Historja o duchach
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historja o duchach |
Pochodzenie | Fotografje mówią... |
Wydawca | „Książki Ciekawe“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady Graficzne Zygmunt Sakierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Zygmunt Grabowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Szli długo miedzą wzdłuż łanu dojrzałego żyta. Powolny zmierzch letniego dnia odbarwiał kolorowe, jaskrawe niedawno płaty pól. Na zachodzie świecił tylko ciemno złoty pas, nawpół przykryty ciężką granatową chmurą. Zapadła cisza, szczęśliwa i skupiona, i rosła rzeźwość nocy. Wzbił się w pobliżu głos sygnaturki, dzwoniącej na Anioł Pański i leciał wzwyż, jak srebrny ptak. Zasłuchali się weń: umilknęły rozmowy. Mężczyźni zdjęli kapelusze; któraś z panienek coś cicho szeptała. Doszli do brzegu zagajnika i usiedli na spadzistym wale. Przed nimi w gęstwi ogrodów zapalały się światełka w willach letniska, z którego szli. Niewidzialne a niedalekie szyny dzwoniły pod ciężarem przebiegającego pociągu. Milczeli czas dłuższy. Żywość ich młodych rozmów zgasła nagle wobec skupionego nastroju usypiającej przyrody.
Bujna żywotność Ireny strząsnęła z siebie pierwsza ten nastrój, snujący się nad światem i nad ludzkiemi duszami, jak niewidzialny deszcz popiołu.
— Niech kto opowie jaką historję — ale prawdziwą, nie banalną i broń Boże! nie mającą nic wspólnego z wojną.
To ostatnie było kokieteryjnem wyzwaniem, rzuconem w stronę, gdzie połyskiwała gwiazdka na obciągniętem w szare sukno munduru młodzieńczem ramieniu.
— Tak! o wojnie już dosyć! zawtórowały rozpieszczone i rozkapryszone panieńskie głosy.
— Ale o miłości, a raczej o teorjach miłosnych — także dosyć! stanowczo zadecydował arbitralny akademik. Ja te rzeczy uznaję tylko w życiu i w czynie!
Zerwało się kilka szybko zduszonych chichotów.
— A ja błagam o wykluczenie rozmów o polityce! powiedziała uznana piękność sezonu, panna Halina.
— Byle też nie o modach, ani o ploteczkach najświeższych! odciął młody referent, wiecznie usposobiony zgryźliwie wobec pięknych panien.
— Pozostaje nam więc tylko rozmowa o duchach!
— Ach? jak ja lubię takie rozmowy.
— Kto widział kiedy ducha?...
— Ja nigdy!
— Ani ja... Ani napewno nikt z nas, bo to bajeczki dla grzecznych dziatek!...
— Ja widziałem!
Na głos podporucznika, który zabrzmiał z niezwykłą powagą, wszystkie oczy zwróciły się na niego.
— Czyżby?... Naprawdę?... Niech pan opowie!... Czy było to na wojnie?...
— Nie, było to nawet przed wojną, w tych czasach, gdy silniejszym indywidualnościom za ciasno było nieraz w ramach szarego ówczesnego życia i gdy zawód miłosny stawał się szczytem ludzkiej tragedji. My poznaliśmy inne większe...
— Więc to pewno historja o samobójcy z miłości?...
— Właśnie..
— To się i teraz zdarza...
— I zawsze zdarzać się będzie.
— Pewno. Ale myśmy się dziś nauczyli, że okupem jest ofiara z młodego życia — a wówczas o tem nie myślano.
— Więc jak to było? jak...
— Czy to aby nie nadto straszne, bo spać dziś nie będę...
— A ja już się zaczynam bać... W tym lesie tak ciemno..
— Cicho! Nie przeszkadzajcie. Opowiadajcie, poruczniku...
— Spędzałem wówczas wakacje na Kresach białoruskich, w domu moich wujostwa, jako student. Była nas liczna gromadka. Wujostwo mieli dwóch synów w uniwersytecie, córkę pensjonarkę i najstarszą, Marjolę, już zaręczoną. W życiu swojem nie widziałem dziwniejszej dziewczyny. Dziś jeszcze, zrozumieć nie mogę, w czem tkwił urok dziwaczny, którym opętywała ludzi, a któremu i ja podlegałem. Było w niej coś niesamowitego. Wysoka i bardzo zgrabna, miała śliczne powolne ruchy, jakby senne. Robiła czasem wrażenie, że się porusza pod władzą hipnozy lub w śnie somnambulicznym, a nie z własnej żywej woli. Oczy miała też zamglone i senne, wielkie i prześliczne; w oprawie ciemnych rzęs, z tym zielonawym odcieniem, jaki posiada woda na wielkich głębinach; robiły wrażenie otchłani, matowych, tajemniczych, niezgłębionych. Nie było sposobu wyczytać jej myśli. Umiała je tak ukrywać, że nie istniała na świecie osoba, któraby się mogła poszczycić, że wie co bądź o jej istocie duchowej. Małe zwarte usta, przedziwną purpurą odbijające wśród bladości twarzy, nie uśmiechały się prawie nigdy, a przemawiały rzadko.
Dotąd sobie nie zdaję sprawy, czy te pozory niezwykłe ukrywały głębie czy poprostu — nicość. Była naprawdę zagadką, nie pozując bynajmniej na sfinksa. Wogóle pozy w niej nie było. Poprostu może brakło jej duszy. O tę zagadkę — uroczą i okrutną — Bronek rozbił swe młode życie. Kochał ją do zapamiętania, a chociaż odraza zgodziła się zostać jego żoną, męczył się dalej, jak potępieniec. Można sobie wyobrazić takie zestawienie: chłopak szczery, jak złoto, serdeczny, pełen porywów, z temperamentem bogatym i młodzieńczym, który wrzał w nim jak lawa, a obok ta piękna Wodnica czy Rusałka, nieujęta, nieuchwytna, spokojna, poprawna, odgrodzona od świata jakby taflą nieprzeniknioną i przezroczystą. Wszelkie pozory szczęścia — a w istocie wyrafinowane duchowe tortury... Bronek trapił się wewnętrznie, szalał, wybuchał, w końcu zaczął niknąć w oczach. Ona pozostawała zawsze spokojną, chłodną, poprawną, bez zarzutu. Cień nie zmącił nigdy jej twarzy. W oczach nie powstał wyraz niepokoju, smutku czy szczęścia. Niezmącona pogoda i spokój lodowej powłoki. Kochałem się w niej sam rozpaczną i głęboko ukrytą miłością, a miałem dziką ochotę męczyć ją, maltretować, aby tylko wyprowadzić z tej wiecznej rozwagi, która bardziej mogła do szału doprowadzić, niż wszelkie wybuchy.
Co pomiędzy nimi zaszło ostatecznie, tegośmy się nigdy nie mieli dowiedzieć. Pewnego dnia Bronek wyjechał jak szalony, nie żegnając się z nikim, nie zawoławszy o swe konie. Pognał gdzieś piechotą, bez czapki. Marjola zeszła na kolację bez pierścionka zaręczynowego na palcu i spokojnie oświadczyła, że Bronek więcej nie wróci. Pytać ją o wydarzenia było rzeczą daremną. Rodzice zmartwili się bardzo, bo Bronka kochaliśmy wszyscy, ale w ogólnem przekonaniu była to zwykła sprzeczka zakochanych, która się skończy czułem pojednaniem i w którą nie należy się mieszać.
Przez trzy dni nie było żadnej wieści o Bronku. Marjola nie okazywała żadnego niepokoju. Nie wspominała o nim wcale. Czwartego dnia spędziliśmy popołudnie nad jeziorem dosyć odległem gdzie się odbywał wielki połów ryb. Gdyśmy wracali — był zmierzch taki, jak obecnie. Było równie cicho. Wszystko widać było doskonale, ale jakby za zasłoną z popiołu lub szarej gazy. Bolek, Józio, Gabrjelka i ja, jechaliśmy konno obok powozu, w którym siedzieli wujowstwo i Marjola na przedniej ławeczce. Wujowstwo drzemali oboje, Marjola milczała jak zwykle. I na naszą młodą i zwykle ożywioną gromadkę padła taka chwila ciszy, jak oto przed chwilą na nas tu obecnych. Naraz klacz moja zaczęła prychać i skręcać w bok, jakby czem spłoszona. Rozejrzałem się dookoła, szukając przyczyny. I wówczas ujrzałem, że w powozie były cztery osoby. Na ławce obok Marjoli siedział ktoś, którego nie było przed chwilą. Przyjrzałem się uważnie — i poczułem, że włosy mi stają na głowie. Był to Bronek, z obnażoną głową i z białym bandażem koło skroni. Posłyszałem w tej chwili, że koło mnie ktoś szczęka zębami; to był Bolek. Wszyscy troje mieli, tak jak ja, oczy utkwione w Bronka. Gabrjelka krzyknęła dziko: „Marjola!“... I widzieliśmy wyraźnie po przez postać Bronka jak głowa Marjoli zwróciła się w naszą stronę. Wówczas puściliśmy konie w cwał i gnaliśmy bez tchu. Dopadliśmy domu i wówczas spojrzeliśmy po sobie. W świetle łukowej lampy, która już się paliła u pojazdu, mieliśmy wszyscy twarze sine, trupie. Gabrjelka z płaczem zaczęła wołać: „Co to było? co to było?“... Bolek powiedział, usiłując opanować szczękanie zębów, które nie ustawało: — „Zmienię tylko konie i jadę do Ruszewic.“ Był to majątek rodziców Bronka, odległy o mil kilka.
— Jedź jak najprędzej, — zdołałem wykrztusić.
Staliśmy wszyscy przed gankiem, jak przykuci do miejsca, oczekując przybycia strasznego powozu. Oto już wjeżdżał przed bramę. — Serce mi przestało bić... Zajechał przed ganek. Były w nim znowu tylko trzy osoby. Rozległ się wesoły głos wujaszka:
— A czegożeście tak pędzili, utrapieńcy? — Konie mi ochwacicie...
Marjola wysiadła z powozu, nie przemówiwszy ani słowa, i odrazu udała się na górę. Może mi się wydało, że była jeszcze bledsza, niż zwykle. Nie mogłem spotkać jej oczu...
Nad ranem Bolek wrócił z wiadomością, że Bronek odebrał sobie życie wystrzałem w skroń. Widział go na katafalku z białym bandażem osłaniającym ranę...
Wyjechałem nazajutrz. Czułem, że nie będę w stanie spotkać się z Marjolą.
Nie widziałem już jej odtąd nigdy. Wkrótce wybuchnęła wojna i cała rodzina wujostwa przed przyjściem Niemców wyjechała do Rosji. Nie miałem potem o nich wiadomości. Porucznik umilkł, zdjął czapkę i przesunął ręką po czole. Wśród ciszy, która zapanowała, wpadł głos derkacza od łąk osnutych mgłą. Niebo pociemniało na kolor granatu i gwiazdy zabłysnęły blado-złotemi punktami. Tysiące światełek jaśniejszych i ciemniejszych zapłonęło wśród gęstwi parku i ogrodów. Noc, krótka, ciepła, pełna tchnień wonnych i utajonego życia — ogarnęła ziemię.
— Jeżeli po pańskiej historji nie zasnę dziś, — przemówiła pierwsza panna Halina, to dlatego, że majaczyć mi będzie w myślach nie ten biedny chłopiec z przestrzeloną skronią, ale tajemnicza Marjola i jej zielone oczy.