Od morza do morza/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od morza do morza |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1901 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Gąsiorowska |
Tytuł orygin. | From Sea to Sea |
Podtytuł oryginalny | Letters of Travel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Po przybyciu do nieznanej miejscowości należy przedewszystkiem odwiedzić mieszkańców. Tego obowiązku jednak nie wypełniłem, spędzając czas z Chińczykami do samego Sabbatu, w którym to dniu dowiedziałem się, że Singapoore zgromadza się w ogrodzie Botanicznym i słucha muzyki.
Wszyscy Anglicy, mieszkający na wyspie, byli tam zebrani. Ogród Botaniczny byłby bardzo przyjemny w Europie, ale tu, gdzie, jak wiadomo, jest on jedynem miejscem rozrywki dla mieszkańców, nie robi miłego wrażenia. Rosną tu wszystkie rośliny wszystkich podzwrotnikowych krajów, a pawilon, gdzie umieszczono storczyki, nakryty jest dachem z cieniutkich drewnianych desek, tyle tylko, ażeby trochę przysłonić go od prostopadłych promieni słońca. Mieszczą się tam rurkowo białe cuda z Manilli, z Filipinów, z podzwrotnikowej Afryki; rośliny, będące napół ślimakami, ciągnące pożywienie ze swoich własnych drewnianych skrzynek; ale niema żadnej różnicy pomiędzy temperaturą w pawilonie storczyków a powietrzem w ogrodzie: i tu i tam duszno, wilgotno i parno. Byłbym oddał całomiesięczną płacę, choć w tej chwili nie pobierałem żadnej płacy, za jeden chłodny powiew wiatru w tej duszącej atmosferze, za ciemności burzy takiej, jaka bywa w Pendżabie, wzamian za te zdyszane rośliny, za te spotniałe paprocie...
Rozmyślałem właśnie o przestrzeni, oddzielającej mnie od Indyi, gdy powóz mój wjechał w środek wojskowej osady, z której dochodziły dźwięki orkiestry. Osada górowała nad ogrodem, spuszczając się tarasami po pochyłości wzgórza; konary, otoczone masą zieleni, a w nich klub oficerski, przywodzący na myśl chłodzące napoje, i spacerowicze krążący przy odgłosach muzyki. Wpośrodku siedziała piękna memsahib z jasnemi włosami i swobodnem obejściem, i druga mała i pulchna memsahib, rozmawiająca ze wszystkimi poufale, i podstarzała panna, przybyła prosto z Anglii, i dobrze odżywiany, dobrze ubrany porucznik w jasnem ubraniu, z nieodstępnym foxterrierem. Na ławkach siedział otyły pułkownik i wspaniały sędzia, i żona inżyniera, i kupiec z rodziną. Spotykani przezemnie tylokrotnie samcy i samice, i gdyby nie to, że ich twarze były mi nieznane, mogłem był przywitać się z nimi. Wiedziałem, o czem mówią, widziałem, jak z pod oka oglądają swoje stroje, patrzyłem na młodych ludzi, towarzyszących pannom, i słyszałem, a raczej odgadywałem ich słowa. Okropna to rzecz siedzieć w najętym powozie, patrzeć na swoich ziomków i nie brać żadnego udziału w ich życiu.
Zwróciłem się do profesora z jakiemś zapytaniem; wpatrywał się on w jednę z pań.
— Czy ja po to wybrałem się w podróż, ażeby ich spotykać? — przemówił. — Znam ich wszystkich na wylot, oddawna. Tacy sami, jak tamci, tylko bledsi.
Profesor określił to trafnie. Na tem właśnie polegała cała różnica. Ludzie w Singapoore są śmiertelnie bladzi, tylko żyły na ich rękach odrzynają się kolorem indygo.
Nikt jednak się nie skarżył na niezdrowy klimat Singapooru. Człowiek żyje sobie dobrze i spokojnie, dopóki nie zacznie się czuć nie dobrze. A potem już czuje się coraz gorzej, bo klimat odbiera mu wszelką odporność, a potem... umiera. Tyfus jest jedną z bram wiodących do wieczności, tak samo jak w Indyach — wątroba drugą. Najlepiej w tej wojskowej stacyi, położonej zdala od miasta, wygląda Tormny, kochany, w białym mundurze, blagujący, palący, klnący Tormny. 58-my pułk ma tu swoje leże, Singapoore może spać spokojnie.
Nikt do mnie nie przemówił w tym ogrodzie, chociaż zdawało mi się, że powinni byli poczęstować mnie jakimś napojem, wróciłem więc do hotelu na wieczerzę.
∗
∗ ∗ |
Chcę powrócić do domu! Muszę wracać do Indyi! Jestem nieszczęśliwy. Parowiec „Nawab“ w tej porze roku powinienby stać pusty, a jest na nim stu pierwszej klasy podróżnych, sześćdziesięciu sześciu drugiej klasy. Wszystkie ładne dziewczęta jadą drugą. Coś się musiało stać w Colombo, jakiś statek musiał się rozbić i ztąd to natłoczenie. Istna menażerya! Kapitan mówi, że według przepisów powinno być tylko 10 — 12 podróżnych i że gdyby był przewidział taki nacisk, byłby wziął większy statek. Ja osobiście jestem zdania, że połowę naszych towarzyszów należałoby wyrzucić z pokładu. Podróżują tylko dla przyjemności, a tego rodzaju zabawa prowadzi tylko do wytwarzania pośpiesznych i niewłaściwych pojęć o zwiedzanych krajach.
Kobiet jest około trzydziestu, i patrzę z oburzeniem, jak usiłują zamęczyć gospodynię okrętową, delikatną i dobrze wychowaną osobę. Sądzę, że uda im się ten zamiar. Salon ma dziewięćdziesiąt stóp długości, a gospodyni biega po nim dziesięć godzin dziennie, bez chwili wytchnienia. W przerwach uwija się z filiżankami bulionu, roznosząc je wątłym istotom, które nie mogą obejść się bez pożywienia od śniadania o 9-ej do drugiego śniadania o 1-ej. Dziś rano podeszła ona do mnie i zapytała najnaturalniej w świecie: „Może zabrać pańska filiżankę?“ Jest to prawdziwa biała kobieta, a w salonie pełno portugalskich metysów. Nawet jeden młody Anglik pozwolił jej sprzątnąć filiżankę i nie odwrócił nawet głowy, gdy ją oddawał. Wstrętne to jest i oburzające. Ona, gospodyni, mówi stojąc przed siedzącymi mężczyznami!
Oskarżają nas w Indyach, że jesteśmy niedobrzy dla służby. Chciałbym widzieć ostatniego posługacza, któryby wypełniał połowę tego, czem okazałe białe matrony i panny obciążają tę swoję siostrę służebną. Każą jej podawać sobie wszystko i nie powiedzą nawet „dziękuję“. Niema ona nawet nazwiska, i jeżeli rykniesz: „Gospodyni!“ obowiązana jest wybiedz. Nie jestże to haniebne?!
Ale głównym powodem mojej chęci ucieczki jest spotkanie tu paczki żydów z Chicago i obawa, że spotkam ich jeszcze więcej. Na statku pełno Amerykanów, ale amerykańsko-niemiecko-żydowski chłopiec jest najokropniejszą istotą ze wszystkich stworzeń na tym świecie. Jeden z nich ma pieniądze i wałęsa się po całym pokładzie, żebrząc u nieznajomych napoju, urządzając loteryę i dopuszczając się różnych takich okropności. Mówią ciągle, że jest umierający. Na nieszczęście nie śpieszy się z umieraniem.
Drugą okropnością na pokładzie jest Amerykanin, jeszcze niedorosły. Nie można nazwać go chłopcem, chociaż urzędownie liczy mu się ośm lat, ubrany jest w pasiastą kurtkę i jada z dziećmi. Ma on znużoną fizyognomię młodego małpiątka, zmarszczki wokoło ust i naokoło oczów. Gdy nie ma nic do roboty, odpowiada, jeżeli nań zawołać imieniem Alberta. Od dwóch lat przeszło jest w podróży, miesiąc przepędził w Indyach i zwiedził Konstantynopol, Tripolis, Hiszpanię; przepędził dni trzydzieści pod namiotem i na koniu, o czem nie omieszkał mnie powiadomić i wychylił do dna kielich podróżnych rozkoszy. Na jego kościach niema odrobiny ciała, sama skóra, a życie przepędza w palarni, zajmując się finansowaniem codziennych loteryj. Widok tego stworzenia przejął mnie trwogą, a ono przyczepiło się do mnie i bezdźwięcznym głosem zaczęło objaśniać o sposobie urządzania loteryi. Kiedym mu przerwał, mówiąc, że znam loteryę, nie zwróciło uwagi na moje słowa i mówiło dalej, a w nagrodę mojej cierpliwości zaofiarowało się wymienić mi nazwiska, upodobania i wstręty wszystkich podróżnych na statku. Następnie znikło, przesunąwszy się przez okno palarni. Drzwi miały tylko ośm stóp wysokości, więc za ciasne były na przepuszczenie takiego zbiornika przedwcześnie rozwiniętej mądrości; o niektórych rzeczach wiedziało to więcej odemnie, o innych tyle, co dwuletnie dziecię, ale znużone oczy miały zawsze ten sam wyraz. I tak samo będą patrzeć w pięćdziesiątym roku życia... Żal mi go więcej niż zdołam wyrazić. Wszystkie wrażenia splątały się w jego głowie, wspomnienia z Hiszpanii ze wspomnieniami z Turcyi i Indyi. Nadejdzie chwila, gdy jakiś nauczyciel obejmie nad tem dowództwo i popróbuje to wykształcić, a chciałbym wiedzieć, od którego końca zacznie! Głowa jest już przepełniona; reszta — reszta nie istnieje. Albert, o ile mi się zdaje, to typ amerykańskiego dziecka. Dla mnie był on istnem zjawiskiem. Chciałbym zobaczyć amerykańską dziewczynkę, ale nie teraz, nie tak zaraz. Nerwy mam rozstrojone Albertem i żydami, a zanim powrócę do równowagi, będę już daleko od Jokohamy.