek składający ślub, odnajduje związek swój z jakąś rzeczą daleką lub momentem czasu. Całe niebezpieczeństwo tkwi w nieutrzymaniu tego związku. Ów zastraszający wzrost obawy przed sobą, przed słabością i zmiennością jaźni w naszych czasach stanowi właściwą przyczynę zwalczania wszelkich ślubów. Człowiek współczesny trzyma się na wodzy przed ślubowaniem — np. policzenia liści w Alejach na co trzeciem drzewie, nie dla tego by był za głupi, czyni bowiem rzeczy o wiele głupsze, ale ponieważ święcie jest przekonany, że zanim doszedłby do siedemdziesiątego dziewiątego liścia na pierwszem drzewie, miałby całej historji dość po uszy i poszedłby do domu na herbatę. Innemi słowy: obawiamy się, według pospolitego, lecz obrzydliwie trafnego określenia, że stałby się tymczasem innym człowiekiem. Duszę dekadencji wyraża straszna baśń o człowieku, zmieniającym się corazto w kogo innego. To, że pan Barylski, ze spokojem przyjmie fakt, iż stanie się w poniedziałek generałem Werndlem, we wtorek dr. Kańskim, we środę Janem Branickim, a w czwartek Wincentym Krupą może wyglądać na zmorę, lecz duszeniu przez tę zmorę dajemy miano: kultura współczesna. Pewien zmarły już wielki dekadent ogłosił wiersz, w którym dobitnie ujął całego ducha kierunku przez wyznanie, że stojąc na podwórzu więziennem może przeżywać uczucia człowieka skazanego na powieszenie:

„Gdyż ten, co życie kocha bardzo
umiera więcej, niż raz jeden“.

Rezultatem zaś tego wszystkiego jest ogarniająca dekadenta, wiodąca do szaleństwa, zgroza nierzeczywistości, z którą w porównaniu nawet fizyczny ból zębów miałby coś odświeżająco młodzieńczego. Najpiekielniejszem z piekieł, odmalowanych przez wyobraźnię, jest ta wieczna gra teatralna, pozbawiona najmniejszej lub najbrudniejszej bodaj garderoby, w której możnaby zostać sobą. I jest to położenie dekadenta, estety i apostoła wolnej miłości. Stałe podleganie niebezpieczeństwom, znanym ze swej nieszkodliwości, składanie niezobowiązujących przysiąg, walka z wrogami bezsilnymi — to szydercza tyranja dekadencji, nazwana wolnością.
Odwróćmy oczy ku tym śluby czyniącym. Człowiek, który złożył Bóg wie — jak dziką przysięgę, dał wyraz zdrowy i naturalny wielkości wielkiego momentu. Ślubował on n. p. skuć łańcuchem dwie góry może na znak wielkiego wyzwolenia, miłości lub tęsknoty. I gdyby chwila tego postanowienia trwała nie wiem jak krótko, była ona, jak wszelkie wielkie chwile, momentem nieśmiertelności, pragnienie zaś powiedzenia: exegi monumentum aere perennius, było jedynem uczuciem dla radości jego ostatecznem. Współczesny człowiek estetyzujący wynalazłby tu łatwą sposobność emocji; ślubowałby, że skuje dwie góry; lecz potem równie zadowolony z siebie przyrzekłby przykuć ziemię do księżyca. Ale niwecząca świadomość niewiary w te obietnice, świadomość, iż nic nie rzekł, co miałoby jakiekolwiek znaczenie, odebrałaby mu nawet pozór zuchwałej aktualności, która jest pobudką wszelkiego ślubowania. Czyż mogłoby bowiem coś bardziej oburzać, jak życie w stosunkach, w których matka nasza lub ciotka przyjmowałaby, z dobrodusznością nałogu, wiadomość o naszych zamiarach zamordowania n. p. króla lub też wystawienia kościoła na Placu Teatralnym?
Bunt przeciw ślubom wzrósł obecnie, aż do walki z typowym ślubem małżeńskim. Bardzo zajmujące jest słuchanie rozpraw przeciwników małżeństwa na ten temat. Zdaje się, że wyobrażają oni sobie, jakoby ideał wieczności był jarzmem tajemnie narzuconem światu przez szatana, podczas gdy jest to jarzmo stale nakładane sobie przez kochanków dobrowolnie. Wynaleziono hasło, czarno-białe contradictio w dwu słowach — wolna miłość — jak gdyby kochankowie byli kiedykolwiek wolni lub też takimi być mogli. Już w naturze miłości leży skrępowanie samego siebie; instytucja małżeństwa okazała tylko szacunek przeciętnej jednostce, biorąc ją za słowo. Zwyczaje współczesne z niechętnym pomrukiem nadają kochankowi największe swobody i najzupełniejszą nieodpowiedzialność, — lecz nie szanują go tak, jak szanował go dawny kościół, nie zapisują przysięgi jego na niebie, jako świadectwo jego najwznioślejszego momentu. Dają mu wszelką wolność, z wyjątkiem swobody sprzedania swej wolności, jedynej właśnie mu potrzebnej.
We wspaniałej sztuce Bernarda Shaw „Kochanek“, mamy żywy obraz tego stanu rzeczy. Charteris jest mężczyzną, usiłującym wytrwale stać się wolnym kochankiem, co równa się chęci zostania żonatym kawalerem lub białym murzynem. Błąka się on w głodzie poszukiwań tego szczęścia, które mógłby osiągnąć każdej chwili, gdyby tylko zaprzestał wędrówki. Dawnemi czasy ludzie mieli poglądy doskonalsze — np. w czasach bohaterów Szekspira. Ludzie Szekspira, nieżonaci, wielbią bezwzględnie zalety stanu bezżennego, wolności, swobody, możności ciągłej zmiany. Lecz nie byli na tyle głupcami, by paplać o wolności, gdy znaleźli się w sytuacji, w której szczęście ich lub nieszczęście zależało od czyjegoś zmarszczenia brwi. Suckling zalicza miłość do długów w swojej pochwale wolności:

„A kto z nich wyszedł cało,
ten szczęśliw jest nad świat,
jak w złotym wieku żyje rad,

gdzie co zapragniesz już się stało.
Chwytasz szklanicę, fajkę w dłoń,
nie strasznać kobiet, mężów broń“.

Jest to stanowisko całkiem dopuszczalne i ludzkie. Cóż jednak mają wspólnego kochankowie ze śmieszną afektacją „nie bania się kobiety i mężczyzny:“ Wiedzą oni, że w mgnieniu oka cały mechanizm świata, aż do najdalszej gwiazdy, stać się może instrumentem muzycznym, albo narzędziem tortur. Słuchają pieśni starszej niż Sucklinga, która przeżyła wielu filozofów: „Któż to wyłania się jak jutrzenka, piękna jak księżyc, wybrana jako słońce a straszliwa jak włócznie wojsk?“
Jak rzekliśmy: ta właśnie tylna furtka, to uczucie możliwego odwrotu w myśleniu naszem, jest sterylizującym duchem współczesnej rozkoszy. Powszechnie czynimy bezmyślną i upartą próbę zdobycia szczęścia bez zapłaty. Współcześni Ingoes[1] mówią w polityce, biorąc rzecz praktycznie:
„Dozwólcie nam rozkoszy zdobywców, ale bez żołnierskich trudów, pozwólcie wylegiwać się na sofach, a mimo to pozostać rasą zahartowaną“. A w religji i etyce mistyków dekadenckich powiada się: „Dajcie nam woń czystości świętej bez mąk biczowania; pozwólcie nam pisać naprzemian hymny ku czci Matki Bożej i Priapa“. A wolni w miłości kochankowie: „Dajcie nam świetność ofiary bez niebezpiecznego w niej uczestnictwa; dozwólcie spróbować, czy nie można przypadkiem popełnić samobójstwa bezkarnie“.
Mówię dobitnie: na nic to wszystko. Bezwątpienia są to wzruszające chwile dla obserwatora, miłośnika i estety, lecz poza niemi istnieją wzruszenia, znane tylko żołnierzowi, walczącemu o swój własny sztandar, tylko estecie, umierającemu w imię swej prawdy z głodu, tylko kochankowi, odnajdującemu wreszcie swoją właściwą oblubienicę. Ów zaś zmienny egoizm jest czynnikiem, który czyni ze ślubów rzecz naprawdę zdrową. Nawet olbrzymi głód duszy kochanka lub poety zdoła zaspokoić świadomość, iż łańcuch zawieszony w Alpach, jako skutek nierozważnego ślubu, mógłby wisieć przez stulecia pośród milczenia gwiazd i wiecznego śniegu. Żyjemy w mieście drobnych grzechów, pełnem uliczek i zakamarków, lecz napewno prędzej czy później strzelisty płomień uderzy z przystani, zwiastując, że upadło państwo tchórzów i człowiek pali swoje okręty.







  1. Ingoes, członkowie krańcowo-nacjonalistycznej partji Torysów w Anglji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Keith Chesterton i tłumacza: Stanisław Baczyński.