Oczy, które wiedzą

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michalina Domańska
Tytuł Oczy, które wiedzą
Pochodzenie Fotografje mówią...
Wydawca „Książki Ciekawe“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady Graficzne Zygmunt Sakierski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Zygmunt Grabowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OCZY KTÓRE WIEDZĄ...


Siedzieli we troje w salonie, którego okna otwarto szeroko. Wchodził przez nie bełkot fal jeziora, słodki i senny, i płynął miękki oddech południowej nocy. Niewidzialne róże pachniały, tajemnicze w cieniu, jak najskrytsza słodycz. Nawoływania pełne głębokiego, tajonego wesela szły z łodzi rybackich, wracających do brzegu. Bardzo daleko, na przeciwległym krańcu jeziora wzbijały się w powietrze snopy fajerwerków. Rysowały się one na aksamicie czarnej nocy jak zwiewne, złote ściegi i ginęły w tej samej chwili, niby roje jasnych uśmiechów życia.
— Zagram wam, jeśli chcecie, powiedział ślepy.
Wyciągnął ręce przed siebie. Żona pośpieszyła do niego. Ujął jej dłonie ruchem stęsknionym. Było w tem garnięcie się strwożonego ciemnościami dziecka, które robiło przejmujące wrażenie, gdy się spoglądało na silną i rosłą jego postać. Trzymał jej ręce takim ruchem, jakim się szuka ratunku. Tulił je i pieścił, jak upragnionych gońców z tego świata rzeczywistości, zamkniętego nagle przed nim. Przesuwał je zwolna po twarzy, odszukując znany kontur.
Helena stała przy nim bierna i cierpliwa. Odwróciła głowę na cichy brzęk metalu. To Juljusz opuścił na ziemię nóż do rozcinania kartek, który gniótł w ręku. Schylił się po niego i szukał długo na dywanie z twarzą nabiegłą krwią. Helena łagodnie oswobodziła ręce z uścisku męża, ujęła jego ramię i przeprowadziła przez salon, aż do fortepianu.
— Zagraj! — rzekła cicho, kładąc jego ręce na klawiaturze. Uśmiechnął się do niej. W uśmiechu tym była nie opisana żałosna czułość.
— Nie odchodź!... prosił.
— Usiądę blisko ciebie, odpowiedziała łagodnie i ze znużeniem. Przemawiała do niego, jak do chorego dziecka, którego nie należy rozdrażniać.
Usiadła istotnie blisko niego w wielkim fotelu, w kręgu światła przyćmionego abażurem. Juljusz stanął w drzwiach balkonu. Umilkli wszyscy troje. Gdzieś w ciemnej otchłani cicho łkały fale. Oślepły muzyk nasłuchiwał przez chwilę głosów ciszy, wodząc w przestrzeni martwemi oczyma. Potem próbował różnych akordów, skupiony i wpatrzony w sobie tylko wiadome głębie. A potem zaczął grać. Dusza jego przemówiła tonami Schumana. Z rozpaczą beznamiętną, bardziej przejmującą od wybuchu i krzyku dzikiego protestu, skarżył się na swą straszną niedolę. — Czemu zabrano mi światło życia, piękno świata, rozkosz rzeczywistości?... Za co ta przedwczesna noc, martwota i pustka grobu?... Czemu? — czemu?...
Juljusz, wpatrzony w noc, którą przecinały radosne i lekkomyślne iskry fajerwerków, wżywał się w każdy ton tej skargi z męką nieopisaną. Ta skarga stała, jak nieprzebyta nigdy przeszkoda pomiędzy nim, a ukochaną kobietą. Poczucie nędzy tamtego i jego straszliwa bezsiła kładły mu się na promiennej drodze ku szczęściu, niby nieprzebyte otchłanie. Gdybyż miał do czynienia z przeszkodą normalną, która wymaga tylko walki!
Czy Helena odczuwała to, co on? — Spojrzał na nią, nieruchomą i bladą w złowrogiem świetle abażuru i myśl ostra, jak pchnięcie sztyletu, przewierciła mu mózg; — znać ją i nie móc jej widzieć więcej, jak tamten... to przecie potępieńcza męka!
Leon skończył grać. Cicho zawołał na żonę. Podeszła do niego sennemi krokami. On znowu tulił jej ręce w swoich.
— Zimno mi, skarżył się. Ręce mam jak z lodu... Niech się ogrzeję przy tobie... Takiem ciepłem wieje ad ciebie, takim prądem życia...
Cierpliwie pozwalała mu tulić się do siebie, nie wysuwała rąk z jego dłoni. Cicha była i bierna, jak automat.
— Ty moje światło!... powiedział cicho, opierając głowę na jej łonie ruchem dziecięcym i ufnym.
Juljusz, stojąc przy oknie, czuł znak krwi na swych wargach przyciętych zębami. Chciał uciekać, wyrwać się z niesamowitego koła splątanych uczuć.
Lecz wnet opętał go i obezwładnił potężny czar; bo z pod palców muzyka rozbrzmiała pieśń namiętności, niewysłowiona w słodyczy, piękna ponad miarę ludzkiego odczuwania. Wszystkie najsubtelniejsze struny uczucia i zmysłów rozegrały się do wtóru. Pachnąca noc podwoiła swą ciszę, zamarła w słuchaniu. I wśród natężonego skupienia rozśpiewał się dialog odwieczny. Mówiło do siebie dwoje poprzez zagładę, poprzez zatratę, poprzez rozpacz cudzą dążących ku sobie. Przestwór wypełnił się ich wołaniem, pragnieniem i tęsknotą. A przed tą potęgą nieprzemożoną rozwiewało się wszystko, jak nikła mgła. I w pustce brzmiała tylko pieśń miłosna, pieśń nad pieśniami, cud ludzkiego istnienia.
Helena podniosła spuszczoną głowę: oczy jej odrazu spotkały oczy Juljusza i już żadna moc nie była zdolna rozewrzeć skutych źrenic. Wszelkie słowa stały się zbędne: mówiły tylko dźwięki czarowne i nieubłagane.
Przebrzmiały. A wówczas zapadła cisza tak głęboka, jaka zwykła nastawać po rzeczach wielkich. Oni nie słyszeli ciszy. Mówili dalej do siebie bez słów. Zerwaną została tama i oczom ich przedstawił się świat nowy, uroczy i przerażający. Spadło na nich olśnienie i lęk. Dusze ich drżały na jakimś nieznanym przełomie życia. Byli niby młode ptaki, stojące na krawędzi gniazda przed lotem w świat, który się wydaje otwartą przepaścią. Objawiła ich sobie nawzajem straszliwa muzyka śmiertelnej rozkoszy. Gdy tak trwali w zapamiętaniu, cuci ich nagle głos przeraźliwy:
— Leno!... Leno!... patrzysz na niego!... Jak ty na niego patrzysz!...
Zadrżała przejęta obłędnem przerażeniem. Spoglądały na nią oczy martwe, oczy ślepe, — które wiedziały, choć spojrzeć nie mogły. Twarz tak jej znana — stała się w jednej chwili maską najtragiczniejszą, jaką widzieć jej dano; było w niej tyle rozpaczy, spotęgowanej bezsilnością, ile mieścić się może na ludzkiem obliczu. Powiała na nią bezgraniczna zgroza. Zrozumiała, że z pod przemożnej władzy tych ślepych oczu nic na świecie wyzwolić jej nie zdoła...
Moc ich była niezwalczona...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michalina Fiediuszko.