Fotografje mówią (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michalina Domańska
Tytuł Fotografje mówią...
Wydawca „Książki Ciekawe“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady Graficzne Zygmunt Sakierski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Zygmunt Grabowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
M. DOMAŃSKA
FOTOGRAFJE
MÓWIĄ...
„KSIĄŻKI CIEKAWE”
WARSZAWA
NOWY - ŚWIAT 47.

ZAKŁADY GRAFICZNE ZYGMUNT SAKIERSKI
  WARSZAWA, MIEDZIANA 4-a. TELEFON 126-40.  






FOTOGRAFJE MÓWIĄ...

Ciężkie zadanie zlecono porucznikowi Roliczowi, ciężkie i delikatne zarazem. Miał odwieźć żonie zabitego pilota znalezione przy nim dokumenty, papiery i pieniądze. Prosiła o to. Na pogrzeb ofiar strasznego wypadku przybyć nie mogła. Nagła wiadomość tak nią wstrząsnęła, że dostała ciężkiej maligny i długo leżała w łóżku bez sił i przytomności. Bez niej pochowano obu oficerów: pilota i towarzyszącego mu rotmistrza — na cmentarzu wojskowym w mieście X... w pobliżu którego spadli. Gdy ucichnie wojenna zawierucha, rodzina zabierze ich zwłoki. Tymczasem na pogrzebie byli tylko obcy. Odbył się z całą wojskową pompą, staraniem ułańskiego pułku, który wówczas stał w X...
Po pogrzebie, dowódca pułku wezwał do siebie porucznika Rolicza. Na stole leżały dwa pugilaresy, dwa zegarki, pierścionki, sygnety. To wszystko, co zostało po obu zabitych. Lotnik był tak zmiażdżony odłamkami aparatu, że tylko z papierów ustalono tożsamość. Był to zamożny syn ziemiańskiej rodziny w Kaliskiem. Śmierć tragiczna uszanowała niezwykłą piękność drugiego. Ten, jak się okazało — pochodził z Białej Rusi i cała jego rodzina narazie znajdowała się za Kordonem.
Rolicz wziął do ręki oba pugilaresy i inne kosztowności. — Miał je wręczyć razem żonie lotnika. Liczył pieniądze. Z pośród papierów lotnika, wysunęła się pocztówka, fotografja młodziutkiej, kobiety. Znamienną cechą jej urody była promienność. Nawet na fotografji wielkie oczy zdawały się sypać iskrami. Uśmiech był nawpół dziecinny, nieświadomy swej ponęty. Dużem eleganckiem pismem u spodu skreślona była dedykacja: — „Mężykowi — Ina.“ —
Więc do niej miał jechać Rolicz ze swą żałobną misją. Nie mógł sobie wyobrazić, jak taki kwiat ludzki, znieść potrafi nagły cios. Szczęście zdawało się otaczać ją zaklętym nimbem, — jaśnieć nad nią, jak aureole u świętych.
Gdy się wpatrywał w tę twarzyczkę niezwykłą, pułkownik w milczeniu podał mu drugi pugilares i wskazał boczną, krytą kieszonkę. Tam była także fotografja... tej samej kobiety. Zdjęcie amatorskie i artystyczne. Wyglądała starzej, niż na pocztówce, była bardziej rozkwitła i stokroć razy więcej kusząca. Ubrana w białą letnią suknię, stała w całej smukłej postaci na tle grupy drzew. W ręku trzymała snop kwiatów, który przyciskała do ust. Z nad kwiatów oczy jej marzyły zapamiętale, wspominały, wzywały. W oczach tych była ockniona namiętność; życie płonęło w nich jak żagiew. Ruch, którym przyciskała do ust kwiaty, był świadomą pieszczotą. Na odwrotnej stronie fotografji była tylko data — świeża.
Rolicz spoglądał zahipnotyzowany i czuł, że wyobraźnia jego galopować zaczyna; pułkownik podał mu jeszcze sygnet herbowy zabitego rotmistrza. Wewnątrz była wyryta data ta sama, co na fotografji.
— Niech jasne pioruny z temi amorami! — przerwał wreszcie milczenie pułkownik. — Czy jedna taka bestyjka, — choć ładna szelma! — warta życia dwóch dzielnych chłopców?...
Rolicz spojrzał w przenikliwe i chmurne oczy. Poczuł, że dreszcz mu przebiega po plecach.
— Czyżby?...
— Teraz już sam djabeł prawdy nie dojdzie! wybuchnął pułkownik. Ci dwaj samotni w górze, — między nimi ta jedna kobieta... Obaj młodzi, obaj widocznie spódniczkarze... Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa aparat nie powinien był spaść. Aura była sprzyjająca, śladów wybuchu niema. Djabli wiedzą!... djabli wiedzą!... Tacy dwaj oficerowie wybitni — i taki aparat! Dodał przez zęby: — Poruczniku, młodyś, pamiętaj radę starego, co poznał życie i świat: Kobiet nigdy nie brać na serjo, miłości wyznaczyć odpowiednie miejsce w życiu, Broń Boże, nie pierwszorzędne! I ja, do kroćset! kobietki lubię, ale to albo zabawka, albo potrzeba, szczególniej dla wojaka! A tragedja, zazdrości, rozpacze — to wszystko w poezjach dobre, na żer dla histeryczek. My się z tego śmiejmy, poruczniku! Ale ci dwaj szaleńcy... głupia historja i szkoda, ach! szkoda!...
— Panie pułkowniku, czyżby na mocy tej jednej fotografji?...
— Daj pokój, daj pokój, młodzieńcze! Ja znam życie, fantazja mnie nie unosi. Trzeźwą mam głowę, do kroćset. Ale ta jedna fotografja była dla mnie promieniem światła! Z początku zrozumieć nie mogłem: Taki wytrawny pilot, jak Starski! Ale to między nami, poruczniku! Bogu dziękuję, że nie mnie wypada jechać do tej dzierlatki! Palnąłbym to niepotrzebnego. Oczywiście, niech się nie domyśla nigdy! Od takiego przypuszczenia oszaleć można.
Porucznik Rolicz pomimo tężyzny, jaką w nim wyrobiła twarda służba wojenna, piastował w duszy pilnie ukrywany kącik romantyczny. Posiadał w wysokim stopniu ciekawość psychologiczną i ciekawość życia. Jego własne było dotąd tak proste. Żywa wyobraźnia przedstawiła obraz tamtych dwóch, zagubionych w samotnej przestrzeni... Na myśl o niej, niesamowity dreszcz przechodzi i umysł się mąci. Zawieszeni, jak ptaki nad otchłanią, z zimną pustką wokoło, z czyhającą śmiercią nad głowami, ze śmiertelną miłością do jednej kobiety w sercach... Jakie tam przedtem musiały paść słowa o wadze ludzkiego istnienia, jakie wyroki straszliwej zagłady! Czy była tu rozpaczna premedytacja, czy wybuch szału? Który z nich dwu był ofiarą, a który mścicielem? Porucznik Rolicz ujrzał wyraźnie rzeźbę rysów martwych rotmistrza Jagmina i miękkie włosy jasne, takie, z jakiemi lubią się pieścić kobiece ręce... Musiał to być człowiek, stworzony do kochania, — tak jak tamta kobieta do szczęścia. A może to wszystko było przywidzeniem pułkownika, zazwyczaj tak trzeźwego?
Gdy Rolicz wsiadł na małej stacji do powozu, który przysłała po niego pani Starska, owionęła go atmosfera, od której odwykł: szczęśliwej, słonecznej ciszy. Kraju, którym jechał, nie tknęła wojna. W całem nieporównanem bogactwie polskiej wolnej krainy słały się przed nim czerwcowe pola. Tylko skowronki przerywały błogosławioną zadumę istnienia w słońcu. Pachniało miodem i żywicą. Ociężały wietrzyk przeginał młode kłosy i srebrzysto-zielona fala przechodziła atłasowym dreszczem przez całe pola. Połyskiwała się w słońcu rzeka, rozkosznie wyciągnięta długą smugą wśród niekoszonych łąk. I Roliczem owładnęła potężna a głucha, jak każdy żywioł — rozkosz istnienia. Czy bezmyślne pławienie się w czarze słonecznym nie jest najwyższą mądrością i prawdą? a wszystko inne bezcelowem i męczącem szamotaniem się w próżni?
Chciałby przedłużyć te chwile, chciałby tak jechać długo, po za życiem, w szczęśliwem roślinnem odrętwieniu, ale już po dwóch godzinach wjeżdżał w przepiękną aleję klonową, wiodącą od granic majątku Starskich.
Ocknęła się w nim przenikliwość — i ciekawość. Na myśl, że ujrzy kobietę, koło której wyobraźnia jego osnuła tajemniczy dramat miłosny — uczuł wzruszenie.
Majątek, do którego wjeżdżał, mile uderzał kulturą i ładem. Dom był nowy, wytworny, we wszystkich szczegółach ujawniający dbałość i zamiłowanie do swego „home“ tych, którzy tu zamieszkiwali. Każde ludzkie wnętrze ma swe oblicze i duszę swoją. Rolicz starał się odgadnąć duszę tego domu, w czasie długiej chwili, którą spędził samotnie. Wprowadzono go do pięknego gabinetu i proszono, aby zaczekał. Służba była dobrze wystylizowana, dyskretna i spokojna. Ze spojrzeń jakie na niego rzucano, odgadnąć było można, że cel jego przybycia był wszystkim znany, lecz nikt mu nie zadawał pytań. Powiedziano mu tylko, że pani jest jeszcze cierpiąca, ale że za chwilę zejdzie.
Milczące przedmioty w mieszkaniu, gdzie wrzało życie intensywne, zachowują swą wymowę. Oczy badawcze nie jedną tajemnicę pochwycić potrafią. Przerwane istnienie drży jeszcze, pulsuje potężnie. W gabinecie Starskiego nic nie mówiło o jego śmierci, wszystko natomiast — o jego życiu. — Umeblowanie rozumnie wytworne, wyszukane w najdrobniejszych szczegółach, wskazywało na człowieka o kulturze wysokiej i silnej indywidualności. Dobór książek, biurko poważne i do pracy doskonale przystosowane, — wszystko to wytwarzało wysoką intellektualną atmosferę. Wygodne meble, dobrze pomyślana instalacja lamp, stolików, etażerek, nadawała pokojowi intymną cechę zamieszkałego gniazda. Ponad wszystkiem górował — przepiękny portret żony.
Pochodził widocznie z tej samej epoki, co fotografja na pocztówce. Mistrz pierwszorzędny dał tu istne arcydzieło. Portret ten był promienistą symfonją. Cudne włosy, podobne do sieci słonecznych promieni, uśmiech, spojrzenie, odsłonione ramiona, nawet kolor sukni, — wszystko to było blaskiem. Łuna szczęścia biła z obrazu i bił zeń zapach młodości, pięknej i zdrowej.
Porucznik usiadł przy stole i wziął do ręki duży album z amatorskiemi zdjęciami. Szczęśliwe życie pięknego polskiego dworu odzwierciedlone tu było wiernie: Wesołe grupy w słońcu, polowania, piękne konie i pojazdy, wycieczki na wozie drabiniastym, konno, łódkami, tennisy, — wszystko to oddychało beztroską i tężyzną fizyczną. A wszędzie na miejscu najwidniejszem — ona. Cały album był poematem o niej, o tem jak wygląda o każdej porze, w każdem oświetleniu, w każdym stroju.
Znalazł całą serję jej portretów z datami; przeglądał je ciekawie. Były one wszystkie dziełem miłości i zachwytu. Śmiertelnie miłujące oczy chwytać umiały ruch, wdzięk, wyraz, uśmiech i kazały uwieczniać je kliszom. Leniwe omdlenie w hamaku, brawurowa postawa na koniu, uroczy negliż na tle wnętrza... Mieniła się ta kobieta, jak tęcza wielobarwna i zarazem przechodziła ciekawą ewolucję, od tej, której podobiznę posiadał mąż, aż do owej, która ukryta była w pugilaresie... Ostatnie zdjęcia jaskrawo podkreślały wielką przemianę: wewnętrzne jakieś i intensywne przeżycie, które przetwarzając duszę, przetwarzało urodę. Rolicz czytał całą jej historję, jak z otwartej księgi: mógł niemal, zestawiając daty, określić kolejne fazy budzącej się namiętności.
Jakże piękną była na ostatnich zdjęciach, jak uroczo tajemniczą! Zniknęła bezmyślna wesołość; myśl słodka i przewrotna zaczaiła się w omdlałych oczach, zdawała się cała prześwietlona wewnętrznym płomieniem. Było to tak oczywiste, że Rolicz poczuł litość nad ślepotą zakochanych śmiertelnie oczu, które nie ustawały w podpatrywaniu i utrwalaniu tych nastrojów. Na jednej fotografji byli razem: zabity rotmistrz i ona — oboje konno. Od tych dwóch młodych postaci biła taka harmonja, tyle tajemniczego powinowactwa, że zdawała się ich otaczać aureola. Poszukał jeszcze fotografji męża. Odnalazł suchą, różową twarz, o rysach orlich, twarz człowieka nieugiętej woli i silnych namiętności. Trzymał żonę przytuloną do siebie ruchem władczym i opiekuńczym.
Rolicz zamknął album. Znał już historję tych dwojga. Domysły przenikliwego pułkownika zarysowały się przed nim straszliwie wyraziście... Otoczyła go atmosfera dramatu.
Posłyszał szelest u drzwi. Podniosła się portjera i znów zapadła. Weszła Starska i zaraz oparła się o ścianę, jakby sił jej brakło, aby iść dalej.
Pierwszą rzeczą, która uderzyła Rolicza, to był kontrast pomiędzy promienną głową, która zdawała się cała stać w blasku — a czernią szat i złamaniem całej postaci. Cios, który spotkał tę kobietę, — był ponad jej siły. Nie była przystosowana do tragizmu; żywiołem jej była radość. W oczach jasno szarych, o złotych centkach, leżała bezdenna, żałosna trwoga. Usta dziecinne, zbladłe, drżały. Utkwiła w porucznika wzrok, oczekujący straszliwych wyroków. A on pomyślał w tej chwili, że wolałby stokroć iść do ataku, niż stać przed tą kobietą, która — czuł to — będzie go badała, wijąc się sama w męce przeraźliwego pytania.
Skłonił się głęboko przed majestatem jej bólu.
— Pułkownik mnie wydelegował... zaczął.
Przerwała mu gorączkowo.
— Ja wiem... Niech pan mi da to wszystko...
Z nagłym przypływem sił, nerwowo brała z rąk jego wręczone przedmioty,
— Co więcej? co więcej? — pytała głosem, który zamierał z trwogi.
— To już wszystko, powiedział z ukłonem.
Nie zwracając na niego uwagi, przerzucała drżącemi palcami papiery. Pieniądze niecierpliwie odrzuciła. Znalazła fotografję jedną, potem drugą. Jęk — wnet stłumiony — wydarł się z jej piersi.
— Nic więcej? spytała, a pierś falowała, jak po ciężkim biegu.
— Nic więcej, odpowiedział stanowczo.
Po raz pierwszy podniosła na niego oczy. Ulitował się ich bezbrzeżnej męce.
— Proszę mi opowiedzieć wszystko... prosiła.
Lecz zanim mówić zaczął, zarzuciła go gorączkowemi pytaniami, które same cisnęły się jej na usta. Zrozumiał, że dniem i nocą kołaczą w jej głowie, że wije się pod ich straszliwą wagą, że doprowadzają ją do skraju obłędu. Odpowiadał oględnie, unikając wszystkiego, nad czem później pracować może wyobraźnia; czuł, że jedno nieostrożne powiedzenie rozpętać może rozpacz, która zabije. Słuchała chciwie. Biorąc nagle obie jego ręce i przejmująco patrząc mu w oczy, spytała:
— Jakto się mogło stać? Pogoda była sprzyjająca, aparat wypróbowany...
Zadrżał wewnętrznie, słysząc niemal powtórzone słowa pułkownika. Odpowiedział żywo, czując, że należy coś więcej ratować, niż ludzkie życie, zabijając okrutną wątpliwość.
— Badania naszych specjalistów wykazały wielkie braki w rozbitym aparacie. Zrozumieć nie mogliśmy, że go oddano do użytku.
Wstrząsnęła głową niedowierzająco.
— Mąż mój używał tylko aparatów wypróbowanych i wyborowych. Znał się na tem doskonale.
— W tym były jednak duże usterki, uszkodzenia źle naprawione, brnął dalej, plącząc się w obcej sobie dziedzinie technicznej. A dnia tego w górnych strefach wiały silne prądy. Zaskoczyły aparat...
Niepokoiły go wielkie szare oczy, utkwione w niego i rozwarte szeroko. Zdawały się go pytać: Poco silisz się na kłamstwo?...
— Czy pan ich widział? spytała cichutko i nagle. Przygotowany był na to pytanie. O ileżby wolał pędzić z lancą swą ułańską na wroga, niż czuć się w kręgu tej strasznej rozpaczy i szarpiącej wątpliwości. Chciał skłamać, aby uwolnić się od badania, chciał zaprzeczyć, że widział, że zna wyrytą w pamięci twarz tamtego, ukochanego przez bogi i kobiety, ale kłamstwo zamierało mu na ustach wobec hipnotyzującego go spojrzenia, które „wiedziało“ wszystko.
— Wiem, mówiła cicho i prędko, prawie pragmatycznie, męża mego nie można było rozpoznać. A tamten?... Było to raczej westchnienie, które zrozumiał, niż słowo.
— Wyglądał spokojnie, szepnął porwany wspomnieniem tej twarzy rzeźbionej, tak pięknej w skamienieniu śmiertelnem.
— Spokojnie? wionęło znowu westchnienie. To był człowiek wielkiej odwagi. Jak pan myśli, mówiła w nowym gorączkowym przypływie, czy w tym przypadku długo się patrzy oko w oko na śmierć, zanim przyjdzie?... Pochylił się nad nią, w swe mocne żołnierskie dłonie ujął miękkie, zimne rączki, które drżały.
— Poco o tem myśleć?... mówił, starając się wolą napiętą odegnać od niej zabójcze mary.
— O czemże innem mam myśleć? o czem? jęknęła tak rozpacznie, że poczuł jak oczy jego, z tylu okropnościami oswojone, napełniają się łzami.
Łamiąc się pod ciężarem straszliwym, bezsilnie opadła na fotel. Twarz cudną, która się stała w jednej chwili maską tragiczną, ujęła w obie dłonie. Wpatrzona przed siebie wzrokiem, który wybiegał gdzieś poza ramy życia i rzeczywistości, mówiła zadziwiające słowa głosem odbarwionym i suchym:
— Wszystko to byłoby dobrze, rozwiązanie najlepsze i jedyne, gdyby tylko i mnie wziął razem! To, że mnie zostawił, to najwyższe jego okrucieństwo — i najstraszniejsza zemsta!...
A w Roliczu, na widok tego ludzkiego kwiatu złamanego straszną burzą, wołało wszystko co było ludzkim instynktem i litośnym porywem:
— To prawda! to prawda!...






OCZY KTÓRE WIEDZĄ...


Siedzieli we troje w salonie, którego okna otwarto szeroko. Wchodził przez nie bełkot fal jeziora, słodki i senny, i płynął miękki oddech południowej nocy. Niewidzialne róże pachniały, tajemnicze w cieniu, jak najskrytsza słodycz. Nawoływania pełne głębokiego, tajonego wesela szły z łodzi rybackich, wracających do brzegu. Bardzo daleko, na przeciwległym krańcu jeziora wzbijały się w powietrze snopy fajerwerków. Rysowały się one na aksamicie czarnej nocy jak zwiewne, złote ściegi i ginęły w tej samej chwili, niby roje jasnych uśmiechów życia.
— Zagram wam, jeśli chcecie, powiedział ślepy.
Wyciągnął ręce przed siebie. Żona pośpieszyła do niego. Ujął jej dłonie ruchem stęsknionym. Było w tem garnięcie się strwożonego ciemnościami dziecka, które robiło przejmujące wrażenie, gdy się spoglądało na silną i rosłą jego postać. Trzymał jej ręce takim ruchem, jakim się szuka ratunku. Tulił je i pieścił, jak upragnionych gońców z tego świata rzeczywistości, zamkniętego nagle przed nim. Przesuwał je zwolna po twarzy, odszukując znany kontur.
Helena stała przy nim bierna i cierpliwa. Odwróciła głowę na cichy brzęk metalu. To Juljusz opuścił na ziemię nóż do rozcinania kartek, który gniótł w ręku. Schylił się po niego i szukał długo na dywanie z twarzą nabiegłą krwią. Helena łagodnie oswobodziła ręce z uścisku męża, ujęła jego ramię i przeprowadziła przez salon, aż do fortepianu.
— Zagraj! — rzekła cicho, kładąc jego ręce na klawiaturze. Uśmiechnął się do niej. W uśmiechu tym była nie opisana żałosna czułość.
— Nie odchodź!... prosił.
— Usiądę blisko ciebie, odpowiedziała łagodnie i ze znużeniem. Przemawiała do niego, jak do chorego dziecka, którego nie należy rozdrażniać.
Usiadła istotnie blisko niego w wielkim fotelu, w kręgu światła przyćmionego abażurem. Juljusz stanął w drzwiach balkonu. Umilkli wszyscy troje. Gdzieś w ciemnej otchłani cicho łkały fale. Oślepły muzyk nasłuchiwał przez chwilę głosów ciszy, wodząc w przestrzeni martwemi oczyma. Potem próbował różnych akordów, skupiony i wpatrzony w sobie tylko wiadome głębie. A potem zaczął grać. Dusza jego przemówiła tonami Schumana. Z rozpaczą beznamiętną, bardziej przejmującą od wybuchu i krzyku dzikiego protestu, skarżył się na swą straszną niedolę. — Czemu zabrano mi światło życia, piękno świata, rozkosz rzeczywistości?... Za co ta przedwczesna noc, martwota i pustka grobu?... Czemu? — czemu?...
Juljusz, wpatrzony w noc, którą przecinały radosne i lekkomyślne iskry fajerwerków, wżywał się w każdy ton tej skargi z męką nieopisaną. Ta skarga stała, jak nieprzebyta nigdy przeszkoda pomiędzy nim, a ukochaną kobietą. Poczucie nędzy tamtego i jego straszliwa bezsiła kładły mu się na promiennej drodze ku szczęściu, niby nieprzebyte otchłanie. Gdybyż miał do czynienia z przeszkodą normalną, która wymaga tylko walki!
Czy Helena odczuwała to, co on? — Spojrzał na nią, nieruchomą i bladą w złowrogiem świetle abażuru i myśl ostra, jak pchnięcie sztyletu, przewierciła mu mózg; — znać ją i nie móc jej widzieć więcej, jak tamten... to przecie potępieńcza męka!
Leon skończył grać. Cicho zawołał na żonę. Podeszła do niego sennemi krokami. On znowu tulił jej ręce w swoich.
— Zimno mi, skarżył się. Ręce mam jak z lodu... Niech się ogrzeję przy tobie... Takiem ciepłem wieje ad ciebie, takim prądem życia...
Cierpliwie pozwalała mu tulić się do siebie, nie wysuwała rąk z jego dłoni. Cicha była i bierna, jak automat.
— Ty moje światło!... powiedział cicho, opierając głowę na jej łonie ruchem dziecięcym i ufnym.
Juljusz, stojąc przy oknie, czuł znak krwi na swych wargach przyciętych zębami. Chciał uciekać, wyrwać się z niesamowitego koła splątanych uczuć.
Lecz wnet opętał go i obezwładnił potężny czar; bo z pod palców muzyka rozbrzmiała pieśń namiętności, niewysłowiona w słodyczy, piękna ponad miarę ludzkiego odczuwania. Wszystkie najsubtelniejsze struny uczucia i zmysłów rozegrały się do wtóru. Pachnąca noc podwoiła swą ciszę, zamarła w słuchaniu. I wśród natężonego skupienia rozśpiewał się dialog odwieczny. Mówiło do siebie dwoje poprzez zagładę, poprzez zatratę, poprzez rozpacz cudzą dążących ku sobie. Przestwór wypełnił się ich wołaniem, pragnieniem i tęsknotą. A przed tą potęgą nieprzemożoną rozwiewało się wszystko, jak nikła mgła. I w pustce brzmiała tylko pieśń miłosna, pieśń nad pieśniami, cud ludzkiego istnienia.
Helena podniosła spuszczoną głowę: oczy jej odrazu spotkały oczy Juljusza i już żadna moc nie była zdolna rozewrzeć skutych źrenic. Wszelkie słowa stały się zbędne: mówiły tylko dźwięki czarowne i nieubłagane.
Przebrzmiały. A wówczas zapadła cisza tak głęboka, jaka zwykła nastawać po rzeczach wielkich. Oni nie słyszeli ciszy. Mówili dalej do siebie bez słów. Zerwaną została tama i oczom ich przedstawił się świat nowy, uroczy i przerażający. Spadło na nich olśnienie i lęk. Dusze ich drżały na jakimś nieznanym przełomie życia. Byli niby młode ptaki, stojące na krawędzi gniazda przed lotem w świat, który się wydaje otwartą przepaścią. Objawiła ich sobie nawzajem straszliwa muzyka śmiertelnej rozkoszy. Gdy tak trwali w zapamiętaniu, cuci ich nagle głos przeraźliwy:
— Leno!... Leno!... patrzysz na niego!... Jak ty na niego patrzysz!...
Zadrżała przejęta obłędnem przerażeniem. Spoglądały na nią oczy martwe, oczy ślepe, — które wiedziały, choć spojrzeć nie mogły. Twarz tak jej znana — stała się w jednej chwili maską najtragiczniejszą, jaką widzieć jej dano; było w niej tyle rozpaczy, spotęgowanej bezsilnością, ile mieścić się może na ludzkiem obliczu. Powiała na nią bezgraniczna zgroza. Zrozumiała, że z pod przemożnej władzy tych ślepych oczu nic na świecie wyzwolić jej nie zdoła...
Moc ich była niezwalczona...






HISTORJA O DUCHACH.


Szli długo miedzą wzdłuż łanu dojrzałego żyta. Powolny zmierzch letniego dnia odbarwiał kolorowe, jaskrawe niedawno płaty pól. Na zachodzie świecił tylko ciemno złoty pas, nawpół przykryty ciężką granatową chmurą. Zapadła cisza, szczęśliwa i skupiona, i rosła rzeźwość nocy. Wzbił się w pobliżu głos sygnaturki, dzwoniącej na Anioł Pański i leciał wzwyż, jak srebrny ptak. Zasłuchali się weń: umilknęły rozmowy. Mężczyźni zdjęli kapelusze; któraś z panienek coś cicho szeptała. Doszli do brzegu zagajnika i usiedli na spadzistym wale. Przed nimi w gęstwi ogrodów zapalały się światełka w willach letniska, z którego szli. Niewidzialne a niedalekie szyny dzwoniły pod ciężarem przebiegającego pociągu. Milczeli czas dłuższy. Żywość ich młodych rozmów zgasła nagle wobec skupionego nastroju usypiającej przyrody.
Bujna żywotność Ireny strząsnęła z siebie pierwsza ten nastrój, snujący się nad światem i nad ludzkiemi duszami, jak niewidzialny deszcz popiołu.
— Niech kto opowie jaką historję — ale prawdziwą, nie banalną i broń Boże! nie mającą nic wspólnego z wojną.
To ostatnie było kokieteryjnem wyzwaniem, rzuconem w stronę, gdzie połyskiwała gwiazdka na obciągniętem w szare sukno munduru młodzieńczem ramieniu.
— Tak! o wojnie już dosyć! zawtórowały rozpieszczone i rozkapryszone panieńskie głosy.
— Ale o miłości, a raczej o teorjach miłosnych — także dosyć! stanowczo zadecydował arbitralny akademik. Ja te rzeczy uznaję tylko w życiu i w czynie!
Zerwało się kilka szybko zduszonych chichotów.
— A ja błagam o wykluczenie rozmów o polityce! powiedziała uznana piękność sezonu, panna Halina.
— Byle też nie o modach, ani o ploteczkach najświeższych! odciął młody referent, wiecznie usposobiony zgryźliwie wobec pięknych panien.
— Pozostaje nam więc tylko rozmowa o duchach!
— Ach? jak ja lubię takie rozmowy.
— Kto widział kiedy ducha?...
— Ja nigdy!
— Ani ja... Ani napewno nikt z nas, bo to bajeczki dla grzecznych dziatek!...
— Ja widziałem!
Na głos podporucznika, który zabrzmiał z niezwykłą powagą, wszystkie oczy zwróciły się na niego.
— Czyżby?... Naprawdę?... Niech pan opowie!... Czy było to na wojnie?...
— Nie, było to nawet przed wojną, w tych czasach, gdy silniejszym indywidualnościom za ciasno było nieraz w ramach szarego ówczesnego życia i gdy zawód miłosny stawał się szczytem ludzkiej tragedji. My poznaliśmy inne większe...
— Więc to pewno historja o samobójcy z miłości?...
— Właśnie..
— To się i teraz zdarza...
— I zawsze zdarzać się będzie.
— Pewno. Ale myśmy się dziś nauczyli, że okupem jest ofiara z młodego życia — a wówczas o tem nie myślano.
— Więc jak to było? jak...
— Czy to aby nie nadto straszne, bo spać dziś nie będę...
— A ja już się zaczynam bać... W tym lesie tak ciemno..
— Cicho! Nie przeszkadzajcie. Opowiadajcie, poruczniku...
— Spędzałem wówczas wakacje na Kresach białoruskich, w domu moich wujostwa, jako student. Była nas liczna gromadka. Wujostwo mieli dwóch synów w uniwersytecie, córkę pensjonarkę i najstarszą, Marjolę, już zaręczoną. W życiu swojem nie widziałem dziwniejszej dziewczyny. Dziś jeszcze, zrozumieć nie mogę, w czem tkwił urok dziwaczny, którym opętywała ludzi, a któremu i ja podlegałem. Było w niej coś niesamowitego. Wysoka i bardzo zgrabna, miała śliczne powolne ruchy, jakby senne. Robiła czasem wrażenie, że się porusza pod władzą hipnozy lub w śnie somnambulicznym, a nie z własnej żywej woli. Oczy miała też zamglone i senne, wielkie i prześliczne; w oprawie ciemnych rzęs, z tym zielonawym odcieniem, jaki posiada woda na wielkich głębinach; robiły wrażenie otchłani, matowych, tajemniczych, niezgłębionych. Nie było sposobu wyczytać jej myśli. Umiała je tak ukrywać, że nie istniała na świecie osoba, któraby się mogła poszczycić, że wie co bądź o jej istocie duchowej. Małe zwarte usta, przedziwną purpurą odbijające wśród bladości twarzy, nie uśmiechały się prawie nigdy, a przemawiały rzadko.
Dotąd sobie nie zdaję sprawy, czy te pozory niezwykłe ukrywały głębie czy poprostu — nicość. Była naprawdę zagadką, nie pozując bynajmniej na sfinksa. Wogóle pozy w niej nie było. Poprostu może brakło jej duszy. O tę zagadkę — uroczą i okrutną — Bronek rozbił swe młode życie. Kochał ją do zapamiętania, a chociaż odraza zgodziła się zostać jego żoną, męczył się dalej, jak potępieniec. Można sobie wyobrazić takie zestawienie: chłopak szczery, jak złoto, serdeczny, pełen porywów, z temperamentem bogatym i młodzieńczym, który wrzał w nim jak lawa, a obok ta piękna Wodnica czy Rusałka, nieujęta, nieuchwytna, spokojna, poprawna, odgrodzona od świata jakby taflą nieprzeniknioną i przezroczystą. Wszelkie pozory szczęścia — a w istocie wyrafinowane duchowe tortury... Bronek trapił się wewnętrznie, szalał, wybuchał, w końcu zaczął niknąć w oczach. Ona pozostawała zawsze spokojną, chłodną, poprawną, bez zarzutu. Cień nie zmącił nigdy jej twarzy. W oczach nie powstał wyraz niepokoju, smutku czy szczęścia. Niezmącona pogoda i spokój lodowej powłoki. Kochałem się w niej sam rozpaczną i głęboko ukrytą miłością, a miałem dziką ochotę męczyć ją, maltretować, aby tylko wyprowadzić z tej wiecznej rozwagi, która bardziej mogła do szału doprowadzić, niż wszelkie wybuchy.
Co pomiędzy nimi zaszło ostatecznie, tegośmy się nigdy nie mieli dowiedzieć. Pewnego dnia Bronek wyjechał jak szalony, nie żegnając się z nikim, nie zawoławszy o swe konie. Pognał gdzieś piechotą, bez czapki. Marjola zeszła na kolację bez pierścionka zaręczynowego na palcu i spokojnie oświadczyła, że Bronek więcej nie wróci. Pytać ją o wydarzenia było rzeczą daremną. Rodzice zmartwili się bardzo, bo Bronka kochaliśmy wszyscy, ale w ogólnem przekonaniu była to zwykła sprzeczka zakochanych, która się skończy czułem pojednaniem i w którą nie należy się mieszać.
Przez trzy dni nie było żadnej wieści o Bronku. Marjola nie okazywała żadnego niepokoju. Nie wspominała o nim wcale. Czwartego dnia spędziliśmy popołudnie nad jeziorem dosyć odległem gdzie się odbywał wielki połów ryb. Gdyśmy wracali — był zmierzch taki, jak obecnie. Było równie cicho. Wszystko widać było doskonale, ale jakby za zasłoną z popiołu lub szarej gazy. Bolek, Józio, Gabrjelka i ja, jechaliśmy konno obok powozu, w którym siedzieli wujowstwo i Marjola na przedniej ławeczce. Wujowstwo drzemali oboje, Marjola milczała jak zwykle. I na naszą młodą i zwykle ożywioną gromadkę padła taka chwila ciszy, jak oto przed chwilą na nas tu obecnych. Naraz klacz moja zaczęła prychać i skręcać w bok, jakby czem spłoszona. Rozejrzałem się dookoła, szukając przyczyny. I wówczas ujrzałem, że w powozie były cztery osoby. Na ławce obok Marjoli siedział ktoś, którego nie było przed chwilą. Przyjrzałem się uważnie — i poczułem, że włosy mi stają na głowie. Był to Bronek, z obnażoną głową i z białym bandażem koło skroni. Posłyszałem w tej chwili, że koło mnie ktoś szczęka zębami; to był Bolek. Wszyscy troje mieli, tak jak ja, oczy utkwione w Bronka. Gabrjelka krzyknęła dziko: „Marjola!“... I widzieliśmy wyraźnie po przez postać Bronka jak głowa Marjoli zwróciła się w naszą stronę. Wówczas puściliśmy konie w cwał i gnaliśmy bez tchu. Dopadliśmy domu i wówczas spojrzeliśmy po sobie. W świetle łukowej lampy, która już się paliła u pojazdu, mieliśmy wszyscy twarze sine, trupie. Gabrjelka z płaczem zaczęła wołać: „Co to było? co to było?“... Bolek powiedział, usiłując opanować szczękanie zębów, które nie ustawało: — „Zmienię tylko konie i jadę do Ruszewic.“ Był to majątek rodziców Bronka, odległy o mil kilka.
— Jedź jak najprędzej, — zdołałem wykrztusić.
Staliśmy wszyscy przed gankiem, jak przykuci do miejsca, oczekując przybycia strasznego powozu. Oto już wjeżdżał przed bramę. — Serce mi przestało bić... Zajechał przed ganek. Były w nim znowu tylko trzy osoby. Rozległ się wesoły głos wujaszka:
— A czegożeście tak pędzili, utrapieńcy? — Konie mi ochwacicie...
Marjola wysiadła z powozu, nie przemówiwszy ani słowa, i odrazu udała się na górę. Może mi się wydało, że była jeszcze bledsza, niż zwykle. Nie mogłem spotkać jej oczu...
Nad ranem Bolek wrócił z wiadomością, że Bronek odebrał sobie życie wystrzałem w skroń. Widział go na katafalku z białym bandażem osłaniającym ranę...
Wyjechałem nazajutrz. Czułem, że nie będę w stanie spotkać się z Marjolą.
Nie widziałem już jej odtąd nigdy. Wkrótce wybuchnęła wojna i cała rodzina wujostwa przed przyjściem Niemców wyjechała do Rosji. Nie miałem potem o nich wiadomości. Porucznik umilkł, zdjął czapkę i przesunął ręką po czole. Wśród ciszy, która zapanowała, wpadł głos derkacza od łąk osnutych mgłą. Niebo pociemniało na kolor granatu i gwiazdy zabłysnęły blado-złotemi punktami. Tysiące światełek jaśniejszych i ciemniejszych zapłonęło wśród gęstwi parku i ogrodów. Noc, krótka, ciepła, pełna tchnień wonnych i utajonego życia — ogarnęła ziemię.
— Jeżeli po pańskiej historji nie zasnę dziś, — przemówiła pierwsza panna Halina, to dlatego, że majaczyć mi będzie w myślach nie ten biedny chłopiec z przestrzeloną skronią, ale tajemnicza Marjola i jej zielone oczy.






MATECZKA CHRZESTNA.


Dziś miał przyjechać wojenny chrześniak. Anna po raz dziesiąty zeszła do przygotowanego dla niego pokoju, aby się przekonać, czy mu niczego nie brakuje. Postanowiła usilnie, że ten urlop spędzony u niej, ten wypoczynek dwutygodniowy, stanie się w jego życiu etapem, oazą, do której myśl wraca dla pokrzepienia i rozjaśnienia. „Jej chłopcu“ musiało być u niej dobrze. Gdy kobieta postanowi sobie rzecz taką, to jej troskliwość potrafi się stać potęgą dobroczynną. — Anna nie znała swego chrześniaka inaczej jak z korespondencji, lecz pomimo to już zdołał zająć w jej życiu miejsce pierwszorzędne.
Nie było w tem nic dziwnego. Była kobietą dojrzałą — i samotną. Na świecie miała tylko brata, od którego dzieliła ją przedewszystkiem — bratowa, a potem wojna.
Pod pozorami sztywnemi, ukrywało się serce gorące, prawdziwie kobiece, spragnione nadewszystko oddania komuś bezużytecznie gromadzonych skarbów czułości. Życie samotne, ustronne i długotrwałe panieństwo wyrobiły w niej egzaltację, przyzwyczajenie przeżywania wszystkiego aż do samych głębin, w całej rozciągłości. Co prawda, osobiste jej życie było dotąd ubogie w przeżycia. Paru odrzuconych konkurentów, nie kochanych, cicha, niewyznana miłość młodzieńcza, smutna i szara — to było wszystko. — Opieka nad wojennym chrześniakiem rozsłoneczniła jej życie. Zwolna, stawała się kwestją pierwszorzędną. — Listy od niego i do niego, jak złota przędza, snuły się na szarem tle codzienności.
Chrześniak był ochotnikiem, niezwykle inteligentnym i subtelnym. Był ogromnie osamotniony; cała jego rodzina i majętność pozostała za kordonem na południowych kresach: chłopak „tużył“ jak prawdziwy syn stepów. Trapiła go tęsknota, którą szeroko wylewał w swych listach. Obozowe życie nie było w stanie zabić w nim wrodzonej melancholji.
Lubił o tem pisać, lubił abstrakcyjne kwestje, listowne dysputy, psychologiczne zawiłości. Brakło mu tego wszystkiego w otoczeniu wojennem. Anna z zachwytem, z podziwem dla jego niezwykłej organizacji duchowej, dogadzała jego upodobaniom.
Wysyłała do niego przy każdej sposobności foljały, nad układaniem których schodziły jej wolne chwile. Wzamian otrzymywała także foljały. Były tam zwierzenia duszy młodej, rycerskiej mocą dawnych atawizmów, poetycko rozdwojonej, wskutek wrodzonego usposobienia. Anna poznała wkrótce do głębi całą jaźń Edmunda. Stali się sobie bliżsi, niż po wieloletniem obcowaniu. Wyczuwali się wybornie, znając tylko duchowe swe oblicza.
Ten stosunek poprzez przestrzeń był tak uroczy i subtelny, że Anna bała się prawie zamiany na bardziej rzeczywisty.
Lecz on coraz usilniej domagał się poznania. Długo się rozpisywał nad tem, jaki obraz Anny utworzył mu się w duszy; chciał go porównać z rzeczywistością.
A w sercu i w życiu Anny, on zajął tak przodujące miejsce, że i w niej zbudziła się fizyczna tęsknota za głosem, za żywą postacią „chłopaka“.
Naprzód zamienili fotografje. Ona przez instynkt czysto kobiecy — posłała mu dawną, z warkoczami podlotka, nic nie mówiącą o dzisiejszej. On przysłał swoją, zdjętą w obozie, w grupie innych, na tle armaty, którą obsługiwał. Prócz młodzieńczości, wysmukłej postaci, nic innego nie można było wywnioskować z tego zdjęcia. Postanowili więc, że połowę swego urlopu spędzi u niej, w jej Nałęczowskiej willi i oto teraz oczekiwała go.
Była głęboko wzruszona i głęboko szczęśliwa. Wsparta o okno pokoju, przygotowanego dla niego z całą troskliwością, spoglądała w uroczy park, budzący się do wiosennego życia i myślała, że i dla niej idą nareszcie duże święta... Ileż już lat spoglądała przez to okno na rozkoszne rozkwitanie starych drzew w nowem słońcu, z głęboką tęsknotą i dojmującym żalem. Wiosenne cuda spełniały się w jej oczach, szły jedna po drugiej wszystkie fazy uroczej ewolucji, misterja miłości i szczęścia — a ona stała wiecznie na uboczu, w smętnej roli samotnego widza. Przecie i jej się należą gody życia, tak jak każdemu Bożemu stworzeniu! i przyjdą oto, tem piękniejsze, że długo oczekiwane.
Cieszyła się, że pomimo uroczej pory, — Nałęczów pusty, w willi jej niema jeszcze letników. Będą we dwoje, a długim ich gawędom listownym przybędzie czar żywego słowa. Zespolenie ducha i ciepło obecności, też są przecie rzeczy wymarzone! Istna bajka, która się ziści.
Cień zasłonił złote potoki słońca. Postać młoda i jasna — przechyliła się przez okno od ogrodu, Anna z pewną niechęcią spojrzała na „bawidełko“. Tak nazywała bratowę swoją, dziwnie jej obcą duchem i wychowaniem. Ale wnet zawstydziła się tej niechęci. Stach, jadąc na wojnę, jej wyłącznej opiece oddał swoje „kochane maleństwo“ i mieszkała odtąd u niej; nudząc się śmiertelnie i zatruwając tą bezczynną nudą skupione życie Anny.
Hela zajrzała do pokoju.
— Jak tu ładnie urządziłaś! jak ty umiesz o wszystkiem pomyśleć! Papier przygotowany na biurku... kwiaty... nowe książki... Szczęśliwa jesteś, Anno! Czekasz — i ten ktoś już dziś się zjawi! A ja czekam — tyle czasu i wciąż nadaremnie.
— Przyjdzie kolej i na Stacha. Mój chrześniak już tyle czasu na froncie i oto pierwszy jego urlop.
— Ależ on nie zostawił żony — ani nikogo! Tacy mogą służyć, ile im się podoba. Ale żonaci...
— Wstydź się, Helu! — nie chciałabym nazywać się żoną człowieka, któryby teraz siedział przy mnie, a nie na froncie.
— Mówisz tak, kaprysiła Hela, bo nie wiesz, jaka to miła i potrzebna rzecz — mąż! I żeby chociaż rok minął od naszego ślubu! Ale to zaledwie osiem miesięcy — i ja sama! Niechby to wszystko stało się wcześniej, albo później. Niechbym miała czas nacieszyć się Stachem!
Anna zasadniczo unikała dyskusji z „bawidełkiem“. Z początku starała się usilnie „uczłowieczyć“ tę bezduszną istotę, ale wkrótce doszła do przekonania, że to trud daremny.
Hela nie była ani dziecinną, ani głupią, — brakło jednego: duszy. I tego dać jej nic nie było w stanie.
Było to ładne stworzenie, o instynktach rozbudzonych — a uczuciach w zaniku. I chyba tylko wielka, życiowa katastrofa zdolna była wstrząsnąć tem duchowem uśpieniem.
Anna, która szeregowała ludzi na różne kategorje, zaliczyła Helę do „pierwotniaków“ i przeszła nad tem do porządku dziennego. Stacha kochała bardzo, ale pobłażliwie!.. Przywykła od dzieciństwa do jego duchowej i umysłowej niższości, i nie robiła z tego dramatu.
„Co ta mała będzie robiła między nami? myślała Anna. Będzie niecierpliwiła i nudziła Edmunda tak, jak i mnie. Aby go tylko nie zniechęciła do dłuższego pobytu. On jest na przeciwnym biegunie kultury duchowej, tam, gdzie już przechodzi w przerafinowanie“.
Odeszła od okna. Ogarnął nią nerwowy niepokój ostatnich godzin oczekiwania. Czuła się jemu tak bliską i tak z nim związaną, że nawet już nie zadawała sobie pytania: Jak się jemu wydam? Poznali to nawzajem, co mieli w sobie najcenniejszego — wszystko inne było dodatkiem i formą.
...A jednak, gdy stanął przed nią w całym blasku swej młodzieńczej urody — doznała olśnienia i onieśmielenia. Nie wyobrażała go sobie tak uroczym. Witała go niezgrabnie, nagle skrępowana myślą, że jest z nim sama. Zwątpiła o sobie, wydała się sama sobie starą, brzydką i trochę śmieszną w swem dojrzałem panieństwie. Ale jego nadzwyczajna swoboda i towarzyskie obycie zapanowały szybko nad sytuacją. Po godzinie mieli oboje wrażenie, że znali się od wieków, że się odnaleźli po długiej tęsknocie.
Tej nocy — gdy mała Hela w dużem swem łożu popłakiwała nad swą samotnością, a Edmund spał rozkosznie, zadowolony z powrotu do kultury i komfortu, Anna nie zmrużyła oka. Siedząc przy oknie, otwartem na uroczy rozgwar wiosennej nocy, upojona zapachami, bijącemi ku niej, aż do odurzenia, wsłuchiwała się z rozkoszą i trwogą w budzącą się wielką namiętność jej życia. Szła jak burza i ogarniała nieprzeparcie.
Wszystko, co przeżyła dotąd — było tylko przygotowaniem do tej chwili. Zrozumiała, że Edmunda kochała dawno, a widok jego zmienił tę miłość idealną w wielki pożar uśpionych dotąd zmysłów.
Z parku płynęły niepokojące szepty, westchnienia rozkoszne szczęśliwej przyrody — a Anna myślała:
— Niech mię porwie, niech mię ogarnie, niech niesie, dokąd chce. Co warte było dotąd moje życie bez tego światła?
Złociste dni kwietniowe płynęły, jak bajka czarodziejska. Z uśmiechem szczęścia witała Anna każdy ranek, a do późnej nocy rozpamiętywała czar minionego dnia. Każdy był skarbem nieprzebranej treści, mienił się, jak tęcza we wspomnieniu. A po tym najcudniejszym następował jeszcze lepszy. Słodycz stawała się treścią istnienia. Dusza była w kwiecie, jak przyroda.
Szli we dwoje wśród uroczych jarów kwitnących. W zakątku najmniejszym panowało triumfalne święto, radość ogólna biła do głowy, jak wino. Niebo iskrzyło się złociście, oddychało się przecudną wonią pąków, nieporównaną z żadną inną pod słońcem. Oni szli i gwarzyli bez końca.
Nie było dziedziny życia, nie było kwestji, którejby nie poruszali. Lotne i subtelne, głębokie i barwne były ich dialogi. Mówili ze sobą, tak jak gdyby chcieli sobie wynagrodzić długie milczenie z innymi. Porozumiewali się błyskawicznie, a czasem toczyli spory, w których zachwycała ich nawzajem psychologiczna odrębność kobiecej i męskiej natury. Uznawali ją z podziwem i rozkoszą. Zbliżała ich wzamian na innym gruncie.
Czasem Edmund czuł się zmęczony. Wyciągał się na młodej trawie i bez słowa leżał długo, wpatrzony z wyrazem skupionej błogości w ciche kołysanie wierzchołków drzew w rozsłonecznionym błękicie. Kwitnęły topole, osiki i brzozy.
Chmury złotego pyłku snuły się w powietrzu, osypywały im głowy pachnącym obłokiem. Zarośla drżały od ptasich miłosnych nawoływań. Anna w tych chwilach milczącego szczęścia oddawała się namiętnej komtemplacji ukochanej twarzy. Oczy jej zatrzymywały się na kobiecej bieli gładkiego czoła, odcinającego się równą linją od ogorzałej twarzy. Szukały wśród rzęs długich i gęstych spojrzenia oczu mądrych i rozczarowanych, kpiarskich i pieszczotliwych. Spoczywały długo na nęcącej tajemnicy ust, które młode i żądne, purpurowe i świeże — kłóciły się z przedwczesnem zniechęceniem zadumanych oczu. — W stosunku ich nie było zmysłowego pierwiastka. Anna nie umiała go wprowadzić, pomimo tajemnych nakazów coraz wszechwładniejszej namiętności. Edmund odnosił się do niej z tkliwym szacunkiem, z wdzięczną swobodą; nazywał ją „Marenką“ (marraine), otaczał słodką pieczołowitością, ale ani w rozmowach, ani w zwierzeniach nie poruszał erotycznych tematów. Zdawało się, że w przeżyciach jego ważniejsze miejsce zajmowało bankructwo jakiejś wiary; zawód ogólnej natury, zamiłowania estetyczne, społeczne i psychologiczne problematy niźli — miłość i kobieta. Anna uwielbiała go tembardziej za tę czystą atmosferę, jaka go otaczała. Coraz bardziej w jej oczach wyrastał na półboga. Z dumą myślała o niezwykłości ich stosunku, tak dalekiego od wszelkiego szablonu. Nie układała planów na przyszłość. Skoro on był — to najważniejsze. Reszta ułoży się sama. Wśród pogody i słodyczy, w jakiej żyli, nie przywidywała rozdźwięku. Liczyła jak skąpiec skarby — dni kończącego się urlopu. Lecz i w jego wyjeździe nie widziała katastrofy. Mógł przecie wrócić, — a pozostawały zawsze listy. O ileż teraz pełniejsze i żywsze będą.
Wieczorami dotrzymywała im towarzystwa Hela, na spacery za leniwa. Ale i ten stosunek ułożył się pomyślnie.
Hela bawiła Edmunda, który przekomarzał się z nią dowcipnie; wyciągał ją na zwierzenia, co do jej małżeńskich nieukojonych tęsknot — i śmiał się, jak student. Anna słuchała szczęśliwa młodzieńczego jego śmiechu, usposobiona pobłażliwie dla bawidełka, skoro jej obecność była rozrywką dla Edmunda. Rozumiała, że czasem zejść musi z górnych sfer, w których z nim razem przebywała.
Pasmo jasnych dni przerwał telegram od jej rejenta, wzywający ją do Lublina dla spraw majątkowych, wagi pierwszorzędnej. Anna pojechała z poczuciem, że ją okradają z jakiegoś skarbu. Tak już niewiele zostało tych dni, najpiękniejszych, jakie dotąd przeżyła! Interesy załatwiła, jak tylko mogła najśpieszniej i tak, że już drugiego dnia wieczorem wracała do domu, ciesząc się dziecinnie zdobytym jednym dniem dla szczęścia. Omnibus zakładowy odwiózł ją do bram parku, a stamtąd szła do domu na skrzydłach radości. Willa jej była ciemna i pusta, służba już spała.
Wiedziała, że Edmund lubi przed snem palić papierosy, spacerując po ogrodzie — poszła więc go szukać wypatrując świecącego punkciku wśród cieni. Posłyszała zaraz głos jego, dochodzący z altanki pod płaczącym wiązem; miał intonację, tak obcą, tak zmienną, że aż się zatrzymała zdziwiona.
— Te oczy to zupełnie jezioro o stojącej wodzie. Niewiadomo, czy tam kryją mieliznę, czy jakie niezbadane głębiny? Może tam zupełnie nic niema? a może tam rzeczy ciekawe? Takie duże i przezroczyste! Probuję dosięgnąć do dna tej tajemnicy — i nie mogę!...
Długa chwila ciszy, którą przerwał krótki, histeryczny śmiech Heli.
— A ja nawet w ciemności widzę, że oczy Edmy robią się szalone... jak wczoraj.
— A mała lubi patrzeć w szalone oczy?
— Lubię!
— I o czem wtedy myśli?
— O Stachu.
— Mała jest istotką strasznie perwersyjną. Dlatego ma takie oczy zielone, niebezpieczne i usta zawsze wpół uchylone, jak głodny dziobek ptasi. Czy zamknąć je?
— Tak!
— Dobrze to robię?
— Dobrze.... bardzo dobrze...
Znów długa chwila ciszy. W oczach Anny wszystko wirowało i nieprzytomnie oparła się o drzewo.
— Nie... Edmy!...
— Co, mała?...
Głosy płynęły zdławione i rwące.
— Ja tak nie chcę... ja się boję...
— Czego?...
— Tych oczu szalonych... Błyszczą w ciemności, jak oczy wilka...
— Połóż na nie usteczka, o tak... nie będziesz ich widziała...
— Boję się Anny...
— Marenka daleko... I ona taka święta, że nawet nie zrozumie...
— Ktoś tu przyjść może...
— Nikogo niema. Zresztą zabiorę cię i zaniosę...
— Dokąd?...
— Tam gdzie, wczoraj...
— Edmy, jesteś jak jastrząb...
— Jak jastrząb?...
— Drapieżny, straszny — i cudny!...
To słowo padło, jak namiętny krzyk, wnet zduszony.
W chwilę potem Edmund wybiegł z altanki. Na rękach niósł Helę. Usta utopił w jej rozwianych włosach. Ona miała oczy przymknięte i ręce zarzucone na jego szyję. Przeszli obok Anny, niemal otarli się o nią, nie widząc i nie słysząc nic — pijani sobą.
Ona zato widziała wszystko z dokładnością przeraźliwą i czuła, że obraz ten na wieki został wyryty w jej pamięci.
Aby nie upaść, chwyciła się oburącz drzewa. Twarde sęki wpijały się w jej ciało: nie czuła bólu. Zerwała się w niej straszna burza namiętności, i postawiła na skraju jakiejś przepaści obłędnych myśli. Wybuchał gniew naprzemian z szaloną torturą fizycznej zazdrości. Upadek ze szczytu czystych upojeń, na których przebywała, był tak brutalny i nagły, że rozum jej się zachwiał. Instynktownie czuła, że musi szukać ratunku przed szaleństwem.
Ten wyśniony, ten pół-bóg, którego bała się dotknąć myślą namiętną — jak żołdak rozpasany zachowuje się w jej domu, bez żadnej pamięci o niej, z podeptaniem najprostszych względów! Dlatego w obcowaniu z nią umiał być tak bezcieleśny! Ona była od wysłuchiwania długich deklamacyj, od czczej retoryki — a to amoralne i bezduszne stworzenie, z którego kpił i kpić będzie za godzinę — od zmysłowych uniesień! Bunt w niej się zerwał wściekły. Wszystkie czary ich wzajemnego stosunku, wobec brutalnie ujawnionej rzeczywistości, opadały jak zwiędłe liście, jak sztuczne kwiaty. Kobietą być dla niego — a nie wiecznie abstrakcyjną „korespondentką“, móc, jak tamta, która ziewała, słuchając ich zawiłych rozmów, umieć tylko wykrzyknąć w porywie życia: „Ty cudny... bierz!“... — Widzieć jego oczy „szalone“, słyszeć ten głos rwący się i pieszczotliwy! — Drżeć ze szczęścia na jego piersi...
Chciała zerwać się i biec za nim i wołać: — Rzuć ją! ona cudza — ona obca ci duchowo! Ja kocham cię bez pamięci, jestem wolna, jestem twoją całą moją istotą!...
A jeśli spójrzy zimno i ironicznie i zdziwi się, że automat od pisania listów i od słuchania zwierzeń poetyckich — pragnie naraz być kobietą?...
Nie przeżyć tego wstydu! Aby uratować się od szaleństwa, od zatraty godności, od poniżenia nie dzielonej namiętności jest tylko jedna droga!
Oderwała się od drzewa, przy którem przeżyła najstraszniejszą w tem życiu — chwilę, weszła ich śladami do domu przez drzwi, które pozostawili szeroko otwarte, poszła do swego gabinetu i przy tem biurku, skąd tyle listów wysłała do niego z sercem przepełnionem radosnem miłowaniem, napisała szybko i stanowczo:
„Nadużył pan mojej gościnności, nie uszanował, ani mego domu, ani kobiety, noszącej nazwisko nasze i która jest pod moją opieką. Wobec tego nie wrócę pod swój dach, dopóki pan tu gości“.
Skończone! Zerwane raz na zawsze czarodziejskie koło, w które wplotło się jej istnienie najczulszemi fibrami. Wypędza jego — pozostaje ona. Równie winna, może winniejsza? Czuła, że wieczną męką będzie patrzeć na te usta, całowane przez niego, na te oczy „perwersyjne“, które omdlewały pod jego pieszczotami. Ale musi dotrzymać słowa danego bratu i czuwać nad jego częścią. Postawi tylko swoje ultimatum.
Z listem w ręku zeszła na dół. Gdy przechodziła koło pokoju Heli, przyśpieszyła kroku. Ale gonił za nią urwany wybuch śmiechu i przyciszony, gorący szept... Jakże ten głos ukochany umiał giąć się pieszczotliwie!
W sercu czuła jakby ostre szpony. Otworzyła drzwi do jego pokoju, a gdy owionął ją zapach znany tytoniu i angielskich perfum osłabły jej postanowienia. Oparła się o ścianę i myślała z rozpaczą, że tu był zamknięty cały czar jej życia — jedyny i nigdy już nie zastąpiony. Zapóźno na wszelkie poczynania, a gdy wychodząc zamknie te drzwi za sobą, zatrzasną się na zawsze dla niej czarodziejskie wrota. Może lepiej zamknąć oczy na wszystko i starać się utrzymać złudzenia? Ale zbyt silnie się w niej ocknęła kobieca namiętność, zbyt głęboko zranioną została.
Woli zamierać w tęsknocie, niżeli truć się w jego obecności poniżającą męką fizycznej zazdrości. Do końca pozostanie „chrzestną mateczką“ — dalekim, dobroczynnym, opiekuńczym duchem. Tylko duchem!... Nie odgadnie nigdy, ile w tem goryczy! — Położyła list na miejscu widocznem.
Jak lunatyczka opuściła dom swój, gdzie zapanowała swawolna miłość, krótka i potężna rozkosz wiosennej nocy...
Szła samotna i wydziedziczona przez park, w którym słowiki miłosne czary sławiły wśród rozkwitających bzów...
Napróżno usiłowała w siebie wmówić, że ona jednak lepszą cząstkę wybrała...






POWRÓT DZIEDZICA.


Nieprzeparta, żywiołowa, nie dająca się przemóc, ani wyrozumować — tęsknota przygnała Karola nad samą granicę, w bliskości rodzinnego domu i kazała mu trwać tam, bez myśli jasno sformułowanej, bez wyraźnego żalu. Czuł jedno pragnienie, rozsadzające mu piersi, popatrzeć na swój dom, przypaść piersią do ziemi rodzonej, poczuć jej tętno bijące z tętnem własnego serca — a potem bodaj zginąć!.. Przybywszy nad granicę, zamieszkał u znajomego od dzieciństwa życzliwego szlachetki zagonowego — i snuł się po całych dniach po okolicy tak sobie znajomej — a tak nagle i przerażająco zmienionej — przeciągniętą świeżo linją graniczną. Leżąc na miedzy, która zamykała łan bujnego, kwitnącego żyta, całemi dniami wpatrywał się w ciemniejący zarys swego lasu, ochranianego i pielęgnowanego z miłością całemi latami — i w strzelające z gęstwi drzew kominy swego domu. Poza tym widokiem wszystko go przestało zajmować. Nie buntował się. Czuł, że mu wydarto największe w świecie umiłowanie, czuł ogromne poczucie krzywdy tak, jak się czuje głuchy i nieustanny ból zadanej rany — lecz już nie zadawał sobie pytania: Za co? i w imię czego? — Być może, że do bezwładu woli i myśli przyczyniało się zmęczenie lat, spędzonych na wojaczce. Spełnił swój obowiązek, bronił tej ziemi mocą nieustraszoną, uczynił to, co było w ludzkiej możliwości. A że się wszystko obróciło przeciwko jego najgorętszym pragnieniom, cierpiał z poczuciem rozpaczliwej niemocy.
Przyszła noc ciemna i duszna, spowita w chmury, które zakrywały gwiazdy, jedna z tych tajemniczych nocy świętojańskich, w których cieniach spełniają się cuda i czary. Lipy roztaczały niezrównaną woń, kuszącą mirażem upojeń słodkich i nigdy niedoścignionych. Z nadrzecznych łąk, jego łąk, płynęła falami nagłemi woń siana, jak wieści z innych światów. Błękitne światełka świętojańskich robaczków zapalały się i gasły, ciche nawoływania miłosne.
Karol w głębokiej tajemnicy przed gospodarzem swoim, przybrany w łapcie i siermięgę, przedzierał się leśnym ostępem — do domu. — Nie mógł dłużej panować nad nieprzepartem pragnieniem: pójść, spojrzeć — i wrócić — z drogim obrazem w źrenicach i w duszy.
Bolszewickie patrole rzadkie były wzdłuż granicy. Omijał je zresztą starannie, zbadawszy wprzód miejsca ich postoju. Znał tę całą leśną okolicę tak, że mógłby iść z zamkniętemi oczyma. Wybierał gąszcze nieprzebyte, leśne bagienka, ścieżynki znane tylko leśnym zwierzętom. Przyjaźnie szumiały nad nim znajome drzewa boru.
Gdy się wydostał na przestrzeń otwartą — przystanął naraz, jak trafiony kulą, a potem zaczął biec.
Otwierała się przed nim wspaniała topolowa aleja, która wiodła prosto do domu. U jej wylotu stała kapliczka gotycka, otoczona bzami. Przez łuki strzeliste wybitych okien widniała duża figura Chrystusa rozpiętego na krzyżu. Kapliczkę tę postawił dziad Karola. Zwykł był krzyżem leżeć przed nią, gdy tylko trwoga jaka zawisła nad rodziną. Teraz Karol przypadł do niej, tulił się do murów zimnych, opierał o nie czoło.
I naraz z tej pamiątki rodzinnej, z miejsca, skąd tyle gorących a bliskich mu serc — słało swe modły do Boga, wstąpił w niego duch niezłomny. Poczuł się prawym dziedzicem tej ziemi, uprawianej tyle wieków z miłością przez ludzi jego krwi. Nie potrzebował przekradać się, jak złodziej, był u siebie.
Z uniesieniem szczęścia szedł szeroką wspaniałą aleją, wzrokiem pieścił kształt każdego drzewa. Z przejmującym szeptem kołysały się nad nim w ciemności. Odurzająca woń siana tworzyła swoistą, słodką atmosferę. Dolatywał kwik koni gryzących się na odległem pastwisku, poza tem głęboka cisza tajemniczej nocy witała powrót dziedzica.
Zaczerniała przed nim ciemna masa starego parku, owionęły jędrne znane wonie. Nie potrzebował szukać furtki, całe ogrodzenie zniknęło.
Wszedł w gęstwinę wysokich chwastów, które zastąpiły ścieżki. Potykał się w ciemnościach o zwalone drzewa, o ścięte pnie. Za każdym przejawem dzikiej dewastacji, zamierało mu serce. Plątał się, nie znajdował znanych dróg. Szukał długo najpiękniejszej altany, świątyni wspomnień. Znalazł tylko połamane pniaki i na ziemi leżący przepiękny grab. Subtelna woń przywiodła go do zapomnianego klombu róż. Kwitnęły wśród wysokich chwastów, bielejąc jasnemi plamami. Kwitnienie ich w tem opuszeniu wydawało się żałobą.
Było coś niesamowitego w tej jego wędrówce po własnym ogrodzie, który wydawał się cmentarzem czyjegoś bujnego i pełnego istnienia. Chwilami mąciła mu się świadomość, sam sobie wydawał się duchem z za świata, wróconym ziemi łaską szczególną — czy może za karę?
Zwęszył go pies i począł zawzięcie ujadać. Gwizdnął i wnet pies przypadł do niego, skowycząc z radości, skacząc mu na ramiona, liżąc po twarzy szorstkim językiem.
Był to przepiękny ogar litewski ukochany towarzysz jego polowań. Gładząc go, litował się nad jego wychudzeniem, nad wystającemi kośćmi. „Zagłodzili go łajdaki!“ szepnął wsłuchany w pomruki gniewu, który rósł w nim jak burza.
W towarzystwie psa, który szedł przy nim, łasząc się z nieposkromioną czułością, wyszedł na otwarty trawnik przed domem. Stał tu przepiękny, kilkusetletni klon, z koroną podobną do kopuły kościelnej. Teraz pozostał tylko ogromny, nierówno ścięty pień. Karol osunął się na ten pień i patrzał na swój dom.
Białe ściany ziały gdzieniegdzie ranami wybitych okien. Słupy werandy były wyrwane i widać było ciemne płachty pachnącego wina, ścielącego się po ziemi nakształt rzuconych łachmanów. W trzech oknach największej sali paliła się lampa. Karol poznał wysoką, stojącą lampę z salonu. Brakło jej klosza i abażuru. Widział wyraźnie stół z butelkami, twarze fornali, które poznawał, jakieś inne, obce, dzikie twarze, obdarte mundury, parę głów kobiecych, silnie rozczochranych. Gwar głosów pijackich płynął przez rozwarte okna: mówiono i śpiewano po rosyjsku...
Karol odwrócił głowę i zatopił się w wizji wewnętrznej. W mózgu trawionym gorączką — snuły się obrazy. To wszystko, co przeżywał w tym domu, wśród tych ścian, które zdawały się tulić słodko — powracającego z pośród obcych, ze świata. Ukochania mocne jak śmierć.. nakazy niezłomne... potężne i skupione życie jednego rodu, zamierające i odnawiające się za każdem pokoleniem wedle odwiecznych praw. Niby niczem nie wstrzymany powrót wiosny snuły się oderwane obrazy...
Jakiś zjazd liczny, tętniący życiem... jakiś jasny wieczór około lampy... śmierć i urodziny... pogrzeb ojca... wesele siostry... cała skala ludzkiego istnienia. Własne szczęście gorące i krótkie, młoda żona wprowadzona pod ten dach, gorączkowa ewakuacja, która ją zabiła w męczeńskim połogu, wyjazd własny w szeregi. Całe to bujne życie, gwałtownie przerwane, zbrutalizowane wtargnięciem obcych, złych mocy, zdawało się unosić nad tym domem, bić rozpacznie skrzydłami, zawodzić przejmująco... Nie mogło, nie chciało ginąć, wzywało jego prawego dziedzica... Jak te wielkie, porwane płachty pachnącego wina, które uparcie żyło dalej, zrzucone na ziemię.
Nie mógł stąd odejść, skradając się, jak złoczyńca. Z ziemi jego ojców szła moc, która mu nakazywała zostać — na wszelką dolę... Czuł się pod władzą nakazu, potężniejszego nad rozum. Krótka noc przebiegała zdradziecko. Ciemności nasycały się matowem srebrem. Popielate krople rosy stały się widoczne na trawniku. Drzewa i krzewy obrysowywały nieregularne swe kontury na śniadem niebie. Zerwał się słaby wietrzyk i przeleciał przez park, jak westchnienie. Subtelne lipowe kwiecie sypało się na głowę Karola wraz z zimnemi kroplami rosy.
Nagle wśród pijanego wrzasku, ktoś w domu przewrócił lampę. Zgasła. Jednocześnie szarpnięto drzwi i na ganek wyszedł człowiek nawpół rozebrany. Ramienia jego czepiała się dziewczyna rozchichotana.
Karol siedział nieruchomy jak posąg z psem u nogi.
— Co tam za czort? — krzyknął człowiek.
— Oj! zapiszczała dziewczyna. Straszno! To jakiś nieboszczyk!
— Cicho, ty głupia! — sarknął towarzysz. Ej, towarzysze, bywajcie!
Pies głucho warczał, zjeżywszy szerść. Gromada ludzi otoczyła Karola. Poznał kilku swych fornali. Reszta uzbrojona należała widocznie do oddziału bolszewickiej straży.
— Kto to? — spytał dowódca.
Po chwilowem osłupieniu, padła ironiczna odpowiedź:
— Bywszyj pomieszczyk!
— Wot kak! A dokumenty? a razreszenje? Posmotrim!... Kobiecy głos zapiszczał:
— On był w legjonach?...
— W legjonach?... Wot kak! wot sztuka! Znaczy się: legjoner!... I padło gromko:
— Arestowat’!
Lecz w Karolu na widok wroga budził się żołnierz-lew. Zimny, drapieżny gniew wstrząsał każdym jego nerwem. A jednocześnie przemyślność spokojna kierowała myślami. Nie czuł się bynajmniej zaskoczony. Odrazu wydał śmiały wyrok i na siebie, i na nich. Obliczał szybko ilu jeszcze położy, zanim on sam.... Błyskawicznym ruchem wyjął rewolwer, z którym nie rozstawał się nigdy...






WIEŚĆ Z TAMTEGO ŚWIATA.


Gdy powiał ku polskiej ziemi potężny okrzyk do broni!... gdy porwały się polskie orlęta we wspaniałem uniesieniu, aby murem młodych piersi odeprzeć nawałę barbarzyńską, poszedł z innymi Zygmunt Dolski, jedyne na ziemi ukochanie matki. Poszedł w niezrównanej glorji swych osiemnastu lat, niosąc jak ofiarny snop kwiecia bujne swe nietknięte siły, płomienny zapał młodego serca, jasny umysł, nie znający trosk i życia radość promienną. Matka nie zatrzymywała jedynaka ani jednem słówkiem i przy pożegnaniu nie wylała ani jednej łzy. Wiedziała, że tak być musi.
Odparta niezwalczoną mocą narodu, który broni wolności swej ziemi — cofała się złowroga nawała. Goniły ją orle zastępy, upojone chwałą. Od Zygmunta, raz po raz, przez każdą okazję, każdą pocztą polową przychodził list promienny, przepojony radością zwycięstwa i poczuciem własnej budzącej się mocy; podobny do triumfalnego śpiewu istotnego ptaka, który po raz pierwszy skrzydła rozwinął. A w sercu matki rosła najsłodsza duma...
I nagle wszystkie wieści ucichły.
Pułk ułański Zygmunta powracał, po stoczeniu kilku ostatnich utarczek i po wygnaniu daleko wroga. Ten i ów z młodych ochotników zjawiał się pod rodzinnym dachem. Dolska co dnia się budziła z sercem bijącem radosnem oczekiwaniem. Zdawało się jej chwilami, że teraz dopiero pozna, co to jest szczęście, gdy witać będzie syna, wracającego w promiennej chwale... Mijały dni, mijały tygodnie — bez wieści. Wówczas zatargał nią niepokój bardziej przejmujący, niż wszystko, co znała dotąd na świecie. Opuściła głuchą wieś i pojechała na poszukiwanie — wieści. Dotarła najprzód do dowództwa pułku. Tam jak grom spadła pierwsza wiadomość, że w pułku go niema. Nie był na oficjalnej liście zmarłych, ani też wziętych do niewoli. Prawdopodobnie zatem ranny, w którejś z ostatnich utarczek i pozostawiony w jednym ze szpitali polowych. I odtąd zaczęła się dla matki Golgota. Etap po etapie odbywała drogę powrotną pułku od najdalej wysuniętego na wschód punktu, skąd jeszcze przyszła do niej wiadomość. Zatrzymywała się wszędzie, gdzie były miejsca postoju lub staczane utarczki. Zaopatrzona w zdobyte pełnomocnictwa, zwiedzała jeden po drugim szpitale. Pytała, szukała. Imię Zygmunta wciąż dzwoniło na jej ustach żałosnem echem. Napróżno! Odpowiadała jej przeraźliwa pustka. Nie było go nigdzie, nikt o nim nie słyszał. Wówczas spadła na nią druzgocząca pewność: Zygmunt nie żył! Gdyby żył — nie mógłby jej pozostawić w takim niepokoju. I rozpoczęło się straszne poszukiwanie grobu jego. Ta jedna myśl zdawała się trzymać ją przy życiu: odnaleźć jego zwłoki lub grób.
Przerażona jej listem, przybyła do niej siostra, bojąc się jakiegoś aktu ostatecznej rozpaczy. Znalazła ją z siłami podnieconemi gorączkowo, opanowaną jedynem pragnieniem, tułającą się bez przerwy, bez chwili wypoczynku. Odważnie stanęła u jej boku na tę piekielną wędrówkę.
Przybyły pewnego wieczora do dużego miasteczka. Szły wolno wśród głębokich już cieni. Noc była cicha i słodka, najlżejszy powiew nie mącił ciszy. Szły w milczeniu, przygniecione ciężarem swych myśli, niepewnością i fizycznem zmęczeniem do hotelu, gdzie miały przenocować. Mijały mur cmentarny, na którym majaczyły wielkie, rozłożyste drzewa. I naraz Dolska zawołała:
Ach! gdyby Zygmunt leżał na tym cmentarzu, napewno, by mi dał jakiś znak, abym go odnalazła i przestała się tak męczyć...
— Ależ Heleno — zaczęła siostra bez przekonania — po co te myśli? Zygmunt żyje i zobaczysz, że w najbliższym czasie....
Urwała. Dolska chwyciła ją za rękę. Wśród głębokiego spokoju cichej nocy, ogromne drzewo za murem cmentarnym zaczęło naraz szumieć i drżeć, jak gdyby niem wstrząsała niewidzialna i potężna ręka. Gęsto sypały się listki, jak w czasie wielkiej wichury. Spadały im na głowy i ramiona. Były to liście dębu, które nie opadają nawet zimą.
Powietrzem nie przeciągał żaden powiew.
— To znak od Zygmunta, szepnęła Dolska. On tu leży... Ledwo ją siostra oderwała od zamkniętych wrót cmentarnych.
— Nazajutrz udały się do miejscowego szpitala Czerwonego Krzyża.
— Ułan, szeregowiec, Zygmunt Dolski? Ciężko ranny w piersi; krwotok wewnętrzny. Był taki, odpowiedziano im na zwykłe pytania.
— I.....?
Głos matki zamarł. Oczy tylko pytały, rozgorzałe, jak gdyby dusza zawisła w tem spojrzeniu.
Zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Pochowany na wojskowym cmentarzu. Papiery są u naczelnego lekarza. Ani jedna łza nie spadła z oczu Dolskiej. Zachwiała się, jak pod uderzeniem, ale wnet wyprostowała się znowu.
Siostra jej tylko cicho jęknęła.
Poszły zaraz na wojskowy cmentarz, nie zamieniwszy ani słowa. Nie było takiego, któreby mogło być wymówione. Cmentarz wojskowy zajmował dużą przestrzeń. Był widocznie niedawno założony. Nie rosło tam ani jedno drzewo. U wejścia zatrzymała się Dolska.
— To nie tu, powiedziała, wstrząsając głową. Tu Zygmunta niema.
— Ależ, Heleno, przecie w szpitalu chyba wiedzą...
— To szukaj tu, a ja pójdę... pod tamto drzewo.
Odszukała wczorajszy cmentarz, poznała zaraz olbrzymi dąb przy murze. Poszła tam prosto. Pod konarami, sklepionemi jak kaplica — była świeża mogiła. Na niej krzyżyk drewniany i tabliczka z napisem:

„ś. p. Zygmunt Dolski,
szeregowiec X... pułku ułanów
zginął za Ojczyznę“.

Zdało się jej, że te wyrazy dawno już nosi wyryte w mózgu, w podświadomych głębinach. Wiedziała też, że nic i nigdy nie zdoła ich zetrzeć z pola wewnętrznego widzenia, że na zawsze pozostaną pomiędzy jej świadomością, a całym zewnętrznym światem.
Osunęła się na klęczki. Suchemi oczyma przenikała ziemię mogiły. Widziała ciało swego dziecka, straszliwą raną przeszyte; widziała je najdokładniej wszechwidzącym wzrokiem duszy. Wpatrywała się w nie, znieczulona i odrętwiała. Korowodem ją otoczyły mary, różne wcielenia Zygmunta. Zdawały się opuszczać grób i snuć się około jej pochylonej głowy. Niemowlę, słabo jeszcze z życiem związane, uczepione u jej piersi, jak u życiodajnego źródła; małe pacholę o lokach miękkich, jak złocisty jedwab; chłopak podobny do źrebaka, upojonego samym faktem istnienia; młodzieniec promienny, jak bóg. Które było jej najdroższe?
Wizja kwitnącego ciała, rozdartego kulą, przesłoniła wszystkie..
Gdy tak klęczała ze straszliwie suchemi oczyma, dreszcz znów przeleciał po dębu konarach potężnych. Zielone liście, zwycięstwa symbol, sypać się zaczęły wśród słonecznej ciszy poranka, jak łzy... anielskie łzy współczucia, nad najwyższym, lecz zarazem najbardziej godnym czci bólem, jaki szarpać może ludzkie serce.






RATUNKOWA AKCJA PANNY JOLI.


— Tatuńciu, ja wiem, czemu jesteś tak markotny...
— Zdaje ci się, mała!
— O nie! Ja cię tak dobrze znam — i rozumiem!... Jesteś zakochany... i zazdrosny.
Pan Giżycki aż podskoczył. Takie twierdzenie — zupełnie zresztą zgodne z prawdą — wydało mu się w ustach jego córki rzeczą niesłychaną... Wogóle jego mała była dla niego wieczną niespodzianką. Rola ojca dorosłej dziewczyny wprawiała go w wieczne zakłopotanie i była źródłem nieustannej niepewności. Chwiejnie stąpał po tym nowym dla siebie terenie. Dziewczęca psychologja była dla niego łamigłówką, a już spełnienie roli mentora wobec kobiety było dla tego niepoprawnego kobieciarza czemś przechodzącem jego kompetencję. Ubóstwiał swoją jedynaczkę, ale w duchu żałował mocno, że klasztor, który się podjął wychować to dziecko bez matki, nie zajmuje się także wyszukaniem dobrego i odpowiedniego męża. On czuł się całkiem niezdolnym do tej roli; wiedział, że córkę swoją zacznie rozumieć dopiero jako mężatkę. Obecnie czuł głęboko niestosowność dziedziny, w którą córka jego pragnie wkroczyć, ale nie wiedział dobrze, jak sobie w tym wypadku poradzić.
— Moje dziecko... — zaczął, usiłując przybrać ton uroczysty i karcący.
Skoczyła mu na szyję i ukryła główkę w cieniu starannie pielęgnowanej i pachnącej bródki à la Henri IV.
— Ja cię tak rozumiem, bo ja też..
Zaniepokoił się i wnet prysnął ton uroczysty.
— Ty też... Co to ma znaczyć, mała?... — powiedział, unosząc główkę o wijących się ciemnych puklach, sięgających do pół szyji wedle modły Klaudyny Willy’ego.
— No, ja też kocham się i jestem zazdrosna, ale to zazdrosna... Oczybym wydrapała! I nawet ta sama osoba...
— Co ty pleciesz, na Boga?..
— Bo, niby ta sama osoba jest powodem mojej i twojej zazdrości... a raczej... Mnie chodzi o niego jednem słowem, a tobie o nią... Rozumiesz?
— Jola!..
— O! zaraz: Jola! z całą grandezzą! Co w tem widzisz dziwnego? Ty kochasz się w pani Marjecie i chcesz się z nią żenić...
Ożenić się z panią Marjetą; Giżycki chciał parsknąć śmiechem, ale wobec jasnych oczu córki, zawstydził się, jak to często bywało, i odpowiedział łowiąc powagę, która mu wciąż uciekała:
— Nie myślę się żenić z panią Marjetą, bo nie chcę ci dawać macochy...
— Ach! jakiś ty dobry! Ty się dla mnie poświęcasz, złoty, kochany! Ale słuchaj, ja także dla ciebie zrobię poświęcenie. Ja cię uwolnię od rywala.
— Co ty pleciesz?
— Nie udawaj, że nie wiesz! No, przecież pan Jur... pan Korecki! — Rozumiesz?
Korecki! — To nazwisko miał wbite w pamięć jak bolesną drzazgę! Skąd na tych „dzikich polach“ kresowych biorą się tacy chłopcy, bujni jak rasowe rumaki, śmigli jak młode świerki, z oczami pieszczotliwemi, jak u kobiety, i z łobuzerskiemi uśmiechami? A nadewszystko, po co tu przyjeżdżają i plączą statecznym i wyrobionym ludziom ich rachuby? Wszystko szło tak dobrze, forteca oblegana z całą strategiczną finezją poddać się miała lada chwila, rozkoszny finał mądrze prowadzonego flirtu wisiał już w powietrzu, jak kuszący miraż, mający się lada chwila zamienić w rzeczywistość uroczą, gdy przyniosło licho do zakładu Chramca tego syna stepów...
Taki młokos! nie wyrobione to, surowy jeszcze materjał, nie zna się na żadnych subtelnościach, nie ocenia kobiety z należytem smakoszostwem... Wprost piękny osobnik rodzaju męskiego, podany całkiem in crudo. Bodaj nawet, że głupi poprostu... I ona, taka wytrawna, taka wysubtelniona, taka nawet przerafinowana istota wzięła się odrazu na lep tych podłużnych, jak migdał, szafirowych oczu, które śmiały się szelmowsko za kratą rzęs iście dziewczęcych i tych zębów, błyskających za każdym uśmiechem... A on, zadowolony don Juan, „niezwyciężony Victor“, jak go nazywali przyjaciele, odrazu poszedł w kąt... Ale! patrzeć na niego nie chciano. A właśnie tym razem czuł się silnie draśnięty strzałą Amora. Aż się niepokoił, czy to nie zwiastun nastającego dla niego „wieku niebezpiecznego“, tego wieku wielkich namiętności i wielkich popełnianych szaleństw lub głupstw poprostu... A bodaj to wszyscy djabli...
Z tych niemiłych rozmyślań obudził go głos córki.
— A co? nie mówiłam? Szarpiesz wąsa, sumujesz, gryziesz się... przybyło ci zmarszczek...
— Co mówisz?..
— Prawda! Tatuńciu, ja cię ocalę. Tak postanowiłam. Ja... ja zbałamucę Koreckiego, odbiję go pani Marjecie...
Na to oświadczenie, rzucone z tupetem, pan Wiktor spojrzał na córkę. Po raz pierwszy spojrzał na nią, jak na kobietę. Oceniał ją jako taką. Hm! przyznać trzeba, że była wcale... wcale... Można nawet powiedzieć: urocza w swym rodzaju. Zbyt jeszcze zielona, trochę „cierpki owoc“, trochę zbyt „garçonniere“, coś niby źrebak jeszcze nieułożony, niby ładny sztubaczek w sukience, ale za to ta świeżość, ta niezastąpiona świeżość maliny leśnej i te figlarne oczy chochlika i ruchy zwinne, gibkie, niczem sarna... Ale pani Marjeta! wcielona pokusa!.. Aż westchnął.
— Bo słuchaj, czego ona może chcieć od niego. Przecie nie wyda się za młodego chłopca, taka stara...
— Stara? Moja Jolu, w twoim wieku wydaje się, że kres młodości to dwudziesty piąty rok. A to zaledwo młodzieńczość.
— Niech tam! — uśmiechnęła się Jola chytrze. — Nie będziemy się spierali o to. Ale przecie dużo stosowniej dla niego...
— Asystować takim, jak ty, dzierlatkom?... Słuchaj no, mała — rzekł z nowym przypływem niepokoju — więc on i tobie głowę zawraca? A to huncwot dopiero! Licho go tu przyniosło!.. Tak było dobrze, spokojnie...
— Ależ, tatuńciu, Pan Bóg go zesłał! Tak było nudno, a teraz... Teraz mogłoby być cudnie... — zawołała z nagłym wybuchem.
— A jużci! — mruknął srodze zafrasowany pan Wiktor. — Od powietrza głodu, wojny i takich młokosów. Pędziwiatr jeden! bigosu narobi i dalej w świat pofrunie. I co wy w nim widzicie! — zawołał z nagłym gniewem. — Lala malowana i tyle!
— On lala! — zaperzyła się panna Jola, płonąc w jednej chwili od nastroszonej grzywki, aż po niskie wycięcie sukienki. — On zdobył złoty żeton na wyścigu narciarskim i drugą nagrodę za kierowanie bobsleyem...
— Moja Jolu — powiedział nagle udobruchany pan Wiktor — jesteś w ogóle takiem jeszcze „gorzkiem dzieciątkiem,“ że z tobą nie można poważnie rozmawiać. Ale to nic złego, moja mała. Młodość — to wada, z której ludzie prędko się poprawiają... niestety! — Dokończył z westchnieniem.
— Dobrze już, tatuńciu, myśl sobie, co chcesz. Ja ci tyle powiadam: podziękujesz jeszcze Joli!...
Tylko, moje dziecko, bez żadnych wybryków, proszę cię bardzo. Pamiętaj, że dobrze...
— Wychowana i urodzona panienka... Oj! znam to, znam na pamięć... Tatuśku, tak ci z temi kazaniami nie do twarzy, wierz mi, mój złoty. Słuchaj, już dzwonią na kolację! Prędko do lustra! Ostatni przegląd przed wieczorną kampanją flirtową...
Schodząc na dół, oboje z jednakiem ściśnięciem serca skonstatowali, że najbardziej zaciszna flirtówka już była zajęta przez panią Marjetę i pana Jura.
Ona w sukni wieczorowej aż nazbyt wspaniałej na sezon sportowy, on w smokingu uwydatniającym jego zgrabną postawę, szeptali z cicha. Ona zatapiała magnetyzujący wzrok w jego szafirowych oczach, prawie za pięknych na mężczyznę, on uśmiechał się łobuzersko ustami soczystemi i purpurowemi, jak wiśnie.
— Najwyższy czas działać! — szepnęła sobie nieustraszona panna Jola. W imię Ojca i Syna... zaczynam! Muszę ratować tatuńcia... i jego...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakiś istny szał sportowy powiał nagle wśród gości zakładu Chramca. Saneczki... bobsleygh... narty i znów w kółko: narty... saneczki... od wczesnego ranka do późnego wieczora. Całe młode towarzystwo zjawiało się zaledwo na krótkie chwile w obiadowej porze, aby zniknąć znowu, a wnet po spożyciu kolacji, zmożone ruchem forsownym na świeżem powietrzu, rozchodziło się na zasłużony spoczynek. Długie posiedzenia wieczorne, „godziny flirtu“ zniknęły z programu dnia. Na placu pozostawały jeno niedobitki, panowie od brigde’a i panie szczerze już „po tamtej stronie“. Nuda ziewała w pięknych salonach, robienie toalet wieczornych poczęło iść w zapomnienie.
Kto lubi dociekać przyczyn zjawisk, tenby wkrótce zauważył, że instygatorka tego sportowego zwrotu w życiu zakładu — to panna Jola. Była właścicielką wspaniałego „boba“ i narciarką wyśmienitą; niewyczerpaną przytem w swych projektach i pomysłach wycieczek, wyścigów, zawodów...
Tuż zaraz miejsce naczelne objął Jur Korecki. Jak w rumaku szlachetnym na widok wyścigów, tak w nim zagrała i coraz bardziej się rozgrzewała krew urodzonego sportsmena. Tych dwoje ciałem i duszą oddało się pięknym zabawom, jakie nastręcza górska zima. Pochłaniało ich to najzupełniej. Tylko o tem zdolni byli mówić. Porwała ich bujna fala zdrowego, młodzieńczego życia. Reszta dotrzymywała im placu wedle sił i możności — jedni przez snobizm, drudzy ze szczerego zamiłowania. Pani Marjeta usiłowała zająć wśród tej rozhukanej młodzi stanowisko przodujące, do którego przywykła zawsze i wszędzie. Niestety! musiała sama wkrótce uznać, że to przekracza jej możność. Z natury była tchórzliwą, rozpieszczoną sybarytką. Jazda bobsleyem wydała jej się równoznaczną z samobójstwem, na saneczkach wydawała takie okrzyki przerażenia, że cała ta dzielna fizycznie młodzież poczęła jej starannie unikać, jako zawady i przeszkody. Narty były dla niej wogóle karkołomną sztuką w rodzaju produkcyj cyrkowych i równie jej obcych. A co najważniejsza, to ciągłe przebywanie na ostrem powietrzu, wśród jaskrawej bieli rozsłonecznionych śniegów, fatalnie gasiło jej urodę. Czując, że nos jej czerwieni się w sposób szpetny, a każda drobniuchna rysa koło powiek występuje z dokładnością tragiczną, z zazdrością i podziwem spoglądała na tę „smarkatą“ Jolę, której twarzyczka świeża, jak płatek kwiatu, rumieniła się rozkosznie wśród bieli czapeczki i sweateru.
Czarne ślepki błyszczały gwiaździście z ogromnej uciechy, a zmęczenie lub strach zdawały się dla niej nie istnieć. Zwinna, gibka, nieustraszona, pewna swych ruchów, jak zawodowa tancerka, migała niby ptak biały, zawsze na czele, dzwoniąc nieustannie radosnym śmiechem. A obok niej — zawsze ten piękny chłopak, równie — lotny, zuchwały i szczęśliwy, jak ona. Przestrzeń rozbrzmiewała ich młodą uciechą...
Pani Marjeta przezornie wycofała się w półcień buduarów: Tam czuła się na swym gruncie...
— Tatusiu — stało się, jak ci przyrzekłam...
Pan Wiktor podniósł głowę z nad gazety i od pierwszego spojrzenia na córkę, poczuł chronicznie ojcowski niepokój. Gdy miała ten wyraz „chochlikowaty“ można się było założyć, że coś zbroiła. Od najmłodszych lat tak bywało.
— Co tam znowu, córuś?...
— Tatuńciu, droga wolna — na zawsze...
Słowom tym towarzyszył wspaniale szeroki gest.
— Mów bez zagadek, dziecko...
— Droga do pani twego serca. Ja biorę na siebie zobowiązanie trzymanie zdala od niej twego rywala na całe życie...
— Hm! to wygląda djablo poważnie! Na całe życie! Jesteś strasznie pewna siebie!
Będzie to bardzo łatwe zadanie. Będę ciągle przy nim! Ach! Tatuńciu! jakie to będzie miłe!
Uroczysty ton pierzchnął i już Jola ukrywała promieniejącą i zarumienioną towarzyszkę w ulubionem miejscu, w cieniu ojcowskiej brody. Dreszcz prawdziwy, zwiastun wielkich wzruszeń, jak zimny wąż, prześlizgnął się po plecach pana Wiktora. Odsunął córkę i trzymając ją przed sobą, wpatrywał się w nią badawczo.
— Jak to wszystko mam rozumieć?...
— No, będę żoną pana Jura...
— Oświadczył ci się?
— Nie, ale ja jemu...
Pan Wiktor jęknął i osunął się na krzesło.
— No, i cóż wielkiego, skoro ja mam zamiar być taką, taką dobrą żoną i dać mu tyle szczęścia.. Ja, widzisz, uznaję tylko radykalne środki, a sprawa była tak poważna.... Już, już opowiadam porządnie i szczerze, jak na spowiedzi. Było tak: Po kolacji, pani Marjeta zabrała Jura do tego najciemniejszego buduaru. Usiedli na kanapce i ona mu długo, długo i cicho coś mówiła, coś o tem jak była całe życie niezrozumianą. I raptem on głośno chrapnął... Cóż dziwnego? byliśmy na nartach aż przy Czarnym Stawie, a cały ranek na torze z moim bobem... Mnie się spać strasznie chciało, ale siedziałam schowana w fotelu, bo byłam ciekawa, co będzie. Było to tak komiczne, że parsknęłam śmiechem. Pani Marjeta zerwała się i była tak zła, że oczy jej stały się żółte zupełnie. Pierwszy raz to widziałam. Syknęła, że Jur to nie okrzesany parobek wiejski, głuptas i poszła, jak obrażona królowa. On był tak zawstydzony, że chciałam go prędzej pocieszyć, tembardziej że z mojej winy był tak zhasany.. Powiedziałam, żeby sobie z tego nic nie robił, że i tak z pani Marjety nic mu nie przyjdzie, bo mogłaby najwyżej być jego ciocią, że są inne, któreby za nim poszły w ogień, że nawet nie trzeba daleko szukać... Wówczas on zaraz się rozpromienił i powiedział, że on także poszedłby w ogień... że ja jestem skarbem, perełką... i już nie wiem... Zapytałam, czy on nie myśli, żeśmy dla siebie stworzeni. Odpowiedział, że oczywiście i że bardzo żałuje, że jemu to wcześniej na myśl nie przyszło. No i... Ach! Tatuńciu, jakaż to rozkoszna rzecz — poświęcenie dla szczęścia ukochanych osób! Tyle w tem słodyczy, że to okupi wszystko!...“






VITA NUOVA.


— Panie rotmistrzu, melduję, że przyniesiono list...
Zdzisław niechętnie podniósł głowę z nad mapy, rozłożonej na nieheblowanym, sosnowym stole.
— Skąd i kto?
— Ordynans z kantyny, co przyszła z pociągiem.
— Jaka tam znowu kantyna z pociągiem? — mruknął ociężale, nie sięgając po list.
— A to wczorajszej nocy przyszedł na stację pociąg. Jest tam sklep i kantyna, i obiady gotują — z ożywieniem tłumaczył Jaś, szczery Mazur, o płowej, krótkiej czuprynie. — Prawdziwe panie wszystko tam same robią.
— Skąd ten pociąg?
— Mówią, że przysłany z Warszawy.
Rotmistrz wyciągnął rękę, wziął list i twarz jego, spalona na bronz od słonecznej spieki i wichrów stepowych, pociemniała jeszcze.
— Dobrze, możesz odejść — rzucił krótko.
— Odpowiedzi nie będzie?
— Powiedz, że przyślę później... jeśli będzie potrzeba.
Chciał jak najprędzej pozostać sam. List, rzucony na mapę, bielił się wydłużonym kwadratem. Nie dotykał go. Przyglądał mu się, wsparłszy na rękach głowę. Z niedowierzaniem wsłuchiwał się w bicie własnego serca. Biło gwałtownie... trzepotała się w niem rzecz nieznana — trwoga! On, „szalony rotmistrz“ i trwoga! Trwoga przed kawałkiem papieru, zaadresowanym ręką kobiecą. W jakimś półświadomym zakątku pamięci, mignęła mu chwila gdy sam jeden, osaczony przez bolszewików, jak dziki, niebezpieczny zwierz, bronił się na wszystkie strony straszliwą swą ułańską szablą, bo nie mógł już użyć broni palnej: Czuł wtedy wściekłość niepohamowaną, ale, ani cienia czegoś, coby podobne było do trwogi. A przecie stał w obliczu nietylko śmierci, co byłoby rzeczą prostą, ale strasznych, wyrafinowanych męczarni. A oto teraz..
— Listu tego nie otworzę — powiedział sobie stanowczo. — Po kiego licha mi to potrzebne! Akurat pora na babskie faramuszki! Jużbym takich listów nie potrafił doczytać do końca. Raport... rozkaz... — to mi literatura! Reszta — dla niedołęgów!
W błyskawicznym skrócie stanęło przed nim życie, jakie prowadził od lat czterech: jeden rapsod czynu, dźwięczący jak stal, mocny i zwarty. Nie było w niem miejsca ani na refleksję, ani na wspomnienia. Kraj cały znał jego czyny — „drugiego Kmicica“ — jak go nazywano. Czy było to bohaterstwo, czy szaleństwo, czy brawura? Nie zastanawiał się nad tem. Potężny jak wiew nieskończoności okrzyk: „Za Ojczyznę!“ wyzwolił w nim i rozpętał moc drzemiącą. Kto wie? może od całych pokoleń, może w spadku po husarzach skrzydlatych, a może po tych, co z dzidami na polach Grunwaldu walczyli. Mniejsza. Ta moc zaczarowała go, opętała, był cały w jej władzy, zagubił się w niej i żył niby w heroicznym rapsodzie, z krwią tętniącą gorączką wielkich czynów, surowy i zakrzepły w sobie.
A przecie nie zawsze był taki.
Ta moc, co w nim drzemała, szukała sobie długo ujścia. W sytem, przyziemnem, tępem, przedwojennem życiu szalał także. Lecz wówczas moc ta była niszczycielską. Spalał się w sobie, trawił, hulał bez zastanowienia i pamięci, bez ładu i rachuby, aż moc ta, przedzierzgnięta w namiętność, rzuciła go bezwładnego pod stopy kobiety, tej kobiety...
Boże! czego ona chcieć może od niego teraz? Dlaczego go aż tu, na froncie, potrafiła odszukać? Pociąg-kantyna! — znowu jakaś fantazja, nowa poza, może pretekst. Znów chce rozpocząć grę okrutną i wyrafinowaną. Nęci ją tytuł „narodowego bohatera“. Wieczna kabotynka! Zawrzała w nim wściekłość i coś podobnego do nienawiści. Gdzie teraz miejsce dla takich kobiet. Wściekły pęd dziejowej wichury powinien je zmieść, jak zeschłe płatki kwiatu! Gdzie dziś miejsce na egzotyczne przerafinowanie, na potworne pielęgnowanie własnego „ja“? W wizji przedziwnie wyrazistej, stanęła przed nim taka, jak ją natchnęła ostatnia jej przedwojenna fantazja: Salambo! Przepaska na włosach koloru dojrzałego kasztana, łańcuszki, brzęczące u rasowych wysmukłych nóg, szata prosta ogarnia miękko, pieszczotliwie jej przecudne, strzeliste kształty... Te oczy przymrużone, czające się i mądre i te wąskie wargi z uśmieszkiem okrutnym... I do tego tło wyszukane jej buduaru w dziwacznym asyryjskim stylu i przedziwny zapach, nad skombinowaniem którego trawiła godziny...
Błyskawiczne zestawienie przeżytych w ciągu tych lat czterech dziejów — i znów porwała go wściekłość i jakiś śmiech litosny. Do kroćset piorunów! jakież to teraz dalekie, nikłe, drobne, zagubione, jakby w perspektywie niezmiernie dalekiej...
Z koperty zwykłej, prostej, bez dawnych wyszukanych barw i form, czerniły się ku niemu litery jego nazwiska, kreślone dziwacznem, śpiczastem pismem. Jakże je znał!... odgadywał każde załamanie, każdą kreskę i witał się z niemi, jak z zapomnianą pieśnią szczęścia. Ile szarpiących wzruszeń budziły w nim te same kreski! ile w takiej zamkniętej kopercie taiło się rozkosznych udręk wówczas, gdy świat dla niego zamykał się w zaczarowanym kręgu tej kobiety!
Boże! jakże on szalał za nią! jak bardzo był w mocy jej niewysłowionego czaru — i jakże go wyrafinowanie dręczyć umiała!
Wzdrygnął się na to wspomnienie. To nigdy wrócić nie może. Nie istnieją dla niego Dalile. Zbyt wyrósł i zmężniał duchowo przez czyny własne. Dziś kobieta dla niego — to deser, wety, zabawka, tyle niemal co dobre cygaro lub butelka dobrego wina po męskim, bojowym trudzie.
Z tych rozmyślań i wspomnień wyłoniła się przed nim, jak żywa, ta jedyna — jak mu się długo zdawało — i ta niezdobyta nigdy. Potężną falą wezbrało w nim nagle pragnienie: ujrzeć ją i wziąć brutalnie, po żołniersku, na ukojenie długich mąk tęsknoty, jako zapłatę za udręki, za młodą miłość, za wiecznie zawodzone wołanie ku niej.
Ruchem stanowczym rozdarł kopertę. Jak rzucone jej wyzwanie — mignęła mu myśl:
— Jeśli to znowu osiem stronnic psychologicznych dociekań, to rzucam w ogień odrazu!
Na prostej ćwiartce widniało tylko słów kilka, które odrazu odbiły się w jego mózgu, jak na fotograficznej kliszy:
„Przyjechałam tu na krótko z kantyną. Chcę bardzo pana widzieć — proszę przyjść.

Iwa“.

W jednej chwili dzwonił, wydawał rozkazy, przebierał się. Przed wyjściem spojrzał w lustro; uśmiechnął się. Jakże niepodobnym był do rozpieszczonego wykwintnisia, którego ona znała... Tak, to wszystko było przed wiekami, w jakimś innym świecie, który się zapadł na zawsze. Ona to zrozumieć musi.
Odnalazł prędko pociąg kantynę. Składał się z paru wagonów i stał na bocznej linji. Miał wesoły i schludny wygląd. Pęki kwitnącej czeremchy wyglądały przez któreś okno. Ożywiony gwar panował wokoło. Do wagonu ze sklepem dostawione były schodki, literalnie oblepione przez żołnierzy. Ich rozradowane twarze wprowadziły uśmiech na twarz rotmistrza. Przepadał za swymi chłopakami, tak jak i oni za nim.
Wagon restauracyjny, wygodny, niemiecki wagon był obok. Gwarno tam było, jak w ulu. Przez okna kuchni migały niewieście postaci, przybrane w białe czapeczki i białe fartuchy. Stoliki gęsto były obsadzone przez brać żołnierską: zapach smażonej słoniny, zmieszany z zapachem tytoniu, buchał przez otwarte okna, wraz z gwarem rozmów i śmiechów.
— Salambo tu! To ciekawy będzie widok! — zaśmiał się rotmistrz. I z wizją jej w oczach taką, jaką mu się zjawiła raz ostatni — urocza, perwersyjna i sztuczna, jak dziwaczny storczyk z cieplarni — wskoczył do wagonu. Pierwszy przedział był czytelnią. Nad stolikami, zarzuconemi pismami, schylały się nisko ostrzyżone głowy żołnierskie. Panowała tu cisza i skupienie; nie czytano — wchłaniano wprost przywiezione warszawskie pisma. Tej strawy, bardziej niż innej, byli spragnieni. Rotmistrz poczuł zadowolenie, że dogodzono jego chłopcom i wśród zrywających się do salutowania szarych postaci przebiegł do jadalni. I tam stoliki gęsto były obsadzone. Cynowe łyżki skrobały o metalowe menażki, pełno było dymu i smakowitej pary. Szybko i zręcznie przesuwały się usługujące panie między stolikami, unosząc nad głowami dymiące miseczki. Praca była nielada, ale szła dziwnie ochoczo i wesoło. Wiały tu prądy sympatyczne — z jednej strony wdzięczność, z drugiej szczere oddanie. I wszystko razem było okraszone zdrową tężyzną i pogodnym uśmiechem. Anibyś odgadł, że o kilka wiorst stąd czaiła się groza...
— Dzielne kobietki! pomyślał „straszny rotmistrz“ z uznaniem. Stał w ciemnem przejściu między przedziałami, nie zauważony przez nikogo, nawpół ukryty za firanką.
Naraz rozległ się śmiech, na który drgnął cały. Śmiech młody, niefrasobliwy i odrobinę drwiący, i wówczas nie poznał jej — lecz odgadł.
Odgadł, bo ubrana jak inne, okryta bielą od czubka głowy aż do stóp, różniła się od wszystkich strzelistością swej postaci i zwinnemi, płynnemi ruchami. Odgadł po śmiechu, choć brzmiała w nim nuta nowa. Wysoko w ramionach podniesionych trzymała tacę zastawioną. Cisnęli się koło niej, z bonami w ręku a ona mówiła wesoło:
— Powoli, panowie, powoli, trochę cierpliwości! Usłużę wszystkim, wszystko będzie na czas.
Boże, czy to możliwe! Wszak to inna kobieta. Ona — i nie ona. Z pod białej chusteczki wyglądała twarz dużo młodsza, opalona i świeża, jak u wiejskiej młodej dziewczyny. Szerokie jasne brwi i jasna oprawa oczu, wolne od farby, nadawały łagodniejszy wyraz wyrazistym oczom. I oczy spoglądały inaczej. Miały wyraz pogodnego wesela i słodycz kobiecą, nieznaną dawniej.
Spoglądał na nią z taką mocą, że odczuła natychmiast ten wzrok. Odwróciła głowę, dostrzegła go za firanką. Po opalonej twarzy przeszła łuna. Uśmiechnęła się. Postawiła pustą tacę i szła wprost ku niemu i z wesołą prostotą wprowadziła go za sobą do tak zwanej „kancelarji“. Stał tam stół z rachunkowemi księgami i pełno czeremchy w wazonach. Na ścianach fotografje bohaterów — tych dawnych i tych nowych. Z przyjemnością wśród nich ujrzał pułkownika Mościckiego, pod którego wodzą uczestniczył w Krechowieckiej szarży. Za portrecikiem jego zatknięta była kwitnąca gałązka. Wszystko to objął jednym rzutem bystrych oczu żołnierskich — a potem przeniósł wzrok na nią. — Siedziała uśmiechnięta i pełna swobody za stołem i wskazała mu miejsce naprzeciw siebie. Zerwał się w nim krzyk radosny: ona! to ona! — miła! ach milsza jeszcze stokroć.
Ale stłumił w sobie uniesienie szczęścia. Postanowił nie dawać się porwać czarowi. Po inkwizytorska, sucho, głosem nawykłym do rozkazów krótkich — spytał: — Co pani tu robi? — i poco to?
Zaśmiała się srebrzyście jak dawniej i jak dawniej drwiąco.
— Służę Ojczyznie, jak umiem, panie rotmistrzu!
— Nowa zabawa? spytał chmurnie.
Spoglądała mu głęboko w oczy tym wzrokiem jasnym, który był u niej nowy.
— Nie. Służba: czasem ciężka, ale bardzo, bardzo miła. Nie rozumiem dobrze ludzi chorych i nie umiem z nimi obcować; nie poszłam przeto za siostrę. Prowadzę kantynę i czytelnię. Dano mi kierownictwo w organizacji, w której pracuję i jeżdżę wzdłuż frontu. Mówią, że wywiązuję się dobrze z zadania. I tak być musi, bo wkładam w nie całą duszę. I bardzo, bardzo mi z tem dobrze. Żałuję, żem nie powołana do szczytniejszej roli, ale nie czuję się Joanną d’Arc. Od czynów wielkich są na szczęście inni...
Skłoniła przed nim biało ubraną główkę. Oczy się śmiały, ale serdecznie.
— Wystarczy mi, że czem mogę i jak mogę, służę żołnierzykom naszym. Ponad wszelkie spodziewanie, ponad wszelkie określenie ukochałam wcielone nasze marzenie o czynie, wyczarowana może długą, bezwiedną tęsknotą...
— A gdy ta fantazja przejdzie, Salambo?
Wstrząsnęła głową spokojnie i surowo.
— Pogrzebana Salambo. To wszystko było szukaniem czegoś, coby wyprowadzało poza drobne, ohydne, przyziemne życie dawniejsze. Dziś szukać nie trzeba: rzeczy olbrzymie, cudowne i straszne — przyszły same i przekształciły dusze. Nauczyły patrzeć oko w oko nieprawdopodobnym ziszczonym snom. Rotmistrzu! ty to dobrze rozumiesz, ty taki dziś inny...
— Prawda — rzekł z nagłą skruchą. — Jeśli mnie tak zmieniły rzeczy nowe, dlaczego innym tego odmawiam?
Myśl o mnie dawnym wydaje mi się śmieszną.
— A myśl o mnie dawnej? Spytała, nie przestając spoglądać mu w oczy z uśmiechem, jak ongi drwiącym, lecz serdecznym jak nigdy.
— Snem dręczącym, ale cudnym! wybuchnął.
Położyła mu na obu dłoniach swe rączki, jak dawniej miękkie, lecz ogołocone z pierścionków.
— Życie nowe nauczyło nas jednego: prostoty. To nie było łatwe. Dusze nasze tak się popaczyły w daremnem szukaniu; w gonitwie czczej. Ale dziś nauczyliśmy się, że tylko rzeczy proste są wielkie i piękne. Proste i mocne...
Czekał z oddechem zapartym. Walenie własnego serca w piersiach ogłuszało go. Czuł, że jak motyl tęczowy trzepocze się nad nim jakaś chwila cudna, wyśniona...
— Pamiętałam, tęskniłam, zrozumiałam swą winę, szepnęła głosem, który stał się jak tchnienie...
Ujął w swe silne dłonie jej rączki małe, które tuliły się w nich jak biało-różowe płatki.
— I co?... co dalej?... pytał wbijając w nią oczy, w których płynęły ognie.
— I przebacz — bo kocham...
Spłomieniał. W uścisku władczym tulił jej małe dłonie i nie odrywając zachwyconych oczu od jej źrenic, w zapamiętaniu przyciągał je ku sobie... z wzrastającą mocą.
Uśmiechnięta i zarumieniona, jak młoda dziewczyna, starała się oswobodzić z potężnego uścisku.
— Jestem tu na służbie, szepnęła. Spokoju trochę, „rotmistrzu szalony!“
— Spokoju! — wybuchnął. — Może jeszcze cierpliwości...
— Nie, rzekła słodko. Ja także jestem na żołnierskiej służbie i wiem, jaką wartość ma czas, jaką wagę ma każda chwila — tu na froncie. Szczęście żołnierskie powinno być mocne i pełne, bo jest krótkie. I takie będzie nasze — dziś, bo jutro nie istnieje. Ufaj mi, rotmistrzu...
Obezwładniony nadmiarem niespodziewanego szczęścia, z wrażeniem, że śni mu się nieprawdopodobny sen, w milczeniu spoglądał na nią. Nie znajdował słów.
— Masz teraz oczy zdobywcze, drapieżne jak jastrząb — mówiła, uśmiechając się słonecznie.
— A ty... takie drogie, takie słodkie, takie kobiece... dopiero teraz, kobiece, odpowiedział.
— Ty orle!...
— Ty moja!...
Pili nawzajem szczęście z zachwyconych oczu. Otaczał ich opar czarowny, w którym niknęła reszta świata. Ginęła pamięć i świadomość. Potężnie tętniła jedynie rozkosz istnienia..
...A opodal czaiła się straszliwa groza... Lecz wołanie szczęścia było tem potężniejsze...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michalina Fiediuszko.